Zwycięzca (powieść)/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwycięzca |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Kraków — Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nechem, wyrwawszy się z rąk członkom Bractwa Prawdy, biegła w błędnem przerażeniu przez równinę, gdy nagle posłyszała potworny huk za sobą i uczuła, że prąd powietrza rzuca nią gwałtownie o ziemię. Kiedy po pewnym czasie przyszła do przytomności i powstawszy, obejrzała się za siebie, zdało jej się zrazu, że naokół nic się nie zmieniło. Wóz sterczał wśród zielonych krzewów, jak dawniej, i cisza była zupełna. Zaczęła więc zawracać nieśmiało, poglądając, gdzieby się mogli podziać ludzie, czepiający się ścian wozu jeszcze przed chwilą.
Gdy jednak podeszła bliżej, zaniepokoiła ją zmiana, jaką spostrzegła. Zewnętrzny pancerz wozu stał wprawdzie w tem samem miejscu, co dawniej, ale brak w nim było stożka samego pocisku, sterczącego przedtem u wylotu. Zauważyła również, że rusztowanie, z resztek jej lichego domku wzniesione, zniknęło bez śladu. Przypomniała sobie, że gdy uciekając, obejrzała się raz, widziała członków Bractwa Prawdy uczepionych śmiesznie u wylotu maszyny, tuż około lśniącego szczytu właściwego wozu. Teraz nie widać ich było nigdzie. Tknęło ją jakieś złe przeczucie i szła ku wozowi z lękiem w zamarłem sercu, ostrożnie i gotowa w każdej chwili do ponownej ucieczki.
Na kilkadziesiąt kroków przed wozem potknęła się, a spojrzawszy na przedmiot, o który zawadziła nogą, wydała straszliwy okrzyk grozy. Była to głowa oderwana od ciała i pokaleczona ohydnie. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, — w przerażeniu nawet uciekać nie mogła. Potoczyła tedy błędnym wzrokiem dookoła: wszędzie leżały szczątki ciał, poszarpanych okropnie, razem z kawałkami zmiecionego rusztowania.
Nechem patrzyła przez pewien czas w niemym osłupieniu na to wszystko, czego zgoła nie rozumiała, aż nagle krzyknęła znów przeraźliwie i rzuciła się do ucieczki. Biegła, nie wiedząc sama, dokąd biegnie ani po co. Przewracała się na kamieniach, powstawała znów i gnała przed siebie, zadyszana, z sił opadająca i tą jedną tylko chęcią pędzona: znaleść się jak najdalej od tego miejsca, gdzie jakaś straszliwa i niepojęta dla niej rzecz się stała.
Po kilku godzinach doszła do krańca równiny i padła na mech wyczerpana. Odpocząwszy nieco, zaczęła się zastanawiać i gromadzić myśli rozpierzchłe, usiłując związać w jakiś sąd jednolity to wszystko, co spostrzegła. Ale było to tak nadzwyczajne, że przechodziło po prostu zdolności jej myślenia. Wóz, a przynajmniej część jego najważniejsza, środkowa, zniknęła — to było pewne. Zniknęła tak w jednym mgnieniu oka, jak gdyby się w nicość rozwiała. Słyszała przy tym huk straszliwy i czuła jakieś potworne wstrząśnienie powietrza, które ją o ziem rzuciło. Była prawie pewna, że to samo wstrząśnienie stało się powodem okropnej śmierci uczepionych u szczytu wozu napastników, ale dalej nic już pomyśleć nie umiała. Co to wszystko znaczy? dlaczego się to stało? w jakim celu? z jakiego powodu?
Uczuła, że nie rozwiąże nigdy tej zagadki i przestrach ją ogarnął na nowo. Stało się w każdym razie coś, co nie powinno było się stać — i kto wie, czy ona nie jest odpowiedzialna za to, co się stało? O strażnikach zbiegłych nie myślała wcale, ani o tem, że gdyby wytrwali byli na posterunku, zdołaliby prawdopodobnie przeszkodzić temu napadowi, któremu ona oprzeć się nie mogła. Wiedziała tylko, że ci przybysze podeszli ją i sprowadzili dobrowolnie czy też nieumyślnie jakiś straszny wypadek, nie dający się już cofnąć...
A Zwycięzca? Przeczucie mówiło jej, że nie stało się to z jego wiedzą ani wolą. I jeżeli teraz będzie się gniewał? Na nią, naturalnie na nią przedewszystkiem, która była przy tem obecna i nie przeszkodziła niczemu. Trzeba może iść i wyznać? Albo raczej ukryć się i nie wspominać o tem nikomu? Nawet Zwycięzcy...
Ta myśl ostatnia zwłaszcza zapuszczała w jej mózgu korzenie. Poparło ją mimowolnie uświadamiające się rozumowanie: Jeśli Zwycięzca jest wszechwiedny, to zupełnie zbyteczna powiadomić go o wypadku, o którym wie sam z siebie, — raczej ukryć się tylko przed jego gniewem należy. A jeśli wszechwiedny nie jest, to lepiej, że dowiedziawszy się o wszystkiem przy jakiejś sposobności, nie będzie wiedział, że ona, Nechem, brała w tem jakikolwiek udział. W każdym razie — trzeba się ukryć.
Z tem postanowieniem, odpocząwszy nieco, puściła się krętym wąwozem ku południowi, zamyślając następnie rzucić się na zachód, ku zagubionym wśród gór osadom, aby tylko być jak najdalej od miasta przy Ciepłych Stawach, gdzie niewątpliwie Zwycięzca przebywa...
Bo nie wiedziała nawet, że morze ją w tej chwili dzieli od niego, wojującego z szernami w pobliżu drugiego bieguna Księżyca...
I Marek, stojąc na wale górskim, w Ziemię zapatrzony, jawiącą się na horyzoncie, nie przeczuwał zgoła, że wóz jego dąży właśnie z zamkniętymi w nim dwoma ludźmi ku tej rodzimej jego gwieździe.
Miało się pod wieczór i oczekiwał przybycia posiłków z Jeretem na czele. Walka stawała się coraz cięższa i sił już zaczynało brakować upadającym z bezsenności i trudu. Według odwiecznej reguły stali oni się teraz z napastników — napastowanymi. Już nikt nie myślał o tem, aby szernów w ich gniazdach wydusić, — chodziło teraz o to tylko, aby się utrzymać w zajętych pozycjach i nadejścia posiłków doczekać. Nie mówiono głośno o odwrocie, ale większa część wojowników myślała już o tem, jako o rzeczy nieuchronnej, która odwleka się tylko z powodu zbyt słabych sił garstki, mogącej przepaść w ciężkim pochodzie przez kraj, niedawno w tryumfie przebyty. Czekano tedy i wyglądano z utęsknieniem a niepokojem, czy Jeret z nowym zastępem nie idzie, z którym złączywszy się, raźniej będzie podążyć ku Morzu Wielkiemu...
Gwiazda Zwycięzcy bladła.
On sam nie mówił nic i nie zwierzał się nikomu ze swych zamiarów. Kazał jeno, odkrywszy śnieżystym żlebem wygodniejszą »drogę«, powciągać na linach działa w dole zostawione, ustawił je na pozycjach, paszczami ku cudnemu miastu szernów zwróciwszy, i czekał. Działa stały nieczynne, gdyż amunicji było już niewiele; kroków zaczepnych nie przedsiębrano żadnych. Ograniczano się tylko do odpierania spadających wciąż z nienacka szernów, których trupami zasłane już były wszystkie skały naokół.
Tak minął jeden jeszcze dzień, nieskończenie długi dzień księżycowy. Pod wieczór Zwycięzca, dotychczas niewzruszony, począł się widocznie niepokoić. Z najwyższego siodła przełęczy, otoczony garstką przybocznych strzelców, badał przez szkła całą okolicę, zwracając wzrok ciągle w stronę, skąd się spodziewał przybycia posiłków. Twarz mu się przeciągała i marszczył chmurnie brwi, nie mogąc wyśledzić wśród widnych stąd wąwozów żadnego znaku idących... Do zachodu słońca było już mało co więcej nad pięćdziesiąt godzin.
Miał już dać swoim ludziom znak do powrotu na wewnętrzną stronę górskiego pierścienia, gdzie z główną siłą leżał obozem, kiedy zastanowił go nagły ruch ku dołowi szernów, krążących dotychczas około jego wojska, jak stada kruków nieodstępnych. Drgnęło w nim przeczucie, że Jeret idzie z posiłkami i szernowie chcą przeszkodzić połączeniu. Tedy zamiast wracać na swoją stronę, ruszył z ludźmi pędem w dół ku oddziałowi, zostawionemu dla pilnowania drogi i rozkazał niezwłocznie rozpocząć ogień resztą amunicji.
Zachrzęściła broń ręczna i huknęły strzały w zawieszoną poniżej na śniegach chmurę szernów... I naraz, jakby boska muzyka, zagrała w uszach Zwycięzcy z dołu odpowiedź; strzelano i tam, — Jeret szedł niewątpliwie.
We dwie godziny później widać już było oddział, wdzierający się wśród nieustannej walki stromym żlebem do góry. Ludzie szli powoli, odstrzeliwali się bowiem często, a nadto obarczeni byli skrzyniami z amunicją i bronią. Marek wysłał im część swego oddziału ku pomocy.
Kiedy nareszcie na spadzistym śnieżnym stoku wojsko się połączyło i szernowie zniknęli w szczelinach skał, pozostawiając jeno gęsty trup poza sobą, Jeret ociekły krwią i potem zbliżył się do Zwycięzcy, aby mu zdać sprawę z poselstwa... Marek jednak nie słuchał.
— Później, później, — przerwał mu. — Czy to już wszyscy, którzy przybyć mogli?
— Pozostawiłem za Morzem Anasza. — Może jeszcze jutro nieco ludzi przywiedzie... o ile dojść zdoła...
— Dobrze. Na odpoczynek nie ma teraz czasu. Obejmij dowództwo nad tymi wszystkimi i prowadź za mną na tamtą stronę, do mego oddziału.
— Czy nie lepiejby było tamtych tu wezwać? — rzekł, myśląc o odwrocie do kraju, jeden z podwładnych Marka, dotychczasowy naczelnik wojska po tej stronie przełęczy.
Marek nie odpowiadając ruszył w górę.
Przebyto śnieżną przełęcz i spuszczono się na zawieszoną wśród turni halę, gdzie główna część wojska spoczywała. Nowo przybyli zaczęli się witać głośno ze starymi wojownikami, którzy ze swej strony radośnie ich przyjmowali, pewni, że ich przybycie zwiastuje im rychły powrót do ojczyzny. Zapomniano prawie o obecności ubóstwianego niedawno Zwycięzcy i trapiono się tylko, że długa noc nadchodzi, którą trzeba będzie tutaj jeszcze przeczekać.
Zwycięzca tymczasem przerwał rychło powitania i ku niezmiernemu zdumieniu wojska kazał natychmiast rozdzielać amunicję i formować się w szeregi. Żołnierze posłuchali z nałogu, ale szmer niezadowolenia przebiegł między nimi. Niektórzy skarżyli się już głośno, że z sił opadają, i parskali półgębkiem, że cała wyprawa była próżnem a krwią kosztownem szaleństwem.
Dosłyszał to Marek i jakby w odpowiedzi rzucił Jeretowi rozkaz ustawienia ludzi przy działach, zdawna przygotowanych. Potem, spojrzawszy na chylące się słońce, zwrócił się do wojska:
— Mamy czterdzieści godzin do zachodu. Wystarczy. Będziemy nocowali w mieście szernów.
Krótkie te a niespodziewane słowa spadły na żołnierzy jak grom. Przez chwilę milczeli wszyscy oszołomieni, aż nagle zabrzmiał huczny okrzyk zapału. Ludzie, już chwiejni i gotowi już do sromotnego odwrotu, nawet ucieczki, poczuli znowu, że jest ponad nimi prawy Zwycięzca, z którym iść im trzeba na śmierć i na życie.
Marek nie dał ochłonąć pierwszemu uniesieniu i nie pozostawił swym ludziom czasu do namysłu. Huknęły działa, a pod osłoną ich ognia wojsko zaczęło się staczać pospiesznym krokiem w dolinę.
Na ten napad szalony szernowie nie byli snadź przygotowani, zwłaszcza teraz, kiedy dzień się miał ku końcowi. Nie stawili też nawet gromadnego oporu. Zbiegali się jeno zewsząd luźnemi kupami, krążyli bezradni z krzykiem nad głowami prącego naprzód wojska i ginęli strasznie całemi masami, nie zdoławszy powstrzymać pochodu. Zwycięstwo, które, zda się, zostało już było w tyle na szerokich równinach, szło znowu przed Ludźmi, jak za niedawnych dobrych czasów...
W kilka godzin, nie wstrzymując pochodu, zamiótł Marek większą część kotliny, napełniając krwią i trupami ciche, szafirowe stawy wśród łąk zielonych. Spotkane po drodze domostwa burzono pospiesznie niszczącemi bombami i walono wciąż naprzód ku miastu, na środkowym, skalistym stożku górskim zbudowanemu. Działa tymczasem, ze stoku zwleczone, zbliżały się za nimi i biły ponad ich głowami coraz straszliwiej w chwiejące się już mury...
Jeret patrzył na Zwycięzcę rozpłomienionemi oczyma. Nie mówił ani słowa, ale znać było, że widzi w nim znowu boga jasnego, zesłanego iście na Księżyc dla pogromu wrogów ludzkości, i wielbi go tem goręcej, że niedawno ośmielał się już był o nim wątpić.
A on — Zwycięzca — tymczasem, podprowadziwszy zastęp do stóp wzgórza, na którem wznosiły się bramy i wieże grodu, nie zatrzymał się i tutaj, lecz wskazał ręką niedostępne z pozoru turnie:
— Naprzód! naprzód! dopóki słońce nie zajdzie!
Łatwiej to jednak było rozkazać, aniżeli wykonać. Żołnierze padali dosłownie z wyczerpania, w gardłach im zasychało, ręce się trzęsły, a oczy oślepłe od błysku ustawicznych strzałów zaledwie zdołały rozróżnić drogę przed sobą.
— Wypocznijmy, panie! — wtrącił Jeret nieśmiało.
Ale Marek potrząsnął głową przecząco.
— Ani godziny, — rzekł, — słońce nam ucieka, a szernowie mogą się opamiętać!
— Połowa żołnierzy padnie...
— Tak, lecz druga połowa dojdzie za mną tam!
Mówiąc to wskazał na wieże, błyszczące ostatnimi promieniami słońca, kryjącego się już za okolnymi turniami.
Ryknęły więc znowu działa i zaczęto się wdzierać na bystry stok, pod gradem pocisków i kamieni, z góry przez szernów sypanych.
Nie wiadomo, jaki byłby wynik tego szaleńczego szturmu, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Kiedy żołnierze zaczynali się już mieszać i cofać mimowolnie, tak że lada chwila mógł zgubny popłoch wśród nich wybuchnąć, Nuzar, idący na przedzie obok Zwycięzcy, odkrył z wrodzoną sobie bystrością pod załomem skały wejście do pieczary, z wiodącymi wewnątrz w górę stopniami. Była to widocznie droga do miasta dla mieszkańców, chcących się podczas znużenia lub zbyt silnego wichru nogami zamiast skrzydeł posiłkować.
W tę ciemną szyję, zakrywającą przedewszystkiem od pocisków z góry miotanych, wprowadził Marek natychmiast swoich junaków. Kute wrota, zapierające przejście w pewnej wysokości, wysadzono bez trudu wybuchem podłożonej miny i wspinano się wzwyż, strzelając na oślep przed siebie, aby drogę z nieprzyjaciół oczyścić.
Wreszcie rąbany w skale korytarz się skończył i wojownicy wyszli nagle na obszerną łąkę, na łagodnym stoku wzgórza ponad skałami już położoną. Z dołu widać jej nie było i oni też nie widzieli stąd swych towarzyszów, przy armatach pozostawionych, ale słyszeli ciągle łoskot strzałów, bijących w mury miasta, które się wznosiło o kilkaset kroków wzwyż przed nimi. Marek kazał dać trzykrotną salwę, jako umówiony znak, aby ognia z dołu zaprzestano i ruszył wprost na miasto wybitym w murach wyłomem.
Popłoch ogarnął szernów. Stała się snadź rzecz dla nich zgoła niespodziewana, bo nie próbując już nawet obrony, zerwali się jak spłoszona chmura ptactwa drapieżnego i zaczęli uciekać w dół, zostawiając miasto zwycięzcom.
Słońce właśnie zachodziło, kiedy Marek, kazawszy wciągnąć na linach w dole zostawione działa, obwarowywał się na długą noc w opustoszałym grodzie. Ognie wszędzie rozpalono i czujne postawiono straże w obawie nocnego szernów napadu; część wojska stała na zmianę w pogotowiu, z ręką na broni, śledząc oczyma, czy gdzie nad głowami nie błyśnie słabym obrzaskiem czoło przelatującego szerna, aby go razić natychmiast strzałem niechybnym.
Marek tymczasem przy zapadającym mroku zamknął się samowtór z Jeretem w jednym gmachu ogromnym i sklepistym, w gruz się już od starości i niedawnych strzałów armatnich rozpadającym.
Siedział na jakimś głazie do starego ołtarza podobnym, z łokciami wspartymi na kolanach i z brodą w dłoniach ukrytą, i patrzył szeroko rozwartemi, nieruchomemi oczyma w płonące ognisko. Nieopodal na rozesłanej skórze legł Jeret. Raniony był w nogę rzuconym z góry kamieniem; na wychudłej od trudów i poczerniałej twarzy świeciły mu jeno oczy blaskiem gorączkowym. Uniósł się nieco na łokciu i opowiadał Zwycięzcy, giestykulując drugą ręką, dzieje przebytego dnia. Mówił, jak od morza aż po góry szli krajem pustym, spotykając po drodze jeno wystygłe zgliszcza, które ongi za pierwszem przejściem za sobą zostawiono, — i jak na wstępie do kraju górzystego spotkał zastępy szernów, usiłujących w walce pochód jego wstrzymać. Prawił o trudach i wysiłkach niezmiernych i o bitwie nieustającej, gdzie każde staje drogi trzeba było krwią kupować — i o grożącym już pogromie u stóp góry, od którego wybawiła go jeno dość wczesna pomoc Markowego wojska...
A Zwycięzca słuchał w milczeniu, zasępiony i nieruchomy. Jeno kiedy Jeret, o poselstwie wspomniawszy, opisywał zamieszanie i niechęć tam, w kraju ludzkim, brwi mu się zbiegły na chwilę i rzucił głową jakimś dumnym ruchem niechęci...
Młody wojownik wreszcie zamilkł i badawczym wzrokiem począł patrzyć w twarz Marka. Znać było, że drga mu na ustach powstrzymywane czcią pytanie: co dalej? Po czynie ostatnim i wprost niepojętem zwycięstwie wygubił w sobie wszelkie, jeśli jakie istniały, wątpliwości o posłannictwie i boskiej mocy jasnego z Ziemi przybysza, ale niemniej troska o przyszłość myśl mu ćmiła radosną. Wiedział, że choćby Zwycięzca walkę całą chciał dalej prowadzić, to żołnierze padną z trudu samego i wycieńczenia.
I Marek to czuł także. Teraz w zdobytem mieście szernów, w górskiej, obronnej a przecież wziętej pieleszy widział jaśniej, niż kiedykolwiek, że o ostatecznem nieodwołalnem zawojowaniu księżycowych pierwobylców nie może być nawet mowy. Potrzebaby na to lat całych i sił bez porównania większych niż te, jakiemi ludzie tutaj wogóle mogli rozporządzać...
Niewesołe dumania przerwało mu wejście kilku żołnierzy ze straży. Prowadzili oni szerna, ze starości już posiwiałego, którego ujęto w poblizkim gmachu. Ponieważ nie usiłował się zgoła bronić ani uciekać, więc go nie zabito, lecz wedle rozkazu Zwycięzcy, który kazał jeńców brać żywcem dla języka, przyprowadzono w zdrowiu przed jego oblicze.
Stary szern opończę na sobie miał przedziwną, gęstym a bezcennym szytą kamieniem i obręcze z wyrabianego złota na ręku i nogach. Przywiedziony przed Marka, patrzył na niego ciekawie ale spokojnie.
Marek przemówił do niego, ale on poruszył tylko głową na znak, że nie rozumie, i począł błyskać mętnemi światłami na czole. Wśród obecnych nikt tej mowy barwnej nie rozumiał, — rzucono się tedy na poszukiwanie Nuzara i poddanych mu dwóch morców, ongi ujętych, którzy, wśród szernów w tym kraju wychowani, mogli prawdopodobnie służyć za tłumaczów.
Czekano więc na nich, a tymczasem począł Marek rozpytywać żołnierzy o okoliczności, wśród których szerna ujęli. Ci opowiedzieli mu rzecz dziwną. W wieży okrągłej, nieopodal gmachu, w którym się znajdowano, wzniesionej, trafiono, szukając noclegu, na sklep zamczysty tuż pod samym szczytem...
Miasto całe było próżne i opuszczone: nikt w nim nigdzie dotychczas szerna nie znalazł, nie spodziewano się więc i tutaj zastać nikogo.
Sklep jednak był zamknięty. Sądzono, że szernowie, oknem przed najściem wrogów ulatując, drzwi zostawili zaparte. Wzięto się tedy do pracy, aby drzwi wyrąbać — ot tak, bez myśli, można się bowiem było i gdzieindziej na nocleg rozłożyć...
— Byliśmy bardzo znużeni, — mówił jeden z żołnierzy, — to prawda, ale gdy się człowiek walką rozochoci, to choć z nóg spada, radby jeszcze tłuc, co jest pod ręką... A przytem ta wieża jest dziwna i zaciekawiała nas. Na ścianach około schodów są różne znaki, a z dołu widzieliśmy na płaskim dachu jakieś niepojęte przyrządy... Gdyśmy drzwi z wielkim wysiłkiem rozrąbali, bo mocne były i grube, wpadłem ja pierwszy do komnaty z tym oto towarzyszem moim i zobaczyłem szerna. Nie wiem, co mam o tem powiedzieć, ale gdy go zobaczyłem, pomyślałem zaraz, że to musi być szern zwarjowany. Siedział bowiem spokojnie tyłem do nas i malował kamyki.
— Co robił? — zapytał Marek, nie rozumiejąc.
— Mówię: malował kamyki. Nawet się nie poruszył, kiedyśmy weszli. Tam izba cała jest pełna kamyków kształtu kulek, mało co większych od pięści i pokrytych w zupełności kleksami farb najrozmaitszych. Leżą w porządku na półkach. Oto wziąłem jeden na okaz.
Mówiąc to, podał Zwycięzcy sporą gałkę z kamienia toczoną, która pokryta była od jednego bieguna do drugiego gęsto zwiniętą linią spiralną, z drobnych plamek różnobarwnych złożoną. Marek wziął kulkę w rękę i przyglądał jej się długo, a potem zwrócił oczy na szerna. Jeniec drżał teraz cały, patrząc z najwyższym niepokojem na ręce Markowe. Zwycięzca począł gałkę podrzucać, jakby bawiąc się nią, — oczy szerna biegały za nią, wciąż śledząc niemal każde jej poruszenie w powietrzu.
W tej chwili właśnie doniesiono, że przybywa Nuzar z towarzyszami. Morcy weszli i spostrzegłszy szerna, byli tak jego widokiem poruszeni, że zapomnieli nawet oddać zwykłego pokłonu Zwycięzcy. Patrzyli przez pewien czas na starego potwora, oniemiali i zalękli niemal, spoglądając z widocznym zdumieniem na pęta surowych rzemieni, które się wiły około przegubów jego dłoni, tuż obok lśniących złotych obręczy. Aż nagle Nuzar, rzuciwszy okiem na gałkę, w ręce Marka bujającą, wzniósł ręce w górę i obróciwszy się, runął przed Zwycięzcą twarzą na posadzkę.
— Tyś jest pan, — wołał, — tyś jest mocarz największy! Wielkiego Szerna pojmałeś, o którym tylko słyszały uszy nasze, bo oczom naszym widzieć go nie było wolno! A oto patrzymy na niego, jak stoi przed tobą, panem, i w pętach!
Dwaj towarzyszący mu morcy padli również na twarz, bełkocąc jakieś niezrozumiałe wyrazy. Po dłuższym czasie dopiero zdołał z nich Marek wyciągnąć niejakie objaśnienia...
Słyszeli oni z dawien wśród szernów, że w mieście jednem niedostępnem jest starzec wszechwiedny, Wielkim Szernem nazwany, stróż tajemnic wszelkich, spisywanych od wieków barwami na krągłych kamieniach. Za świętość i jedyną nietykalną istotę mają go szernowie, choć on nie rządzi ani nie rozkazuje. Oni sami nie chcą nic wiedzieć, uważając to za ciężar niepotrzebny i zapomnienie ceniąc nad inne dobro, ale on wie wszystko, a kiedy czuje zbliżającą się śmierć, wybiera następcę, którego wtajemnicza, aby snadź wiedza nie przepadła...
Wielki Szern również spisuje wszystko ważne, co się staje, i ma nad tem pieczę. Morcy poznali go po płaszczu i złotych obręczach, a nadto po okrągłym kamieniu, których w kraju szernów, okrom tego dostojnika, pod karą śmierci pismem pokrywać nie wolno.
Marek słuchał ze zdumieniem opowiadania, patrząc na starca ciekawie. A potem zapytał morców, czy zdołają się z szernem porozumieć?
Nuzar się stropił.
— Jeśli on zechce co mówić blaskami, wyrozumiemy może od biedy, — rzekł, — ale jemu głosem nic się nie powie, jeśli nie był nigdy wśród ludzi. Szernowie między sobą używają głosu tylko tak, jak ludzie ruchów rąk lub głowy, dla wyrażenia rzeczy najprostszych, gdy nie mogą sobie wzajem patrzyć na błyszczące czoła. Cóż mu tedy powiemy?
Mimo to Zwycięzca zażądał, aby spróbowali zapytać szerna, czemu nie uciekał razem z innymi? Nuzar się cofnął, nie czując się na siłach tego wyrazić; tedy dwaj pozostali morcy zaczęli wydawać dzikie i zgrzytliwe głosy, pomagając sobie przytem pewnymi ruchami. Szern patrzył na nich pogardliwie, a po chwili błysnął czołem. Morcy, umilknąwszy, wpatrywali się z natężoną uwagą w przemykające blaski...
— Co mówił? — spytał Marek niecierpliwie.
— Powiada, że tak mu się podobało, — odparł Nuzar z pewnem wahaniem w głosie.
— Jakto? i nic więcej?
— Nic, panie. Mówi, że mu się tak podobało.
Marek powstał i zbliżył się ku stojącemu nieruchomo szernowi. Potworne oblicze pierwobylca spokojne było i z lekka wzgardliwe, kiedy spoglądał na dwakroć wyższego od siebie olbrzyma. Nie znać na nim było ani śladu trwogi lub pomieszania; zaledwie cień ciekawości przeglądał z czworga krwawych, przygasłych oczu...
— Mówcie mu, — rzekł Marek, do morców się zwracając, — mówcie mu, że będzie żyw i wolny, jeśli zechce odpowiadać na moje pytania...
Morcy jęli znowu wyć i szczekać, giestykulując przytem żywo, a gdy po pewnym czasie szern im coś odbłysnął, zwrócili się do Zwycięzcy z wyrazem zakłopotania w tępych twarzach.
— Powiada, że gdyby mu było na życiu zależało, byłby uciekł razem z innymi... Chciał tylko zobaczyć...
Morzec urwał.
— Zwycięzcę! — podpowiedział Nuzar szybko.
— Czy tak rzekł? Istotnie?
— Powiedział inaczej, ale nie śmiem...
— Mów!
— Grubego i głupiego psa chciał zobaczyć, — dokończył morzec z kłopotliwym uśmiechem.
Wszelkie dalsze usiłowania wydobycia z szerna czegoś ponadto spełzły na niczem. Zdawał się być tak obojętnym na to, co go czeka i co z nim zrobią, że ani groźbą ani obietnicą nagrody nie można go było zmusić do dawania odpowiedzi. Raz tylko, gdy Zwycięzca zapytał o treść ksiąg kamiennych, będących w jego przechowaniu, uśmiechnął się wyniośle i odparł:
— Idź a przeczytaj, — poczem zapadł w niewzruszone już milczenie, cieniem na jego czole się objawiające.
Marek kazał go tedy odprowadzić do sklepionej komnaty na wieży i straż koło niego czujną postawić. Sam zaś, odprawiwszy morców i Jereta, wyszedł na dwór, aby odetchnąć nieco świeżem, mroźnem powietrzem...
Niebo było pogodne i gwiazdami wyiskrzone. Śnieg jeszcze nie padał, szron tylko obfity pokrył ulice i płaskie dachy domów kruchą powłoką. Marek, odkrywszy przy blasku wziętej z sobą latarni nawpół zrujnowane schody na szczyt kopuły gmachu wiodące, począł z wolna wstępować w górę. Głazy wązkiego przejścia zionęły jeszcze ciepłem, za dnia upalnego wessanem, w niepewnem świetle latarni majaczyły na nich resztki rzeźb jakichś i malowań, spełzłych już snadź przed wiekami i wieki całe w zaniedbaniu ginących... Na jednem miejscu, gdzie wznoszący się wciąż w górę korytarz rozszerzał się w rodzaj nizkiej kolistej komnaty, zastanowiło Zwycięzcę malowidło dziwne, z szeregu stykających się kół złożone. Wzniósł latarnię i począł się przyglądać pobladłym resztkom...
— Nie omyliłem się... — szepnął do siebie, — ale to dziwne, to dziwne!...
Koła owe nie były niczem innem, jak mapami ziemskiego globu z różnych stron zdejmowanemi. Zatarty już rysunek nie pozwalał rozróżnić zbyt wielu szczegółów, ale znać było jeszcze, że mapy musiały być niegdyś wcale dokładne. Zarysy lądów, mórz i pasma górskie oznaczone były bez błędu, lubo grubemi linjami... A ponad tem wszystkiem ciągnął się pas falisty koloru czarnego z ceglasto-żółtymi na tem tle językami. »Czyżby to miało oznaczać w barwnym języku szernów przekleństwo dla gwiazdy znienawidzonej?« — myślał Marek, wstępując znów wyżej.
Po kilkunastu krokach trafił znów na szerszą niszę i znalazł w niej znowu rysunki podobne, jeno starsze bez porównania, tak że kształty ginęły prawie w szarzyźnie kamienia. I to była Ziemia niewątpliwie, ale jakaś inna niż ta, którą ludzie znają. Wewnątrz jednego z kół można było poznać coś podobnego do Europy, ale Morze Śródziemne było tu tylko wązkiem, zamkniętem jeziorem, a głęboka zatoka morska wrzynała się z północy aż po Góry Karpackie...
Dziwne uczucie ogarnęło Marka. Nie wątpił, że ma przed sobą mapę rodzimego globu swojego z owych zamierzchłych epok przedhistorycznych, kiedy może nawet ludzie jeszcze nie istnieli, a oczy szernów patrzyły już na gwiazdę, na niebie czarnem ponad pustynią wiszącą...
Jakaś groza go objęła; przyspieszył kroku, aby się wydostać z tych dusznych korytarzy na szczyt kopuły...
Gdy stanął na niewielkiej platformie u szczytu, noc była na Księżycu nieprzenikniona. Cień gruby legł pod gwiazdami na mieście, na kotlinie całej i na górach, kryjąc przed okiem nawet białość ich śniegów. Jeno w stronie południowej lekki srebrzysty obrzask ponad piłą zczerniałych szczytów się znaczył — a Zwycięzca poznał, że to blask dalekiej Ziemi, tam pod widnokręgiem ukrytej...
Wyciągnął ręce z tęsknotą ogromną — i pociechą mu była myśl, że jeszcze kilka długich dni księżycowych, a poleci w błyszczącym wozie swoim przez niebieskie przestworza tam, do domu, zostawiając ten straszny świat bez żalu za sobą.
Słońce ukryte jeszcze było za okólnym wałem górskim i zaledwie śnieżne szczyty na zachodzie różowiły się u czół pierwszymi, złocistymi promieniami, kiedy Marek w towarzystwie Jereta i kilku ze starszyzny wyszedł na zwiedzenie zdobytego miasta.
Rad był, że noc już minęła, długa, ciężka noc, podczas której myśli posępne jak złowieszcze ptaki siedziały u jego wezgłowia, czekając jeno, rychło się z krótkich męczących snów przebudzi, aby go napaść całą chmarą. W tych godzinach czuwania, przy świetle płonącego na kamiennej posadzce ognia, czyn jego i to całe »zwycięstwo« w dziwnie ponurej stawały przed nim postaci. Rozumiał, że się pokusił na rzecz szaloną i zgoła, niestety, bezowocną. Miał miasto w posiadaniu i czuł już, że mimo woli więźniem w niem będzie... Gdy zasnął na krótką chwilę, budziły go zwidzenia nocnych napadów, — zrywał się z łoża w przestrachu i biegł na mróz patrzeć, czy straże czuwają, i czy nie błyszczą w górze pod zaćmionemi gwiazdami blade ogniki nadlatujących chmurą szernów. Cisza jednak była niezmienna i spokój. Szernowie snadź nie chcieli się w cieniu nocnym na niepewną walkę narażać, czy też lękali się zimna, lub przestraszeni jeszcze świeżym pogromem sił dotychczas nie zebrali, dość że nic nie mąciło spokojnego snu zdobywców... Wracał tedy Marek do izby i zapatrzony w płonący ogień, usiłował snuć jakieś plany, przedrzeć myślą ten otaczający go mrok beznadziejny. Ale myśl, w jakąkolwiek stronę wysłana, grzęzła ciągle w jakiejś niemożebności zasadniczej, w niepodobieństwie wysnucia wniosku, mającego bodaj pozory sensu...
W końcu znużył się bezcelowem myśleniem. Nad ranem napadł go sen, blizko dobę trwający, z którego obudził się silniejszym i nadspodziewanie pokrzepionym. Nie zeszło na niego wprawdzie natchnienie i nie miał żadnego planu dalszego działania, ale przez reakcję swej zdrowej fizycznej natury popadł w pewną beztroską obojętność wobec wszystkiego, co może przyjść. Myślał już tylko o chwili obecnej, o tem, że jest w mieście zadziwiającem, kędy każdy głaz i każda budowla mogą mu opowiadać tajemnice nieśnione i nadzwyczajne.
Ubrał się tedy pośpiesznie i nie czekając wschodu słońca, wezwał orszak, mający mu w wycieczce towarzyszyć. Na wstępie jednak otrzymał przykrą wiadomość: Wielki Szern, wieczorem ujęty, znikł był w ciągu nocy bez śladu. Żołnierze, czuwający nad nim, przysięgali, że stać się to musiało jakąś siłą nieczystą, gdyż pomimo że więzień nie miał pęt nałożonych, drzwi celi zamknione były szczelnie i bez przerwy strzeżone. Nadto zniknęły z nim razem malowane kamienie, które izbę wypełniały.
Marek, usłyszawszy tę wiadomość, zadumał się. Chociażby nawet przypuścić, że szern umknął, korzystając z chwilowego niedbalstwa straży, to gdzież się mogła podziać owa »biblioteka« z głazów, ważąca zbyt wiele, aby ją mógł unieść już nie jeden, ale stu szernów nawet? A gromadę taką, przybywającą po kamienie, byliby przecież strażnicy niewątpliwie spostrzegli...
Nagle błysnęła mu myśl, niby promień światła niespodziewanego. Zrozumiał, że Wielki Szern pozostał wyłącznie dlatego, aby ocalić swe »księgi«, których niepodobna mu już było ukryć podczas nagłego i nieoczekiwanego snadź wtargnięcia Ludzi. A teraz spełnił swoje zadanie i umknął. Spełnił zadanie, to znaczy powrzucał cenne kamienie w jakąś tajemną i niewidoczną dla oka kryjówkę, może wewnątrz muru gdzieś wyżłobioną i głazem gładkim w ścianie zapartą, a uczyniwszy to, dostał się również tajemnem przejściem na dach i korzystając z nocy spłynął na szerokich skrzydłach niepostrzeżenie w dolinę.
Pierwszym odruchem woli chciał Zwycięzca wydać już rozkaz swym ludziom, aby celę przeszukali i w razie potrzeby jęli się łupania murów, byle tylko ukryte kamienie odnaleść, ale zamiar ten zgasł w nim wnet sam, rozpływając się w uczuciu dziwnem i przykrem a zawiłem.
Pochylił głowę i patrzył w milczeniu na otaczających go ludzi... Przez jedną krótką chwilę miał wrażenie, jakby był spólnikiem tych pogromionych szernów i bronić miał skarbu ich wiedzy przed niszczycielską ręką ludzkich barbarzyńców. Otrząsnął się wnet z tego, ale zarazem przyszło mu na myśl, że z kamieni owych on, choćby je odnalazł, nic nie skorzysta, nie będzie bowiem mógł snadź nigdy odczytać barwnego ich pisma, a trudu będzie musiał i czasu poświęcić wiele na walenie muru, kto wie czy nie bezowocne... Nie odrzekł tedy ani słowa żołnierzom, wieść mu przynoszącym, i szedł wolnym krokiem przez miasto...
Domy wszędzie były kamienne i rzadko który z nich miał drzwi na poziomie ulicy. U największej części okna tylko było widać koliste i płytkie przed niemi balkony, często sterczące tylko belki kamienne, do wzlotu snadź mieszkańcom służące. Budowle to wszystko były stare i od długich wieków snadź nie poprawiane. Kamienie sypały się z górnych piątr, doły obrastał w wilgotnym cieniu mech jakiś, dając gmachom pozór skał samorodnych.
Do jednego z takich domów wszedł Marek i minąwszy sień ponurą i ciasną, znalazł się niespodziewanie w sali okrągłej, z niesłychanym urządzonej przepychem. Posadzkę kamienną pokrywały tu futra strzyżone i barwione wzorzysto, do tkanych dywanów na pierwszy rzut oka nader podobne. Broń jakaś dziwna wisiała na ścianach i makaty a rzeźby niewysłowionej roboty. Na nizkich, kwadratowych sofach leżały porzucone tkaniny purpurowe i miękkie, pełne ostrej jakiejś upajającej woni... W skrzyniach, ze składanych kawałków rzezanej kości sztucznie zdziałanych, spoczywały całe bogactwa naczyń drogocennych, pereł i kamieni. Miedziane wygasłe czary na kutych trójnogach stały między sprzętami i pośród zwierciadeł z nieznanego czarnego metalu.
Drzwi nad wysokim kamiennym progiem otworzone wskazywały drogę, którędy uszli mieszkańcy...
Marek, schyliwszy się w zbyt nizkim na wzrost jego otworze, wyszedł na balkon, w powietrzu przy szarym murze zawieszony.
Słońce wschodziło właśnie, połową tarczy z za zębatej piły szczytów leniwie się wychylając. Promienie jego złociły już miasto, nie grzejąc jeszcze zbytecznie. W dolinie, u stóp wzgórza, opar się snuł białawy, podobny do morza, pierścieniem gór zamkniętego, pośród którego sterczał jeno samotnie skalisty ostrów, miasto na sobie dźwigający.
Uczucie beznadziejnego osamotnienia ogarnęło Zwycięzcę. Pojrzał po towarzyszach i z twarzy ich zrozumiał, że czuć oni muszą to samo. Oto są tutaj — garstka ludzi zuchwała, — doliną i górami, i krajem szerokim, i morzem od domów swoich odcięci; zdobywcami są niby i w mieście wroga gospodarzą, a nie wiedzą nawet, co się wokół nich dzieje pod tym całunem mgły, całą kotlinę zaścielającym...
Dumał tak Zwycięzca, kiedy na ulicach miasta budzić się jęły głosy niespokojne, — nieliczne zrazu, a potem coraz tłumniejsze. Żołnierze biegli w zamieszaniu i pytali o wodza. Dostrzegł to pierwszy Jeret z wysokiego balkonu i zwrócił się ku Markowi.
— Zwycięzco, — rzekł, — stało się coś niedobrego; szukają cię.
Marek obrócił głowę w głąb ulicy, starając się napróżno wyrozumieć coś z dolatującego zgiełku. Ale Jeret słuch miał widocznie bystrzejszy, czy też lepiej gwarę swoich współziomków rozumiał, bo posłuchawszy nieco, rzekł przyciszonym głosem:
— Szernowie napierają...
Nie było czasu do stracenia. Marek ruszył powrotną drogą na plac przed gmachem, kędy noc przepędził. Kiedy mijał znów bogatą komnatę, przyszło mu na myśl, że to jednak szczególna, iż tyle skarbów w mieście zostało po uchodzących szernach, a tak mało żywności, której szczupły zapas z trudem się tylko udało żołnierzom jego zgromadzić. Najpierw pomyślał o tem obojętnie, ale potem myśl powróciła do niego z przeraźliwą jasnością. Wszakże to z pewnością nie jest przypadek! Szernowie unieśli z sobą zapasy, albo też zniszczyli je, o ile im tylko na to czas w śpiesznej ucieczce pozwolił, oddając raczej w ręce wrogów skarby i martwy dobytek! A teraz... teraz?
Na placu wojsko oczekiwało wodza z niecierpliwością. Garść żołnierzy, na noc u stóp wzgórza pozostawiona, powróciła była właśnie, napadem szernów zdziesiątkowana. Pozostali przy życiu opowiadali, że kotlina cała roi się od strasznych pierwobylców, którzy miasto gęstym otaczają pierścieniem z widocznym zamiarem uwięzienia i ogłodzenia zuchwałych zdobywców...
Marek, otrzymawszy tę wiadomość, spojrzał w twarz Jeretowi. Ten stał z pochyloną głową i namarszczonemi brwiami.
— Co mamy robić? — zagadnął Zwycięzca.
Młody dowódzca wzruszył ramionami.
— Ty mnie się pytasz, panie? Zdziałałeś czyn boski, gród szernów niedostępny zdobywając, a teraz...
Urwał i zamilkł.
Marek nie pytał już więcej. Chmurny ale stanowczy rozkazał wojsku szykować się do opuszczenia tak krwawo wziętej twierdzy.
Kiedy szeregi stoczyły się pośpiesznym marszem ze skalistego zbocza, mgły się już na dole rozwiały, odsłaniając całą obszerną zieloną kotlinę. Czerniła się ona teraz od szernów, zewsząd ją zalegających. Zwycięzca wzniósł rękę, wskazując towarzyszom daleki wał górski...
To, co się teraz dziać zaczęło, podobne być mogło tylko do zamętu, jaki powstaje w pełnym ulu, kiedy przejść chce przezeń żuk-niszczyciel. Ludziom broniącym się ręce mdlały i ból łamał karki, zdrętwiałe od wznoszenia głowy ku spadającemu z góry wrogowi.
Każdą piędź przestrzeni trzeba było zdobywać, każdy krok krwią okupować. Szli jak rębacze w puszczy dziewiczej, z tą jeno różnicą, że nie martwe kłody i pnącze ścinać musieli, ale wśród żywych ciał żelazem przejście sobie czynić. A kotlina przed nimi zdawała się rosnąć w nieskończoność...
Oparli się wreszcie o stawek kolisty i tu pod nadbrzeżnemi skałami stanąwszy, zaczęli sobie gęstą strzelbą mościć drogę ku górom. A kiedy atak szernów osłabł na chwilę i zbite zastępy rozpraszać się zaczęły, ognia nie mogąc wytrzymać, ludzie nie czekając, ażeby się wróg opamiętał, ruszyli skokiem naprzód, siekąc po drodze zapóźnione w ucieczce luźne kupy.
Tak zwolna posuwali się ku górom, patrząc oślepłemi od dymu i błysku strzałów oczyma na ten niebosiężny wał skalisty, jak gdyby on im miał być ucieczką i ochroną...
Nadziei tej Marek nie podzielał; owszem, był przekonany, że z chwilą wstąpienia na stok górski bitwa się jeno zaostrzy, gdyż szernowie zechcą wyzyskać niedogodne położenie wdzierających się w górę żołnierzy. Poglądał też często ku śnieżnemu grzbietowi, starając się wyśledzić czatujących w zasadzkach szernów, gotowych staczać z góry gruz i kamienie... Na szczęście jednak obawy okazały się płonnemi. Czy to, że szernowie, mimo przeważającą liczbę, znużeni byli walką, nader dla nich kosztowną, czy też po prostu nie przypuszczali, że ludzie zdołają żywcem przedrzeć się przez kotlinę: dość, że nie pomyśleli zgoła o obsadzeniu górskiego przejścia. Odstąpili nawet od niego, kiedy oddział Marka zaczął się wdzierać na stok, dając opadającym ze znużenia ludziom chwilę odetchnienła...
Żołnierze odsapnęli niewiela i pożywiwszy się nieco, ruszyli znów w górę, nie zwłócząc. Marek szedł w przedzie, czujne mając oko na wszystkie strony, — w tył jeno nie śmiał się oglądać, aby nie liczyć szeregów, do połowy niemal stopniałych. Przewagę dawała mu tylko broń palna, — to też teraz drżał na myśl, że szernowie, złupiwszy poległych, mogą zabrać ich broń i naboje i zwrócić przeciw pozostałej garstce. Tem bardziej tedy gnał do pośpiechu, czując, że jedyne ocalenie jest już tylko w ucieczce.
Ludzie zagadywali go czasem: »Zwycięzco!« — a on za każdym razem, kiedy to miano posłyszał, zaciskał usta boleśnie, jak gdyby mu szyderczą obelgę w twarz rzucono. Zresztą pochód uciążliwy odbywał się w milczeniu, przerywanem jeno czasami zgiełkiem coraz rzadszych walk z dopędzającymi oddział szernami. Stawano tedy na krótką chwilę i bito napastników kulami — i posuwano się znowu naprzód, byle wyżej i wyżej.
Na przełęczy Marek zarządził dłuższy odpoczynek. Żołnierze znużeni, nie bacząc już na nic, niepamiętni niebezpieczeństwa wciąż grożącego, rzucać się na śnieg zaczęli i zasypiali tak w okamgnieniu, jakby ich śmierć nagła ogarniała. Nie wiele czasu upłynęło, a Zwycięzca stał już tylko sam, patrząc pod blask słońca na opuszczoną kotlinę.
Przetarł ręką czoło i powieki, jak gdyby sen z oczu chciał spędzić. Bo naprawdę snem mu się to wszystko teraz strasznym wydało: walka i przedziwne miasto zdobyte i potem ten odwrót najkrwawszy... Ciche, śnieżne góry były dookoła niego i tam w dole kotlina cicha leżała, zielona i stawów pełna tęczowych, w blasku słońca uśpionych. Myśl jego ginęła w jakiejś dziwnej próżni.
— Poco, poco to wszystko? — zapytywał się w duchu tak szczerze, i nie znajdował odpowiedzi na to proste pytanie...
Z wolna obrócił oczy ku południu, w stronę bieguna.
Lekki, biały, kulisty obłok ponad górami.
Ziemia.
Wyszła już z pierwszej kwadry i zbliżała się zwolna do pełni, górnym rąbkiem swej tarczy widna oczom Zwycięzcy. Cisza była naokół niezmierna, świat cały księżycowy zamarł w blasku słońca, niskim łukiem po niebie biegnącego.
Marek zadumał się. Szeroko rozwartymi oczyma patrzył teraz na Ziemię i myślał, jak ciężka walka go jeszcze czeka, nim będzie mógł po skończonym trudzie powrócić tam — na rodzinną swoją planetę. I myślał także, co ludziom księżycowym po sobie zostawi. Nie dokonał wprawdzie i wie już, że nie dokona podjętego dzieła: szernów wytępić do imienia na Księżycu niepodobna, — ale ogniem i mieczem przeszedł całą wrogów krainę i nauczył tych strasznych pierwobylców bać się człowieka i jego broni, a zastęp zbrojnych jego towarzyszów, choć zdziesiątkowany, umie teraz stawić czoło szernom w otwartym boju i zwyciężać ich, jeśliby się kiedyś jeszcze pokusili o zawojowanie ludzkich dziedzin...
Pocieszał się temi myślami i tem jeszcze, że kiedy powróci szczęśliwie do ludzkich osad, przed odlotem na Ziemię uporządkuje tam stosunki, nada prawa wydziedziczonym i uciśnionym, mocnych nauczy sprawiedliwości i miłosierdzia...
Byle wracać! byle wracać co prędzej!
Zerwał się i zaczął budzić uśpionych żołnierzy. Wstawali niechętnie, ociągając się, nawpół jeszcze nieprzytomni i ciężkim snem pijani. Marek jednak nie dopuścił już żadnej odwłoki. Ledwo byli na nogach, kazał im schodzić w dół, ku równinom, ku morzu.
Południe zastało ich już u stóp gór pierściennych; przed nocą spodziewali się być na równym kraju padolnym.
Jakoż rzeczywiście raźno posuwano się naprzód. Odwrotu ich szernowie prawie nie niepokoili, nie można było bowiem brać pod uwagę drobnych utarczek zwycięskich z przypadkowo napotykanemi gromadami, które po jednej lub dwóch salwach szybko się rozpraszały. Pierwobylcy widocznie, krwawem nauczeni doświadczeniem, nie ufali swym siłom w pustym i odkrytym kraju. W żołnierzy wstępował duch wesoły. Cieszyli się, przeczuwając (Marek bowiem tego nie mówił), że idą do domów i będą mogli odpocząć po niesłychanym trudzie. Jeret tylko patrzał przed siebie ponuro i unikał coraz więcej widoku Zwycięzcy.
O pewnej godzinie popołudniowej, kiedy wchodzili już na rozległe równiny, Marek zbliżył się do niego na postoju. Nie mówili dawno z sobą, to też Jeret drgnął, kiedy usłyszał niespodziewanie głos Zwycięzcy.
— Jeret, — rzekł on, — chciałem się z tobą naradzić...
— Jestem tu, panie, aby słuchać twoich rozkazów.
Marek skinął na niego i wyszli obaj poza obóz na małą wyniosłość ponad płynącą leniwie rzeczułkę. Widać stąd było nieliczne namioty (resztę ich w walkach utracono bezpowrotnie) i krzątających się dookoła nich żołnierzy. Obdarci byli i słońcem opaleni; na wychudłych ich twarzach rysowały się wyraźnie ślady przebytych trudów. Poruszali się jednak żywo, znosząc wodę w wiadrach na uwarzenie strawy, — straże obchodziły obóz miarowym krokiem z bronią na ramieniu. Marek patrzył przez pewien czas w milczeniu na ten stopniały do połowy zastęp wiernych swoich towarzyszów, aż naraz zwrócił się do Jereta z zapytaniem:
— Co myślisz o tych ludziach?
— Byliśmy ci wszyscy wierni i spełniliśmy, co leżało w naszej mocy, Zwycięzco...
— Dlaczego nazywasz mnie ciągle »Zwycięzcą«? — zauważył Marek.
Jeret nie odrzekł ani słowa. Więc Marek zapytał znowu po chwili:
— A o mnie co myślisz?
Teraz młody dowódca wzniósł na niego oczy i odparł szczerze:
— Nie wiem.
Marek uśmiechnął się.
— Mniejsza. Nie o tem chciałem mówić... Dostałem się między was na Księżyc i pełnię trud, który wziąłem na siebie dobrowolnie. W krajach, które odtąd, gdzie stoimy, ciągną się ku morzu, mieszkali niegdyś szernowie. Nie zdołaliśmy ich w górach wytracić, ale te żyzne łany przed nami są wolne. Oddam je ludziom na posiadanie.
— Nim ludzie tu przyjdą, — ozwał się Jeret po chwili, — szernowie powrócą do swych zburzonych miast na nizinach i trzeba będzie nową walkę toczyć.
— Nie. Ludzie tutaj już są i nie powinni pozwolić szernom na powrót.
Jeret spojrzał na niego zdumiony.
— Tybyś chciał, panie?...
— Słuchaj mnie, — rzekł Marek, przerywając mu. — Myślałem nad tym długo, co wypada robić i wahałem się nawet... To sąsiedztwo szernów w górach nie jest bezpieczne ani wygodne, ale niepodobna nam już opuścić zawojowanego kraju, jeśli cała wyprawa nasza nie ma być zgoła bezowocna. Tam, z tamtej strony morza, zaczyna wam być ciasno, — tutaj są ziemie bujne i bogate... A od szernów przecież będziecie się umieli bronić... Tych krajów nam już opuszczać nie wolno.
Jeretowi nagle rozbłysły oczy.
— Zwycięzco! więc my nie idziemy do domów?
— Z radością to wyrzekłeś...
— Tak, panie. Z radością. Bo ja... nie mam tam nic...
Urwał i sposępniał nagle. Marek zrozumiał, że Jeret myśli o dziewce. Wyciągnął dłoń i dotknął z lekka jego ramienia...
— Jeret, — rzekł, — wierz mi, że nie masz powodu...
— Nie mówmy o tem, panie. Rad jestem, że krew nasza nie napróżno była rozlana. A obawiałem się już, że zechcesz nas odwieść stąd...
— Ale czy wy pozostać zechcecie?
— Ludzie są zmęczeni i pilno im do domów. Myślę jednak, że zostaną, gdy im ty, Zwycięzco, rozkażesz. Początkowo będzie tu ciężko, bo szernowie zapewne pokoju nam nie dadzą. Zostaniemy jednak, dopóki inni nie przyjdą, aby się tutaj już osiedlić, i obrony stałej nie utworzą.
— Czy i ty chcesz tu pozostać?
— Tak. Na zawsze.
— Jak wolisz! Myślałem zabrać cię z sobą.
— Nie. Wracaj, panie, sam nad Ciepłe Stawy i ucz ludzi prawa...
— Poczekam na Anasza. Wedle tego, coś mówił, powinienby dzisiaj przywieść posiłki...
— Sądzę, że jutro spotkamy go nad morzem lub na naszym dawnym szlaku w głąb kraju...
Zamilkł na chwilę. Po jakimś czasie dopiero Marek ozwał się znowu, patrząc z boku na zadumanego młodzieńca:
— Osadnicy zapragną tutaj pobudować domy i założyć rodziny... Czyś i ty?...
— Ja?
— Tak. Zamierzałeś niegdyś pojąć w małżeństwo... wnuczkę Malahudy. Czy mam ci ją przysłać tutaj, powróciwszy za morze?
Jeret spojrzał mu prosto w oczy.
— Panie, czy ty sądzisz, że wnuczkę Malahudy można komuś przysłać?
— Myślę, że mnie posłucha, gdy jej powiem, że taka jest moja wola...
— A jeśliby cię posłuchała, czy sądzisz, panie, że ja ją zechcę wziąć z twoich rąk?
Nie mówiono już więcej o tem.
Namioty zwinięto rychło i ruszono znowu na pomoc, ku morzu. Nad większemi rzekami i w pobliżu wybrzeża miano dopiero zostawić załogi.
Przed zapadającym wieczorem spotkano Anasza z niezbyt liczną, ale dobrze uzbrojoną garścią ludzi. Opowiadał, że przybycie jego z posiłkami opóźniły trudności, jakie miał ze strony rządzącego arcykapłana Elema, a także niespodziewany napad szernów od strony Przesmyku, który jednakże odparto z łatwością dzięki pomocy Malahudy.
— Czyjej? czyjej pomocy? — zapytał Zwycięzca.
— Malahudy, — powtórzył Anasz wyraźnie, — dawnego arcykapłana. Zaginiony starzec zjawił się niespodziewanie w najgorętszej chwili, właśnie w porze, kiedy wszyscy głowy potracili, i objął dowództwo nad zbrojnymi, którym Elem nie umiał przewodzić. Napastników otoczono i wybito do nogi.
Na nocnych już leżach, nim mróz począł ogarniać krainę, wezwał Marek złączone oddziały i objawił im swój zamiar pozostawiania załóg w zdobytych ziemiach. Przyjęto tę wieść bez zapału, ale też i bez szemrania. Rozumieli wszyscy, że trzeba utrzymać to, co się tak krwawo kupiło — i że jedyny na to jest sposób: zaludnienia tych niedostępnych dotychczas nodze ludzkiej okolic.
Tedy Marek oddał głos Jeretowi, który wezwał ochotników, chcących z nim na posterunku pozostać — przynajmniej do czasu, nim osadnicy nowi z za morza nadpłyną. Ludzie zgłaszali się zwolna, zwłaszcza z pośród świeżo z Anaszem przybyłych, ale i między weteranami nie brakło takich, którzy byli gotowi stanowić przedmurze dla przyszłych miast i wiosek człowieczych.
W końcu zebrał się zastęp wcale pokaźny, który można już było na kilka, dość silnych, rozdzielić. Zwycięzca zostawił tym ludziom wolność podzielenia się ziemią do woli, zastrzegając tylko, że pewne obszary mają być zawsze własnością gromadzką, nigdy zaś osobistą.
Dziwnym się żołnierzom wydał ten rozkaz, przyjęli go jednak bez protestu i święcie zachować poprzysięgli, zwłaszcza kiedy posłyszeli, że jest to wstęp do nowych i zbawiennych praw, któremi Zwycięzca chce ludność nowego kraju uszczęśliwić.
Pierwszą osadę postanowiono założyć na miejscu, gdzie właśnie noc przepędzono — i tutaj na przyrodzonym szlaku, wiodącym od gór w kraje nizinne, zostać miał Jeret z garścią co najwyborowszego męża, jako stróż i naczelnik.
Rankiem, gdy reszta obozu, oprócz pozostających, ruszyła dalej, żegnał się z nim Zwycięzca, wzruszony myślą, że po raz ostatni ściska drobną a tęgą dłoń wojownika... Gdy miał już odejść, drgało mu jeszcze na ustach pytanie, co ma złotowłosej Ihezal powiedzieć, jeżeli go o niego zapyta, ale spojrzawszy w posępne oczy Jereta, uścisnął mu tylko dłoń jeszcze raz, żywo i gorąco, i odszedł bez słowa...
I tak posuwano się ku morzu, zostawiając załogi po drodze, w miejscach na osady dogodnych a obronnych, aż gdy w późnej popołudniowej godzinie zobaczono zdala rozfalowaną, siną przestrzeń wody, mała już tylko garstka została przy Zwycięzcy. Nad morzem spotkano oddział pilnujący sań zostawionych. Tutaj pozostawał jako naczelnik Anasz, który na razie miał jeszcze odprowadzić Zwycięzcę do starego kraju i wrócić z osadnikami.
Słońce zachodziło, kiedy sanie, przygotowane już do drogi, oczekiwały na piasku, rychło mróz nocny zetnie morze szklistym pomostem. Marek, rozciągnięty na wybrzeżu, patrzył na łunę zachodnią. Paliła się szeroko, czerwieńsza i krwawsza niźli zazwyczaj, jakby symbol ostatni i pożegnalny owych długich dni, pełnych trudu, mordu i pożogi... Zwycięzca przypomniał sobie ostatni wieczór przed wyjazdem i jasną głowę Ihezal na piersi swojej opartą — i wzniósł ręce w milczeniu, jakby Bogu bez słów dziękując, że trud jego największy jest już ukończony i że wraca do kraju, skąd rychło odleci na zawsze z Księżyca...
Łuna tymczasem nie gasła, lecz zdawała się owszem zażegać coraz szerzej i krwawiej, pół nieba prawie obejmując. I nagle dziwny strach przeniknął Marka, jak gdyby ten pożar niebieski i ta krew po zachodzie słońca nie tylko przeszłe dni znaczyła, lecz miała dla niego być zarazem wróżbą jakiegoś losu strasznego...
Wieść o napadzie szernów na ludzkie dziedziny przyszła tym razem od zachodu i wywołała niesłychany popłoch. Zbiegowie z rybackich krajów nad brzegiem morza w okolicy Przesmyku donieśli, że zbliża się oddział pierwobylców, niewiadomo skąd przybyły — i pali i morduje wszystko po drodze... Nikt nie myślał stawiać oporu. Uciekano tylko na wschód, ku miastu przy Ciepłych Stawach z jękiem a przekleństwami. Wołano już głośno, że Zwycięzca zapewne poległ, a z nim i wszyscy towarzysze — i teraz zacznie się zemsta szernów nieuchronna a straszliwa. Ludzie łamali ręce w bezradnym przestrachu i cisnęli się dokoła arcykapłańskiego pałacu, wołając napróżno Elema, aby się ukazał i lud swój ratował.
Elem nie wychodził. Zamknięty w komnatach, stracił głowę zupełnie i nie wiedział wprost co począć. Nie wierzył on wprawdzie, aby Zwycięzca był już zgubiony, ale słysząc za oknami przekleństwa miotane na głowę tego do niedawna bożyszcza ludu i zarazem głosy wzywające jego, jako arcykapłana, aby w tym nieszczęściu dał pomoc i ochronę: poczuł całkowitą bezsilność władzy swojej i stanowiska.
Szeregów sprawiać nie umiał, nie mógł stanąć na czele zbrojnych, aby opór stawić strasznemu wrogowi, a czuł, że nawet w razie odwrócenia zguby, jaka grozi rodzajowi ludzkiemu, chwieje się pod nim tron arcykapłański, i musi coś radzić, coś postanowić, jeżeli nie chce, aby w razie cudownego ocalenia zejść musiał w cień z zajmowanego dotychczas stanowiska.
Lud tymczasem burzył się w trwodze i rozpaczy. Odzywały się głosy, że należy się ukorzyć przed szernami i błagać ich o zlitowanie, a zwłaszcza Awija, który mógłby być pośrednikiem. Byli tacy, którzy nie namyślając się dłużej i nie czekając już rozkazu arcykapłańskiego, pchać się zaczynali do świątyni i domagać się, aby ich puszczono przed oblicze dawnego wielkorządcy...
Gdy Sewin doniósł Elemowi o tym ruchu, zadumał się on na chwilę głęboko. Myśl jakaś poczęła mu świtać w głowie. Nie wierzył, aby Awij, więziony długo i dręczony, zechciał być po uwolnieniu łaskawym pośrednikiem między ludźmi a swymi zwycięskimi w tej chwili współziomkami; byłoby to przypuszczenie stanowczo nazbyt optymistyczne... Sądził jednak, że więzień może się stać poniekąd środkiem ocalenia, jako zakładnik, i może zechce dla bezpieczeństwa własnego życia przez pisma jakieś skłonić napastników do pokojowych układów. Postanowił tedy sam z szernem się rozmówić.
Sewin ogłosił z okna ludowi tę wolę arcykapłańską, a on sam kazał tymczasem wdziewać na siebie uroczyste szaty. W skarbcu po dawnych arcykapłanach strojów była wielka obfitość, Elem jednak wybrał stamtąd tylko klejnoty co najjaśniejsze, nakazując się oblec w suknie nowego wyrobu, jaskrawsze i więcej barwne od starego odzienia. Chciał okazałością i przepychem postaci swojej olśnić oczy szernowskie, spodziewając się, że w ten sposób zewnętrznie moc swą okazawszy, skłonniejszym go zrobi do uległości...
Awijowi o zaszłych wypadkach doniosła Ihezal. Zaszła do podziemnej komnaty bez zamiaru mówienia z więźniem o czemkolwiek, z przyzwyczajenia raczej, które stało się już jej wewnętrzną potrzebą. Ludzie odsuwali się od niej coraz więcej. W miarę, jak gasł urok Zwycięzcy, w dalekim kraju w niepewnych walkach zagubionego, poczynano i na nią patrzeć inaczej, gorszym i podejrzliwszym okiem. Zapomniano nawet, że była wnuczką Malahudy, ostatnią latoroślą odwiecznego arcykapłanów rodu, a widziano w niej już tylko strażniczkę szerna i przeto zaczęto ją za istotę nieczystą uważać. Młodzież podziwiała po dawnemu piękność jej uwodzicielską, ale w podziwie owym była jakby obawa, jakby nienawiść prawie.
Spoglądano na nią z daleka i mówiono po cichu rzeczy dziwne. Byli tacy, którzy przypisywali jej siły nadprzyrodzone i zgubne. Mówiono, że przenosić się może niewidzialna z miejsca na miejsce i umie zsyłać wzrokiem mór i chorobę. Doszło do tego, że ludzie mijając ją. kreślili zbawienny znak Przyjścia na ustach, — znak, który przez wypełnienie czasów stracił już był dawne swoje znaczenie, ale mimo to zachował się wśród ludu jako środek odżegnania wszelkich złych uroków.
Ihezal nie szukała też niczyjego towarzystwa; dziadka nawet przestała oddawna odwiedzać. Miała sama wrażenie, że wzbiera w niej złość i jad, jak u lśniącego gadu, zamknionego w miejscu, gdzie nikogo kąsać nie może. Wzgardzona i odepchnięta, ludźmi zaczęła gardzić nawzajem ze zdwojoną siłą, zwłaszcza że mimo wszystko czuła swoją moc nad nimi. Wiedziała, że kiedy się ukazuje na stopniach świątyni, ci, którzy uciekają, aby szat jej nie dotknąć, poglądają bokiem w oczy jej czarne i na jedno jej wezwanie gotowiby się złemu zaprzedać, byle tylko w godzinę śmierci dłonie jej poczuć na czole. I była to rzecz dziwna, że im więcej się jej bano i więcej unikano, tem moc jej tylko wzrastała.
Lubiła czasem doświadczać tej siły. Stawała na progu świątyni i pętała oczyma przechodnie, wabiąc ich na chwilę nieodpartym uśmiechem, aby w temże okamgnieniu odwrócić się od nich, jak od martwego i zgoła obojętnego przedmiotu... A czasem znowu wzbierała w niej pogarda bezbrzeżna i zła, aż bolesna prawie, kiedy przechodziła wśród niechętnego sobie tłumu z zastygłą twarzą i zaciśniętemi ustami, nie racząc nawet rzucić okiem koło siebie albo odpowiedzieć na rzadkie pozdrowienie... W tych godzinach kryła się w mrocznej głębi opuszczonej świątyni albo wyzywając hardo potępiające ją głosy, szła do podziemnego sklepu, aby spędzać długie chwile w towarzystwie Awija.
Sama rzadko mówiła, ale słuchała coraz chętniej dziwnych opowieści szerna, który jej prawił o kraju swoim i o miastach na pustyni martwych, i o żywych miastach wśród gór, które legną pokonane może u stóp Zwycięzcy, ale mu nigdy tajemnic swoich nie rozewrą... Po rozmowach takich wychodziła często na dach świątyni i patrzyła na szerokie morze. Ku Wyspie Cmentarnej, ciemnym zarysem na lśniącej powierzchni się kładącej, ku falom, które szły zdala, ruchliwe i ciągłe, ku widnokręgowi dalekiemu w sinych mgłach, słońcem przepojonych... I wtedy przychodził jej na myśl Zwycięzca. Czasem jak ze światła i mgły przedwczorajszej usnute, dawne wspomnienie, — czasem jak fala dziewczęcej krwi gorącej, co bije nagłem, rozkosznem uderzeniem w usta i w piersi, paląc je silniej niż słońce pod lekkiem odzieniem, że wyrwać się chcą z pod zasłon i ochłodzić w rzeźwem powietrzu lub mdleć pod pocałunkami...
Ale najczęściej myślała o nim z dzikim, namiętnym żalem. Czemu moc jej swoją pokazał i odszedł od niej, jak gdyby nigdy nie był jej widział? Dlaczego ważniejsze były mu walki i dobro ludzi i jego posłannictwo — niż ona, kwiat i perła —? Usta jej wzdymały się krwawem szyderstwem: szła znów z powrotem do jamy potwora, aby słuchać obelg i bluźnierstw, przeciw tamtemu jasnemu miotanych... A czasem ukrywała się w ciemnym zakątku pod alabastrową kolumną i trzęsła się od łkań wewnętrznych, niezdolnych przez oczy łzami wytrysnąć.
Owego dnia wieść o najeździe szernów doszła Ihezal, kiedy rankiem wracała z nad morza. Nie umiałaby powiedzieć nawet, kto ją jej przyniósł i kiedy... Widziała ludzi biegnących, ale nie obchodziło jej to zgoła, dlaczego biegną i o co krzyczą. Zaledwie słyszała dźwięk ich zalęknionych głosów... Minęła tak jedną grupę i drugą, i dziesiątą — i o nic nie pytając, nie nadsłuchując niczego, spostrzegła wchodząc na stopnie świątyni, że wie już o wszystkiem.
Kilka służebnic czekało ją w przedsionku; chciały jej coś mówić, o czemś opowiadać, lecz ona odprawiła je bez słowa skinieniem dłoni i szła prosto do dawnego skarbca...
Awij dnia tego posępny był i mrukliwy. Nie odpowiadał jej na pytania, nie prawił zwykłych, długich, dziwnych a straszliwych powieści... Kilkakrotnie powtarzał tylko, jakby tonem rozkazu: »Puść mnie, rozwiąż!«
I teraz to były pierwsze słowa, którymi przywitał wchodzącą złotowłosą. Zgojone od dawna skrzydła rozpostarł, o ile mu na to pozwalały łańcuchy — i krwawe światła zaczął wydobywać z siebie.
— Puść mnie! — zakrzyknął wreszcie, — puść mnie! Czuję, że wiatr jest nad morskiemi falami i słońce. Puść mnie, wolnym chcę być!
— Z mojej łaski?
— Mnie łaski wyświadczyć nie można. Stoję daleko poza tem wszystkiem, co wy łaską, litością albo krzywdą nazywacie. Chcę być wolnym przez wolę swą, której ty jesteś narzędziem.
— Nie jestem.
— Będziesz.
— Zginiesz, jeśli cię uwolnię.
— Nie zginę. Jeśli rozkujesz moje więzy, będę królem nad tobą, będę królem nad tą tłuszczą psów, a przez jak długi czas? Cóż to kogo, ciebie lub mnie obchodzi?
— Współbraci twoich Zwycięzca wycina.
— Kamień, lecący z góry, miażdży krzewy po drodze, a przecież spadnie nizko i leżeć już będzie na wieki. A krzewy odrosną. My mamy moc.
— Tymczasem ty jesteś w więzach i ja cię mogę bić, jeśli mi się spodoba.
— Mówisz tak do mnie, abyś sama słowa swoje słyszała, bo czujesz, że jesteś niczem wobec mnie...
Ihezal zbliżyła się zwolna do potwora i jąwszy ułomek laski, porzucony gdzieś w kącie, zamierzyła się chcąc go w twarz uderzyć. Szern nie drgnął nawet. Rozwarł tylko szeroko czworo swoich krwawych oczu, do czterech nieruchomych ogni w tej chwili podobnych.
Ihezal opuściła rękę bezwładnie.
— Awij! Awij! — krzyknęła mimowolnie.
Cofnęła się w głąb, krzyżując ręce na piersiach.
— Ziomkowie twoi napadli nasz kraj, — rzekła po chwili zgoła niespodziewanie.
Szern nie okazał zdziwienia ani radości. Milczał przez pewien czas.
— Zawcześnie, — ozwał się wreszcie. — Jeszcze nie nadeszła pora...
Dalsze słowa przerwało mu wejście posłańców arcykapłana.
Weszło ich do celi sześciu, chłopów rosłych i tępych, którzy minąwszy Ihezal, jakby jej nie widzieli, zbliżyli się wprost do więźnia, zarzucając mu pętle na uwolnione z okuć dłonie. Po dwóch trzymało sznury z każdej strony; dwaj pozostali poczęli żywo rozkuwać żelaza i otwierać kłódki, przywierające szerna do kamiennej ściany.
— Co robicie! — krzyknęła Ihezal.
Nie odpowiedzieli jej wcale, jeno targnęli uwolnionego więźnia i pociągnęli na linach za sobą ku górze. Ihezal poszła zwolna za nimi.
W pośrodku świątyni na tronie arcykapłańskim siedział Elem w całej okazałości uroczystych, klejnotami wszelkimi błyszczących szat. Otaczali go kołem dostojnicy miasta i stolicy. Zebrani byli wszyscy, jakby na roki lub gody, lecz wzrok ich, mimo zewnętrzną powagę, biegał co chwilę niespokojnie ku wrotom świątyni i znać było, iż najlżejszy szelest ich straszy. Gdy szerna przyprowadzono, patrzyli na niego, jak gdyby oni byli skazańcami, a on sędzią, los ich w ręku trzymającym. Elem jeno zachowywał jeszcze pozory mocy i godności.
— Wiedz — rzekł do byłego wielkorządcy, — że bracia twoi w zamorskim kraju są pokonani i zniszczeni na wieki. My jednak chcemy litosierdzie łaskawe okazać nad nimi, zwłaszcza nad tobą...
Przerwał na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu, którego w piersi mu brakowało.
Wtedy szern niespodziewanie zapytał:
— Czy daleko od wałów waszego miasta są zwycięscy szernowie? Widzę bowiem po was, że się boicie — i barwne szaty nie mogą zakryć podłych strachów waszych.
Zaległo głuche milczenie.
Elem oprzytomniał pierwszy i uniósłszy się nieco na siedzeniu, odezwał się, jakby nie zauważył hardego szyderstwa w głosie skrępowanego szerna:
— Istotnie niedobitki waszego rodu, pogromem przepłoszone, wpadły tu do naszego kraju, ale gotów jestem nawet darować im życie...
— Ha, ha! — zaśmiał się szern.
— Tak, darować im życie, jeżeli...
— Co?
— Zechcą ustąpić.
— Ha, ha, ha!
Twarz Elema sposępniała.
— Inaczej zginiesz ty, nim oni murów miasta dosięgną.
— Czego chcecie ode mnie?
— Ostrzeż ich, napisz, powstrzymaj... Jesteś tu naszym zakładnikiem. Wyślemy posła...
— Kto z was pójdzie z mojem poselstwem?
Zrobiła się cisza. Nikt nie dawał odpowiedzi i nikt nawet myślą nie szukał śmiałka, któryby się odważył posłować, wiedząc, że idzie na pewną śmierć i na męki. Awij to zrozumiał.
— Uwolnijcie mnie, — rzekł.
Elem się zawahał.
— Kto nam zaręczy, że uwolniony, zechcesz nas chronić, a nie mścić się?
— Ja wam ręczę, — rzekł wielkorządca, — że uwolniony mścić się będę, a nie chronić was. Lecz jeśli mnie nie uwolnicie, zemsta będzie jeszcze straszniejsza!
Arcykapłan chciał mu coś odpowiedzieć, ale w tej chwili przeszkodził mu ruch, powstający nagle u drzwi świątyni. Wbiegali ludzie z krzykiem i lamentem, — słychać było głosy, że szernowie palą już osady w pobliżu miasta, — z wałów widać ścielące się szeroko dymy... Popłoch naraz zapanował. Dostojnicy porywali się z siedzeń, niektórzy z nich cisnęli się w zalęknieniu około tronu Elemowego, jak gdyby ratunku lub schronienia od niego czekając.
Elem stał bezradny, niezdolny nad tym zamieszaniem zgubnem zapanować...
Szern wtedy, targnąwszy się na linach, wstąpił na podniesienie tronu i zacharczał:
— Do nóg moich, psy! na twarz, na twarz! Skomleć mi tutaj o życie, którego wam nie dam!
Nie wiadomo, coby się było stało, bo odruchowo w nieprzytomnym strachu niektórzy ze starszyzny i ludu zatoczyli się już, jakby mając runąć pod nogi potwora, gdy nagle u wrót świątyni zabrzmiał potężny, znajomy głos:
— Ludu! stój!
Obejrzeli się wszyscy. Na nizkiej z kwadratowego głazu kazalnicy obok wejścia stał Malahuda. Szarą miał szatę na sobie, bez oznak żadnych i ozdób, na której odcinała się tylko długa siwa, broda, ale z postawy jego całej biło dawne, przemożne dostojeństwo. Znać było, że przyszedł ująć władzę w tej ciężkiej chwili.
— Malahuda! Malahuda! arcykapłan! Cudem się jawi! — poczęto krzyczeć ze wszech stron i cisnąć się ku niemu.
A on, objąwszy okiem świątynię, powstrzymał napór i uciszył zmieszane gwary jednym ruchem dłoni.
— Szerna odprowadzić do lochu, — rzekł, — a lud na plac, przed świątynię. Tam wydam rozkazy.
Rzucono się na Awija i wepchnięto w mgnieniu oka do podziemia, gdzie pachołkowie przywiązali go znów do kamiennej ściany. Tłum tymczasem zaczął się ze świątyni przez szerokie wrota na dziedziniec wywalać.
Malahuda przeczekał, aż cała fala podle niego przepłynęła, poczem ostatni wyszedł z opustoszałej hali, nie rzuciwszy nawet okiem na Elema, w głębi nieruchomo i samotnie siedzącego.
Ze schodów zwrócił się wprost na arcykapłańską mownicę, górującą nad placem. Powitano go zapamiętałym okrzykiem radości. Wiatr rozwiewał jego długi, biały włos, nienakryty kołpakiem ani złotą obręczą nie spięty, — dłoń, którą wzniósł nad tłumem, bez pierścieni była i bez arcykapłańskiej laski, a jednak ugięli się wszyscy na jego znak i zamilkli, aby rozkazów wysłuchać.
Dawny arcykapłan przemawiał krótko. Polecił kobietom, dzieciom i starcom rozejść się do domów, a na placu zgromadzić się wszystkim zdolnym do wojennego trudu. Oddzielnie kazał Anaszowi zebrać i uszykować mężów obeznanych z użyciem broni palnej.
— Zwycięzca, — rzekł (po raz pierwszy przed ludem wymówił to miano, do Marka je stosując), — Zwycięzca nie zginął ani nie upadł. Bądźcie przekonani. Gdyby było inaczej, szernowie nie małą garstką, o której słyszę, ale całym zastępem byliby się tutaj na nas zwalili. Ten napad — to widocznie ostatnia ich próba ratunku. Spodziewali się popłoch tutaj wywołać. Niechże zamiast tego zastaną mężów i zgubę znajdą ostateczną. Wiodłem was nieraz do boju — i dzisiaj jeszcze w braku młodszych powiodę.
W kilka godzin zebrane szeregi z Malahudą i Anaszem na czele wysypały się z murów miasta, dążąc na zachód, ku rozwleczonym po horyzoncie dymom.
W mieście oczekiwano tymczasem wieści niecierpliwie. Jakoż przyszła wcześniej, niż myślano. Wnet po południu, zaledwie burza ucichła, przybiegli pierwsi posłowie, donosząc o zwycięstwie. Garstkę zuchwałych szernów otoczono znienacka i wybito do nogi, tak iż żaden z życiem nie uszedł.
Zapanowała radość nie do opisania. Lud wybiegał przed bramy, ażeby powitać zwycięskiego starca, tak w porę przybyłego, — wołano już, że musi on na nowo zasiąść stolec arcykapłański na miejsce niegodnego Elema. Ale radosne poselstwa spotkały tylko Anasza, wracającego na czele zwycięskich szeregów. Malahuda zniknął.
Nie taił wprawdzie, teraz odchodząc, że się ukrywa na Wyspie Cmentarnej, ale nakazał zarazem, aby mu nikt nie śmiał samotności przerywać.
Obwieścił to Anasz ludowi i powiedział jeszcze, że Malahuda kazał mu nie odstępować od pierwotnego zamiaru i zawieść w nocy posiłki Zwycięzcy za morze. W mieście utworzone tylko być miało pogotowie dla obrony na wszelki przypadek.
Lud był dotknięty i oburzony odejściem Malahudy. Odczuwano to jako wzgardę ze strony dumnego starca i w gniewie zapominano nawet, że on przed niewielu godzinami zjawieniem się swojem ocalił miasto może od hańby i zagłady. Z nastroju tego skorzystał co rychlej Elem, posyłając między lud Sewina, który w formie pogłoski rzucił myśl, że to sam arcykapłan wezwał starca ku obronie, znając jego większe doświadczenie w rzemiośle wojennem.
Zresztą tak prędko się to stało i pozornie z taką łatwością, że ludzie wkrótce przestali wierzyć w istnienie niebezpieczeństwa, przed którem drżeli niedawno i ze śmiechem, a jeszcze więcej z pewnym przykrym wstydem i tylko niechętnie wspominali o minionym popłochu. Tego dnia szernowie poprostu przestali być strasznymi: nie tylko Malahudzie się nie dziwiono, że ich pokonał, lecz nawet zaczęto mówić z lekceważeniem o Zwycięzcy i jego wyprawie, która niegdyś uchodziła w ich umysłach za cud szalonej odwagi.
Owszem, miano prawie za złe Markowi, że się bawi tak długo wyniszczaniem nienawistnego plemienia, i radzono już głośno nad tym, iż właściwie nie należy mu wysyłać dalszych posiłków. I prawdopodobnie Anasz, mimo wyraźnego rozkazu Malahudy, nie byłby nigdy za morze wyruszył, gdyby nie nęciła ochotników nadzieja zdobyczy, — widzieli bowiem byli klejnoty, ongi przez Zwycięzcę złotowłosej wnuczce arcykapłańskiej przysłane.
Dla Ihezal wydało się to wszystko, co było zaszło, dziwnym snem, który nader przykre uczucie zostawił po sobie. Widziała, jak szerna wyciągano z lochu, i widziała straszne upokorzenie ludzi, gotowych już niemal w podłym strachu upaść na twarz przed związanym potworem... Czuła, że była chwila, kiedy w całej przepełnionej świątyni jedyną istotą górną i dumną był ten zwierz właśnie, zły i nieludzki. Wstyd ją ogarnął nagły i gorący, wstyd za ludzi marnych, wstyd za tę godzinę pohańbienia, na którą patrzeć musiała — i za Zwycięzcę nawet, który bezbronnego potwora uwięził... I ten wstyd zwrócił się niespodziewanie ostrzem przeciwko szernowi. On, Awij, był świadkiem i pośrednią przyczyną tego wszystkiego...
Za pierwszym odruchem chciała iść i zabić go, ale lęk ją ogarnął niepokonany na myśl, że będzie musiała przedtem spojrzeć w krwawe i szydercze jego ślepia. Zamknęła się tedy w swoich komnatach i nie wychodziła z nich przez długie godziny... Malahuda przysyłał po nią, aby w ważnych sprawach przybyła na Wyspę Cmentarną, — nie odpowiedziała posłowi, nie dopuściła go nawet przed swoje oblicze... Wieczorem wyruszał Anasz z posiłkami za morze; ludność cała na zamarzły brzeg wyległa, — ona nie raczyła nawet twarzy ku oknu obrócić...
I noc całą, w długich przerwach między jednym a drugim snem, spędziła samotnie, w zadumaniu coraz bardziej zawziętem... Kilkakrotnie zrywała się, jakby z zamiarem zejścia do lochu, kędy szern był zamknięty, ale za każdym razem brakło jej siły czy odwagi — i cofała się znowu w komnaty ukryte, nie pozwalając nawet służebnym zaglądać do siebie.
Tak też upłynął i ranek dnia następnego. Godziny całe przepędzała jakby zastygła w dziwnem odrętwieniu, leżąc z szeroko rozwartemi oczyma... Dopiero około południa, kiedy powietrze, ciężkie od zbliżającej się burzy, innych ludzi obezwładniało, w nią nagle wstąpiła jakaś gorączkowa energia.
Była właśnie w komnatach swoich. Zerwała się z szerokiej sofy i poczęła wołać na służebnice, aby jej sprowadziły pachołków. Przyszło ich czterech: parobki grube, do oprawców podobne. Ihezal dała im znak, aby zaczekali.
W tylnej, niewielkiej izbie, kędy się zazwyczaj przyodziewała, było szerokie zwierciadło metalowe nad pół-okrągłym basenem wody w posadzce. Tutaj weszła Ihezal, wiodąc dwie z dziewek służebnych za sobą. Stanęła przed zwierciadłem i kazała, aby ją rozebrały.
Chyżemi dłońmi rzuciły się obie rozwiązywać wstęgi jej zwierzchniej szaty na ramionach i nad piersią, od czasu przybycia Zwycięzcy na Księżyc ludzkim oczom zawsze zakrytą. Potem jedna z nich schyliła się do jej nóg, aby zdjąć sandały, gdy druga szybkimi, pieszczotliwymi ruchami palców wyjmowała przepięcia z jej włosów, co spłynęły rychło złotą falą po plecach jej już nagich. Na biodrach wisiała luźno szata spodnia, koloru zmiennej morskiej wody, u łona ściągnięta cienkim złotym łańcuszkiem, aż do stóp zwisającym. Szarpnęła go sama obiema rękoma, a kiedy je roztworzyła, ostatnie odzienie spłynęło z niej cicho na białe futro, na brzeg basenu rzucone.
Zakwitnęła teraz przed własnemi, w zwierciadle utkwionemi oczyma jak kwiat czarodziejski. Usta jej się wydęły miłośnie i powieki ciężkie opadały wpół na źrenice, kiedy patrzyła na odbicie swojego ciała... Pod kaskadą sypkiego złota włosów lśniły jej drobne białe ramiona, spięte dwiema blademi różami piersi... Biodra jej smukłe, z lekka różowem snem krwi prześwietlające, perłową linią spływały słodko w dół ku okrągłym kolanom i stopom małym, do dwóch lilii podobnym...
Przegięła się wężowym ruchem, unosząc ręce nad głową.
— Piękna jestem...
— Piękna jesteś, o pani! — odpowiedziały chórem obie służebnice.
Trwała tak chwilę, smukła, gibka, naga i doskonała — aż nagle, jakby ją wspomnienie jakieś uderzyło, zwinęła dłonie przed oczyma, na pierś głowę pochylając. Służebnym zdawało się, że dosłyszały jęk czy jakiś spazm powstrzymanego łkania.
Kiedy ręce znów z twarzy odjęła, miała usta zaciśnięte i w oczach twardy, rozkazujący wyraz.
— Ubierajcie mnie, — rzekła krótko.
Poskoczyły obie, aby ją myć i wonnemi nacierać olejami, ale praca szła im nieraźno, gdyż od lubieżnego zachwytu ręce im drżały, ślizgając się po białem ciele pani.
Ihezal ruchem głowy wskazała w milczeniu skrzynie, kędy przechowane były szaty jej najkosztowniejsze.
Po kilku chwilach w sztywnem odzieniu, pod płaszczem purpurowym, klejnotów pełnym i złota, trudnoby się nawet było domyśleć nagiego i wyśnionego cudu jej ciała. Włosy
owinięto jej wieńcem wysokim dookoła skroni i nakryto perłami i koralem szytą zasłoną, nogi obuto w ciżmy zielone, z długimi, wlokącymi się po ziemi za każdym krokiem złotymi łańcuchami, — na wierzchu jej dłoni świeciły ogromne różyce z drogich kamieni, przypięte złotymi sznurkami do czterech pierścieni na palcach i obręczy szerokiej około przegubu ręki.
Gdy wyszła tak do czekających pachołków, ci pochylili głowy mimowolnie, cofając się ze czcią pod ścianę. Ihezal dała znak ręką, aby szli za nią.
Minęła w milczeniu korytarze, łączące komnaty jej ze świątynią i zwróciła się wprost ku zejściu do dawnego skarbca. Przy drzwiach kazała pachołkom zapalić pochodnie. W czerwonym blasku rozbłysłego smolnego łuczywa zaciśnięte usta jej zadrgały jakiemś strasznem, zimnem okrucieństwem...
Pchnęła drzwi do lochu i kazała pachołkom wejść naprzód. Ustawili się po obu stronach, świecąc smolnemi pochodniami, a wtedy weszła i ona — z dźwiękiem łańcuchów u nóg, z błyskami drogich kamieni, sztywna w szatach bogatych i ciężkich, z zastygłą, białą twarzą.
Szern spojrzał na nią zdumiony. Od czasu owego chwilowego uwolnienia podczas popłochu nie przykuwano go już, — w pośpiechu zadzierzgnięto tylko liny, u przegubów dłoni uwiązane, za żelazne w ścianie pierścienie i nogi sznurem do oka w kamiennej posadzce przytroczono...
— Ihezal! — charknął po chwili.
Zbliżyła się ku niemu bez słowa, z nieruchomą wciąż i jakby zastygłą twarzą. Powoli wyjęła z fałdów sukni ostry sztylet o giętkim ostrzu i głowicy, z jednego wyrzezanej korala, i zaczęła nim błyskać w świetle pochodni, jakby się bawiąc.
— Ihezal!
Ostry ból zdławił mu krzyk w gardle. Dziewczyna nagłym a niewinnym na pozór ruchem przyłożyła mu ostrze sztyletu do czoła, znacząc na nim szeroką szramę. Potem cofnęła się nieco i dała znak dwom pachołkom, aby się zbliżyli z pochodniami. Przez pewien czas patrzyła na potwora w krwawym blasku smolnych świec, aż wreszcie wyjęła je z wolna z ręku trzymających i podsunęła pod rozpostarte czarne skrzydła.
Szern zwinął się z bolu — sklep napełniała woń spalenizny.
— Panami są Ludzie, — mówiła Ihezal, cofając nieco pochodnie, — do nich należy Księżyc i wszelki twór na nim żyjący.
»Od morza aż po krańce pustyni, nad którą świeci Ziemia, gwiazda błogosławiona; na morzu i za morzem, w krajach, które jeszcze nie są poznane...«
Głos jej się załamał i zgasł. Gwałtownie uderzyła szerna w pierś płonącą pochodnią, która jej przy tym z ręki wypadła i tlała, rozlewając się na posadzce szeroką, czerwonym ogniem nakrytą plamą smoły.
Cień szerna od ściany odchylonego padł na górę i zamajaczył ogromną czarną zmorą pod złotemi literami świętego niegdyś napisu... A z kłębu zwiniętego potwornego ciała błyszczało czworo straszliwych, krwawych oczu... Ihezal uczuła nagle, że siły ją opuszczają. Obejrzała się mimowoli, szukając dłonią oparcia; pachołkowie umknęli w jakimś zabobonnym strachu. Była sama.
Przez jedną chwilę chciała uciekać i ona. Ale uczuła, że nogi jej nie służą, duszność jakaś ją ogarnęła, zaczęły jej ciężyć sztywne, drogocenne szaty. Cichy jęk wyrwał jej się z ust posiniałych i nawpół rozwartych.
Szern dotychczas nie wydał głosu. Zwijając się w męce, miał rogowe wargi zaciśnięte i teraz patrzył tylko w milczeniu straszliwemi oczyma na słaniającą się dziewczynę. I ona wzroku od oczu jego oderwać nie mogła. Nigdy jeszcze wobec nich nie czuła się tak bezsilną, jak teraz, kiedy przyszła właśnie dumnemu potworowi moc swoją i wspaniałość okazać. Szeroko rozwartemi, tępemi źrenicami patrzyła na niego nieruchomie, nie zdolna kroku nawet postąpić. Widziała ranę na piersiach, pochodnią wypaloną, która teraz w czerwonych skaczących płomieniach u stóp jego gasła — i oczy, oczy...
Straszliwy, obłąkany krzyk wydarł jej się z piersi i zamarł w połowie na najwyższym tonie, jak fontanna nagle mrozem ścięta.
A szern zaczął mówić:
— Panami są szernowie, zła ani dobra nie znający, panami są w więzach nawet, w ranach i pokonaniu.
»Służyć im musi każdy twór, który przyszedł na Księżyc, a choćby się wyłamywał z pod władzy ich — upadnie.
»Panami byli od początku, kiedy Ziemia-służebnica nocom ich świeciła, i będą panami do skończenia czasów, kiedy Wielka Pustynia wypije morze i Księżyc cały pochłonie...«
Ihezal bezdźwięcznie poruszyła wargami.
— Pójdź bliżej, — rzekł znowu szern po chwili, nie spuszczając z niej wzroku.
Zachwiała się, ale posłuszna postąpiła kilka kroków.
— Bliżej.
Postąpiła jeszcze, — już tylko pół kroku ją od niego dzieliło.
— Litości...
— Rozetnij sznury, — rzekł Awij.
Mechanicznym, bezwolnym ruchem podjęła sztylet i chyląc się do nóg potwora, zaczęła przecinać krępujące je więzy.
— Ręce...
Wyprostowała się i wolno, jak gdyby sennie, wraziła ostrze sztyletu między dłoń szerna i żelazny pierścień na ścianie. Awij miał jedną rękę już wolną. Nie sięgnął jednak po sztylet, aby sobie i drugą uwolnić, jeno powtórzył tym samym cichym, rozkazującym głosem:
— Dalej, i drugą...
Ihezal przecięła sznur.
I nagie uczuła, że jakaś straszliwa czarna masa na nią się zwala. Chciała się bronić, chciała odeprzeć ciężar rękoma, sztyletem pchnąć, ale z dłoni jej jak liść zwiędły wyleciał, a w tej chwili dwa skrzydła szerokie, wzniesione, gdzieś w górze nad jej głową zatopotały i opadły na nią, spowijając miękko... Uczuła ręce straszliwe, ślizgające się po jej bokach i szukające wśród sztywnych fałdów szat ciała żywego — a potem na obnażonych biodrach dotknięcie zimnych, ślizkich dłoni. — Nagła noc ogarnęła jej głowę, żar w ustach i krtani, ból — jakiś potworny, nieludzki, straszliwy ból, który skręca jej mięśnie i wnętrzności, ból tak ohydny, że aż do dzikiej rozkoszy podobny...
Upadła bez przytomności.
Świt wstawał szary nad zamarzłem morzem. Malahuda, w futro ciepłe przybrany, wysunął się na świat ze swojej jaskini na Wyspie Cmentarnej. Towarzyszyły mu dwa wierne psy, dzielące od pewnego czasu jego samotnię. Wybiegłszy na dwór za panem, zaczęły ujadać i skakać wesoło, rozgrzebując biały śnieg nogami i węsząc dookoła kryjówek uśpionych na noc księżycowych zwierzątek.
Starzec patrzył przez chwilę na skoki psów, uradowanych, że się dostały na wolność po długiem nocnem zamknięciu, a następnie zwrócił się zwolna w stronę wzgórza, przewieszoną ścianą ku morzu spadającego. Psy, spostrzegłszy, że odchodzi, zaprzestały igraszek i pobiegły za nim. Nogi grzęzły mu w sypkim, zmarzłym śniegu; idąc, podpierał się długim kosturem.
Doszedłszy do szczytu wzgórza, usiadł i odpoczywał przez długą chwilę, patrząc ku szerokiej lodowej płaszczyźnie, nieskalanym zwierciadłem u stóp jego się ścielącej.
Do wschodu słońca było jeszcze daleko. Śnieg siniał dopiero pierwszemi światłami, mżącemi gdzieś z bladego nieba, w których świat cały roztapiał się równomiernie, bez przejść, bez cieniów, bez ostrych zarysów... Pod gwiazdami tylko szeroki, jasno perłowy i srebrzysty obrzask na wschodzie zapowiadał, że światła te zwiastują przyjście słońca, które przebiegłszy długą drogę ponad Wielką Pustynią, idzie teraz dołem, morzami, aby się wreszcie w tym kraju na horyzont z pod lodów wydobyć.
Malahuda wytężył oczy ku południu, na morza roztocz bezbrzeżną. W rannym świcie twarz jego była stara i znużona. Niktby nie powiedział, widząc go, że jest to ten sam człowiek, który jeszcze przed dwoma dniami umiał porwać tłum i w chwili niebezpieczeństwa stanąć na czele szeregów i wrogów ludzkości straszliwych gromić nawspół z młodymi. Teraz w samotności oczy jego straciły błysk rozkazujący, dolna warga ust zwisła nieruchomie nad długą, siwą brodą, którą targał niekiedy zrywający się wiatr przedporanny... Psy, szukając ciepła, zbliżyły się do jego kolan i patrzyły razem z nim na szerokie morze.
Tak upłynął pewien czas, gdy naraz uszu starca doleciał dziwny, zaledwo dosłyszalny świst. Było to tak, jak gdyby lód kędyś zaczął z cicha dzwonić, ostrym żelazem krajany, lub jakby wiatr się gdzieś między krami zabłąkał i gwiżdżąc, wylatywał pędem przez szczeliny zwałów lodowych. Malahuda drgnął i powstawszy, przeszedł szybko na sam skraj wzgórza, gdzie brzeg się urywał, pionową ścianą spadając ku morzu. Stanął nad samym wiszarem i patrzył przez chwilę z natężeniem przed siebie. Tam daleko, daleko, na lodowej lśniącej płaszczyźnie — coś, jakby punktów czarnych kilka, na pozór nieruchomych, które jednak rosły wciąż w oczach i oddalały się ciągle od siebie...
Teraz starzec zwrócił się na prawo, gdzie na miejscu najwynioślejszym stał duży stos, przykryty ośnieżonemi gałęziami. Szybkim ruchem zdarł z niego ten ochronny dach i kosturem poprawił pęki łuczywa, u spodu przygotowane. Za chwilę rozbłysnął ogień, wzbijając się słupem w górę pod buchającymi szeroko dymami.
Punkty czarne zbliżyły się tymczasem znacznie: rozróżnić już można było kilkoro sań, pędzących po lodzie z rozwianymi na wiatr żaglami. Malahuda, stojąc podle stosu płonącego, liczył je z dala... Cień padł mu na czoło i usta drgnęły niepokojem.
Zstąpił ze wzgórza drogą okólną i zeszedł na brzeg, gdzie morze wrzynało się w ląd płytką zatoką.
Z sań spostrzeżono snadź ogień i domyślono się, co ma ten stos o tak wczesnej porze oznaczać, bo wkrótce zaczęły one zataczać szeroki łuk i wjeżdżać, zwolniwszy pędu, w zakrytą od wiatru zatokę. Przy brzegu zwijano pospiesznie żagle, hamując jednocześnie sanie rzuconemi pod płozy łańcuchami.
Z pierwszych sań, które znacznie wcześniej od innych osadziły się przy lądzie, wyskoczył z pod skórzanego dachu Anasz. Malahuda podbiegł żywo ku niemu.
— Zwycięzca?
— Jest z nami. Oto te sanie środkowe...
— A reszta? Tamci pierwsi i Jeret?
— Zostali.
— Żywi?
— Tak. Choć legło wielu. Żywi zostali załogami w zdobytym kraju na równinach... I ja tam rychło powrócę.
W tej chwili i markowe sanie osadziły się na miejscu, ryjąc przodem okutych płóz szeroką brózdę w nadbrzeżnym śniegu. Żołnierze zaczęli wyskakiwać z pod skórzanych nakryć i wznosić radosne okrzyki. Wreszcie wyszedł i Marek. Spostrzegłszy Malahudę, rzucił się żywo ku niemu.
— Starcze, szukać cię wszędy kazałem...
Były arcykapłan dał znak ręką.
— Pomówimy teraz. Wcześniej nie było można. Każ, panie, tym ludziom jechać wprost do miasta, dopóki lód przed wschodem trzyma. Ciebie później łodzią odeślę.
Marek wydał Anaszowi odpowiedni rozkaz i patrzył jeszcze, stojąc obok Malahudy, jak sanie, powstrzymane w biegu, zaczęły na nowo żagle rozwijać i rozsypywać się szerokiem półkolem do dalszej drogi. W pewnej chwili przyszło mu na myśl, że ci ludzie zobaczą pierwej niż on złotowłosą Ihezal, która wyjdzie zapewne na stopnie świątyni i będzie szukała pośród przybyłych jasnym okiem wyniosłej jego postaci...
Sanie tymczasem mknęły już w pędzie poza ograniczającym zatokę przylądkiem.
— Zimno jest, — rzekł Malahuda. — Chodźmy.
I nie czekając odpowiedzi, ruszył przodem z psami, nieodłącznie mu towarzyszącymi. Marek postępował za nim. Szli tak w milczeniu czas dosyć długi, krążąc płytką doliną pomiędzy dwoma wzgórzami, aż znaleźli się wreszcie u stóp wyniosłości, gdzie było wejście do pieczary, przez starca zamieszkanej.
Marek zdumiał się, zobaczywszy to pierwotne nad wyraz schronisko arcykapłana niegdyś rządzącego całym ludem księżycowym i do zbytku raczej a przepychu przyzwyczajonego, ale nie odezwał się ani słowa, wchodząc za nim nizką szyją skalną do wnętrza.
Tutaj Malahuda ujął go za rękę, dając znak, aby usiadł.
— Chcę mówić z tobą, synu, — rzekł. — Wówczas, kiedy przybyłeś na Księżyc, nie pora była, ale teraz muszę. Zrozumiesz może niejedno, gdy ci opowiem... Nie gniewaj się, że cię synem nazywam, ciebie, któryś jest ogromny i Zwycięzcą tutaj mianowany. Ja stary jestem i dobrze ci życzę...
Marek pochylił głowę.
— Starcze, od chwili, kiedy pierwszy raz słowa twoje słyszałem, chciałem być z tobą i mówić tak szczerze!
— Przedwcześnie było wówczas, przedwcześnie! teraz dopiero... Ale prawże mi ty naprzód, gdzieś był i co zdziałałeś, abym z ust twoich własnych posłyszał...
Więc Marek rozpoczął długą opowieść. Siedząc tak na głazie, przykrytym skórą, w mroku jaskini, kędy światło nafcianego kagańca żółkło coraz bardziej wobec sinego świtu, przedostającego się szczelinami w sklepieniu, prawił obszernie o całej wyprawie swojej, o walkach, utarczkach, zwycięstwach i niepowodzeniach. Nie zataił nic, nawet obaw swoich, że pogrom szernów, jako niezupełny, owoców dobrych nie wyda i nie zapewni trwałego pokoju — i nie krył się z tem, że wedle jego przekonania dalsza wojna z pierwobylcami w górzystym ich kraju jest wręcz niemożliwa... Opowiadał też, jak z ciężką obawą zostawiał załogi w kraju zdobytym, losu ich niepewny, jeśli nie w czasie najbliższym, to na przyszłość, kiedy sąsiedztwo szernów zacznie ciążyć nad nowemi osadami, jak chmura gradowa, każdej chwili grożąca zgubą i zniszczeniem.
Malahuda zadumał się głęboko, słuchając tych opowieści. Kilkakroć przecierał ręką czoło wysokie i pobrużdżone, ale nie przerywał Markowi, dopóki nie skończył mówić. Dopiero po pewnym czasie ciszy, kiedy Marek, zadumany z kolei, patrzył tępym, znużonym wzrokiem na ścielące się cienie po załomach głazów, starzec powstał naraz i rzekł:
— Zrobiłeś, synu, wszystko, co mogłeś zrobić. Teraz ja ci winienem dać pewne wyjaśnienia, abyś mnie lepiej mógł zrozumieć...
Urwał nagle, jak gdyby zmieniając postanowienie i odezwał się krótko:
— Zresztą to obojętne. To ci jeno radzę: wracaj na Ziemię jak najrychlej, jeżeli tylko możesz wrócić.
Marek spojrzał na niego zdumiony.
— Chcę wrócić i powrócę, ale nie rozumiem...
Starzec się uśmiechnął blado.
— Widocznie trzeba jednak, abym mówił wszystko, inaczej możebyś mi nie ufał. Słuchaj-że tedy. Byłem arcykapłanem i wierzyłem razem z całym ludem, razem z ojcami moimi w przyjście obiecanego Zwycięzcy. W dniu, kiedy ty przyszedłeś na Księżyc, ja przestałem wierzyć. Tak się już stało. Sam sobie z tem wszystkiem rady dać nie mogłem, bo to była wiara całego życia mojego, a ja jestem już stary, bardzo stary. Ale wiedziałem, że jeśli ty zechcesz, wiele zdziałać możesz, więcej niż my, i dlatego pozostawiłem ci pole otwarte. Sam zaś cofnąłem się tutaj, aby w samotności i ukryciu rozmyślać nad tem, co jest.
Przestał mówić na chwilę, a potem zaczerpnąwszy oddechu, podjął znowu:
— Straciwszy wiarę, że Zwycięzca nadprzyrodzony, którego księgi nasze zapowiadały, wcielenie Starego Człowieka, zesłanym być może. czekałem tutaj początkowo, abyś ty, przybysz z Ziemi przypadkowy, stał się dla nas owym Zwycięzcą, jakim lud stęskniony mianował ciebie odrazu. I wtedy jeszcze byłem gotów przekląć cię, gdybyś nie dopełnił nadziei naszych, bez twej woli zresztą do ciebie przywiązanych... Może tylko dla tej winy twojej, żeś przebył przestrzeń międzygwiezdną, którą położono od początku jako mur między światami... I tamci pierwsi, których groby tu podle nas stoją, złamali to prawo oddalenia i oto nieszczęście wynikło dla nich i całych ich pokoleń aż do dnia dzisiejszego... Uchodź ty, póki czas.
— Dziwnie mówisz, starcze...
— Tak, tak. Nie o tem chciałem mówić. Myśli mi się plączą i powracają wciąż do tego, co boli. Otóż w samotności nauczyłem się patrzeć na rzeczy spokojniej i nie wymagać od ludzi tego, co przechodzi siły człowieka, chociażby nawet przybył z Ziemi.
»Mogłeś był nic dla nas nie zdziałać, a tymczasem poszedłeś i walczyłeś razem z nami i dla nas. Bo cóż ciebie to w końcu obchodzi, co się dzieje na księżycu? Odejdziesz od nas pewnego dnia i legenda jeno zostanie, — oby jasna i święta! Zwycięstwo twoje, synu, nie jest zupełne, i masz słuszność, obawiając się o los tych, którzy tam załogami zostali, i tych, którzy pójdą za nimi zamieszkać te żyzne ziemie zdobyte. Ale inaczej nie można zrobić... Skończyłeś swoje zadanie i ja cię błogosławię.
— Nie skończyłem, — rzekł Marek. — Pilno mi wracać na Ziemię, a jednak chcę pozostać tu jeszcze czas jakiś, aby prawa wasze naprawić i zmienić panujące stosunki. Źle jest u was.
— Źle jest i będzie i tak już pozostanie. Na to nic nie poradzisz, — odparł starzec posępnie.
— Chcę poradzić.
Malahuda potrząsł głową.
— Nie próbuj. Nic nie zdziałasz, a to może być zguba dla ciebie. Zatrzymałem rozpalonym ogniem wasze sanie, bo chciałem mówić z tobą i ostrzec cię. Wracaj na Ziemię. Tam przy Ciepłych Stawach i w całym kraju księżycowym inni już są ludzie, niż w chwili kiedyś przybył lub kiedy na podbój szernowskich dziedzin wyjeżdżałeś.
— Zawistni są o władzę, — mówił dalej Malahuda, — i myślą teraz, że mogli byli zrobić bez ciebie to wszystko, co ty zdziałałeś. Wyrzucać ci zaczną, żeś nie spełnił rzeczy niemożliwych, — zobaczysz! A jeśli jeszcze dotkniesz tego, co jest może złe, lecz trwaniem wiekowem uświęcone, powstaną na ciebie właśnie najmożniejsi, którym się oprzeć nie zdołasz, choć jesteś ziemskim i chociaż uciśnieni będą za tobą. Uchodź, mówię ci.
— Nie. Podjąłem to zadanie dobrowolnie i uważam jego spełnienie za swój obowiązek. Może tem bardziej właśnie, że ochota pcha mnie do czego innego, do posłuchania słów twoich, starcze. Odejdę dopiero, gdy zrobię, co zamierzyłem.
Malahuda milczał przez pewien czas. Wreszcie wzniósł głowę i rzekł:
— Oby nie było wtedy za późno!... Ale jeżeli tak chcesz koniecznie, posłuchaj przynajmniej jednej rady mojej. Byłem arcykapłanem i rządziłem dłużej, niż ty żyjesz na świecie. Gdy przybędziesz do miasta przy Ciepłych Stawach, stań się panem odrazu. Nim zaczniesz działać cokolwiek, naucz ludzi, aby cię czcili i bali się ciebie. Wyniszcz nieprzyjaciół swoich — otwartych i skrytych, a nawet takich, którzy mogliby nimi zostać w przyszłości; tych nawet zniszcz, którzy ci może sprzyjają, lecz oczy tłumu mogliby ku sobie obrócić. Zrób mnie więźniem, abym tej wyspy nie mógł opuścić, każ ściąć natychmiast Elema albo zagrzeb go w piasku, nie zwłócząc i nie szukając pozoru, zabij najmożniejszych i spraw, aby nie było człowieka, któryby się nie lękał śmierci, patrząc na ciebie. A potem otocz się strażą i rozkazuj, nie pytając o wolę niczyją. Wtedy jedynie będziesz mógł ludzi zbawiać.
— Nie wierzę w to, — ozwał się Marek po chwili. — Stare metody, które niegdyś, przed wiekami stosowano także na Ziemi... Porzuciliśmy je oddawna, gdyż nie są skuteczne: nie wiodą do niczego. Nie przeczę, że chcę, aby zrazu wolę moją tylko pełniono, ale nie przez postrach. Ludzie muszą zrozumieć, że to dla nich zbawienne...
— A jeśli nie zrozumieją?
Marek wzruszył ramionami.
— Powrócę na Ziemię.
— Powrócisz pono rychlej, niźli sam sądzisz w tej chwili.
Rozmowa się urwała, zwłaszcza że Zwycięzca, długą nocną podróżą znużony, przymykał już oczy, opierając głowę o twarde głazy pieczary. Malahuda wskazał mu w kącie stos miękkich skór i postawiwszy przy posłaniu kawał zimnego mięsiwa oraz dzbanek z wodą, wysunął się cicho z jaskini.
Słońce, nie rychło po świcie następujące, wschodziło właśnie i czerwieniło rozległe śniegi, które miękły szybko w blasku porannym. Na szczycie kopców, które Grobem Marty i Grobem Piotra nazywano, płonęły pierwsze blaski dnia, iskrząc się i mieniąc w drobnych grudkach lodu. Na horyzoncie, za morzem, wznosił się przed oczyma starca olbrzymi stożek Otamora, leniwie ze snu się budzący i nakryty jeszcze z góry obłokiem, jakby kotarą obronną, co oczy zaspane od słońca osłania. Od wschodu wąski pas złotego światła spływał, niby potok lawy, aż do stóp wyniosłej góry, do morza lodem ściętego, ale zachodnia strona cała w gęstym sinym cieniu tonęła. Cień też był poza górą na ogromnej przestrzeni wybrzeża; jeno tam, wprost na zachodzie, błyszczało rozpalonemi słońcem szybami miasto, przewinięte tu i ówdzie kłębami oparów, z Ciepłych Stawów nieustannie bijącymi.
— Oto mamy nowy dzień, — myślał Malahuda, — i nie wiadomo co on nam przyniesie. Ale cokolwiekby się stało, nie zmieni to w niczem zwykłego porządku wschodu i zachodu słońca, nawet fal tych, które idą przez morze, kiedy lody ustąpią. Wiatr zdoła zerwać kamień ze szczytu Otamora i rzucić go w dolinę, ale największe szczęście lub nieszczęście ludzkie nie poruszy jednego ziarnka piasku nad brzegiem wody...
Daleko, daleko na wschodzie, kędy dzień już był większy, poczynały lody pękać na morzu i głuchy, stłumiony łoskot szedł po świecie, niewyraźnem echem od ścian dalekiej góry odrzucany. Z drugiej strony, od miasta słońcem zalanego, biły ledwo dosłyszane dźwięki ciężkich młotów, kujących na znak radości w ogromne tarcze spiżowe, wolno zawieszone. Zdawało się Malahudzie, że odróżnia nawet odgłos trąb, zachodnim wiatrem niesiony. Witano tam snadź zwycięskich przybyszów...
Dzień już był ogromny i lody dawno spłynęły, kiedy starzec, wyjrzawszy znów z jaskini na szczyt wzgórza, dojrzał flotylę łodzi, płynącą od miasta ku wyspie. Domyślił się, że to powitalny orszak po Zwycięzcę przybywa, i poszedł go o tem zawiadomić.
Marek, wyspawszy się do syta i odpocząwszy siedział był właśnie przed wejściem do pieczary i przyglądał się z zajęciem roślinom, naokół szybko się do słońca otwierającym, kiedy Malahuda ostrzegł go, że trzeba mu się gotować do drogi.
— Wyjdź naprzeciw nich nad morze, — rzekł, — bo ja nie chcę, aby mi tutaj koło domu zieleń deptano. Oni po ciebie przyjeżdżają; mnie z tymi ludźmi nic nie łączy; zbyt długo byłem samotny.
Potem zaczął go żegnać z tkliwą ojcowską czułością.
— Byliśmy zaledwie kilkadziesiąt godzin razem, — mówił. — a pokochałem cię prawdziwie. Myślałem już nieraz i obecnie myślę znowu, że źle zrobiłem, odchodząc od ludu w chwili twojego przyjścia, ale wonczas nie mogłem inaczej. Teraz cię błogosławię: oby ci się wszystko jak najlepiej powiodło! Więcej nie mogę już nic zrobić dla ciebie. Nie przecz, nie uśmiechaj się! Zdaje ci się żeś mocny, ale ja ci powiadam, iż żegnałbym cię słowami: Wróć tutaj do mnie, gdy tam już nic nie będziesz miał do zdziałania, — gdyby nie to, że masz inną drogę powrotu, na gwiazdę świecącą nad pustyniami, z której zeszli byli ongi ludzie na Księżyc. Starasz się naprawić winę tych naszych praojców i moc nam niesiesz i światło: obyś był od nich szczęśliwszy i nie znalazł tu grobu, jak oni...
Mówiąc to, wskazywał kopce, całe w zieleni wiosennej ukryte.
Marek chciał mu jeszcze odpowiadać, ale on ręką tylko skinął i nie oglądając się, wszedł do swego domostwa. Powlókł się więc wolno nad brzeg morza, rozmyślając jeno o dziwnych słowach starca.
Łodzie były już niedaleko. Można było rozróżnić dokładnie czarne kadłuby pod olśniewająco białymi w słońcu żaglami i ludzi, stojących na pokładzie. Naraz przyszło Markowi na myśl, że między tymi ludźmi może być Ihezal... Rozkoszna fala uderzyła mu do piersi. Tak, tak! jest tam z pewnością i za chwilę wyskoczy na zieloną trawę wybrzeża i iść będzie ku niemu jak kwiat, z wargami uśmiechem rozchylonemi... Uczuł już naprzód wdzięczność dla niej, że płynie go tutaj powitać, i zbiegł pędem z pagórka w miejsce, gdzie łodzie miały lądować.
Ale po rzuconym na ląd pomoście wyszedł tylko Sewin, zausznik arcykapłana Elema, i za nim kilku ze starszyzny miasta. Marek niespokojnym okiem rzucił na inne statki: pełne były ludzi obcych, przeważnie bez znaczenia, i kobiet z pospólstwa, witających go przeraźliwym krzykiem i wianiem zielonych gałęzi.
— Zwycięzco... — zaczynał Sewin, zginając się tak, że prawie czołem goleni jego dotykał.
— Gdzie Elem? — przerwał mu twardo Marek.
— Jego Wysokość arcykapłan rządzący przybyć nie mógł...
— Dlaczego? Winien tu być. Sługą jest moim.
— Jego Wysokość zajęta sprawami...
Marek odepchnął mnicha szybkim ruchem ręki i nie słuchając dalej, skoczył do łodzi.
— Żagiel w górę! na morze! — krzyknął rozkazująco do sternika.
Sternik obejrzał się na Sewina, który pozostał był na brzegu.
— Na morze! mówię! — powtórzył Marek.
Zazgrzytały naciągnięte liny, szczęknął łańcuch od steru...
Sewin, widząc odpływającego Zwycięzcę, wsiadł z towarzyszami do innej łodzi, poczem cała flotyla z rozwiniętymi żaglami puściła się za nim ku miastu.
Wprost z zatoki, werzniętej w głąb lądu w pobliżu dawnego szernów zamczyska, podążył Marek do świątyni, nie odpowiadając nawet na powitania licznie na brzegu zgromadzonego ludu. Znalazłszy się tutaj, posłał natychmiast ludzi, aby mu sprowadzono Elema. Arcykapłan zjawił się nierychło i z twarzą zgoła odmienną od dawnej, uległej i pokornej. Wybijał wprawdzie i teraz przed Zwycięzcą pokłony, panem go zowiąc i władcą, ale w oczach jego był hardy błysk, kłamiący służalczym słowom.
Rada starca Malahudy przypomniała się Markowi. Patrząc na byłego mnicha, myślał, że właściwie dobrą i zbawienną rzeczą byłoby krótkie ciało jego skrócić jeszcze o głowę, gdyż będzie on niewątpliwie stawał na przeszkodzie planom wszystkim, ale odrzucił tę mimowolną myśl od siebie, czując, że po takim początku nie mógłby już zboczyć z krwawej drogi...
Zapytał go więc jeno groźnie, na powitanie nie odpowiadając: czemu tak późno przybywa?
— Zwycięzco, — rzekł Elem, — rządzę ludem i czasu mam nie wiela. Sądziłem, że sam zechcesz zjawić się w moim arcykapłańskim pałacu i zdać sprawę z wyprawy...
Markowi krew uderzyła do głowy. Powstrzymał się jednak i chwycił jeno karła za szaty na karku, jak się psa bierze za skórę i podniósł jedną ręką na wysokość swojej twarzy.
— Słuchaj-no, — rzekł głosem stłumionym, — a możebyś ty mnie zdał sprawę, coś robił tutaj tymczasem, kiedy mnie nie było? Słyszę, żeś się podobno z szernami chciał układać?
Elem pobladł ze strachu i wściekłości w tej niewygodnej a śmiesznej pozycji, ale zaledwie Marek, wstrząsnąwszy nim zlekka, postawił go znów na posadzce, odrzekł hardo:
— Domyślałem się, Zwycięzco, żeś się i ty cofnął przed szernami, chociaż napewno wiem o tem dopiero teraz, chciałem więc czasu nieco uzyskać...
Marek zagryzł usta.
— Wracaj do siebie, — rzekł, — i czekaj moich rozkazów. Wezwę cię wkrótce znowu. Teraz mam inne sprawy...
Mówiąc to, oglądał się dokoła, ale dopiero po odejściu arcykapłana zapytał: gdzie jest Ihezal, która nie wyszła powitać go do tej pory? Nikt mu nie umiał odpowiedzieć, ale natomiast doniesiono mu o ucieczce więzionego Awija. Marek na tę wiadomość rzucił się niespokojnie.
— Jak? co? — Zaczął wołać ludzi i dopytywać, ale i tutaj nikt mu nie zdołał dać dokładnych wyjaśnień. Wiedziano od pachołków, że wnuczka Malahudy katowała szerna, ale co się stało potem, kiedy z lochu wyszła? — Ludzie zachodzący tam w kilka godzin, aby szernowi przynieść jadło, zastali próżne obręcze na ścianie i wiszące w nich poprzecinane sznury. Na posadzce obok dopalonej pochodni leżał sztylet, który widywano dawniej w ręku Ihezal. Widoczne było, że po odejściu dziewczyny, która broń przypadkowo zostawiła, potwór zdołał jakoś uwolnić jedną rękę i poprzecinał krępujące go więzy. Skorzystał z niedomkniętych drzwi i teraz próżnoby go było szukać.
Marek, mimo małą nadzieję złowienia zbiega, zarządził zaraz pościg. Wyruszyła tedy obława z ludzi i psów złożona, która miała przeszukać całe skaliste morskie wybrzeże i gęste zarośla na stokach Otamora. Nuzar przyłączył się również do myśliwców.
Tymczasem Zwycięzca poszedł sam szukać złotowłosej Ihezal. Służebne powiedziały mu, że znajduje się w swoich komnatach, lecz chora jest i nikogo widzieć nie może. Ale on nie zważał na to. Odsunął zastępujące mu drogę dziewki i pchnął drzwi.
Szedł przez długi szereg komnat pustych i chłodnych, aż nareszcie w ostatnim, niewielkim pokoju znalazł dziewczynę. Leżała na nizkiej sofie, naga cała i z rozpuszczonymi włosami, mając jeno dziwnym sposobem szeroki szal owinięty dookoła bioder. Zoczywszy wchodzącego Marka, nie poruszyła się nawet z legowiska i patrzyła mu tylko w twarz szeroko rozwartemi oczyma, jak gdyby w tępem jakiemś osłupieniu.
— Ihezal! ptaku mój złoty! — zawołał Zwycięzca radośnie, wyciągając do niej ręce.
Poruszyła bezdźwięcznie blademi wargami, rozwierając wciąż szerzej suche i osłupiałe oczy.
— Co tobie? co tobie, dziecię? — mówił on tymczasem, klękając obok sofy i chyląc mimowolnie twarz na pierś jej drobną, liljową, prawie dziecięcą.
Odsunęła go zlekka ramieniem.
— Czemu dopiero dzisiaj? czemu?
Powstała zwolna i wyszła do drugiej izby, drzwi na zaporę zamykając za sobą.
Marek uniósł się z klęczek zdumiony. Jakieś złe przeczucie ścisnęło mu gardło i młotem krwi uderzyło w skronie. Stał przez chwilę bez ruchu, aż nagle rzucił się ku drzwiom, za któremi zniknęła Ihezal i począł walić w nie potężną pięścią.
— Ihezal! Ihezal! otwieraj!
Nikt mu nie odpowiedział. Chwycił więc za okucie i szarpnął z całej mocy, ale żelaza nie puściły. Odwrócił się, szukając okiem jakiegoś ciężkiego przedmiotu, aby rozbić nim podwoje — i cofnął się zdumiony.
Na progu drugich drzwi — tuż poza nim — stała Ihezal, spokojna, blada, cała w powłóczystą szatę odziana.
— Co mi rozkażesz, panie? — zapytała dziwnym głosem, w którym drgało coś, jakby szyderstwo ze smutkiem połączone...
Marek nie odpowiadał zrazu. Tak mu się inną i obcą wydała ta dziewczyna w tej chwili, że z trudem tylko zdołał nić swoich wspomnień nawiązać do wrażenia, jakie odnosił.
— Co tobie jest? — wybąknął wreszcie...
— Co rozkażesz, panie? — powtórzyła znowu, tym razem z niespodziewanym zalotnym uśmiechem, podczas którego kąty ust dziwnie jej jakoś zadrgały.
Marek zbliżył się ku niej i usiadł.
— Oddałem ci szerna pod straż. Co się z nim stało?
— Nie wiem.
Stała tuż przed nim, drobnemi udami pod lekką szatą kolan jego niemal dotykając. Wolnym ruchem palców rozwiązała wstęgę pod szyją i rozchyliła barwną wonną tkaninę. Naga była pod zwierzchniem odzieniem, jak poprzednio, jeno szal nieodmiennie szerokim zawojem opasywał jej biodra.
Nagle Marek uczuł, że ona bierze twarz jego w dłonie i ciśnie do swojej piersi. Odurzająca woń go ogarnęła, przymknął oczy i ustami głodnemi dotykał jej ciała, czując jednocześnie, jak ostre jej paznogcie zagłębiały mu się w skórę poza uszami. Chciał ją objąć ramieniem, gdy nagle zachwiał się w tył pchnięty. Ihezal wyślizgnęła się z jego ręku; usłyszał tylko srebrzysty szyderczy śmiech i trzask drzwi zamykanych. Był znowu sam.
Stanowienie nowych praw szło Markowi opornie, jak to stary arcykapłan z góry był przewidział. W jednej chwili wszyscy stanęli przeciw niemu; ze zdumieniem spostrzegł, że wrogowie wyrastają zewsząd, tam nawet, gdzie najmniej się tego spodziewał.
Zaczęło się to zaraz owego pierwszego dnia, kiedy powrócił z zamorskiej wyprawy. Zwołał był wtedy na czas popołudniowy wielkie zgromadzenie ludu do świątyni, na którym zakreślić chciał i wyjawić plan reform zamyślonych. Zebrała się ciżba sroga, ale niepokój w niej był od początku, zgoła odmienny od owego zbożnego oczekiwania, które dawniej poprzedzało każde wystąpienie Zwycięzcy. Niecierpliwiono się owszem i wołano, jakby to on właśnie był przed oblicze ludu wezwany i miał się jawić, aby zdać jakieś rachunki. Gdy wszedł na dawną arcykapłanów kazalnicę, powitał go okrzyk zmieszany, wśród którego jednak nieliczne tylko glosy cześć jego obwoływały.
Marek nie zważał na to. Pilno mu było opowiedzieć ludziom, jak przed odejściem na Ziemię chce im życie na Księżycu urządzić. Nakazawszy więc ciszę głosem, gdy ruch ręki nie skutkował, mówić począł, wykazując na wstępie zło istniejące, które usunąć należy. Prawił o krzywdzącej nierówności praw, które jednym nazbyt wiele pozwalają, wiążąc innych na każdym kroku, — mówił o niewolnictwie jawnem i gorszem, ukrytem, co sprawia, że większa część ludności w nędzy ciężko pracuje, aby się zwiększała majętność sytych, — o kobiecie uciśnionej, o braku oświaty i o władzy, którą zmienić należy, odbierając ją na przyszłość z ręku samowolnych kapłanów, a dając ją ludowi, aby — jak słuszna — sam stanowił o losie swoim, który sam ma znosić.
Słuchano go dosyć spokojnie, zrzadka tylko szemraniem przerywając, gdy jednak chciał przejść do pozytywnej części przemówienia i rozwinąć plan poprawienia istniejących stosunków, ozwał się ktoś niespodziewanie, zapytując o losy zamorskiej wyprawy. Na ten znak wszczął się straszliwy hałas, jak gdyby z góry przygotowany. Wołano tak i krzyczano ustawicznie, że Marek mimo usiłowań nie mógł przyjść do słowa. Co dziwniejsza jednak, że cisza nastąpiła natychmiast, gdy tylko Elem się podniósł, siedzący dotychczas w milczeniu naprzeciw na wyniosłym tronie pod filarami.
Mówił on jakoby w obronie Marka. Na wstępie zwrócił się do ludu z prośbą, aby zechciano słów Zwycięzcy z należną czcią wysłuchać, gdyż niewątpliwie znajdzie się wśród nich wiele rzeczy zbawiennych i pożytecznych. On sam, Elem, mimo że jest z woli ludu (tak powiedział) arcykapłanem rządzącym, nie ośmieliłby się dzisiaj głosu zabierać, gdyby nie był pewny, że przemawiając, trafia w myśl Zwycięzcy, który stanowisko jego uznał bezsprzecznie od początku i uświęcił.
— Zwycięzca — prawił dalej — położył wielkie zasługi i należy mu się wdzięczność. Bo chociaż wojenna wyprawa na południe, mimo nadzwyczajną dzielność wojska jemu podlegającego i szczodrą ofiarność ludu, krwi ani mienia nie szczędzącego, nie powiodła się tak, jak można było oczekiwać, to jednak w każdym razie pewien szmat ziemi zdobyto, i jeżeli tylko szernowie zechcą na przyszłość siedzieć spokojnie, można tam będzie nowe założyć osady.
I teraz występuje Zwycięzca z pewnemi projektami, których warto w każdym razie posłuchać. Wprawdzie ludziom, z księżycowymi stosunkami dobrze obeznanym, zbyt się to wszystko śmiałem i nadzwyczajnem widzi, ale on, Zwycięzca, jest panem, któremu wolno ze szczęściem i dobrem ludu robić próby, choćby najniebezpieczniejsze, jeśli mu się jeno tak spodobało.
Wreszcie zakończył:
— Widzę jednak, że dzisiaj nie jesteście dość skupieni, aby rad i poleceń błogosławionego Zwycięzcy słuchać, przeto nakazuję wam rozejść się teraz do domów, a my wam już czas oznaczymy, kiedy będziecie się mieli znowu pojawić...
Lud z krzykiem i hałasem zaczął się wysypywać ze świątyni.
Marek był tak niesłychanie zdumiony treścią i sposobem przemowy Elema, że nawet mu nie przerywał. Usiadł tylko na kazalnicy i patrzył z zajęciem na arcykapłana, który, mówiąc, rzucał często przelotne spojrzenia na Sewina, stojącego obok w pokornej postawie i przytakującego niekiedy jego słowom nieznacznym ruchem głowy. Gdy jednak lud, podniósłszy okrzyk na cześć arcykapłana, szybko opuszczał świątynię, nie objawiając zgoła ochoty słuchania nauk Markowych, przyskoczył ten do Elema i zatrzymał go ruchem ręki, gdyż chciał i on już odchodzić.
— Co to ma znaczyć? — zapytał groźnie.
— Wychodzą, — odparł Elem z niewinną prostotą.
— To twoje łajdactwo, twoja intryga! Każę cię batami przed ludem oćwiczyć, aby wiedziano czem mi jesteś, psie!
Arcykapłan pobladł.
— Każ to uczynić, Zwycięzco, — rzekł, — jeno nie próbuj potem znaleść u ludu posłuchu...
Naraz, widząc, że w świątyni niema już prawie nikogo, zgiął się pokornie do kolan markowych.
— Panie! niesłusznie karcisz i potępiasz najniższego sługę swojego i psa, który ci jest wierny! Wszakże widziałeś, że lud był dzisiaj niespokojny i roztargniony; nie chciałem, aby słowa twoje padały marnie na rolę nie przygotowaną. Bałem się, że jeśli raz w czemkolwiek nie posłuchają ciebie, powaga twoja święta i nadksiężycowa szwank poniesie dotkliwy a opłakany tem więcej, że z grzechem dla ludu byłoby to połączone. Słuszniem tedy uczynił, każąc się rozejść gawiedzi dzisiaj; wezwiesz ją, gdy uznasz sam za stosowne.
Marek nie łudził się ani na chwilę co do właściwych intencji Elema, nie mógł mu jednak w tem przynajmniej nie przyznać słuszności, że zgromadzenie to pierwsze nie było zgoła nastrojone, aby planów jego chętliwem uchem posłuchać. Ponieważ chodziło mu prawdziwie i głęboko o to, aby reformy zamierzone bądź co bądź przeprowadzić, więc postanowił wybrać drogę inną, która mu się zdała na razie najodpowiedniejszą. A mianowicie powołał do życia pewnego rodzaju wydział, z najrozmaitszych członków miejscowej starszyzny złożony, który miał naprzód w ciszy pod jego osobistem kierownictwem wszystkie niedostatki rozważyć i prawa nowe zakreślić, aby w ten sposób były one dla ludu uradzone, nie zaś narzucone przez kogokolwiek, chociażby nawet przez ziemskiego przybysza.
Elem cofnął się od udziału w tej komisji, tłumacząc się niemożliwością pogodzenia tego ze stanowiskiem swojem i obowiązkami, przysłał natomiast w zastępstwie swoim Sewina, który miał być obecnym na wszystkich obradach i zdawać sprawę z nich panu swojemu. Zwycięzcę jednak dotknęła najbardziej niemożliwość pozyskania Malahudy. Opór starca był tak stanowczy, że wszelkie usiłowania, aby go przekonać, spełzały na niczem. Postanowił on nie ruszać się z Wyspy Cmentarnej, a na wszystkie nalegania odpowiadał jeno:
— Zbyt zmęczony jestem długiem życiem i nierad już mieszam się tam, gdzie się beze mnie obejdzie. Ostawcie mnie w pokoju...
Gdy wreszcie Marek wybrał się sam do niego z prośbami, rzekł:
— Mogę ci, synu, później być potrzebnym. Niech się to teraz uradzi beze mnie. Jeśli kiedy w razie potrzeby wystąpię po twojej stronie (a tak myślę, bo wiem, że zamiary masz dobre), to nie powiedzą przynajmniej, że swojej bronię rzeczy.
Obrady postępowały niezbyt raźno. Od samego początku okazywało się mnóstwo trudności, prawie nie do przezwyciężenia. Marek miał czasem wrażenie, że jest jakaś ręka poza nim, która wzięła sobie za jedyne zadanie obracać w niwecz wszystko, co on zdziała lub bodaj zamierzy. Ale postanowił wytrwać — przynajmniej do czasu. Zżymał się tylko i oburzał coraz częściej, nie spostrzegając nawet, że gniew jego coraz mniej robi na ludziach wrażenia.
Przytem na świecie dziwne rzeczy dziać się zaczynały. O pracach w komisji rozchodziły się, niewiadomo przez kogo rozsiewane, wieści przesadne a potworne, usposabiając lud z góry wrogo do wszystkiego, coby tam było postanowione. Mówiono naprzykład, że majętności będą podzielone równo pomiędzy wszystkich obywateli, ale w ten sposób, że ci, dla którychby już ziemi ani dobytku nie starczyło, będą poprostu zarznięci. Na przyszłość też uregulowany ma być rozrost rodzin przez topienie nadliczbowych niemowląt... Władza arcykapłańską miała być pono zniesiona, lecz natomiast rządzić miał tajny komitet, wydający zaoczne wyroki śmierci na wszystkich opornych. Kobietom ma być nadana wolność najszersza, tak że nie będą na przyszłość potrzebowały podlegać mężom ani dochowywać im wierności. I morcy będą snadź z ludźmi zrównani...
Te i tym podobne baśnie krążyły między ludem powszechnie, podburzając go coraz więcej — a wszelkie usiłowania Marka, aby kres im położyć, chybiały celu najzupełniej.
A jednocześnie też zaczęto mówić o zjawieniu się proroka Chomy, który niewiadomo jak uszedł z więzienia arcykapłańskiego i teraz arcykapłańskiemu, pono nader energicznemu pościgowi urągając, chodzi między ludem i głosi, że Zwycięzca nie jest Zwycięzcą, lecz grzesznym samozwańcem, któremu należy wymówić posłuszeństwo. Wzywał on wiernych do pokuty i gromadził rzeszę, która przeciągała z nim od osady do osady.
Nie próżnowało także Bractwo Prawdy. Straciło ono wprawdzie w niewyjaśniony sposób członków swoich najwybitniejszych, ale tem bardziej — przypuszczając, że stało się to za sprawą »pana Marka«, mającego wszędy swych szpiegów i siepaczy — starało się ludność podżegać przeciwko niemu. Mówiono już głośno w pewnych kołach, że jest on oszustem, który pcha ludzi na zatratę w dziedziny szernów, chcąc odwrócić ich uwagę od niedostępnego raju na tamtej stronie Księżyca. Nadto — ponieważ po zatracie Rody, Matareta i ich towarzyszów brakło w Bractwie ludzi uczonych, zaczęły w łonie pozostałych rodzić się i krążyć wieści najfantastyczniejsze: nie wierzono już w ogóle w rozciągłość nieprzerwaną Wielkiej Pustyni, sądząc, że otacza ona tylko szerokim pasem kraj najcudniejszy, rozkoszny i żyzny.
Na dobitkę i z za morza wieści przychodziły co najgorsze. Młode kolonje, ustawicznie przez szernów trapione, żądały ciągle nowych posiłków w ludziach i broni, nic w zamian macierzystemu krajowi nie dając.
Marek, zrażony niepowodzeniem dzieła, w którem trwał już tylko przez upór, z tem większą tęsknotą oglądał się za ludzką istotą, z którąby mógł szczerze mówić i otwarcie... Miał bowiem tylko wrogów licznych i ukrytych i niewielką garść przyjaciół, którzy trzymali się go ostatecznie tylko dlatego, że uważali go nieodmiennie za nadprzyrodzoną i boską poniekąd istotę. Czuł, że znajduje się w nadwyraz dziwnem położeniu przymusowego kłamstwa. Powiedzieć tym wyznawcom nielicznym, że jest naprawdę i niewątpliwie takim tylko jak oni człowiekiem, znaczyło to stracić ostatnich w zbawiennem dziele sprzymierzeńców. Ci nawet bowiem, dla których z natury rzeczy przedewszystkiem pracował: najnędzniejsi, wydziedziczeni i ubodzy, coraz chętniej dawali posłuch złym podszeptom i czy to bojąc się stracić łaskę u możnych, w których obalenie nie wierzyli, czy też poprostu dobra swego nie rozumiejąc, w niczem nie chcieli Markowi pomagać.
Tedy gromadził jeno w pewnych godzinach szczupły zastęp swoich przyjaciół — i myśląc o ziarnie, które po jego odejściu na zasiew tutaj zostanie, prawił im długo o wszystkiem dobrem, wznosił i nauczał.
Ihezal nie brała udziału w owych zgromadzeniach. Zmieniona do niepoznania, unikała teraz Marka widocznie, albo znowu w szalonych jakichś napadach draźniła jego zmysły, aby nagle wymknąć mu się z szyderczym śmiechem na ustach. A Marek zaczął naprawdę pragnąć jej towarzystwa, i im ona dziwniejszą i dzikszą się stawała, tem bardziej on tęsknił za taką, jaką ją był poznał ongi w początku.
Nie chciał się głośno przyznać przed sobą, że ta dziewczyna to jeden z powodów, może najgłówniejszy, dla którego on trwa jeszcze na Księżycu, do odlotu swego się nie spiesząc...
Pewnego dnia po gwałtownej kłótni z Elemem, który czując już cały niemal lud za sobą, pozorną nawet uległość zaczął odrzucać, wyszedł na dach świątyni, aby odpocząć nieco i szerokiemu morzu się przypatrzyć. Niespodziewanie zastał tutaj Ihezal. Stała wsparta o balustradę i zadumana. Morze szumiało w dole rozgłośnie i głuszyło kroki nadchodzącego, czy też ona tak była w myślach jakichś zatopiona, że go niedosłyszała...
Dopiero gdy zbliżył się do niej na taką odległość, że mógł ręką wyciągniętą dotknąć jej ramienia, odwróciła się nagle i krzyknęła głośno z przerażenia, widząc go tuż za sobą.
Stała w narożniku i nie mogła ujść, koło Marka nie przechodząc, wcisnęła się tedy jeno głębiej i patrzyła na niego zalęknionym wzrokiem. Marek cofnął się o krok, otwierając jej wolne przejście.
— Ihezal, chcesz odejść...
— Muszę, — szepnęła, spuszczając głowę, ale nie poruszyła się z miejsca. Twarz miała bolesną — lecz cichą, jak niegdyś, dawniej, kiedy to długie godziny tutaj ze Zwycięzcą spędzała, słuchając słów jego przedziwnych o Ziemi, o gwiazdach...
— Co tobie jest? — ozwał się Marek po chwili głosem cichym i miękkim, jakby w obawie, aby jej głośniejszem nie spłoszyć słowem.
Nic nie odpowiedziała, jeno ramiona zadrżały jej nagle, a u rzęs zawisły dwie duże łzy, opadając zwolna na pobladłe policzki.
Marek ujął ją za rękę i pociągnął lekko ku sobie. Nie opierała mu się i usiadła na wskazanej ławce kamiennej. On teraz rzucił się zwyczajem swoim na posadzkę i wsparłszy brodę na dłoniach, patrzył jej długo w oczy. Wytrzymywała przez pewien czas wzrok jego, tylko źrenice robiły jej się mętne i jakby przygasłe. Wreszcie spuściła powieki.
— Ihezal, — zaczął Zwycięzca, — czemu ty mnie teraz unikasz? Tak mi ciebie potrzeba...
Wzruszyła nieznacznie ramionami.
A on mówił dalej:
— Niegdyś byłaś przy mnie, jak ptak, który siada na ramieniu, złoty i rajski a niepłochliwy. Miałem cię blizko i dość mi było rękę wyciągnąć...
Wzniosła na niego smutne oczy.
— Czemuś ręki nie wyciągnął wtedy. Zwycięzco?
— Nie wiem, nie wiem! Może nie było mi jeszcze tak źle, może jeszcze tak samotny nie byłem... Dzisiaj przed niechętnymi sobie muszę udawać silnego, przed przyjaciółmi zapierać się muszę swego człowieczeństwa, a przecież, chociaż na dalekiej Ziemi zrodzony, choć większy od was wzrostem i myślą, jestem taki sam człowiek, jak wy, i sam jestem, sam, sam! Ihezal, bądź ty ze mną!
— Za późno, — rzekła bezdźwięcznie, — za późno. Mogłeś mnie wtedy mieć i na wieczność. A teraz ja już jestem tak strasznie daleka od ciebie... Uchodź, uchodź, dopóki czas. Uciekaj na Ziemię!
Wyciągnął ku niej ręce — odsunęła je lekko.
— O! czemuś mi ty taką krzywdę wyrządził! — ozwała się znowu po chwili z dziwną zajadłością w głosie, — dlaczego mnie tak sponiewierałeś? Czemuś nie patrzył na mnie, kiedy byłam przed twemi oczyma, albo czemu od razu mnie precz nie odegnałeś, jenoś zezwolił...
Urwała nagle i popatrzyła mu w oczy błędnemi źrenicami. Zły śmiech poczynał jej już wargi krzywić.
— Nic mnie z tobą. Zwycięzco... — mówiła. — A może ja jestem właśnie Dusza księżycowego ludu i trzeba mnie było mieć w ręku?... Przeoczyłeś chwilę właściwą i przychodzisz teraz z dłonią do ptaka, który już odleciał, ho! ho! odleciał... I teraz ty — Zwycięzca...
Zaśmiała się sucho i ohydnie.
— Ihezal!
— Precz! Nie chcę patrzeć na ciebie, nie mogę!
— Nie mogę! — powtórzyła, osuwając się na kolana.
Z oczu wyzierał jej potworny lęk; drżące ręce wyciągnęła błagalnie ku niemu.
— Miej litość nade mną! Odejdź! odejdź, niech ja cię już nie widzę! niech nie pamiętam...
Marek podniósł się powoli. Smutek bezbrzeżny wypełniał mu duszę i ruchy niemal paraliżował. Przez krótką chwilę stał przed dziewczyną z jakimś litościwym, dobrym zamiarem wyciągnięcia rąk do niej... Ogromne znużenie na niego spadło. Odwrócił się i ciężkim, leniwym ruchem zmierzał ku schodom, z platformy w dół wiodącym. Ihezal słyszała jeszcze jego kroki na stopniach kamiennych, coraz głuchsze...
I po jego odejściu rzuciła się nagle na kamienną posadzkę ze strasznem, niepohamowanem łkaniem. Trzęsła się cała jak liść, wiatrem miotany, i biła głową jasną o ziemię, targając rękami włosy i odzienie.
Ale powoli spokój na nią zstępował. Leżała jeszcze jakiś czas bez ruchu, martwemu ciału podobna, i tylko rzadki przelotny dreszcz, ściągający gwałtownie jej ramiona, świadczył, że żyje. Powstała wreszcie — jak senna, z trupio bladą twarzą i posiniałemi wargami. — Oczy jej szeroko rozwarte, zapadłe były i podkrążone, na gładkiem czole rysowała się kurczowo zmarszczka pionowa. Poczęła ogarniać się automatycznymi ruchami rąk, porządkowała na sobie szaty i gładziła włosy stargane...
Wreszcie zeszła do świątyni. Tutaj zastała Zwycięzcę, rozmawiającego z kilku ludźmi, wśród których był także dowódca arcykapłańskiej straży pałacowej. — Marek nie patrzył na nią, zajęty żywą rozmową; stanęła więc na uboczu, słuchając.
Mówiono o strasznych wypadkach, jakie od pewnego czasu wydarzały się w mieście i okolicy. Ludzie ginęli niespodziewanie, zwłaszcza jeśli oddalili się samotnie od mieszkań, ale trafiło się także, że znajdowano w domach wybitą całą rodzinę. Wszyscy mieli na sobie sine znamiona od dotknięcia szernowskich rąk zabójczych. Nie ulegało wątpliwości, że jest to sprawa zbiegłego Awija, który snadź ukrywa się gdzieś i porą sposobną na łów wychodzi: stawiano straże i urządzano obławy, przetrząsając każdy zakątek okolicy w szerokim promieniu, każdą kupę zarośli, każdy załom skał nadmorskich — i zawsze napróżno.
A potwór tymczasem snadź krył się gdzieś w pobliżu, jak o tem świadczył teren jego działania, głównie na miasto się rozciągający... Ludność wobec tej tajemniczej klęski, wiecznym postrachem nad nią wiszącej, była zgoła bezradna i wybuchała jeno gniewem przeciw Markowi, że to on niegdyś Awija uwięził, nie dozwalając stracić go na miejscu. I Marek czuł, że ten jeden szern ukryty groźniejszy jest, niż całe ich zastępy tam, w zamorskim kraju, gdzie można było przynajmniej walczyć z nimi otwarcie, — nie mógł jednak znaleść środka zaradzenia złemu.
Nikt nie przypuszczał, aby zwierz wśród ludności zdołał zyskać dobrowolną pomoc, ale obawiano się, że wymusił ją może groźbą, i zaczęto się już nawzajem podejrzywać. Człowiek jeden na drugiego patrzył z nieufnością i strachem. Wreszcie całe oburzenie zwróciło się przeciw Nuzarowi, którego Zwycięzca miał ciągle przy sobie. On to jeden, morzec przeklęty, musiał Awija ochraniać i służyć mu! Należy go tedy zabić, zmusiwszy wprzód mękami do wyznania, gdzie się szern ukrywa.
Z tem właśnie przyszli ludzie obecnie do Marka: żądano aby wydał Nuzara. Ihezal słyszała, jak Zwycięzca oparł się temu stanowczo, dozwalając jeno zamknąć morca na pewien czas pod najściślejszą strażą dla próby i przekonania się, czy szern nie stoi z nim w jakiej łączności i czy w takim razie nie narazi się na schwytanie, pozbawiony jego pomocy... Na męki on, Zwycięzca, nie zezwoli, zwłaszcza iż przekonany jest w głębi duszy o niewinności morca, który jak pies znajduje się ciągle przy jego nodze.
Posłom nie wydawało się to dostatecznem i właśnie wadzić się z Markiem poczynali, kiedy Ihezal, uśmiechnąwszy się nieznacznie, wyszła ze świątyni, ku izbom swoim zmierzając...
Gdy jednak znalazła się w korytarzu, zwróciła się nagle na prawo i stwierdziwszy, że jej nikt nie śledzi, wsparła się całą mocą o jedną z płyt kamiennych w ścianie. Ustąpiła zwolna, otwierając ciemne przejście w murze i zamknęła się zaraz za znikającą w niem dziewczyną.
Ihezal biegła żywo po omacku, licząc wyciągniętą dłonią głazy co kilka kroków ze ściany sterczące. Kiedy naliczyła ich siedm, zwróciła się znowu na prawo i poczęła szukać rękoma czegoś na wilgotnej posadzce. Namacała wreszcie zrąb otworu i pierwszy stopień bystro w dół opadających schodów. Zsunęła się nimi w głąb i po krótkiem jeszcze krążeniu krętemi przejściami, znalazła się w obszernych naturalnych jaskiniach, słabym światłem dnia rozjaśnionych. Ciągnęły się one tuż pod ogrodami, świątynię ze skalistym brzegiem morskim łączącymi. Dzień wchodził tu przez kilka zakrytych szczelin w pionowej ścianie skalnego i niedostępnego wiszaru nad morzem.
Istnienie pieczar tych było tajemnicą, pilnie w rodzie arcykapłańskim strzeżoną, i nikt o nich nie wiedział obecnie z wyjątkiem wnuczki Malahudy... Stojąc w ogromnej grocie, pełnej fantastycznych stalaktytów, uderzyła w dłonie po trzykroć. Na ten znak zjawił się w jednej z bocznych galerji szern Awij. Płaszcz miał na ramionach purpurowy, końcami między skrzydła na piersi zarzucony, i starą arcykapłanów złotą obręcz świętą na głowie, przecinającą mu czoło nizko, tuż ponad parą górnych oczu.
Ihezal zaczęła drżeć na całem ciele, a on — do dziwnego, królewskiego szatana podobny — zbliżył się do niej i wyciągnął straszliwe białe dłonie. Dziewczyna stała bezwładna, z rękami w dół opuszczonemi, kiedy Awij począł zzuwać z niej odzienie. Cisnął na ziemię płaszcz bogaty i spodnią szatę drogo wyszywaną, a gdy wreszcie zdarłszy z niej ostatnią białą tunikę, rozwiązał szal koło bioder owinięty, na śnieżnych i atłasowych bokach dziewczęcych ukazały się dwa piętna ohydne, od uścisku palących ręku szernowskich pochodzące...
Wtedy upadła przed nim na twarz, on zaś, skrzydła czarne szeroko z obojego boku rozpostarłszy, wstąpił jedną nogą na głowę jej jasną, zadzierzgając szpony w rozsypane złoto jej włosów.
Wieść o śmierci Malahudy raziła Zwycięzcę jak grom. Wszystko szło jak najgorzej i Marek postanowił był właśnie jeszcze ostatnią próbę uczynić, nimby Księżyc opuścił: wezwać Malahudę, aby wyszedł nareszcie ze swego osamotnienia i poparł go dawną powagą swoją: kiedy rybak, służący zwykle za posła staremu arcykapłanowi, doniósł mu naraz, że ten już nie żyje. Został pono zabity — jak mówił rybak, drżąc na całem ciele.
Marek w pierwszej chwili przypuszczał, że popełniono tę zbrodnię na rozkaz Elema, obawiającego się mimo wszystko wciąż dawnego rywala. Wpadł więc jak burza do pałacu arcykapłańskiego i wywlókłszy drżącego z przestrachu mnicha z pośrodku odbywającej się właśnie narady, począł go kląć i grozić śmiercią natychmiastową. Dawny mnich, nie wiedząc o niczem, oniemiał z przerażenia, gdy jednak po pewnym czasie wyrozumiał, o co chodzi, okazał takie zdumienie i tak szczerze się przysięgał, że Marek pomimowoli zaczynał wierzyć w jego niewinność... Puścił go tedy, zagroziwszy mu jeno, że całą rzecz zbada, a jeśli okaże się w tem bodaj cień winy jego, Elema, będzie on mimo straże swoje i mimo lud cały tak straszliwie ukarany, że póki jeno Księżyc istnieje, wspominać będą ludzie ze zgrozą i przestrachem zemstę Zwycięzcy. Tymczasem zaś kazał sobie natychmiast przygotować łódź, aby się udać na Wyspę Cmentarną i na miejscu zbadać, coby się dało.
Był czas przecudnego rana, kiedy Zwycięzca samotrzeć z rybakiem i jednym wioślarzem zbliżał się do małej, zielonej przystani, kędy niegdyś lądowała Ihezal, odwiedzając dziadka po raz pierwszy. Krzewy i drzewa przedziwne, z długiemi, opuszczającemi się aż do wody gałęziami stały przy brzegu, pełne zadumy i smutku w cichem nadwyraz powietrzu. Pod nimi z zielonej murawy sterczał głaz jeden — pochyły, niby waląca się ściana lub gigantyczny jakiś kamień grobowy... Obok tej skałki właśnie przybiła łódź do brzegu. Marek wyskoczył pierwszy na ląd i gdy tamci zajęci byli przywiązywaniem łańcucha do pnia sterczącego nad wodą, on biegł już szybko w górę.
Pod kamieniem błysnęło mu coś w wydeptanej trawie, — przystanął i podjął z ziemi złotą od sukni zapinkę z kawałkiem wstążki, przy niej jeszcze wiszącej. Niewielka była i płaska, ozdobnie wyrobiona z dużym w pośrodku kamieniem. Poznał klejnot, który przysłał był niegdyś złotowłosej Ihezal z pierwszych łupów, wziętych na szernach...
Tamci dwaj tymczasem, umocowawszy łódź, zbliżyli się ku niemu. Schował więc szybko zapinkę w zanadrze, i ruszyli wszyscy trzej drogą pomiędzy wzgórza ku grocie Malahudy. Kiedy byli już blizko, psy im drogę zabiegły, — wygłodniałe były i dzikie i rzucały się zapamiętale, zwłaszcza na Marka, choć dawniej przyjazne wobec niego okazywały usposobienie. Marek, kiedy już słowa uspokajające nie działały, zamierzył się kijem na jednego z nich, a w tej chwili drugi rzucił mu się pod uniesione ramię i chwycił za koszulę zębami. Żachnął się Marek, pozostawiając szmat oderwanego płótna w pysku rozwścieczonego zwierzęcia. I nagle oba psy, opuszczając Marka, rzuciły się zajadle drzeć owo płótno. Zaświeciła wśród strzępów złota sprzączka z kawałkiem wstążki purpurowej...
Ale Zwycięzca nie zauważył już tego. Rad, że się pozbył natrętnych napastników, ruszył biegiem ku wejściu pieczary. Leżał tu przy samym wstępie trup Malahudy, tak jak był padł, nawznak przez głaz przewieszony. Oczy miał szkliste, nawpół otwarte i usta rozchylone w ostatnim krzyku. Nie ulegało wątpliwości, że napadnięto go znienacka i zabito, nim miał czas spróbować obrony. Krwi nie było znać nigdzie, ani też żadnego śladu od uderzenia na głowie. Kazał go tedy Marek rozdziać z szat, aby doszukać się rany. Lecz skoro tylko opończę na nim brunatną ze skóry rozpięto, cofnęli się wstecz ze strachem obaj pomocnicy: na ciele starca widne były ohydne sine plamy, znamienne dla ludzi, którzy z ręku szernowskich padli. Marek zagryzł usta w milczeniu.
Rychło zaczęto kopać grób między kopcami, znaczącymi miejsce spoczynku pierwszych ludzi na Księżycu. Ciało spowito w tkaniny, w jaskini znalezione, i przysypano ziemią, przyciskając ją jeszcze wielkimi głazami, aby snadź psy wygłodzone do trupa się nie dostały.
W milczeniu sprawił Zwycięzca ten cały ostatni obrządek i milczał wciąż, kiedy łódź posuwała się z powrotem przez ciche fale ku miastu.
W przystani spotkał ludzi, którzy mu donieśli, że podczas jego nieobecności przyszły wieści z za morza. Jakoż wkrótce ujrzał i posłów, przez Jereta wysłanych. O świcie oni już po lodach przybyli, jak rzekli, ale ich zatrzymały straże arcykapłańskie, nie dozwalając ukazać się zaraz przed obliczem Zwycięzcy. Odebrano im też listy, które Jeret był napisał, tak że teraz, kiedy ich nareszcie uwolniono, nie wiedzą nawet, co mają mówić. Opowiedzieć mogą jeno tyle, na co własnemi patrzyli oczyma, ale nie będzie to wiele ani nic nader dobrego.
Wziął ich tedy Marek z sobą do świątyni, aby tam swobodnie pomówić. Już w drodze od przystani zastanowił go ruch niezwykły. Ludzie przebiegali pospiesznie, rzucając na niego jakieś nieufne i lękliwe spojrzenia, — na placach zalegały znaczniejsze gromadki, które jednakże rozstępowały się żywo, kiedy tylko on się ku nim zbliżył. Marek zbyt był jednak zajęty myślą o Jerecie i o tem, co mu posłowie doniosą, aby zwracać na to baczniejszą uwagę.
Główne drzwi od świątyni zastał zamknięte, wszedł jednak bocznem wejściem, nie dość silnie zapartem, aby sobie przez nie mogły utorować drogi mocne jego ramiona. Zresztą i do tego nie przywiązywał wagi. — Widocznie nie wiedziano jeszcze, że wrócił, i zamknięto jego mieszkanie przed gośćmi niepowołanymi.
Gdy znalazł się sam na sam z posłami w obszernej salce poza główną halą, jął ich natychmiast wypytywać o losy pozostawionych za morzem załóg i nowo przybyłych osadników. Posłowie rzeczywiście niewiele dobrego mieli do powiedzenia. Walka tam trwała zażarta: ludzie nękani ciągłemi napaściami szernów, którzy, nie śmiejąc w otwartym boju wystąpić, podjazdową wojną ich gnębili, cofnąć się musieli z najdalej wysuniętych posterunków, aby resztę zdobytego kraju uchronić. Myślą Jereta było utworzyć zwarty i w ciągłym kontakcie między sobą stojący łańcuch załóg, w obronnych gródkach porozmieszczanych, ale na to trzeba było ludzi, ludzi, i jeszcze raz ludzi, których brakowało wciąż mimo silnego napływu ze starych krajów. Broniono się tedy tymczasem, jak się dało, urządzając co pewien czas wyprawy na szernów, aby ich nawzajem w ciągłym trzymać postrachu. Ale to wszystko męczyło ludzi tak, że ręce im już opadały — i było wielu takich, którzy głośno wołali, że należy porzucić ten kraj niewdzięczny i wracać co rychlej do starych siedzib za morze.
Pono Jeret o tem właśnie rozpisywał się w zaginionych listach. Ustnie kazał im tylko powiedzieć jeszcze Zwycięzcy, ażeby mimo wszystko był o plon swego trudu spokojny, bo dopóki on, Jeret, żyje, kraj będzie utrzymany. I prosić kazał Zwycięzcę, aby dobro działał w starych osadach ludzkich i przyobiecane prawa tam stanowił, nim z Księżyca na Ziemię odejdzie.
Marek zamyślił się, wysłuchawszy tego poselstwa. Posłowie mieli powracać z nową partją osadników, przyobiecał im tedy dać listy do Jereta, napominając tylko, aby ich nie stracili. Jakoż zaraz wziął się do pisania.
Wspomniał o trudnościach, z jakiemi ma tutaj do walczenia — i że ręce za każdym ruchem krępują mu ludzie, nowemu porządkowi niechętni, tak że czasem traci już nadzieję, aby bez użycia siły mógł zdziałać co dobrego. A siły dotychczas nie chce używać.
»Liczyłem jeszcze na pomoc i powagę Malahudy, — pisał w końcu, — ale starzec już nie żyje... Zginął w sposób tajemniczy, zdaje się, że z ręku szerna uwięzionego, który umknął dziwnym sposobem. Jestem teraz sam i dwie tylko drogi mam do wyboru... Porzucić wszystko i wracać na Ziemię, albo wezwać ciebie z garstką wiernych moich towarzyszów w bitwach w tamtym kraju prowadzonych i zrobić tutaj porządek, usunąwszy tych wszystkich, którzy przeszkadzają. Waham się jeszcze i nie umiem wybrać. Smutny jestem. Mimo cały żal, jaki miałeś do mnie, a może i masz jeszcze, wierzę ci, bo wiem, że — nie mnie, ale sprawie jesteś całą duszą oddany. I ufam ci, że jeśli dam znak: Przychodź! — przyjdziesz. I staniesz po mojej stronie. Ale nie wiem, czy to mi właśnie uczynić należy...«
Pisał jeszcze dalej w ten sposób, kreśląc w końcu Jeretowi szczegółowy plan nowego porządku, jaki myślał zaprowadzić.
»Jeżeli przypadkowo, — kończył, — będę zmuszony Księżyc opuścić, niczego nie dokonawszy, niech to przynajmniej po mnie zostanie, co nielicznym przyjaciołom moim tutaj rozpowiadam — i co teraz piszę do ciebie. Gdy przyjdzie sposobna pora, przyjdź sam i zgromadź przyjaciel moich pozostałych i pełnij rozpoczęte dzieło. Może naprawdę trzeba, abyście wy sami zrobili wszystko, a nie ja za was, przybysz z gwiazdy dalekiej? Nie wiem w tej chwili nic; dni u was są długie, — nim ten się zakończy, może się jeszcze wiele rzeczy zmienić i wiele rozstrzygnąć...«
Dał listy posłom, którzy się jęli żegnać z nim pospiesznie, mieli bowiem iść jeszcze na zachód słońca, do osad nad morzem w tamtej stronie położonych, i stamtąd dopiero nocą puścić się po lodach na południe.
Po odejściu ich Marek zamknął drzwi od świątyni i chodził samotny wielkimi krokami po hali, dumając. Rozumiał to coraz dokładniej, że to ostatnia pora spróbować na własną rękę innej drogi, niźli ta, którą szedł dotychczas, jeśli się nie chce przyznać do porażki i ustąpić. Przecież — myślał — znalazłoby się wśród ludu dużo takich, którzyby dobro własne zrozumieli i poszli za nim, gdyby nie podstępne Elema knowania. Istotnie Malahuda miał słuszność: trzeba było nie czekać i nie szukać pozoru, lecz powróciwszy zwycięzcą z za morza, kazać natychmiast Elema stracić albo uwięzić przynajmniej, a może wtedy wszystko byłoby poszło inaczej.
Zacisnął zęby i brwi namarszczył.
— Tak, ja albo on! — rzekł głośno do siebie, — niema wyjścia innego!
Żałował teraz prawie, że nie napisał był odrazu do Jereta, aby przyszedł, nie zwłócząc, z garścią zbrojnych, ale pomyślał wreszcie, że i sam sobie da radę tymczasem. Odrzucił włosy, spadające mu na czoło, i z podniesioną głową zwrócił się ku drzwiom świątyni.
Na dziedzińcu huczał gwar wielkiego tłumu. Zwycięzca, zbyt w myślach zatopiony, nie zauważył go zgoła, choć od pewnego czasu mógł go słyszeć dobrze i wewnątrz gmachu, zwłaszcza że wybuchały z niego czasem hałaśliwe i przeciągłe okrzyki. Dopiero otwierając drzwi, z wnętrza na zasuwy żelazne zamknięte, posłyszał Marek wyraźnie te głosy, ale nie zastanawiał się zrazu, skąd pochodzą i co znaczą, rad tylko, że lud jest zgromadzony i nie będzie go potrzebował zwoływać, aby do niego przemówić.
Wyszedł tedy na wzniesiony ganek przed świątynią krokiem pewnym i zawołał zaraz na wstępie, aby się uciszono, bo on chce mówić. I rzeczywiście cisza zrobiła się głucha, ale jeno na jedno oka mgnienie, bo nim jeszcze zdążył usta otworzyć, już zewsząd wybuchnęły głosy zmieszane, niby ryk wzburzonego morza.
Niewiele z tego zamętu wołań można było wyrozumieć: Marek chwytał uchem tylko oderwane, głośniej wykrzyknięte wyrazy, a wszystkie przeciw sobie zwrócone. Krzyczano coś o zabójstwie Malahudy, o szernie na lud zesłanym, o wojsku zostawionem na zatracenie, a nawet tu i ówdzie odzywały się obelgi, zwłaszcza z ust zwolenników proroka Chomy i członków Bractwa Prawdy.
Marek patrzył spokojnie na tłum, zastanawiając się, jakie to na ludu zrobi wrażenie, gdy wezwie teraz Elema i zgniecie przed jego oczyma... Wiedział już, że w tej chwili na żadną pomoc ani na posłuch niczyj liczyć nie może i sam musi czynu wstrętnego dokonać. Był już gotów. Spojrzał w bok, w stronę, gdzie na stopniach nowego arcykapłańskiego pałacu jawił się właśnie Elem, orszakiem służby i zauszników swoich otoczony. Wzdął już piersi, aby huknąć na niego tak, jak na psa się woła, by przyszedł do nogi — gotów, jeśliby ów nie posłuchał, utorować sobie drogę przez ten tłum i Elema w garści tu przynieść...
Nagle smutek go napadł bezbrzeżny i niemoc, po wzburzeniu zwykle następująca. Bezcelowość zamierzonego czynu, bezcelowość wogóle wszystkich jego usiłowań stanęła mu naraz żywo przed oczyma — i jeno wielka, niezgłębiona tęsknota, która krzyczała mu w duszy, jak małe dziecię, ręce do matki wyciągające: Na Ziemię! na Ziemię!...
Usiadł na głazie, służącym dawniej arcykapłanom za mównicę, i tępym, znużonym wzrokiem powiódł po tłumie. Uciszono się, niewiadomo dlaczego, na jedną chwilę, a on wtedy, raczej myśli swojej niż ludu tego pytając, rzekł:
— Czego wy chcecie ode mnie?...
Widocznie program tego zgromadzenia ludowego był z góry przez mądrych aranżerów ułożony, bo tumult ustawał zwolna; ludzie jacyś ruchliwi ciszyli gawiedź i porządkowali pewne grupy... Po chwili zaczęty przed Zwycięzcę występować delegacje. Szli kupcy i oddzielnie ci, którzy ziemie posiadali, — kapłani, będący po wioskach sędziami zarazem, i właściciele różnych warsztatów, piekarze i rzeźnicy. Za nimi postępowali jeszcze rzemieślnicy wszelkiego rodzaju i wieśniacy w ciężkim znoju dzień cały pracujący, wyrobnicy miejscy, rybacy, perłołówcy, a nawet zdziczali myśliwcy z lesistych stoków Otamora. Nie brakło też kobiet, które w oddzielną grupkę zebrane, posuwały się ku stopom Zwycięzcy nieco lękliwie, popychając się wzajem łokciami.
Marek patrzył bez ruchu na tę barwną procesję i miał przez pewien czas dziwne wrażenie, że to nie fakty przed jego oczyma się rozgrywają, lecz płyną jeno przez duszę wspomnienia jakichś dawno widzianych i przeżytych rzeczy, jak gdyby był już na Ziemi i myślą tylko błądził jeszcze po tym księżycowym kraju...
Zdziwił się prawie, gdy posłyszał głos do siebie zwrócony. Przewodnicy kupców i ziemian stali przed nim i ręce wyciągając, wołali:
— Zwycięzco! daruj nam spokój dawny, któryśmy mieli! Ostaw w rękach naszych mienie, w ciągu pokoleń zyskane! Nie niszcz dobrobytu!...
A kapłani już następowali za nimi, krzycząc podniesionymi głosami, przywykłymi do zawodzenia pieśni przed ludem:
— Zwycięzco! mocny ziemski przybyszu! nie ruszaj praw, któreśmy sobie od wieków wypracowali! Nie daj mocy w ręce ciemnych i niedoświadczonych!
I tak dalej szli wszyscy przed jego kolana i wszyscy prosili, aby pozostawił wszystko tak, jak było po staremu. A więc właściciele warsztatów nie chcieli zmian w zapłacie, mówiąc, że ich to zrujnuje i zniszczy rzemiosło wszelakie, rybacy i myśliwcy wzbraniali się datków, choćby najmniejszych, na korzyść ogólną; wyrobnicy rolni i miejscy błagali go, aby nie sierdził na nich możnych, którzy życie ich w ręku trzymają, dając sposobność nędznego zarobku, aby snadź nie pomarli; wreszcie padały mu do nóg kobiety, błagając o pozwolenie zachowania dotychczasowej czci niewieściej, to znaczy podlegania mężom w domach i grzeszenia potajemnie...
Ze smutkiem a goryczą słuchał Marek tych wszystkich przemówień, a oczy jego wybiegły daleko poza schylone u jego nóg gromadki i szły, szukając w tłumie ludzi, którzyby myśleli inaczej i gotowi byli wystąpieniem swem zadać kłam samozwańczym przodownikom. Czuł, że jeżeli teraz takich w tłumie zobaczy, mimo znużenie i smutek duszny, wstanie i nogą tych zgiętych roztrąci, i skrzyknie przyjaciół, którzy naprzód z nim zechcą podążyć...
Ale zamiast tego ujrzał tylko twarze grube, niecierpliwie odpowiedzi jego oczekujące a zaciekłe, ludzi podburzonych i opętanych, którzy są gotowi, gdyby proszalnych słów nie wysłuchał, otwartym przeciw niemu buntem wybuchnąć. Znać było, że chcą tego nawet, żądni, jak każda zgraja, krzyku, obelg, bitki i zamieszania.
Zaśmiał się gorzko w duszy i wzrokiem bezbrzeżnej pełnym pogardy i... litości zarazem powiódł po błagających go przemówicielach. Widział twarze tępe lub chytre, oczy zamglone, w których nawet nie palił się odblask fanatyzmu, mięsiste usta i sterczące kości policzkowe ludzi, powstrzymanych w duchowym rozwoju.
Nagły wstręt go objął i tęsknota straszna, niewypowiedziana, żrąca: »Na Ziemię! na Ziemię!!« Martwem skinieniem dłoni odsunął cisnących się do kolan jego przodowników, chcących już w obłudnej pokorze szaty jego całować.
— Odejdźcie! róbcie jako się wam podoba. Ja wracam na Ziemię...
Okrzyk radosny był mu odpowiedzią. Nie słuchał go już, cofnąwszy się szybko w głąb świątyni...
I tu jednak niedługo pozostawiono go w spokoju. Przyszli posłowie od arcykapłana Elema przepraszając, że on sam się nie jawi, ale zajęty jest w tej chwili wielce. Im natomiast pójść tu rozkazał, aby w jego najwyższem arcykapłańskiem imieniu żal wyrazili żywy, nawet rozpacz zgoła, że Zwycięzca błogosławiony zamierzył Księżyc opuścić tak rychło — i aby zapytali zarazem, jakie są jego rozkazy, które arcykapłan wypełnić gotów natychmiast ze zwykłem sobie wobec boskiego męża posłuszeństwem i uległością.
Marek, słuchając tych słów nieszczerych, nawet się już nie roześmiał. Wszystko mu było jedno i chciał się tylko jak najprędzej pozbyć uprzykrzonych natrętów. Więc rzekł im, że Jego arcykapłańskiej Wysokości nie ma nic do rozkazania i chce jeno, aby mu ludzi dano dzisiaj, którzy w Kraj Biegunowy pójdą uprzedzić straż nad wozem czuwającą, że on jutro przybędzie. Wysłał był bowiem zaraz po przybyciu z za morza kilku zaufanych w tamte strony, ale ci nie powrócili dotychczas i on nie wie, czy strażnicy wszystko utrzymują w należytym porządku, jako im ongi był przykazał.
Po odejściu posłów jął się zaraz gotować do drogi. Porządkował zapiski i układał fotografje, pakując to wszystko zwolna i systematycznie, — czasu bowiem miał dość do odjazdu: kawał dnia i noc cała jeszcze przed nim była. Myślał, że niegdyś obiecywał sobie wziąć szerna związanego i kilkoro księżycowych ludzi z sobą na Ziemię; uśmiechnął się teraz na to wspomnienie. Szern umknął, a ludzi tutejszych ma on już dosyć zaprawdę!
Zabrałby jednego Jereta chyba, ale on tutaj najpotrzebniejszy i za dobry na to, aby go na Ziemi jak dziwowisko oglądano... Zaśmiał się w duchu: możeby Elema zabrać i w klatce później pokazywać? Ale ta myśl dziecinna i złośliwa zgasła w nim prędko. Usiadł i podparł głowę na dłoni.
Przypomniał sobie tego samego Elema tak, jak go był po raz pierwszy zobaczył: w szarej, mniszej szacie, z ogoloną głową, z płomiennemi oczyma fanatyka, oczekującego z żywymi i z trupami pospołu Zwycięzcy w wierze niezłomnej, że przyjdzie... Czy to ten sam człowiek? ten sam?! A inni? a ci wszyscy, którzy oczekiwali? byli spokojni, cisi, wierzący?... Wszakże Malahuda, witając go, mówił: «Zniszczyłeś wszystko, co było, — budujże teraz...« Cóż się to stało —!?
Zerwał się z miejsca i porwał w przestrachu nagłym rękoma za głowę. Zobaczył wyraźnie to, co dotychczas chwilami jeno przeczuwał, że przyjście jego na Księżyc zamiast być błogosławieństwem, stało się jakąś klęską straszliwą i niepowetowaną, jakiemś wdarciem się gwałtownem w naturalny, powolny rozwój tego świata ludzi bądź co bądź tutaj już zadomowionych. I to właśnie przewróciło wszystko do góry nogami, rozpasało namiętności, ukrytą podłość dosadniej na jaw wydobyło...
Wzruszył ramionami:
— Ha, trudno! tak się widocznie musiało stać.
Ale czuł, że to fatalistyczne zdanie ustami tylko wypowiada na zagłuszenie myśli, która mówi co innego...
A ta myśl...
— Ihezal...
Tak, to imię płacze w nim oddawna, od chwili, kiedy pomyślał o powrocie już nieodwołanym...
— O! ptaku, ptaku mój złoty!
Żal jakiś straszliwy zatargał mu wnętrzności, że aż zębami chwycił dłoń ręki, aby nie krzyczeć...
— Przebacz mi, przebacz... — zaczął po chwili szeptać do siebie, jak gdyby ona przed nim stała. Nie umiał sobie jasno uświadomić, za co ją przeprasza, ani też swojej rzeczywistej czy urojonej winy określić, ale czuł, że chodzi tu o jakieś zniweczenie snu od tęcz kraśniejszego, o jakieś pokalanie rzeczy białych przez to poprostu, że ich się w ręce i na pierś nie wzięło, o życie strwonione, może — o przepadłą... miłość...
Myśl jakaś samolubna powtarza mu ciągle, że przecież
on złego nic nie uczynił i nie wie nawet, skąd ta dziwna zmiana zaszła w dziewczynie i na czem ona polega, ale czuł wbrew tej myśli, że od niego tylko zależało, aby ona była jak najwonniejszy kwiat, a że teraz jest czemś tak niepojętem i strasznem...
Chciał zagłuszyć te wszystkie rozterki wewnętrzne pracą około przygotowań do podróży i myślą o Ziemi radosną, ale robota szła mu niesporo i wspomnienie Ziemi jakąś martwą, szarą mgłą się pokrywało przed jego oczyma.
W samotności przepędził czas aż do przedwieczornej godziny, kiedy słońce pochylać się już na zachód poczęło i rumienić krwawo na nieboskłonie. Patrzył na to słońce przez zaczerwienione szyby okien, kiedy z zadumy wyrwało go kołatanie u drzwi, lekkie z razu, potem coraz natarczywsze. Podniósł się i otworzył.
Przed nim stał Elem w uroczystych szatach arcykapłańskich, w starożytnym kołpaku wysokim i z dwiema kadzielnicami w ręku, a za Elemem — na ganku i na schodach szerokich — orszak barwny starszyzny i dostojników, który się łączył w tyle z niezmiernym tłumem, cały plac zalegającym. Zaledwie Marek zjawił się w progu, arcykapłan upadł przed nim na oba kolana i zaczął wywijać kadzielnicami, otaczając go kłębem gęstych, wonnych dymów. Za przykładem Jego Wysokości poszli inni członkowie orszaku; lud, który z powodu zbytniego tłoku klękać już nie mógł, pochylił jeno głowy, witając Zwycięzcę przeciągłym okrzykiem.
A arcykapłan śpiewał, wybijając ciągłe pokłony:
— Błogosławiony bądź, panie, z Ziemi przybyły, radości oczu naszych, który już odchodzisz! O-ha!
— O-ha! — powtórzył tłum za nim żałośliwym jękiem.
— Błogosławiony bądź. Zwycięzco, który szerna poraziłeś i dałeś moc w ręce człowieka! Płaczą serca nasze, że już odchodzisz! O-ha!
— O-ha! O-ha! — jęczał tłum.
— Pokój nam darowałeś i mądrość płynęła z ust twoich, abyśmy byli oświeceni! Czemuż nas teraz opuszczasz, sieroty biedne, zbyt prędko wracając na promienną Ziemię? O-ha! O-ha!
— O-ha!
— Dzięki czynimy tobie...
Marek odwrócił się i wszedł do świątyni, zatrzaskując ciężkie drzwi za sobą.
Oczy jego, na ganku oślepione słońcem, wprost na twarz mu padającem, błądziły zrazu w mroku, zalegającym olbrzymią salę... Nie wiedział, czy to złudzenie, czy rzeczywistość: tam w głębi o czarną kazalnicę ze złotym napisem oparta stała Ihezal... Nie widział jej już był dawno, niemal od owego pamiętnego dnia na platformie dachu. Zbliżył się teraz ku niej zwolna.
— Ihezal! powracam na Ziemię...
— Wiem, że masz zamiar powrócić...
Dostrzegł w pół-mroku, że oczy ma przerażone i jakby błędne, na ustach skostniały, do skrzywienia podobny uśmiech.
— Ihezal!
Obejrzała się szybko w około. Jakiś ledwo dosłyszalny szelest za kazalnicą...
Z zastygłą maską na twarzy, jakby pod przemocą obcej woli rozwarła mechanicznie drżącemi rękoma szatę na piersi.
— Pójdź...
Nagle wyciągnęła ręce przed siebie.
— Nie! nie! Uciekaj ode mnie! — zaczęła wołać stłumionym głosem, — zawołaj tu ludzi i idź stąd! Miej litość nade mną! nad sobą! Uciekaj! wracaj na Ziemię!
Chwycił ją za dłoń wyciągniętą.
— Co tobie? dziewczyno!
Szelest dał się słyszeć znowu, — Ihezal pobladła, wyraz straszliwego lęku odbił jej się w oczach.
— Pójdź, — rzekła bezdźwięcznie, — ukryj twarz tutaj, na piersi mojej, pochyl się... Ciało moje pachnie i piękne jest — jak śmierć...
W tej chwili otworzyły się boczne drzwi; kilku ludzi wsunęło się nieśmiało do świątyni. Ihezal, spostrzegłszy ich, wydala okrzyk przerażenia i radości na poły — i rzuciła się szybko do ucieczki. Marek niechętną twarzą zwrócił się ku przybyłym. Ale oni pokornie zbliżyli się ku niemu i pochylili głowy, witając go:
— Pozdrowiony bądź, mistrzu!
Byli to jego nieliczni uczniowie, którzy przyszli go żegnać — smutni naprawdę. Usiadł z nimi tedy na posadzce u stóp kazalnicy i zaczął rozmawiać. Zdawało mu się jeszcze w pewnej chwili, że w mroku poza nim przemknęła jakaś czarna postać, niknąc szybko w przejściach, do dawnego arcykapłańskiego pałacu wiodących, ale to było snadź tylko złudzenie...
Uczniowie płakali. Pocieszał ich tedy, tłumacząc, że odejść musi, bo dłuższy jego pobyt tutaj nic już nie sprawi dobrego — a wierzy, że oni są ziarnem, które pozostawił tutaj na zasiew — i które po wiekach plon wyda pewno... Uspokoją się tymczasem namiętności i niechęć możnych przeciw niemu minie, kiedy zejdzie im z oczu. A przytem on zmęczony już jest strasznie i tęskni za domem swoim, który jest na błyszczącej gwieździe ponad Wielką Pustynią...
A oni tedy pytać go jeszcze zaczęli o wiele rzeczy i radzić się, jako mają czynić, kiedy jego tu już nie będzie — i domagać się, aby im przyrzekł, że kiedyś znowu powróci...
Rozmawiali tak przyciszonymi glosami w zapadającym zmroku, kiedy nagle dały się znowu słyszeć u drzwi pukania i przerażone głosy, wzywające Zwycięzcy. Marek powstał niechętnie, aby otworzyć.
Na progu stali z zalękłemi twarzami posłowie, niedawno do Kraju Biegunowego wysłani.
— Panie, wozu niema!
Marek w pierwszej chwili nie zrozumiał tej wieści straszliwej.
— Co? co?!
— Niema wozu twojego, panie! — odrzekli.
Wiadomość ta już się snadź pierwej między ludem rozeszła, niepokój bowiem i zamieszanie panowały w całem mieście. Grupy tworzyły się na placach i ulicach; rozprawiano głośno i ze zdziwieniem o zniknięciu wozu Zwycięzcy.
Marek stał, jakby gromem zmiażdżony, niezdolny słowa przemówić.