<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XV.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Broniecki powrócił do Warszawy, pełen otuchy. Nic wprawdzie nadzwyczajnego, ani bardzo nowego nie dowiedział się o Stefanie Czemskim, jednak usposobił się do niego dużo lepiej przez poznanie ojca, Stefan był nawet fizycznie podobny do doktora, że zaś nie dorósł jeszcze do rozumu i wytrawności ojca — to naturalne. Dojrzeje z wiekiem. Przytem stwierdził pan Józef, że Czemscy należą do szlachty najlepszego gatunku, tej która przez ciężkie ostatnie stulecie poczuwała się bardziej do obowiązków względem społeczeństwa, niż do prerogatyw i do ciągnienia z nich zysków osobistych. Jeżeli ma się poczynać nowa Polska, począć się musi od tych, którzy się jej krwią, poświęceniem i pracą zasłużyli, więc naprzykład od Czemskich, czy oni tam są ze szlachty, czy z łyków. — Dobrze jednak, że są szlachtą — dodawał w myśli pan Józef.
Broniecki, z usposobienia jeszcze młody, miał 1 cechę młodości umysłu, że wciąż wdychał z życia naukę, zapalał się do postępu, nie przywiązując się zbyt uparcie do półwiecznego blisko doświadczenia. Zbyt radykalnej demokratyzacji opiekła się jego rogata szlachecka natura, rozpieszczona dobrobytem, skłonna do używania preponderencji w społeczeństwie, do protegowania i naczelnictwa, ale zdrowy instynkt obywatelski nakazywał mu także cenić każdą osobistość użyteczną dla sprawy ogólnej, szanować dobrą wolę cudzą, choćby niezupełnie zgodną z jego dążeniami. — I z ostatniej podróży do Lublina przywiózł sobie nową podnietę do ścisłego zbratania się ze wszystkimi rodakami, pracującymi dla przyszłości ojczyzny, bez względu na sfery, partje i koterje.
— Taki doktór Czemski — opowiadał z zapałem na obiedzie u pani Obichowskiej — to luminarz prowincjonalny, moi drodzy. Rozum tęgi, jeszcze tęższa gęba; kultura ogromna — ma zbiory muzealne, własny dom tak postawiony, że mu się przed oknami cały Lublin pod stopki ściele. W poczekalni tłumy! — ledwiem się przecisnął. Lekarz sławny od Uralu aż po Atlantyk. A jak gada o sprawach krajowych, dość wam powiedzieć, żem ja ledwie języka w gębie nie zapomniał. Zawarłem z nim przymierze.
Pan Józef koloryzował trochę jaskrawo, ale w najlepszym zamiarze: zwalczyć chciał wyraźne uprzedzenia pani Rozalji.
— Jednak to ludzie nie z naszego towarzystwa — mówiła dama.
— Szlachta, siostruniu! ni mniej, ni więcej, tylko Nałęcze — jak Małachowscy! Ojciec Tom asza był naczelnikiem partji w powstaniu, a dziad pułkownikiem i przyjacielem księcia Józefa Poniatowskiego.
— Skądże te wiadomości, o których nikt nigdy nie słyszał?
— Jedź ze mną do Lublina, Rozalko; zaprowadzę cię do doktora i pokażę te wszystkie patenty, szable, mundury.
— A dajże mi pokój! co mnie to obchodzi?
— To dlaczegóż postponujesz zacnego doktora, mego przyjaciela?
— Nie postponuję. Znam tylko jego syna, który ma dziwne maniery. Wyobraź sobie, że na którymś czwartku, zobaczywszy na srebrze herb nasz, Wieniawę, z głową byka w tarczy, zapytał, czyśmy to dostali za wzorową oborę! Zosi bardzo się to nie podobało.
— Ależ nie tak było, cioteczko! — zawołała Mańka. — Powiedz, Zosiu, że nie tak — —
— Nie pamiętam — odrzekła Zosia, wzruszając ramionami.
— Studenckie figle! — łagodził Broniecki — trochę nawet za dziecinne dla pana Stefana. Za figle też w kozie siedzi.
— Tatusiu! przecie za oświatę ludową!
— Daj mi gadać, Maniuś! Nie zrobię krzywdy żadnemu Czemskiemu. Chciałbym, owszem, wydobyć pana Stefana z pod klucza.
Manieczka umilkła, a pan Józef ujął wypielęgnowaną rączkę pani Rozalji i mówił:
— Siostrunia jest anielską istotą — sama nam dopomoże do uwolnienia Stefana Czemskiego.
— Ja?!... nie widzę, jakim sposobem?
— Znasz księcia Dołgorukiego...
— Bardzo mało. — — Ale poczekajcie! znam ledną damę wpływową...
Spojrzeli wszyscy przyjaźnie na panią Rozalię, która odrazu zapomniała o swej niechęci do Czemskiego, gdy chodziło o ratowanie go z nieszczęścia.
Z uwolnieniem Stefana nie szło, jak z płatka, pomimo zabiegów z różnych stron, bo i prezes, ujęty przez Manieczkkę, kołatał o to samo, i ojciec w Lublinie — i pani Rozalja udała się do wpływowej damy. Bachiczna komitywa Bronieckiego z ułanami okazała się bez użytku w tej sprawie, wkraczającej w ciemne i zimne podziemia „polityczne”. Po tygodniu dopiero zabiegi odniosły ten skutek, że obiecano przyśpieszyć śledztwo. Ale dużo było aresztowanych z ostatniej chwili i z przed lat, o każdego więźnia ktoś się troszczył — słaba była nadzieja uwolnienia Stefana Czemskiego przed końcem roku. I czy śledztwo ustali jego niewinność lub małe przewinienie? — czy też odkryje cięższe winy? — Wszystkiego można było się spodziewać, jak w loterji.
Jedno tylko zyskał Czemski na swojem uwięzieniu; sympatję współobywateli, którzy wszyscy byli przekonani, że został aresztowany nie za podłość, lecz za szlachetne zamiary względem swego społeczeństwa. W sercu Manieczki zyskał gorętsze jeszcze uznanie, podniecone przez wyobraźnię. Z oddalenia Stefan blady, znękany, może wystawiony na niedostatek i podstępy śledcze, wydawał się Manieczce bardziej ukochanym, a ideowe z nim wspólnictwo przesadzała aż do poczucia wspólnego z nim cierpienia.
Po powrocie Bronieckich z Warszawy do Sławoszewa, dwór, zazwyczaj wesoły, był jakby w żałobie, tem cięższej, że się do niej otwarcie nikt nie przyznawał. Bo i pan Józef był struty przez smutne usposobienie córki. Na święta Bożego Narodzenia przygotowywał podarki dla córki, ale wiedział, że niemi nie sprawi jej radości; onaby na gwiazdkę chciała — Stefana. — Sprowadziłby go dobry ojciec niechybnie, gdyby to było w jego mocy, dla zadowolenia Mańki, nie dla swojego. Czemski w nowem oświetleniu, jako kandydat na zięcia, budził w Bronieckim duże obawy; uparty, zarozumiały i ostatecznie, jak mówi Rozalka, człowiek z innego towarzystwa, choć jest synem miłego doktora. A naprawdę, to każdy zięć jest fizycznie wstrętny, bo zabiera dla siebie Manieczkę i sterczy słupem wytycznym na granicy młodości teścia. Mieć córkę dorastającą — to jeszcze ujdzie, ale być dziadkiem!... Choć pan Józef nie był zdolny do przeszkadzania małżeństwu córki z pobudek tak egoistycznych, jednak wolałby, aby ta konieczność sprowadziła do rodziny człowieka odpowiedniejszego. Stanie się wreszcie, jak Bóg chce i Manieczka — tylko kto mógł przewidzieć, że się dziewczyna zadurzy właśnie w tym kawalerze i że kawaler dostanie się do kozy? — W każdym razie marne mamy „święta“ tegoroczne.
Jednak Broniecki miał talent przystosowania się do każdej atmosfery. Więc smutek, panujący w domu, naraił mu nowe, zbawienne pomysły. Najprzód, za zbyt wesołe tygodnie warszawskie chciał zapłacić poważną pracą na wsi; chciał donieść Godziembie i różnym tam prezesom, że się mylą, utyskując nad jego życiem lekkomyślnem w mieście. On jest wyjątkowo stworzony, niby o dwóch duszach: jednej hulaszczej, drugiej roboczej. Gdy hula, nabiera sił do pracy; gdy pracuje, zarabia sobie na wesołe wakacje. Więc ponieważ w zimie niema na wsi właściwej pracy na roli, Broniecki wymyślił sobie roboty teoretyczne z dziedziny rolnictwa. Pisał broszurę pod tytułem „Przykazania gospodarcze“, w której mieścił różne swe sekrety i sposoby dobycia z ziemi największego plonu. O tajemnicę tych sposobów był nieco zazdrosny; dziś ją chciał ogłosić drukiem dla ogólnego pożytku.
Długo myśląc w atmosferze przyciszonej przez troski, poczuwał się coraz bardziej do obowiązków szerszych, niż dobra gospodarka na własnej roli. Przemyśliwał o stworzeniu ogniska oświaty i pracy zbiorowej w okolicy tej, jeszcze słabo zorganizowanej, gdzie tu i owdzie istniał jakiś prywatny dobry warsztat, lecz stowarzyszenia nie było. Dom ludowy w Mielnie — — tak, to się udało — ale dopiero instytucja pożyteczna dla jednej gminy. — Radby pan Józef sam coś wielkiego założyć dla roboczej szlachty i roboczego ludu, sam to pokierować według swego widzimisię — — ale zdrowy rozsądek przedstawiał mu, że sam jeden nie ma dosyć pieniędzy, czasu, a nawet doświadczenia. — Trzeba będzie znowu udać się do tych samych prezesów warszawskich i prowincjonalnych, którzy wielką swą sieć kulturalną rozciągają coraz szerzej po kraju. Przecie i dom w Mielnie powstaje z ich inicjatywy i przy ich pieniężnej pomocy — — Nudziarze to, abstynenci, moraliści, a w działaniach swych nieomal biurokraci — — „jednak chłopy”! niepodejrzane o zamiary obłudne — chociażby Godziemba!
Trzeba będzie, trzeba znowu udać się do niego i jemu podobnych, poddać się ich potężnej organizacji, — — Wypadnie pozbyć się ulubionych wybujałości, partyzantki społecznej — na rzecz wielkiej gromady; wypadnie nawet wyrzec się niektórych młodych narodów — — już pięćdziesiątka za pasem! — — Tak pan Józef przerabiał ciszę wiejską na chwalebne postanowienia. —
Dwór w Sławoszewie przeistoczył się zatem, zmienił swój pozór mieszkania ludzi bez troski. Manieczka cicho chodziła około gospodarstwa, pan Józef długo siadywał przy biurku, zasępiony projektowaniem; służba stosowała się do przyciszonych usposobień dziedziców, a i Magda Olczakówna miała swoje powody smutku: nie zapomniała w Warszawie o Rykoniu, on zaś nie zajmował się nią wcale. — Nawet sąsiedzi, którzy zajrzeli do Sławoszewa zaraz po przyjeździe Bronieckich, gdy stwierdzili ich odmienny nastrój, nie powracali, snuli na uboczu swe domniemania. Rozeszła się wieść, że Manieczka nie chciała wyjść za Olesia Leśniowolskiego, z czego pan Józef był niezadowolony. Była w tem część prawdy; ale żeby uwiężenie Czemskiego, o którem wiedziano, było powodem strapienia w Sławoszewie — tego nikt nie zgadywał, nawet pani Kara Drobińska, zwykła konfidentka Bronieckiego.
Zima już zaległa szczera, mroźna i śnieżna, ubielonej całkiem równinie dwór Sławoszewski, jeżył się wielką kępą ciemnego starodrzewu, z którego biły ku niebu liczne słupy dymu, dając wrażenie przejezdnym, jak tam bogato siedzą ludzie i jak im ciepło. Od tygodnia jeżdżono już saniami, więc ustały turkoty na szosie i na okólniku folwarcznym, podwody sunęły przez ciszę. Rzadko z niej wytryskało jakieś nawoływanie, przy kuchni, przy stajni lub oborze; ludzie stosowali się do uciszonej przyrody, która żyła przez sen biały, bez szmeru rzeki, ściętej lodem, bez głosów ptaków, napuszonych w swych kryjówkach. Czasem tylko wiatr zajęczał w nagich gałęziach sennie, jakby kto trącił przypadkiem strunowe narzędzie, zależałe w spokoju. Czasem przed zachodem jedna z wron, płynących pod niebem rozognionem, dała krakaniem sygnał, na który ludzie zadzierali głowy, dziwiąc się zamąceniu ciszy. A gdy noc chyża ogarniała świat, świeciła ziemia śniegiem, a niebo mętem żółtawym, gdzie w jaśniejszej aureoli rozpływał się księżyc.
Dobrze było wtedy człowiekowi w nagrzanym pokoju, w powietrzu trochę ociężałem wonią zamkniętą, lecz bezpiecznem od lutych niespodzianek zimy. Gdyby tylko nie troski nerwowe, dzwoniące w sercu, które ukoić trudno przez skąpe zimowe balsamy przyrody... Gdzie tu się nacieszyć dniem tak krótkim, że zaledwie starczy na rozejrzenie się po świecie! Jakże pójść w noc zimną i pustą, przypominającą tylko powieści o wilkach i zbójcach! — Ma tam i zima swe uśmiechy, ale rzadkie — trzeba je chwytać.
W wyiskrzony mrozem dzień 20 grudnia naprosiła się Mańka pojechać do Łowicza po sprawunki na święta. Nie chce nudzić ojca, który pisze zawzięcie — pojedzie z Magdą, Mogłaby sama powozić, ale mróz za tęgi, ręce zmarzną — poprowadzi sanki zaufany woźnica Wójcik w parę kasztanów licowych od czwórki.
Projekt, podyktowany ze szczegółami przez córkę, zaakceptował ojciec, jak zwykle. Więc o 8 ej rano śmigały sanki całym kłusem kasztanów, bo Wójcik wiedział, że panienka lubi jazdę „kawalerską”, Droga szła przez Mielno.
— Patrz, Magdusiu: te chaty błękitniejsze od nieba!
— A jużci — odpowiedziała Magda, z owiniętej krągłej głowy celując ciemnemi oczyma w daleki punkt wsi, gdzie stała osada Jana Rykonia.
A jasne spojrzenie Manieczki z pod barankowej czarnej czapki biegło z zadowoleniem po szeregu chat, „bielonych na niebiesko“, znaczących ton najtęższy w słonecznym krajobrazie, pod kryształową szybą mrozu. Sanki wjeżdżały w ogromną klamrę wsi rozkosznej, błękitniejącej przy ziemi, odrodzonej szaremi strzechami od wyblakłego lazuru nieba, przesłoniętej symetrycznemi słupami topoli przydrożnych, które oblepiała lekka okiść sinawego szronu. Ponad to wszystko wschodziły na niebo dymy jasne, opalowe, mieszając się z chmurkami poziomemi, jakby wszystkie wełnv, włóczące się po niebie, miały swe źródło w ogniskach gospodarnego Mielna.
Nie czuło się zbytniego zimna w powietrzu spokojnym, które zacinało jednak mrozem przy szybkiej jeździe, bo woźnica zupełnie osiwiał na sumiastych wąsach, a twarze dwojga dziewcząt mocno płonęły. Ale słońce głaskało przyjemnie, od wilczury w spodzie sanek szło dobroczynne ciepło i grzały z wewnątrz młode serca.
Mijali już pierwsze chaty, wystrojone, jak tam która mogła, to barwną rzeźbą na drzwiach i okiennicach, to zagrodą z kamieni, to nowem oszalowaniem ścian, z fugami, oznaczonemi błękitną farbą. Takie było zamiłowanie Mielniaków do błękitu, że nawet kamienie przy szosie pociągnięte były lazurowem wapnem. Większa część domów miała przed frontem brukowany taras.
Wieś była cicha, zamknięta w sobie. Tylko te dymy, płynące z kominów, tylko miganie z ciemnych okien jakichś twarzy, jakichś wełniaków — świadczyły, że domy pełne, jak ule zasklepione na zimę. Aż przed frontem jednej błękitnej chaty zamigotało coś drobno, czerwono, pomarańczowo, niby pękata nasturcja, Dziewczątko, może ośmioletnie, okutane w kompletny ubiór księżacki, wyszło przed dom, jakby przeczuciem wiedzione, na przejazd pięknych sań dworskich, które gdy mijały, maleństwo, sztywne w swych wełniakach, pochylało się w pas, okazując obcisłą na główce czerwoną sałinówkę, rączynami sięgając prawie ziemi. Chciało, widać, ukłonić się jak najgrzeczniej. Z sanek zatrzepotały powitalnie ręce przejeżdżających.
— Czyje to? — pytała Mańka, oglądając się; z rozrzewnieniem za uprzejmą laleczką.
— Musi być Goździkówna, bo chata Michała Goździka — odpowiedziała Magda — one tu ludzkie są, od małego oswojone.
Chłop w kożuchu, skrzypiący butami po zaśnieżonej szosie przyjrzał się pilnie przelatującym saniom, lecz nie uchylił kapelusza. — Znowu zbliżały się po szosie dwie kobiety, grubo nafałdowane w pasach, z fartuchami, zarzuconemi na głowy, niby małe namioty z ognistej wełny w tęczowi „mrążki”, postępujące na wysokich trzewikach, czerwono sznurowanych. Jedna z nich ukłoniła się, nachylając postać od pasa.
— A to jaka? — zapytała Manieczka.
— To?... Workowska Jagna, stryjeczna Jana Rykonia — odrzekła Magda, spuszczając oczy.
— Aha.
Zaraz przyszło Manieczce do głowy odwiedzić chatę Rykonia, leżącą na poprzecznej ulicy Mielna, do której zbliżały się sanki. Niech się Magdusia trochę ucieszy widokiem Jana — — Można So zapytać o postępy domu ludowego, który tu się buduje przy kancelarji gminnej. O, ile cegły nawieziono — — i około belek kilku ludzi robi toporami. —
— Wójcik! proszę się zatrzymać przed domem Jana Rykonia — wiecie, gdzie?
— Wiem, panienko, tylko to nam trochę z drogi.
— Wszystko jedno — mamy czas, wcześnie jeszcze.
— Słucham panienki.
Szczęśliwym trafem Jan był w domu, co mogło się nie zdarzyć, bo chłop był w zimie bardzo rozjezdny. I wczoraj dopiero powrócił z Warszawy od przyjaciela swego, pana Grodzkiego, do którego miał ciągłe interesy z okazji zakupu maszyn i narzędzi rolniczych dla siebie i dla gminy, a z przyjaźni korzystał w ten sposób, że kupował narzędzia po niebywale zniżonych cenach.
Wyszedł Jan z domu na widok zatrzymanych przed jego drzwiami sanek dworskich, uścisnął podaną rękę panienki, a do Magdy sam dłoń wyciągnął, bo nie śmiała pierwsza wyrywać się do powitania. Był w spencerze i w lejbiku do stanu, czarnych, obrębionych czerwoną wypustką, w hajdawerach łowickich; na wierzchnich szatkach, obciśle ujmujących jego tors mocny i smukły, rzędy mosiężnych guzów błyszczały po wojskowemu, po kawaleryjsku. Dziarską głowę miał nienakrytą. Jakby się umyślnie tak ubrał na podziw oczom dziewczęcym, które mile na niego patrzyły, a przecie nie uprzedzono go o wizycie.
— Proszę pięknie do izby — zapraszał z ujmującym uśmiechem — możnaby się krzynkę ogrzać.
— Dziękuję wam — odrzekła Manieczka — tak tylko zatrzymałyśmy się w przejeździe do Łowicza. Ale wam zimno będzie na mrozie?
— Ej, nie, panienko — przywykłem; i taki suchy mróz nie szkodzi; przy zgniłej pogodzie łatwiej ziąb chwyci.
— Widzę, że wasz dom gminny już w robocie — zagadała Mańka.
— Ha! toć go już raz trzeba się doczekać. Fundament wykopany, materjał zwieziony. Oglądamy się już za ochroniarką i za sklepową.
Rzucił okiem na Magdę, jak z łaski, bo dotychczas patrzył wyłącznie na pannę Broniecką.
— A to, Magdusia coś dla ciebie, jeżeli już koniecznie chcesz nas opuścić! — zawołała Mańka.
Pokojówka nie odpowiedziała, ale szybko mrugnęła po kilkakroć, dając poznać, że pomysł bierze pod rozwagę. Spojrzała wreszcie na Rykonia pytająco.
— Na sklepową trzeba dobrze pisać i wedle rachunku biegłą być — odrzekł Jan poważnie.
— Magdusia dobrze pisze — protegowała Mańka — a co do tego... Czy ty umiesz rachować, Magdusiu?
— Umiem — odrzekła pokojówka.
— Ja bo niebardzo, szczególniej z ułamkami — — Ale w to przecie można się wprawić.
Projekt potrzebował namysłu i egzaminu. Tak zapewne osądził Rykoń, bo zmienił rozmowę.
— A u nas zima godnie się zaczęła: nasamprzód poszedł mróz, ziemię ścisnął, potem śnieżek się nam usłał na ten szczypior ozimy — i znowu mróz. Da Bóg, będzie dobrze.
— I mój ojciec tak mówi — potwierdziła Manieczka.
— A już pan dziedzic ze Sławoszewa, to kiej ten prorok na roli — dorzucił Rykoń pochlebnie. — I jakże? zostanie tera tatuś z panienką u nas, czy znowu światami pojedzie?
— Pewnie zostaniemy; w każdym razie na święta. Przyjedźcie do nas na wigilję Bożego Narodzenia, sąsiedzie. Sami jesteście...
— Matkę mam. Na ten dzień trzeba już z matką.
— Prawda. — No, to w niedzielę po świętach?
— W niedzielę można.
— A mój ojciec chyba teraz na dłużej nie wyjedzie, Chybaby go zaciągnęła do Warszawy ta historja.., pana Czemskiego z Niespuchy. Słyszeliście?
— Słyszałem. Nawet że do gminy przyszło zapytanie o „sprawkę“ pana Czemskiego. Ja tam poradziłem wójtowi odpowiedź: ni jakiej sprawki tu niema — człowiek jest spokojny.
— I dobry! — zawołała Mańka gorąco. — Całem sercem oddany sprawie ludu wiejskiego.
— Tego im tam mówić nie potrza — nadmienił Rykoń, chytrze mrużąc siwe oczy.
— Ale jakże wy? — zacietrzewiała się Mańka — przecie wy go cenicie? kochacie? —
— Dobry człowiek — przecedził wolno Rykoń przez zęby, jakby zatrzymując dla siebie bliższe wyjaśnienia.
— Któż teraz w Niespusze zajmuje się gospodarstwem w nieobecności właściciela?
— Są tacy — uśmiechnął się Rykoń tajemniczo.
I, dając folgę częściowej swej opinji o Czemskim, rozśmiał się na dobre:
— Tam z gospodarki tyle tylko, ile z nieba deszczem kapnie, a ziemia da z nieprzymoszonej woli.
— Bo to człowiek zajęty nauką, myśleniem... rozumicie, sąsiedzie?
— Rozumieć to ja... mogę, panienko. Tylko jeżeli człowiek o jednem myśli, a drugie robi, nie spora to robota. — — O panu Czemskim ja źle nie mówię; naukę ma — kiedy mu się ta nauka lepiej w głowie ułoży, będzie on jeszcze lepszy, niż wielu innych.
Nie zadowoliła Manieczki ta ocena. Pomyślała, że Rykoń jest zarozumiały, ale i dobry zarazem: krytykuje Stefana, jednak chce się przyczynić do jego uwolnienia. Że jest przytem otwartym sprzymierzeńcem ojca i jej samej — nie trzeba go zrażać.
— Do widzenia już, sąsiedzie. Mamy sprawunki w mieście, a dzień krótki.
— W takie konie, o wa! do Warszawy zajechałby przed nocą — odrzekł Rykoń, lubując się widokiem kasztanów, które drgnęły do biegu za poruszeniem lejca przez woźnicę.
— Bywajcie zdrowi, Janie — rzekła serdecznie Mańka, wyciągając rękę.
— Dziękuję pięknie za rozmowę po drodze — odrzekł Rykoń. — Lećcież, panienko nasza, kiej ta gołąbka, i powracajcie. Chowajcie się ojcu i nam na szczęśliwą pociechę. Niech was Bóg wedle żeczenia zdarzy — — —
Z wdzięcznego serca mówił, więc pocałował ją w rękę.
Mądry i miły był ten Jan Rykoń. Aż łzy stanęły w oczach Magdy i zamarzły w zimnym powiewie, który szedł naprzeciw sunącym znowu szybko sankom.
Wpadły nareszcie sanki pędem na rynek Łowicza, rozległy i pozorny.
Kto nie wie, lub nie pamięta, że Łowicz był przez wieki wspaniałą siedzibą prymasów Korony i Litwy, że z warownego ich zamku pozostało tylko rumowisko, że poczet dostojnych tu murów nazywano niegdyś „polską Norymbergą” — ucieszy i z resztek, zwłaszcza w dzień słoneczny. Tak weteran zniedołężniały miewa pod dobry humor w swych wspomnieniach cenne błyski. Więc stoi jeszcze w pierwotnej ozdobie, bocząc się od rynku, wielka fara-kolegiata dwuwieżowa, erygowana przez prymasa Macieja Łubieńskiego w XVIII wieku, na ciemnej pleśni murów błyskając złotemi herbami; niejeden dom swym rozpartym frontem wspomina dawnych mieszkańców, dygnitarzy; niejeden wynosi się nad pospólstwo dach kościelny lub świecki. — — Ale szczątki tylko, wszędzie szczątki! — — —
„Babska rzecz narzekać!” — mówią dzielni, jak mickiewiczowski Robak. Wierzyć raczej w życie nieśmiertelne, tworzące i dzisiaj nietylko jutrzejsze łzy, lecz jutrzejszą chwałę.
Oto rynek łowicki, pełen pięknego, zdrowego ludu. Targ, nie targ, ale przed świętami każdemu wypada krzątanina. Wygolone twarze mężczyzn weselą się żywo i dowcipnie, na przekorę miernocie doli. To nie twarze niewolników, ani zwyciężonych! Piękne są oczy ich żon i sióstr, a grzbiety harde, a całe postacie pełne lubego daru i rodzajności. Wolałbyś widzieć tu wśród zachowanych grodów i kaszteli przejazd opasłego możnowładcy przez szpaler głów poddańczych, upodlonych? Dalibóg, lepiej dzisiaj!
Skrzą się barwy ubiorów, przeletnie kwiaty, niewiędnące nawet zimą. Tylko „mieszczanie“ z parafji od fary i od świętego Ducha, choć z tej samej księżackiej gliny, noszą się odmiennie, w lejbikach i spencerach czarnych, suto taśmami szamerowanych, w kapeluszach z szeroką, czarną wstęgą. Podobnie i ci z wiejskiej parafji, z Kocierzewa. Ale że to księżak musi mieć na sobie jakąś błyskotkę, czarni parafjanie noszą mankiety z jaskrawych paciorek.
Ktoby zaś chciał się nauczyć wszystkich odmian mody, odróżniających parafje, niech pójdzie do muzeum ziemi łowickiej, gdzie mu pani doktorowa Chmielińska pokaże te ubiory i objaśni niechybnie.
Manieczka miała do tejże znawczyni ludu pójść po radę co do zakupów na święta i u niej się pożywić, gdyż trudno było dwom młodym dziewczynom wchodzić do publicznej garkuchni. Ale przedtem pobiegła na pocztę, gdzie chciała osobiście włożyć do skrzynki list, misternie pomyślany. Od czasu uwięzienia Stefana myślała o tem, jakby mu dać znać o sobie, okazać swą solidarność, pamięć, więcej jeszcze ale dumna nawet w swych zapędach, panna Broniecka nie zdecydowała się na wysłanie listu wprost do więzienia. Nie licowałoby to z jej godnością panieńską, mogłoby ściągnąć śledztwo do domu ojca lub ciotki, a wreszcie list mógł nie być wcale doręczony Stefanowi. Przepytała chytrze Manieczka w Warszawie, jakie są przepisy co do listów i odwiedzin więźniów, i doszła, że wolno ich odwiedzać najbliższej rodzinie. Zaraz stanął jej w oczach obraz ojca Stefana, mądrego i dobrego doktora. Ten musi odwiedzić syna, albo z nim korespondować. Ale trudno znowu pisać do nieznajomego, choć starszego człowieka — byłoby to coś w rodzaju oświadczenia się z uczuciami — i to komu? — ojcu Stefana, kiedy z nim samym nie było wcale wyraźnego porozumienia. Póki Manieczka spodziewała się w Warszawie, że Stefan lada dzień będzie wolny, odwlekała projekt listu; ale gdy nadzieje zawiodły i stało się prawdopodobnem, że Stefan święta spędzi w zamknięciu, Mańka codziennie myślała o sposobie trafienia do tych wrogich cel, czy podziemi, — Aż wpadła na pomysł, którego się chwyciła. Dostała wcześnie od zakrystjana z Mielna poświęcony opłatek i postanowiła przesłać go doktorowi Czemskiemu z przeznaczeniem dla Stefana. Koncept listu był prosty i serdeczny, jak Manieczka, Podpisała list imieniem i nazwiskiem i prosiła, aby pan doktór doręczył, jeżeli może, synowi ten opłatek z pszenicy łowickiej od sąsiadki i córki przyjaciela pana Stefana z życzeniami wszelkiej pomyślności i rychłego powrotu. Doktór jest dobry — myślała — więc list mu uczyni przyjemność; mądry — zatem odda lub prześle opłatek ostrożnie. A Stefan, oczywiście, zrozumie i odczuje intencję.
Ten list ucałowany wsunęła Manieczka starannie do skrzynki pocztowej w Łowiczu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.