Czarnebłoto/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X,
w którym mowa o spotkaniu Rokity z Wasążkiem, o bransolecie z brylantem, tudzież o różnych gatunkach grzybów.

Było chłodno, deszcz chlapał, świat wydawał się szary i smutny; zboża z pól już sprzątnięto, tylko rżyska szczotkowato na roli sterczały, lub szarzyły się świeże podorywki i czerniły łęciny niewykopanych kartofli. Gdzieniegdzie gromadka bydła się pasła pod dozorem dzieciaka, z głową workiem okrytą.
Gościńcem, na którym od deszczu kałuże się porobiły, jechał wierzchem na małej szkapinie Rokita. Zwiesił głowę i w zadumę zapadł, aż go z niej zbudził tentent kłusującego konia.
Obejrzał się i w jeźdzcu poznał Wasążka.
Szlachcic siedział na szkapie swej z fantazyą, kaptur od burki miał na głowie, a przepasany był krajką zieloną.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Na wieki! — odpowiedział Rokita. — A dokąd to pan Walenty w taki deszcz?
— Ha! mój bracie, potrzeba na mokrość nie zważa.
— Juści prawda.
— Ja-bo, widzisz, do Kopytkowa, do regenta; wypis muszę wyjąć, bo mi do sprawy potrzebien.
— Ochota panu Walentemu za temi sprawami wciąż jeździć.
— A co mam sobie żałować?
— Ja jednę tylko sprawę miałem i życie mi już obrzydło.
— Z kim?
— Z Chasklem.
— Ach, to już była sprawa? I jakże?
— Przegrałem, panie Walenty; każą jakieś koszta płacić; wójt mówił, że mi chałupę opiszą, bydło z obory wyprowadzą... albo ja wiem? Ja nie uczony, nie piśmienny, stałem, jako słup, a żyd gębę rozpuścił, aż sędzia dzwonił na niego i krzyczał, żeby nie trajkotał.
— I cóż ty, biedaku, teraz zrobisz?
— Bo ja wiem? Radziłem się ławnika; powiada: niema co, bracie, zagódź, daj mu coniebądź, niech czeka.
— No?
— Chodziłem do żyda: twardy psia kość, jak kamień; powiada, żeby mu pieniędzmi trzydzieści rubli na stół kłaść i owsa, jak jeno omłócę, pięć korcy dać i po okowitę dla niego jeździć... Jeszcze różne dziwne rzeczy przykazywał!
— No, no...
— O owies bajki; mam w stodole, omłócę i oddam; furmanek dziesięć pod okowitę chce, odjeżdżę, ale pieniędzy, co nie mam, to nie mam. Byłem w Czarnembłocie, przepytywałem między żydy.
— Nie dają?
— Ani weź. Słuchać nawet nie chcą.
— Znam ja ich, mój bracie, jak nie potrzeba, to sami proszą, a jak ci pilno, to i siekierą nie urąbiesz. Oni spekulują i kręcą, a gospodarze na psy schodzą.
— A juści, że na psy...
— I znowuż jedziesz szczęścia próbować, Michale?
— A tak...
— Myślisz, że dadzą?
— Dać, nie dadzą, ale jednemu, właśnie Berkowi, co Chaskla szwagier jest, koń mój się udał.
— Który?
— A właśnie ten, co na nim siedzę.
— Kupić chce?
— Dyć. Kazał go sobie na dzisiejszy dzień przyprowadzić.
— Ciekawość, siła też daje?
— Trzydzieści rubli obiecuje.
— Hę? trzydzieści?
— A juści.
— Ależ ten koń, chociaż i nieduży, brat bratu, pięćdziesiąt wart!
— I ja tak myślę! Na wiosnę kopytkowskie żydy dawały mi za niego pięćdziesiąt dwa ruble i złotych cztery bez dziesiątki, ale nie miałem chęci sprzedać. Choć gospodarstwo moje biedne, ale parę koni utrzymuję, według furmanek.
— Ma się rozumieć, furmanka dobra rzecz. A jeżeli konia sprzedasz, to ci, braciszku, będzie jednym nijako...
— Pewnie, ale cóż mam robić? Może się jako wspomogę ku zimie, może jałówkę sprzedam i wieprzaka, to konia kupię, a tymczasem muszę Chasklowi dać, co żąda, bo inaczej mnie zniszczy. Pytałem ludzi wiedzących i piśmiennych, czy można tak człowieka żyłować, jak on mnie żyłuje; powiadają, że można; pytałem, czy można kogo wyrzucić z chałupy, co ją po ojcach ma, powiadają, że można. I dlaczego można? A oni, te wiedzące i piśmienne, śmieją się tylko i powiadają. Czemuś podpisywał? Byłeś głupi — cierp teraz!
— I cierpisz, biedaku, — rzekł ze współczuciem Wasążek.
— A cierpię, panie Walenty, cierpię. Ni ja jedzenia, ni ja spania, ni pomyślenia żadnego. Pracuję, aż we mnie gnaty trzeszczą, zabiegam, jak mogę i cóż ztąd?... Abym jeno grosz jaki miał, zaraz oddaj mu — i oddaję, a precz jestem winien i końca temu nie widać. I żebym to choć wziął, żebym do ręki dostał, toby nie żal było. Wiedziałbym, że cierpię, bom winien, że muszę oddać, bom wziął, muszę zapłacić, bo się należy. Ale, panie Walenty, przysięgnę na zbawienie duszy, z czystem sumieniem, że części tych pieniędzy nie dostałem, które mi teraz płacić każą, a to, com wziął, oddałem już w dubelt pieniędzmi, zbożem, odrobiłem, odsłużyłem. Nie siła lat, jak on przyszedł do wsi obdarty, a we wsi gospodarze byli zasiedzieli, spokojni i niejeden trochę grosza miał leżącego, a dziś on pieniądze ma, na duże handle się puszcza, a połowa gospodarzy na dziady schodzi. Jedni porozpijali się ze zmartwienia, a inni chodzą, w ziemię patrząc, jakby im kto na łbach wielkie kamienie pokładł. Oj, źle, panie Walenty, źle na świecie...
Wasążek westchnął, a chłop, rozgadawszy się, nie ustawał, rad, że ma się przed kim użalić.
— Już ja, panie Walenty, medytowałem, medytowałem i nic wymedytować nie mogłem i obrotu sobie żadnego dać nie mogę. Raz mi złe jakieś nagadywało, żeby albo postronek, albo w wodę...
— Eh, eh! To nie rzecz, mój Michale, duszę na zgubę wiekuistą dać.
— Nie rzecz... nie rzecz... nie godzi się i grzech, ale kiedy coś gada, a namawia, jak żywe. Raz w polu byłem i tak mnie precz męczyło; jeno figura na miedzy stała, Męka Pańska... krzyż święty... i zbudziło się we mnie sumienie i cisnęło mnie na kolana... i począłem ryczeć z żałości, aż się we mnie coś obrywało we środku i wiłem się, jak robak, pod onym krzyżem i w prochu się tarzałem, zmiłowania proszący... I zelżyło mi jakoś, żem przez kilka dni spokojniejszy chodził i jakoby lepszy we mnie duch wstąpił, spodziewanie jakieś, że może odmiana nastanie... A było tak dwa dni, może trzy, aż raz spotkałem go wieczorem...
— Chaskla?
— Tak; szedł przez wieś, a pyszny był taki, z góry stąpał, z góry patrzył. „Hej — woła — ty Michał, jutro masz raniutko z furmanką, do mnie przyjechać!“ Ty, Michał! Sługa ja jego, czy co? Taka mnie ogarnęła mankulia, taki jankor, że aż mi się krwawo we ślepiach zrobiło; zacisnąłem jeno pięści, alem jakoś zmilkł, a on poszedł sobie do licha.
— I na drugi dzień byłeś, bracie, z furmanką?
— Byłem, po okowitę mnie posyłał do gorzelni. Ciężar duży, droga krwawa, błoto osiami się garnęło, ale przywiozłem.
— Zapłacił ci chociaż?
— Ale! zapłacił! Powiedział, że jemu się należy, obiecał, że trochę mi ulży i nie będzie się upominał ze dwa tygodnie, abym jeno jeszcze kilka razy do tej gorzelni pojechał. W pańszczyźnie u niego jestem poprostu, tylko, że nie wiem, siła dni odrabiać, bo coraz, to zawoła. A we stodole mojej on, jak we swojej, co sobie każe dać, trzeba dać i jeszcze w swoim worku, na własnych plecach mu zanieść; a uda mu się cielę — oddaj mu cielę, podoba się kokosza — oddaj kokoszę. Miała moja kobieta dwanaście gęsi, to siedm za psie pieniądze kupił, a pięć zabrał za procent. Gruntu nie mam dużo, a muszę dla niego cały zagon pod kartofle dawać, też jako niby za procent, a i zaorać ten zagon, kartoflami swojemi zasadzić, oborać, wykopać i odwieźć mu do domu, to niby znów za jego grzeczność i czekanie.
— Za jakie czekanie? Toć wziął procent!
— I ja mu tak mówiłem, ale on ma inszą kalkulacyę. On powiada, że to niby za to czekanie i za tę grzeczność, co od posadzenia kartofli do ukopania...
— Niechże go kolki.
Rokita zwiesił głowę, a po chwili zagadnął Wasążka:
— Panie Walenty...
— Cóż?
— Dyć od wódki bywa człowiek pijany, a od wody nie?
— Także się Michał pyta! Toć małe dziecko wie, że prawda.
— Oj, nie, panie Walenty, nie prawda to, nie prawda.
— Cóż znowu?
— Jednego dnia, też przez tego Chaskla, żałość mnie zdjęła; huk mi się we łbie zrobił i w gardzieli paliło i język zesechł, jak kołek. Poszedłem do studni, wyciągnąłem wiadro wody i jakem się do niego przypił, tom pił, pił bez pomiarkowania, jak nieprzymierzając, koń. I w gorącość mnie zaraz wrzuciło, świat się koło mnie kręcił i zataczałem się tak, żem ledwie do chałupy trafił. Zaraz na progu baba poznała, żem pijany i ożogiem mnie po łbie raz i drugi.
— Oho! ostra kobieta...
— A juści. I nie broniłem się nawet, bom miarkował, że prawda. Mówię: owszem, wal, Kasiu, jagodo, bom sprawiedliwie pijany. Padłem na posłanie, jak kłoda; kobieta, choć prędka, ale miłosierna, przykryła mnie kożuchem i tak przeleżałem dwa dni i dwie noce.
— Od wody?
— Od wody... I potem, jakiem już strzeźwiał, to jeszcze drugie dwa dni chodziłem, jak potłuczony, że mi przy robocie wszystko z garści leciało, a głupiego kloca nie mogłem podźwignąć.
— Osobliwa rzecz.
— Osobliwa, panie Walenty, żeby tak od wody...
— Może kto co wrzucił do studni szkodzącego?
— A nie, toć i ludzie tę wodę piją i konie się poi i bydło, a przecież nie szkodziło.
— Prawdziwie, że pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
— Niech-no pan Walenty posłucha o drugim.
— No?
— W Czarnembłocie to było, na targu. Zeszliśmy się we trzech: Piskorz Jan z Ciepłej Woli i Podsiadło Bartłomiej z Koziołków, też takie biedaki, jak ja, zmarnowane. Piskorz swojemu żydowi zaprzedany, Podsiadło swojemu. Zeszliśmy się przy kieliszku. Gadu, gadu, jeden się użalił, drugi użalił, bo każdemu gorzko. Podsiadło, sprawiedliwy chłop, ale na szkło łasy okrutnie, aby flaszkę obaczył, to już jej nie popuści, aż czyste denko ujrzy.
— Znam ja go, lubi łyknąć.
— Oj, lubi. Jak sobie krzynkę podpił, jak się rozżalił, tak stawia kwartę za kwartą, powiada: zalać robaka! Zalaliśmy tęgo. Wracamy, na Wygodzie — znów. Ja nie chciałem, ale Podsiadło molestował, Piskorz też, zaczęli stawiać. Pijemy. Ja też nie mogłem cudzego pić a swojego nie dać, wysypałem tedy garść koprowiny, co było jeszcze w kalecie. Pijemy na umor, bo Podsiadło wciąż dogadywał o tym robaku, żeby go utopić, a po prawdzie panu Walentemu powiadam, że w tej gorzałce, cośmy ją we trzech wypili, nietylko robak, ale i spore prosię-by mogło utonąć.
— Spiliście się pewnie, jak nieboskie stworzenia?
— Oni całkiem. Piskorza na swój wóz wziąłem, bo mi po drodze było i odwiozłem go do chałupy, a Podsiadło został w karczmie, jak nieżywy i dopiero na drugi dzień wieczorem się przebudził...
— A jakże z wami, Michale?
— Nic, panie Walenty. Przyjechałem do domu trzeźwiuteńki, kobieta nawet nie poznała, żem co pił.
— Ha! tęga głowa.
— I to nie. Czasem od dwóch półkwaterków mnie z nóg zetnie.
— No, no?
— To musi, panie Walenty, wszystko tak z frasunku. Oj, źle na świecie!
— Źle. Ale czy ci się zdaje, że to tylko tobie? Pójdź-no między ludzi, posłuchaj. Widzisz, ja na ten przykład, choć piśmienny jestem i kodeksy znam na wylot, a przecież mnie Chaskiel z Joelem tak trapią, jako i ciebie.
— I może on pana Walentego też tak samo z chałupy wyrzucić?
— Oj, oj! Tylko ze mną trochę trudniej.
— Trudniej?
— Ja piśmienny; odemnie on takich papierów nie wycygani, jak od ciebie, bo ja wiem, czem to pachnie. Po drugie, że i do sądu jak przyjdzie, to ja nie stanę, zapomniawszy w gębie języka, ale wiem, co i jak gadać. Niewieleć to można wygadać, skoro stoi czarno na białem, ale zawsze już żyd nie jest taki śmiały. On się trochę boi, boć ma różne sprawki na sumieniu, a jak to powiadają, na złodzieju czapka gore. On wie, że Wasążek gębę ma nie od parady i może powiedzieć co szkodzącego. Ale to, mój bracie, niewiele znaczy, odwłoka tylko na jaki czas, a jeżeli żyd zechce dobrze dusić, to i zdusi. Wszyscy my, mój Michale, na takim wózku jedziemy, a jak ty teraz prowadzisz konia na zmarnowanie, tak ja zeszłego miesiąca zmarnowałem krowę. Na procencik to poszło, na procencik.
— I kto to, panie Walenty, takie łajdactwo wymyślił?
— Jakie łajdactwo?
— A no, ów precent.
— Któżby, ma się rozumieć, żydy.
Droga rozchodziła się. Rokita do Czarnegobłota w prawo miał zwrócić, Wasążek zaś do Kopytkowa wprost.
— No, bywaj zdrów, Michale — rzekł szlachcic. — A nie dopuszczaj sobie bardzo do głowy. Bóg miłosierny. Będzie lepiej, jak złe minie.
— Bądźcie zdrowi, panie Walenty, jedźcie z Bogiem.
W kilka godzin później Rokita wychodził z miasteczka pieszo. Koń został u Chasklowego szwagra, a otrzymane trzydzieści rubli miały być złożone, jako okup, za pewien czas spokoju.
Na tym to czasie duże chłop sobie nadzieje budował. Myślał o tem, że w spokojności zarobi, że trochę zboża omłóci, krowę sprzeda i wspomoże się na kupno drugiego konia.
Tak rozmyślając, szedł ku swej wiosce, przyspieszając kroku, aby jeszcze zdążyć przed nocą.
Pod „Zielonym łabędziem“ pani Małka przyjmowała gościa. Przyjechał dzierżawca z Zatraceńca, bohater chwili, o którego majątku mówiono już głośno w całej okolicy.
Piękna gospodyni powitała go nader uprzejmie.
— Aj, taki gość, taki gość! Dawno już pana nie widziałam. Co pan tak długo robił w Warszawie?
— A pani tęskniła?
— Dlaczego ja miałam tęsknić? Może tęskniłam, może nie tęskniłam...
— Chciałbym jednak wiedzieć.
— Oh! pan zawsze chce wiedzieć zadużo, pan zanadto ciekawy jest.
— A pani zbyt skryta.
Małka westchnęła i odrzekła po chwili:
— Proszę pana, nie można mówić wszystkiego, co się myśli...
— A gdybym bardzo, ale to bardzo prosił?
— Co panu z tego przyjdzie? Czy pan wczoraj powrócił z Warszawy?
— Tak.
— Bardzo się o pana dopytywali.
— O mnie?
— Ach! cała okolica tylko o panu mówi, o pańskiem szczęściu, o pańskim majątku. Mówi i zazdrości i jak zazdrości! Na moje sumienie, pan jest teraz pierwszą osobą w naszych stronach, pierwszym kawalerem. Wszyscy ojcowie, którzy mają córki na wydaniu, dopytują się o pana. Co dziwnego, przecież pan teraz bogacz jest...
Młody człowiek uśmiechnął się kwaskowato.
— Zapewne — rzekł.
— Oj, panie, bogactwo, to jest wielkie szczęście, my zaraz o tem pomówimy. Tymczasem pan zapewne jest głodny?
— Rzeczywiście.
— Jest szczupak. Jaki szczupak! Mało kiedy może się trafić taka sztuka. Było co widzieć... śliczny kawałek ryby! Niech pan pozwoli do sali, zaraz będzie podane. Wino mam bardzo rarytne, świeży transport. Trafunkowy interes, kupione przy okazyi. Żeby nasz hrabia nie mieszkał za granicą, tylko tu, w swoich dobrach, zabrałby wszystko to wino co do jednej butelki. On się zna; jego ojciec od mojego dziadka zawsze wino kupował.
Tak zachwalając swój towar, rozwodząc się nad świetną tradycyą o przodkach, którzy z magnatami handlowali i mieli nadzwyczajne delicye w swych piwnicach, pani Małka krzątała się, znosząc talerze i flaszki.
Młody człowiek szybko załatwił się ze śniadaniem i zapaliwszy papierosa, rzekł:
— Teraz musimy uregulować pewien dawny rachunek.
— Owszem, ale który? Przecież panu wiadomo, że my mamy niejeden rachunek, a nawet, prawdę powiedziawszy, wszystkie nasze rachunki są dość dawne. Ale pan zna naszą delikatność, pan wie, że my nie jesteśmy uprzykrzeni ludzie i czekamy czasu.
— Eh! bo pani zaraz o rachunkach!
— Przecież ja nie zaczęłam, pan sam...
— Tak, lecz na te rachunki, o jakich pani myśli, czas jeszcze. Tymczasem, chcę załatwić inne...
— Inne? Czy oprócz rozmaitych mamy jeszcze i inne?
— Czyżby pani już zapomniała, że popsułem bransoletkę?
— Pamiętam — odrzekła z westchnieniem. — Pan lubi czasem robić takie żartowanie, co nie wypada... Wtenczas zrobił mi pan szkodę.
— Eh! głupstwo! Kazałem naprawić i bransoleta wygląda teraz, jak nowa. Niech się pani przekona.
To mówiąc, wydobył z kieszeni eleganckie pudełeczko i otworzył je. Na tle ponsowego atłasu świeciła się nowa, dość gustowna bransoletka, ozdobiona kilkoma kamieniami. Małka jednym rzutem oka oceniła, że bransoletka ta trzy razy więcej warta od owej, niby uszkodzonej.
— Cóż? ładna?
— Bardzo ładna! — szepnęła, nachylając się nad pudełkiem, a oczy jej błysnęły. — Bardzo ładna! Pan ma gust. Pański gust, doprawdy! Ale to nie jest moja dawna bransoletka, to nowa...
— Poznała pani?
— Dlaczego nie miałam poznać? Gdzie pan podział tamtą?
— Mam przy sobie.
— Bo widzi pan, ta jest bardzo ładna i elegancka, tamta nie tak ładna i nie tak elegancka, ale jest dla mnie dużo warta, to pamiątka po mojej cioci.
— Więc weź pani obie, będziesz pani miała dwie pamiątki, po cioci i po mnie.
— Dziękuję, bardzo dziękuję! Ja zawsze powiadam, że między dużymi panami poszukać takiego pana, jak pan jest.
— Niech-no pani da rękę; złoto nigdy się tak dobrze nie wydaje w pudełku, jak na ręce pięknej kobiety. Pozwól pani, nauczę, jak się otwiera i zamyka, bo to jest zameczek nowego systemu, francuski.
Pochylili się oboje nad stołem i młody człowiek, wziąwszy rękę pięknej żydówki, ubierał ją w bransoletę.
Dość długo trwała ta czynność, młody człowiek śmiał się i dowcipkował, piękna Małka spuszczała oczy i odpowiadała półsłówkami. Usłyszawszy kroki nadchodzącego Mojsia, cofnęła rękę i rzekła:
— Pan zrobił mi bardzo ładny podarunek, ja panu dziękuję, a oprócz podziękowania, mam jeszcze coś dla pana.
— Co? — zapytał zaciekawiony.
— Ja dużo myślałam o panu i też chcę panu dać śliczny prezent, sam pan przyzna, że coś fajn!
— Naprzykład?
— Ja pana cokolwieczek ożenię.
— Mnie?
— Dlaczego nie? Czy pan nie jest kawaler i jeszcze jaki kawaler? Czysta perła, prawdziwe złoto?... Czy pan nie dostanie żony, bardzo ładnej, edukowanej, bogatej, z posagiem. Owszem, ja panu sama nastręczę i postaram się dopomódz; teraz właśnie najlepszy na to czas. Wszyscy mówią o pańskiej sukcesyi, o pańskim majątku; kto tylko ma córki, bardzo się o pana dopytuje... Jabym radziła korzystać, póki czas, póki ludzie pańskiego majątku nie porachują naprawdę.
— Nie rozumiem.
— Proszę pana, nikt nie słyszy, możemy mówić otwarcie. Pan nie wie nawet, jaka ja jestem dla pana życzliwa.
— Czy naprawdę?
— Tak bardzo naprawdę, że pan sobie tego nawet wyobrazić nie może. Właśnie przez to, że jestem taka życzliwa, to znam pańskie interesa, nie chcę powiedzieć, że tak jak pan, ale dużo lepiej od pana... Do tej pory pan się ledwie trzymał przy dzierżawie...
— No, nie tak ledwie, jak się pani zdaje.
— Co my się mamy bawić w zabawki? Kto zapłacił ostatnią ratę za pana? Jankiel Bas. Kto kazał mu, żeby on zapłacił? Pan tego nie wiesz... Może ja kazałam, może się nawet do tego przyczyniłam. Janklowi pan dużo winien, Glancman ma u pana także sporo, Dawid Śliwka też; o mnie to już nie ma co mówić. A niech pan porachuje różne drobne dłużki, rachunki po sklepach, to się zbierze bardzo ładne parę rubli...
Młody człowiek zamyślił się i po chwili rzekł:
— Umiesz pani dobrze rachować.
— Ileż razy pan mówił, że ja mam ładne oczy...
— I dziś mogę to samo powtórzyć.
— No, a coby to były za ładne oczy, żeby nie dobrze widziały, a wszystko, co człowiek widzi oczami, da się porachować. Niechno pan posłucha, już jest wielki czas, żebyśmy pomówili otwarcie... Pan się nie obrazi?
— Owszem, mów pani.
Usiadła przy stole, bardzo blisko młodego człowieka, pochyliła się ku niemu i mówiła prawie szeptem:
— Ja dobrze wiem, i pan wie i jeszcze jest kilku takich ludzi, co wiedzą, że gdyby nie sukcesya, pan byłby już dziś bankrut... Bardzo grzeczny, elegancki i przyjemny bankrut, ale... bankrut.
— Dziękuję za komplement!
— Nie ma za co. Nasze żydki przestaliby dawać panu pieniądze i zechcieliby odebrać to, co wpierw dali. Pan nie miałby zkąd oddać, a coby się dalej zrobiło — nie potrzebuję panu tłómaczyć. Byłoby z panem niedobrze.
— Zapewne; ale ponieważ moje położenie zmieniło się znacznie...
— Przepraszam pana — w czem ono się zmieniło?
— We wszystkiem. Przecież ostatecznie sukcesya...
— Przepraszam pana, ona już jest zmierzona, zważona, oszacowana, policzona co do jednego grosza. Pan się dziwi, jakim sposobem? My mamy swoje sposoby... Niech-no pan uważa: to, co pan dostanie, uczyni razem... Zaraz obliczymy, ile to będzie?
Odsunęła serwetę ze stołu i wziąwszy kawałek kredy, zaczęła liczyć. Oboje przytem pochylili się nad stołem, tak, że głowy ich prawie stykały się jedna z drugą.
Nagle Mojsie ukazał we drzwiach blade swoje oblicze i zawołał groźnie:
— Małka!
Oburzona do najwyższego stopnia, piękna kupcowa zerwała się i jak fryga wybiegła, obrzucając swego małżonka gradem słów, zapewne niezbyt pochlebnych; następnie popchnęła go ku drzwiom i poradziła mu, żeby poszedł sobie na spacer, a jej nie przeszkadzał w ważnych sprawach.
— Przepraszam pana bardzo — rzekła, wróciwszy — przepraszam. Mąż miał do mnie pilny interes; załatwiłam go na poczekaniu. On dobry człowiek, ale trochę nudny. No, niech go tam! Zacznijmy ten rachunek nanowo.
Młody człowiek ze zdumieniem słuchał, jak wyliczała wszystkie jego długi, większe i drobniejsze, co do grosza i zestawiła ich sumę z wartością sukcesyi.
— Prawda, że tak jest, jak ja liczę? — zapytała, skończywszy rachunek.
— Myślałem, że trochę więcej...
— Niech mi pan wierzy, że nie; to dobrzy rachmistrze rachowali; mogli się omylić, niech o sto, o dwieście rubli, ale nie o więcej; ja za nich ręczę, jak sama za siebie. Jeżeli pan zechce zapłacić swoje dłużki, to pieniędzy panu nie wystarczy, a każdy będzie się upominał; będą panu robić przykrości; ale myśmy obmyślili dla pana sposób. Aj, ja się przytem napracowałam dużo. Tu była na pana cała komisya, a skończyło się na tem, że postanowiliśmy pana ożenić. To jest jedyna apelacya dla pańskich interesów i jeżeli pan tego nie zrobi, to może być źle... Ale pan posłucha dobrej rady. Pan się ożeni; ja panu każę.
— Dajmy na to, ale z kim?
— Z bardzo ładną panienką.
— Czy ją znam?
— Dlaczego nie? Sąsiadka, starsza córka pana Boreckiego z Brzozówki. Może nie ładna?
— Przystojna...
— Tylko? Na moje oko ona śliczna jest, a jaka delikatna, jaka edukowana i bogata! Panu Boreckiemu nie brakuje pieniędzy.
— Podobno...
— My wiemy; zresztą, niewielka sztuka wiedzieć; jego dochód duży, a wydatki małe, on, zanim grosz wyda, to wprzód dziesięć razy obejrzy. Taki człowiek zawsze ma pieniądze odłożone. On się nie przyznaje do majątku, on narzeka na ciężkie czasy, ale wszyscy bogaci lubią narzekać. Taki zwyczaj ich. Ja jestem dla pana bardzo życzliwa, myśmy wszyscy życzliwi — więc rozgłosiliśmy, że na pana spadł wielki majątek. Ten głos poszedł po całej okolicy i do Brzozówki też trafił. Pan Borecki złakomi się napewno; tylko niech pan kuje żelazo, póki gorące, niech pan nie bałamuci. Póki o panu mówią, trzeba korzystać z czasu i jechać do Brzozówki.
— Eh! moja pani — odrzekł młody człowiek — odkładać, czy nie odkładać, to, jak ja myślę, jest wszystko jedno.
— Jakto wszystko jedno?
— Sądzę, że choćbym nawet nie miał żadnej sukcesyi, to chyba Borecki córkę-by mi dał.
— Proszę pana, ja nie wiem. Możeby dał, a może nie; ale prędzej nie.
— A cóż on za magnat? Czem może mi imponować? Taki dzierżawca, jak i ja, nie ma się z czego pysznić, a że mu się trochę lepiej powodzi, to jeszcze nie racya, żeby mną pogardzał. Majątku wprawdzie nie mam, ale osoba moja przecie coś warta.
— Oj, oj! i jak. Osoba warta, na moje oszacowanie...
— Ile?
— Dużo. Panienka, która za pana wyjdzie, może być bardzo kontenta, bardzo szczęśliwa, może się pysznić, że ma takiego ładnego męża, tylko...
— Cóż tylko?...
— Tylko jest jedna dyferencya. Panienki mają inaczej w głowie, a ojcowie inaczej. Tacy ludzie, jak pan Borecki, to staromodni ludzie, oni mają swoje fanaberye, nie patrzą na urodę, nie znają się na elegancyi, tylko chcą pieniędzy, majątku. W tym punkcie pan Borecki może pokazać grymas, ale skoro puszczony jest głos o pańskiem bogactwie, to nie zgrymasi. Ja pana zaasekurowałam od grymasów — ja! Spodziewam się po pańskim delikatnym rozumie, że pan dobrej rady posłucha i że nie będzie pan odkładał.
— Spróbuję.
— Trzeba, na moje sumienie, trzeba. Ja panu w tem dopomagać będę, my wszyscy panu pomożemy.
— W jaki sposób?
— To już nie pański kłopot — my mamy swoje sposoby, a gdy wszystko będzie już dobrze, skoro pan dostanie ładną żonę i ładny posag — to niech pan pamięta, że to Małka radziła, że z jej ręki dostał pan jedwabne życie, śliczny los; że Małka wcale nie wspominała o porękawicznem, nie wymówiła nawet takiego słowa. Można po osobie zmiarkować z kim trzeba się godzić naprzód i na piśmie, z kim można na godne słowo, a z kim wcale nie potrzeba się godzić... Z panem nie trzeba, na pański honor można się zdać z zamkniętemi oczami. Ach! nie wszystkie interesa — dodała — robi się za pieniądze i dla pieniędzy... Niech pan wierzy. Może nie wypada tego powiadać, ale każda kobieta ma kawałek serca...
Rozmowa trwała dość długo, przybierając charakter coraz bardziej poufny. Piękna kupcowa wpadła w nastrój melancholijny i nie szczędziła spojrzeń powłóczystych a tkliwych, dając przytem do zrozumienia, że nie będzie na świecie szczęśliwszej istoty nad tę, która takiego kawalera dostanie; że nie każda kobieta ma dobry los na świecie... Niejedna musi znosić ciężką dolę, chociaż nie skarży się i nie pokazuje po sobie, że jest jej gorzko, bardzo gorzko żyć.
Tak zwierzając się potroszę ze swych smutków, manewrując dziwnie oczami, przeplatając ciągle wyrazy westchnieniami, piękna kupcowa potrafiła wmówić w swego gościa, że mu jest nieodzownie potrzebna głowa cukru, funt herbaty, kilka paczek świec stearynowych, pewna ilość cytryn i flaszek araku, pożegnała go bardzo czułem uściśnieniem ręki i głębokiem westchnieniem, oraz dopisała kilkanaście rubli do jego rachunku.
Zaraz też po wyjeździe Różańskiego udała się do pewnego żydka, znawcy biżuteryi, z prośbą o dokładne oszacowanie bransoletki.
Zatabaczony staruszek włożył okulary, zważył złoto, przypatrzył się uważnie kamieniom i oświadczył, że za ten fant można dać ośmdziesiąt rubli bez obawy o stratę.
Nie pod dobrą wróżbą, rozpoczęły się konkury młodego dzierżawcy. Pierwsza wizyta spełzła na niczem.
Napróżno tęgie kasztany odbyły drogę z Zatraceńca do Brzozówki i z powrotem; Boreckiego w domu nie było, gdyż wyjechał za interesami na dni kilka, panienki zaś z ciotką były u pani Zawadzkiej.
Trzeba było zostawić bilet wizytowy i powrócić do domu.
Skromny domek leśniczego na Majdanie kąpał się w blaskach słońca. Na pogodnem niebie nie było ani chmurki, las mienił się tą zielonością wrześniową, która ma całe setki odcieni, zielonością, przeplataną złotemi, bronzowemi, czerwonemi barwami liści, krótkotrwałą swoją istność kończących.
Brzozy, lipy, dęby, jesiony, wszystkie pięknie, a każde inaczej, odznaczały się zdaleka na ciemnem tle sosen i świerków. I zapach z lasu szedł żywiczny, orzeźwiający, łagodny wietrzyk przynosił tchnienie lasu przez okna otwarte do dworku.
Gwarno tam było; coraz rozlegał się srebrzysty śmiech dziewcząt, które do tego ustronia przybiegły, niby ptaszki, rozśpiewane i wesołe.
Dla pani Zawadzkiej była to uroczystość i popis zarazem. Staruszka miała swoją dumę i chciała pokazać ciotce Gertrudzie, że nietylko na własnem dużem gospodarstwie, ale i w obowiązku, na skromnem stanowisku oficyalisty, jeżeli kto zabiega i stara się, może żyć porządnie i mieć smaczny kawałek chleba.
Wystawiła też na stół, co tylko miała najlepszego w domu; całą kolekcyę konfitur, chleb wypieczony, jak na konkurs, ciastka własnego wyrobu.
Nie trzeba było aż takiego arsenału dowodów, żeby ciotkę przekonać; doświadczona gospodyni jednym rzutem oka potrafiła ocenić ład i porządek domowy, lśniącą czystość maleńkich pokoi i względną zasobność domu.
Co do panny Zofii, to gdyby ją zapytano, czy zna milsze ustronie nad ten domek wśród lasu, odpowiedziałaby z całą stanowczością, że nie zna i nie wyobraża sobie, żeby mogło istnieć na świecie coś, coby się z niem choćby porównać dało. Nie, nie ma nigdzie takiego domku, takiego lasu, takich drzew, takiego słońca wspaniałego, chociaż ono niby całej ziemi jednakowo przyświeca.
Po podwieczorku udano się do lasu na grzyby. Była ich taka obfitość, że nietylko panienki, ale nawet ciotka Gertruda, nie mogły się powstrzymać od głośnego wyrażenia podziwu.
Tysiącami tysięcy rozsiadły się one pod drzewami, wśród trawy, mchów, paproci; niektóre rosły tuż przy dróżkach, jakby w lesie zamało dla nich miejsca było, a jaka rozmaitość!
Wielkie muchomory czerwone i biało nakrapiane, w szerokich, płaskich kapeluszach, to znów w kołpakach spiczastych; żółte gąski, bedłki białe na wątłych nóżkach, duże, lub też drobne jak groszaki, ogromne maśluchy, sitaki; w dołkach, gdzie las rzadszy i ziemia wilgotniejsza, dorodne rydze, dalej znów gołąbki, wreszcie pod dębami prawdziwe grzyby w ilości wielkiej, tylko schylać się i brać, jak swoje.
Tak ślicznie w lesie. Żółta wilga gwiżdże i przekomarza się z towarzyszkami, pstre dzięcioły kują w sosny, jak kowale, w oddaleniu słychać gruchanie turkawek i minorowe głosy grzywaczów. Czasem wiewiórka rzuci się, jak kula, z gałęzi na gałęź i biegnie wśród konarów z drzewa na drzewo, jak po ziemi; czasem spłoszona sarenka przemknie wśród drzew i mignie, jak błyskawica, krzykliwa sójka się odezwie, lub ślicznie ustrojona kraska przeleci. Nibyto cicho w lesie, a nie cicho, bo tysiące szmerów i dźwięków zlewa się w jeden chór z szumem drzew, z rozhoworem drżących listków, zapewne szepczących sobie nawzajem słowa pożegnania, gdyż coraz to który oderwie się od gałęzi i drżąc w powietrzu, powoli, bez szelestu, niby żółty lub czerwony motyl, opada na ziemię. Ukośnie słońce przedziera się między drzewami, smugi światła odznaczają się wyraźnie na tle zieleni, a w tych smugach świetlanych roi się cały świat drobniutkich muszek.
Pod sklepieniem z konarów drzew olbrzymich, sklepieniem ażurowem, przez które niebo widać, rozlega się śmiech wesoły.
Co grzybów! co grzybów! Ten piękny, ten dorodny, obok jeszcze większy, a tam dalej aż trzy obok siebie, a wszystkie okazałe, zdrowe.
Panienki szczebioczą z panem Stanisławem, starsze panie posuwają się wolniej i znacznie pozostały w tyle.
Niemasz nic przyjemniejszego nad zbieranie grzybów, zwłaszcza, gdy się towarzystwo dobierze; panna Jadwiga więcej jednak zajmowała się grzybami, aniżeli towarzystwem i wyprzedziła siostrę tak, że nie mogła nawet słyszeć, o czem ona z panem Stanisławem rozmawia.
A ona rozmawiała z początku o grzybach, potem o kwiatach, potem o lesie, przez chwilę zaś nie mówiła nic, tylko rumieniła się i słuchała, a musiało być opowiadanie bardzo zajmujące, gdyż przestała patrzeć na ziemię i przechodziła obok najpiękniejszych grzybów, nie widząc ich wcale.
Do koszyka przybywało niewiele, prawie nic, ale musiało przybywać do serca, gdyż biło ono niespokojnie i coraz świeże fale krwi różowej wysyłało do twarzy.
Nachylili się współcześnie, aby podnieść grzyb i wtedy on popełnił dziwną omyłkę: zamiast wziąć grzyb i wrzucić do koszyka, wziął jej rączkę i przycisnął do ust.
Grzyb ocalał, a nad nim, niby motyl leciuchny na barwnych skrzydełkach, przeleciało nieśmiałe słówko miłości... I motyl ten musnął skrzydłem małe uszko dziewczyny, na ustach koralowych jej usiadł i w moment jeszcze cichsze, niż tamto pierwsze, słówko pochwycił i szczęśliwemu chłopcu je oddał, i stanęli ci dwoje pod wspaniałemi konarami dębu, w aureoli blasków, co się od zachodu między gałęźmi przedzierały, stanęli na kobiercu utkanym z różnobarwnych mchów, traw, kwiatów leśnych, paproci, w zapachu, bijącym od sosen, w śpiewie drobnych ptasząt, ale nie widzieli wówczas ani dębów, ani sosen, śpiewu ptasząt nie słyszeli, upajających zapachów nie czuli, bo zdawało im się, że jakaś wróżka przeniosła ich nagle na niedostępne wyżyny, że z pod ich stóp usunęła się ziemia i że znaleźli się w nowym, nieznanym, eterycznym świecie szczęścia. Dopiero wesoły szczebiot Jadwini napowrót ich na ziemię sprowadził.
Ładna śmieszka połączyła się z nimi i posuwali się we troje, zbierając grzyby naprawdę.
— Zosiu, Jadwiniu! — rozlegał się głos ciotki Gertrudy — wracamy!
Pokazało się, że najwięcej grzybów znalazła Jadwinia, bardzo pokaźną ilość starsze panie, a Zosia, chociaż jej pan Stanisław pomagał, miała zaledwie kilkanaście w koszyku.
Oczywiście winien temu był pan Stanisław, bo skoro zna las doskonale, mógł wskazać miejsce, gdzie masami rosną.
Ciotka uśmiechnęła się znacząco do pani Zawadzkiej; widocznie panie te porozumiały się już między sobą i o przyszłości młodej pary postanowiły.
Ciotka w duchu przygotowała się do walki z opozycyą ze strony brata i, jak zawsze, o zwycięstwie nie wątpiła. Cóż-bo, żeby jeden mężczyzna mógł stawić opór połączonym siłom dwóch kobiet! Tego jeszcze nigdy nie bywało.
Jak jedno mgnienie oka, zbiegł ten piękny wieczór; przy pożegnaniu pani Zawadzka bardzo serdecznie uściskała Zosię, zaś ciotka Gertruda pocałowała pana Stanisława w czoło.
Widząc to, panna Zofia spłonęła rumieńcem, bo doprawdy wszyscy jej dziś na złość robili! Ona tajemnicę swoją na dnie serca ukryła, a tu każdy robi takie miny, jakby się czegoś domyślał i coś wiedział. Najbardziej Jadwinia...
I dlaczego? Przecież naprawdę nikt nie wie i nikt się domyślać nie może.
Szybko, pomimo, że już noc zapadła, toczyła się bryczka po drodze do Brzozówki. Już była blisko mostu, gdy dał się słyszeć tętent galopującego konia.
— Pan Stanisław! — zawołała Zosia, gdy jeździec zrównał się z bryczką.
— Jaki ty masz wzrok doskonały! — rzekła ironicznie Jadwinia.
— Dogoniłem panie — odezwał się młody człowiek — aby je ostrzedz, że tu jest mostek zepsuty.
— Co też pan mówi — rzekł Wojciech stangret, dotknięty niejako w swej godności — mostek nowy, a mocny, że choć z harmatami jechać.
— Zawsze jednak, na wszelki wypadek, odprowadzę panie do wsi, będzie bezpieczniej.
Odprowadził, pożegnał i zyskał na tem jedno krótkie, ale serdeczne uściśnienie rączki.
Zwrócił konia i jak wicher popędził na Majdan, a dziwił się zapewne, jak jeden zwyczajny mierzyn może na swym grzbiecie człowieka i taką niezmierną masę szczęścia udźwignąć...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.