Józef Balsamo/Tom X/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
PAMIĘTNIK LEKARZA
JÓZEF BALSAMO
ROMANS
Tom X
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc.
Łódz i Katowice — Ludwik Fiszer.


Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12





CXX
WZROK PODWÓJNY

Andrea po odejściu Nicoliny ocknęła się ze swej głębokiej zadumy, a gdy kochankowie uciekali z Trianon, właśnie uklękła i modliła się gorąco za Filipa, jedyną istotę, którą kochała prawdziwie. Modliła się z gorącą wiarą, nie ustami ale sercem, błagała Boga o pomyślność brata, jak rozbitek, który, straciwszy nadzieję ocalenia, modli się za żonę i dzieci, pozostawione gdzieś daleko.
Dziwna rzecz, od chwili odjazdu Filipa, młoda dziewczyna czuła jakieś zawieszone nad sobą nieszczęście, serce pękało jej z bólu, lubo zupełnie nie wiedziała dlaczego. Nie mogła zdać sobie sprawy z tego co odczuwała, lecz gdy zostawała sama, była wprost nieprzytomną.
Przezwyciężyła się i podniosła z klęcznika. Wyjęła z bibljoteczki jakąś książkę, zapaliła świecę, stojącą na nocnym stoliczku i położyła się do łóżka. Spać jej się nie chciało, książka jej nie zajmowała również, odłożyła ją więc na bok i usiadła na pościeli. Jakaś mgła zasłoniła jej oczy, jakieś drżenie przebiegło ciało; siłą woli wyciągnęła rękę po szklankę wody, przygotowaną przez Nicolinę, podniosła ją do ust, lecz nie wypiła ani kropelki, tak jej ręka strasznie dygotała. Dreszcz febryczny wstrząsnął nią powtórnie, postawiła szklankę na miejscu, straciła przytomność i padła na poduszki jak martwa, lub piorunem rażona. Trwało to zaledwie sekundę. Z trupa przemieniła się w ożywiony marmurowy posąg; otworzyła oczy z przerażającą bezmyślnością i powstała z łóżka. Po chwili przeszła pokój, otworzyła drzwi oszklone, przebiegła korytarz i schody i, bez wahania, stanęła na tarasie. W chwili, gdy zaczęła schodzić ze schodów, Gilbert, wchodzący z ogrodu, wstępował na pierwszy stopień. Ujrzawszy bladą, milczącą kobietę, schodzącą w nocy, w bieliźnie tylko, do ogrodu, przeraził się okropnie. Zdawało mu się, że ducha zobaczył, bo Andrea rzeczywiście bardziej była podobną do ducha, niżeli do ludzkiej istoty. Gilbert przypomniał sobie, że raz widział ją już w równie dziwny sen pogrążoną; było to w zamku Taverney. Zeszedł z drogi, baronówna przeszła obok niego nic nie widząc. Odważny młody chłopak drżał ze strachu wobec tego widma. Nie wiedział, co może znaczyć ta nocna wycieczka, ale wytężył wzrok, aby nie stracić z oczu idącej. W głowie mu się mąciło, krew tętniła w skroniach, skrył się pośród gałęzi i śledził pannę de Taverney, jak czynił to zwykle, od czasu, gdy ogarnęła go ta nieszczęśliwa miłość.
— Andrea nie jest jednakże ani szalona ani w malignie, idzie więc widocznie na schadzkę! — pomyślał Gilbert.
Naraz, przy bladem świetle błyskawicy, która przeleciała po niebie, spostrzegł stojącego człowieka z bladą twarzą i ubraniem w nieładzie.
Andrea podążyła wprost ku temu człowiekowi.
Gilbert zaparł dech w piersiach, załamał ręce i, ażeby lepiej widzieć, przykląkł na trawie. Druga błyskawica przecięła w tej chwili obłoki.
Gilbert poznał w nieznajomym doktora Balsamo. Dziwnym jakimś sposobem dostał się on w nocy do Trianon i przyciągał do siebie baronównę, jak wąż ptaszka.
Zbliżywszy się na dwa kroki, młoda dziewczyna zatrzymała się nagle.
Balsamo wziął ją za rękę, a ona drgnęła całem ciałem.
— Czy widzisz? — zapytał.
— Tak — odrzekła — ale ty, ściągając mnie tutaj w ten sposób, wyrządzasz mi straszną krzywdę, zabijasz mnie.
— Przebacz, przebacz — zawołał Balsamo — com ja winien, kiedy straciłem zupełnie głowę i nie jestem już panem siebie. Warjuję, umieram.
— Rzeczywiście cierpisz strasznie — odezwała się młoda kobieta.
— O! cierpię męki nadludzkie i ty jedna możesz mnie pocieszyć, ty jedna, Andreo, możesz mnie uratować, ty jedna tylko...
— Pytaj więc.
— Widzisz więc myślą?
— Doskonale.
— Możesz iść za mną wszędzie?
— Mogę.
— Chodź zatem.
— Dobrze!... — zawołała Andrea — jesteśmy w Paryżu, przechodzimy bulwary... jesteśmy na małej uliczce, oświeconej jedną latarnią.
— Tak... tak... wejdźże z łaski swej do mego mieszkania.
— Owszem, jesteśmy już w przedpokoju i oto schody, po prawej stronie jakaś ściana, a! znowu schody.
— Idź po nich! prędzej! prędzej!
— Jestem w pokoju; widzę skóry lwie i zbroje. Co to? otwiera się blacha od kominka.
— Przechodźmy; gdzie teraz jesteś?
— W jakimś bardzo oryginalnym pokoju, w pokoju, którego okna są zakratowane... O! jakiż tu nieład straszliwy.
— Pusty pokój? nieprawdaż?
— Pusty.
— Czy mogłabyś dojrzeć osobę, która go zamieszkiwała?
— Gdybym miała jakąś rzecz, do niej należącą.
— Oto masz jej włosy.
Andrea przycisnęła włosy do piersi.
— O! widziałam już raz przedtem tę kobietę, gdy pędziła w stronę Paryża.
— Czy możesz mi powiedzieć, w jaki sposób uciekła i co robi od dwóch godzin?
— Czekaj, czekaj; leży na sofie z odkrytą piersią, w której ma ranę głęboką.
— Proszę cię, Andreo, nie opuszczaj jej.
— Śpi... budzi się... szuka czegoś wokoło siebie, wyciąga chustkę, wskakuje na krzesło; przeciąga chustkę przez kratę okna... O! mój Boże!
— Chce się więc powiesić?
— Tak, zdecydowana jest zupełnie na śmierć. Przestraszyła się, wyciąga chustkę... schodzi z krzesełka... och! biedna kobieta!...
Jak ona płacze! jak ona cierpi, jak załamuje ręce! szuka miejsca, o które mogłaby roztrzaskać głowę.
— Boże Wszechmogący! Wielki Boże! — szeptał Balsamo.
— Zbliża się do kominka. Kominek zdobią dwa lwy marmurowe, biedna, chce zabić się o ten marmur.
— Dalej?... co dalej?... patrz! patrz, Andreo!
— Zatrzymała się...
Balsamo odetchnął.
— Patrzy...
— Na co? — spytał Balsamo.
— Spostrzegła krew na oku lwa.
— Boże! Boże! — szepnął Balsamo.
— Tak, to krew, skąd ona jednak się tu wzięła? wszak kobieta nie zraniła się jeszcze: O! to pańska krew!
— Moja krew! moja! — wyjąkał Balsamo z rozpaczą.
— Twoja!... skaleczyłeś się w palec nożem, nie, nie nożem... to był sztylet, potem oparłeś rękę na oku lwa. Widzę to.
— Prawda, prawda, ale jak ona uciekła?
— Poczekaj Przypatruje się tej krwi, namyśla się, opiera rękę na skrwawionem miejscu. A!... oko lwa się usuwa i blacha się otwiera.
— Co za lekkomyślny, co za straszny głupiec ze mnie. Sam się zdradziłem. Więc ona tą drogą uciekła?
— Przebacz jej, to taka nieszczęśliwa istota!
— Gdzie jest?... dokąd dąży?... Idź za nią, żądam tego.
— Czekaj; zatrzymała się w zbrojowni, szuflada jakaś stoi tu otworem; na stole widzę szkatułkę, której schować zapomniałeś. Poznaje tę szkatułkę, bierze ją...
— Co zawiera ta szkatułka, Andreo?...
— Papiery twoje.
— Jak wygląda?...
— Cała pokryta niebieskim aksamitem, ozdobiona srebrnymi liśćmi, okuta w srebro.
— Więc ona skradła tę szkatułkę?... — krzyknął Balsamo, tupnąwszy nogą.
— Tak, ona. Teraz schodzi ze schodów, idzie do przedpokoju, otwiera drzwi, pociąga za sznur, i drzwi, prowadzące na ulicę, otwierają się przed nią. Wyszła.
— Czy to późno już było?...
— Noc.
— Wyszła więc na chwilę przed mym powrotem, tem lepiej, może ją dogonię... idź za nią Andreo!...
— Wyszła już, pędzi przez ulicę, jak szalona, jest na bulwarze... pędzi... pędzi bez odpoczynku.
— Gdzie jest?...
— Obok Bastylji.
— Czy wciąż ją widzisz?
— Prawie że obłąkana, ludzie oglądają się za nią. O, pyta, gdzie się znajduje.
— Co mówi?... Słuchaj, słuchaj, na litość boską, nie strać ani słówka, Andreo. Kogo zapytała?...
— Człowieka w czarnem ubraniu.
— O co?...
— O adres naczelnika policji.
— I co, Andreo? czy otrzymała ten adres?...
— Otrzymała.
— Co dalej?...
— Wraca i wychodzi na wielki plac.
— Na plac Królewski. Czytaj w jej myślach.
— Biegnij prędko!... natychmiast!... ta kobieta chce cię zadenuncjować. Jeśli dostanie się do pana de Sartines, będziesz zgubiony!...
Balsamo krzyknął przeraźliwie, w jednej chwili przebiegł aleję parku, bramę Trianon ktoś mu otworzył, wskoczył na konia, a Dżerid pomknął, jak wicher.
Tętent konia oddalał się coraz bardziej i w parę sekund zapanowała głucha cisza.
Andrea stała chwilę nieruchoma i niema, jakby Balsamo zabrał ze sobą jej życie, potem, jak martwa osunęła się na ziemię.

Balsamo, przerażony ucieczką Lorenzy, zapomniał obudzić Andrei.

CXXII
KATALEPSJA

Dziewczyna, opuszczona, zaczęła drżeć nerwowo, jak trzęsą się zwykle epileptycy przed atakiem.
Gilbert stał obok, jakby przykuty do miejsca i pożerał wzrokiem baronównę. Nie wiedział o żadnym śnie magnetycznym i jego objawach; stał za daleko, aby mógł był posłyszeć rozmowę kobiety z czarownikiem Balsamo.
Wszak Andrea już po raz drugi przybywała na rozkaz tego człowieka, widocznie więc ma on wielką nad nią przewagę. Gilbert wyrozumował sobie, iż panna de Taverney ma kochanka, któremu wyznacza w nocy schadzki.
Rozmowa, jaką prowadzili, musiała być sprzeczką jakąś. Balsamo, odjeżdżający galopem i jakby nieprzytomny, wyglądał na zrozpaczonego kochanka.
Andrea, nieruchoma i niema, zdawała się opuszczoną kochanką. W tej chwili biedaczka zaczęła wydawać straszne, głuche krzyki, odpychała coś od siebie, zapewne to coś, co uwięziło duszę i rozum — magnetyzm.
Pomimo wysilenia, nie mogła zwalczyć wpływu magnetyzera i wpadła w konwulsje podobne do tych, jakim podlegały Pythie na trójnogu.
Potem straciła do reszty siły.
Grzmoty i szum wichru przerwały ciszą. Szła burza.
Gilbert, ze zwinnością tygrysa, podbiegł do Andrei i schwycił ją w ramiona. Nie namyślając się ani chwili, niósł ją do jej pokoju; zastał drzwi stojące otworem, złożył martwą na kanapie; świeca stała jeszcze na stoliczku, obok szklanki z wodą.
Chłopak zadrżał febrycznie, dotknąwszy ciała ukochanej, lecz pierwsza myśl jego była prawa i czysta; chciał za jaką bądź cenę powrócić do życia tę piękną statuę i szukał oczyma karafki, ażeby ją ocucić.
W tej chwili, gdy wyciągnął rękę po wodę, dał się słyszeć. jakiś szelest. Zdawało mu się, iż ktoś idzie po schodach. Nie mogła to być Nicolina, boć uciekła z oficerem, nie mógł być tembardziej Balsamo, który popędził, jak szalony, do Paryża. Musi to być zatem ktoś obcy.
— Gdyby mię tu ten ktoś zobaczył, wypędzonoby mnie natychmiast — pomyślał chłopak.
A kroki, tłumione burzą, szalejącą na dworze, zbliżały się ciągle.
Gilbert miał tyle przytomności, że zgasił świecę i wybiegł do sąsiedniego pokoju, zajmowanego dotąd przez Nicolinę.
Pokój ten sąsiadował z pokojem Andrei, a miał drzwi oszklone; w przedpokoju paliła się lampka.
Miał ją zamiar także zgasić, ale już nie starczyło mu czasu, kroki dały się słyszeć tuż, mężczyzna jakiś wszedł na korytarz i drzwi na klucz zamknął za sobą. Gilbert ukrył się pospiesznie w pokoiku Nicoliny, przyłożył oczy do szyby i patrzył.
Burza szalała, deszcz kroplisty bił w szyby okna Andrei, wicher targał okiennicami korytarza, których zamknąć zapomniano.
Gilbert na nic nie zwracał uwagi, cała dusza jego skupiła się w oczach, a oczy wpatrywały się w człowieka, który się zbliżał.
Człowiek ten, bez wahania, wszedł do pokoju Andrei.
Gilbert patrzył z przerażeniem na nieznajomego; ten podszedł do łóżka, a dotknąwszy rękami pościeli, zobaczył, że jest próżne, cofnął się zdumiony i zawołał półgłosem:
— Nicolino!... Nicolino!...
— Jakto, Nicolino?... — pomyślał Gilbert — wszak o Andreę chodzi, nie o Nicolinę?...
Żaden głos nie odpowiedział na to wołanie; mężczyzna wziął świecę ze stolika i wrócił do przedpokoju, gdzie zapalił ją od małej lampki. Gilbert zatrząsł się cały; w nieznajomym poznał króla.
Wtedy zrozumiał wszystko: zrozumiał ucieczkę Nicoliny i jej pieniądze, zrozumiał drzwi otwarte, barona de Taverney i Richelieu’go, zrozumiał całą tę ohydną intrygę, jaką oplątano biedną Andreę.
Na myśl, iż król jest w tym pokoju, krew uderzyła mu do głowy. Chciał krzyknąć, ale zamknął mu usta strach, a raczej przesąd; człowiek ten by i jednak królem Francji.
Ludwik XV powrócił ze świecą w ręku do pokoju. Zaledwie przeszedł próg, spostrzegł Andreę na sofie.
Leżała okryta białym peniuarem muślinowym, z głową zwieszoną, z rozpuszczonymi włosami.
Król uśmiechnął się, świeca rzuciła zielonawe światło na leżącą piękność.
Ludwik XV szepnął słów kilka, postawił lichtarz na stoliku, ukląkł przy Andrei i ucałował jej zwieszoną rękę, lecz uczuł, że jest zimna i sztywna.
Gilbert otarł pot z czoła. Andrea ani drgnęła.
Król pogłaskał delikatnie młodą dziewczynę i nachylił się nad nią; twarz była lodowata, jak ręka. Podniósł się szybko, spojrzał na małą bosą nóżkę, godną legendowego kopciuszka. Ujął to cacko w obie ręce, aby rozgrzać i drgnął znowu: noga zimna była jak marmur.
Gilbert ścisnął rękojeść noża ogrodowego, który nosił zawsze w kieszeni.
Ale król puścił w tej chwili nogę uśpionej i stanął przed nią, zdumiony tym snem dziwnym i niewytłumaczonym, który z początku brał był za kokieterję. Postanowił się przekonać, czy piękna dziewczyna żyje, zbliżył się do niej powtórnie, rozerwał peniuar i przyłożył rękę do serca; serce nie biło, ciało wyglądało jak posąg z alabastru, miało jego białość i piękność.
Gilbert wcisnął się we drzwi z nożem otwartym w ręku.
Oczy mu pałały, zęby dzwoniły, przysiągł sobie, że zabije najpierw króla, a potem siebie, gdyby król ośmielił się dalej prowadzić swoje badania.
W tej chwili straszny grzmot wstrząsnął ziemią, zdawało się, że cały pałac zachwiał się w posadach; błysnęło, a przy fjoletowem świetle, leżąca kobieta wydała się martwą zupełnie. Ludwik XV przybliżył świecę do uśpionej i przerażony tą bladością zawołał:
— Doprawdy, ona nie żyje!
Dreszcz go przebiegł na myśl, że całował trupa.
— Tak — szeptał — te sine usta, te oczy nawpół otwarte, te włosy w nieładzie, a szczególniej ta nieruchomość... Boże wielki! ona nie żyje!...
Krzyknął, upuścił palącą się świecę na dywan i zataczając się, jak pijany, wyszedł do przedpokoju i rzucił się na schody; przeraźliwy świst wiatru stłumił jego kroki.
Wtedy Gilbert zamknął nóż, stanął o dwa kroki od Andrei i przez kilka minut przypatrywał się pięknej, uśpionej dziewczynie. Świeca paliła się jeszcze na dywanie i oświetlała klasyczne kształty Andrei.
Gilbert zachwiał się, oparł o stoliczek i patrzył.
Trwało to chwilę; powoli wrócił na korytarz, zagasił lampę, zamknął drzwi na klucz, wszedł do pokoju Andrei, zagasił nogą świecę. Szatański uśmiech twarzy mu wykrzywił.
— Andreo! Andreo! — szepnął nieprzytomnie — poprzysiągłem ci kiedyś, że gdy po raz trzeci wpadniesz w moc moją, nie ujdziesz mi, dumna dziewczyno!

Podszedł do sofy, na której leżała nieprzytomna baronówna.

CXXIII
WOLA

Balsamo na Dżeridzie pędził lotem strzały do Paryża. Nic nie widział, nie słyszał, co się działo dokoła; domy i drzewa znikały za nim jak widma.
Przejezdni z przerażeniem ustępowali mu z drogi, biorąc go za szaleńca. Przeleciał w ten sposób milę, z zaiskrzonemi oczyma, z włosami rozwianymi, wyglądał rzeczywiście na warjata.
Za Wersalem osadził konia na miejscu. Otarł chustką wilgotne czoło, a lejce wypuścił z ręki.
— Biedny, głupi szaleńcze! — wołał z rozpaczą — ten pośpiech nic ci nie pomoże! teraz trzebaby mi tej siły woli, która mi tyle razy oddała usługi, śnie przybywaj! O! gdybym cię kiedy dostał w me ręce...
Zgrzytnął zębami.
— Głupcze! warjacie jakiś — szepnął — twoja wola nic już nie znaczy, Lorenza już przybyła, mówi: o niegodziwa nędzna kobieto! niema tortur tak strasznych, na jakie zasługujesz.
Jednakże... wiedzo, nauko... ja chcę tego! Spróbujmy! Lorenzo! Lorenzo! ja ci spać każę, Lorenzo! gdziekolwiek jesteś w tej chwili! Śpij i milcz!...
Nie, nic to już nie pomoże — mruknął niechcenie — nie wierzę już w nic. A jednak wiedza i wola są wszystkiem... Przebij mury, wolo moje! żądam tego całą potęgą duszy... Wolo moja goń nikczemnicę, dogoń ją, uderz w nią! Lorenzo! Lorenzo! śpij i milcz!
Wyciągnął ramiona w stronę Paryża. Nie pędził już jak wprzódy; szlachetny arab stąpał wolno po bruku, — pan jego rozważał spokojnie następstwa ucieczki Lorenzy. Dojechali do Sévres. Balsamo zatrzymał konia, widocznie czekał na kogoś.
Rzeczywiście człowiek jakiś zbliżył się do niego.
— Czy to ty, Fryc? — zapytał jeździec.
— Tak, panie.
— Masz dokładne wiadomości?
— Tak.
— Pani Dubarry jest obecnie w Paryżu, czy w Luciennes?
— W Paryżu.
Balsamo odetchnął.
— W jaki sposób się tu dostałeś?
— Na Sułtanie.
— Gdzież on?
— W podwórzu tej oberży.
— Osiodłany?
— Osiodłany.
— Przyprowadź go.
Fryc wyprowadził za chwilę Sułtana, był to koń rasy niemieckiej, powolniejszy od Dżerida, ale silny i wytrwały.
Balsamo, przy świetle latarni, napisał ołówkiem kilka słów na karcie.
— Wracj do Paryża — rzekł, podając bilet Frycowi — to oddasz do własnych rąk hrabiny Dubarry. Masz na to wszystkiego pół godziny czasu; potem wracaj do domu i czekaj tam na signorę Lorenzę, która zapewne powróci niedługo. Nie zadawaj jej żadnych pytań, nie zatrzymuj ani chwili, niech wejdzie do swego pokoju. Nadewszystko pamiętaj, żeby pani Dubarry za pół godziny otrzymała ten bilet.
— Dobrze, panie — odrzekł Fryc, wsiadając na konia.
Balsamo za trzy kwadranse wjechał do Paryża trochę uspokojony.
Nie mylił się; pomimo całego pośpiechu, Dżerid nie mógł na czas zdążyć, ale myśl mogła dogonić Lorenzę.
Z ulicy Św. Klaudjusza młoda kobieta weszła na bulwar, stamtąd na plac Bastylji. Miasta nie znała, pierwszą jej myślą była ucieczka z więzienia, drugą — zemsta.
Na przedmieściu Świętego Antoniego zaczepił ją jakiś młody człowiek i szedł za nią od kilku minut, przyglądając się jej oryginalnemu kostjumowi.
Lorenza, włoszka z okolic Rzymu, żyjąca samotnie w zamknięciu, nie stosowała się do mody; ubranie jej podobniejsze było do wschodniego niż do europejskiego. Suknię miała z jedwabiu, koronek i tiuluw tem powiewnem ubraniu wydawała się jakąś istotą nadziemską. Nosiła jednak tak modne w owej epoce buciki na wysokich obcasach, w których kobiety ani stać, ani chodzić prędzej nie mogły.
Młodzieniec łatwo dogonił młodą dziewczynę. Zaintrygowała go ona mocno; niepudrowane włosy, powiewne ubranie, oryginalnie zarzucona okrywka i błyszczące oczy zajęły chciwego wrażeń kawalera. Zbliżył się z kapeluszem w ręku.
— Pani widocznie bardzo pilno, a te nieznośne buciki przeszkadzają pani; podaj mi rączkę, piękna damo, odprowadzę cię, dokąd zechcesz.
Lorenza odwróciła się szybko i, wpatrując się w nieznajomego swemi głębokiemi czarnemi oczyma, odpowiedziała z prostotą:
— Jeśli sobie pan życzy, to i owszem.
Młody człowiek podał jej ramię.
— Dokąd pójdziemy? — zapytał.
— Do naczelnika policji.
Nieznajomy zadrżał.
— Do pana Sartines?
— Nie wiem, jak się nazywa, ale chcę mówić z naczelnikiem policji.
Młodzieniec zamyślił się. Kobieta tak młoda i piękna, w dziwnym stroju, spiesząca o ósmej godzinie wieczorem przez ulice Paryża, z kasetką pod pachą, wydała mu się bardzo podejrzaną. Zatrzymał się.
— Pan de Sartines, proszę pani — zawołał — mieszka na przedmieściu Saint-Germain, a to stąd bardzo daleko.
— Którędy iść trzeba na to przedmieście?
— Tędy; możeby zawołać dorożkę? — spytał grzecznie towarzyszki.
— Prawda, dorożkę... masz pan słuszność.
Nieznajomy przywołał fiakra.
— Gdzie mam zawieźć panią? — zapytał stangret.
— Do pałacu pana de Sartines.
Nieznajomy pomógł młodej kobiecie wsiąść do dorożki i pożegnał ją grzecznie.
Stangret zaciął konie. Wtedy to właśnie Andrea, uśpiona, zawiadomiła Balsama o zdradzie Lorenzy. W dwadzieścia minut potem młoda kobieta wysiadała przed pałacem.
— Czy czekać na panią? — spytał dorożkarz.

— Tak — odparła machinalnie Lorenza, wstępując na schody.

CXXIV
PAŁAC PANA DE SARTINES

Przedpokój, w którym znalazła się Lorenza, pełen był oficerów i żołnierzy; pierwszego z brzegu poprosiła o zaprowadzenie jej do inspektora policji; ten zaś odesłał ją do szwajcara. Ten przyjrzał się ze zdumieniem oryginalnej postaci, trzymającej w ręku przepiękną kasetkę. Pomyślał, iż wizyta ta musi być pilną i ważną, to też wskazał jej wejście sekretne, przez które o każdej godzinie dnia i nocy, można się było dostać do pana de Sartines.
Na górze woźny ją zatrzymał.
— Do kogo? — zapytał.
— Czy pan jesteś panem de Sartines? — spytała Lorenza.
Woźny cofnął się, zdumiony, że jest ktoś, kto może jego czarne skromne ubranie wziąć za kostjum dygnitarza, strojnego zwykle w złoto i srebro; ale wiadomą jest rzeczą, iż pułkownik nie gniewa się nigdy, gdy go nazwą generałem, to też woźnemu pochlebiło bardzo to uznanie. Przytem zaimponował mu cudzoziemski akcent kobiety, bogato ubranej i domyślał się, iż kasetka musi zawierać coś wyjątkowo ważnego.
Pan de Sartines lubił się otaczać licznym dworem, to też co najmniej pół tuzina sekretarzy obskoczyło Lorenzę.
Rezultatem wszystkich zapytań było, iż pana de Sartines niema w domu, że kto chce go dziś jeszcze widzieć, musi czekać. Młoda kobieta zasępiła się mocno. Na szczęście, powóz jakiś wjechał w bramę, a za chwilę woźny oznajmił Lorenzy, że pan de Sartines oczekuje.
Z pośpiechem minęła włoszka dwa ogromne salony, napełnione podejrzanemi osobami i kostjumami różnych narodowości; nareszcie wprowadzono ją do gabinetu, oświetlonego ogromną ilością świec.
Człowiek lat pięćdziesięciu pięciu, w szlafroku i ogromnej pudrowanej peruce, siedział na fotelu przed jakimś sprzętem, podobnym do szafy oszklonej i stąd przypatrywał się wchodzącym interesantom.
Był to sekretarzyk z licznymi szufladkami z których każda oznaczona była literą alfabetu. Tam chował pan de Sartines papiery, których nikt za jego życia czytać nie mógł, a których nawet i po śmierci ministra policji nie potrafiłby nikt odnaleźć, tak misternie były urządzone wszystkie skrytki. Sprzęt zawierał nadto dwanaście szuflad wyskakujących zapomocą tajemniczej sprężyny. Mebel ten podarowany został księciu Dubois, ten ofiarował go panu Dombreval, inspektorowi policji; ten zaś znowu zostawił go w upominku panu de Sartines. Szafę tę znano w całym kraju.
Wielu było mniemania, iż w szafie tej właśnie ukryte są akta dotyczące zboża, w którym Jego Królewska Mość Ludwik XV brał udział przy pomocy swego tajnego agenta, pana de Sartines.
Pan inspektor dostrzegł w lustrze poważną miną i oryginalną postać Lorenzy. Stanęła ona pośrodku gabinetu.
— Kto pani? — spytał, nie odwracając się Sartines — i czego sobie pani życzy?
— Czy mówię z panem de Sartines? — zagadnęła kobieta.
— Tak — odpowiedział krótko inspektor.
— Skąd mogę mieć tę pewność?
Pan de Sartines odwrócił się szybko.
— Czy odesłanie pani do więzienia ostatecznie ją przekona?
Lorenza nie odpowiedziała. Spojrzała dumnie wokoło siebie, jakby szukając krzesła, którego inspektor nie podał jej dotychczas.
Hrabia d’Alby de Sartines był człowiekiem dobrze wychowanym, spojrzenie pięknej kobiety upokorzyło go.
— Proszę usiąść — odezwał się mniej ostro.
Lorenza usiadła na fotelu.
— Mów pani prędko. Czego pani sobie życzy?
— Panie — rzekła kobieta — udaję się pod pańską protekcję.
Pan de Sartines rzucił na nią inkwizytorskie spojrzenie.
— Ah! ah! — odparł.
— Panie — ciągnęła Lorenza — człowiek jakiś porwał mnie od rodziny, człowiek ten ożenił się ze mną i więzi mnie od lat trzech; umieram z rozpaczy.
Pan de Sartines przyglądał się szlachetnej fizjognomji Lorenzy, a głos jej śpiewny i słodki mimowoli wzruszał go do głębi.
— Z jakiego kraju pani pochodzi?
— Rzymianką jestem.
— Jakie nosisz, pani, nazwisko?
— Nazywam się Lorenza Feliciani.
— Nie znam tej rodziny; czy jesteś pani szlachcianką?
— Tak, panie.
— O co mianowicie pani prosi?
— Proszą o wymierzenie sprawiedliwości i ukaranie człowieka, który mnie męczy i więzi.
— To mnie nie obchodzi, wszak jesteś pani jego żoną.
— On tak sądzi.
— Jakto?
— Ja nie pamiętam mego ślubu, wszystko to działo się podczas mego snu.
— Do djabła! Nie pojmują.
— Co takiego?
— Mówię, iż to mnie nie obchodzi, udaj się pani do prokuratora, do sądu, ja się do spraw małżeńskich nie wtrącam — rzekł pan de Sartines i zrobił ruch ręką, oznaczający, że posłuchanie skończone.
Lorenza nie ruszyła się z miejsca.
— Cóż jeszcze? — spytał zdumiony inspektor.
— Nie skończyłam bynajmniej jeszcze, mój panie! Nie przyszłam poto, aby skarżyć się przed panem, nie przyszłam poto, aby się pana radzić, ale poto, aby się zemścić. Rzymianki nie skarżą się, ale się mszczą.
— No... no... spiesz się przynajmniej, piękna pani, bo mój czas jest bardzo drogi.
— Przedewszystkiem, czy będę mogła liczyć na poparcie pana?
— Jakie mianowicie?
— Poparcie przeciw człowiekowi, na którym chcę się zemścić.
— Musi to być zatem człowiek potężny?
— Potężniejszy od króla.
— Tłumacz się jaśniej, droga pani. Jeśli chodzi o zemstę osobistą, zemścij się pani beze mnie, lecz jeśli popełnisz jaki występek, każę panią zaaresztować.
— Nie, mój panie, nie każesz mnie aresztować; zemsta moja jest sprawą niezmiernie doniosłą dla pana, dla króla, dla Francji. Chcę, przez zemstę, wydać tajemnicę tego człowieka.
— A! więc on ma tajemnicę? — zawołał pan de Sartines, zmieszany trochę wyniosłością i pewnością siebie włoszki.
— Wielkie tajemnice.
— Jakie?
— Polityczne.
— Mianowicie?
— Ale zapewnisz mi pan swoje poparcie?
— Jakiego rodzaju: pieniężne czy osobiste?
— Chcę wstąpić do klasztoru, żądam, aby klasztor ten był dla mnie grobem, właściwie idzie mi o to, aby żadna siła ludzka nie mogła mnie stamtąd wyprowadzić.
— Nie wiele zatem wymagasz pani. Zgadzam się najchętniej.
— Daje mi pan słowo honoru?
— Daję je najuroczyściej.
— Oto jest kasetka; zawiera ona tajemnice które zagrażają królowi i państwu.
— Znasz je więc pani?
— Bardzo powierzchownie; wiem tylko, że istnieją.
— Czy ważne?
— Straszne.
— Tajemnice polityczne?
— Czy nie słyszałeś pan nigdy o istnieniu tajemniczego stowarzyszenia?
— Wolnomularzy?
— Niewidzialnych.
— Słyszałem, ale nie wierzę.
— Gdy otworzysz pan tę kasetkę; to zapewne uwierzysz.
— Ach! — zawołał żywo naczelnik — zobaczmy.
Wziął kasetkę z rąk Lorenzy, a po chwili zatrzymał się i stawiając ją na biurku, rzekł z niedowierzaniem.
— Otwórz ją pani sama.
— Nie mam klucza.
— Jakto, przychodzisz pani bez klucza? Przynosisz kasetkę, od której zależy spokój króla i Francji, i zapominasz klucza?!
— Czy tak trudno otworzyć zamek?
— Zapewne że nie, jeśli się go zna dokładnie; oto pęk kluczy, otwierających wszelkie zamki, otwórz pani — odezwał się, przypatrując się bladej, ale spokojnej kobiecie.
— Daj pan — odrzekła.
— Proszę.
Wzięła klucze, rękę miała zimną, jak lód.
— Dlaczegóż nie zabrałaś pani klucza ze sobą?
— Bo właściciel tej kasetki nie rozłączą się z nim nigdy.
— Kim jest ten człowiek, o którym utrzymujesz pani, że jest potężniejszym od króla?
— Kim on jest, nie wiem, jak długo już żyje — nie wiem, od wieków chyba, czyny jego Bóg tylko osądzi.
— Ale nazwisko jego?
— Zmieniał je już dziesięć razy.
— Pod jakim znasz go pani?
— Acharat.
— Gdzie mieszka?
— Ulica Saint...
W tej chwili Lorenza upuściła kasetkę i klucze; wszystkie fibry w niej drżały, chciała odpowiedzieć, lecz usta nie wydały głosu, wyciągnęła ręce przed siebie, wyprężyła się i padła na dywan.
— Biedna kobiecina! — szepnął pan de Sartines — co jej się stało? Śliczne dziecko, co za figurka! och! miłość gra główną rolę w tej zemście.
Zadzwonił, podniósł sam z ziemi młodą kobietę, bladą i sztywną, jakby nieżywą.
Dwóch służących weszło natychmiast.
— Zanieście uważnie tę młodą damę do sąsiedniego pokoju — rozkazał. — Przywróćcie ją do przytomności. Tylko delikatnie.

Służący wynieśli Lorenzę.

CXXV
SZKATUŁKA

Pan de Sartines, pozostawszy sam, wziął szkatułkę do ręki, oglądał ją i obracał na wszystkie strony, jak człowiek, umiejący ocenić całą doniosłość odkrycia.
Następnie wyciągnął rękę i podniósł pęk kluczy, upuszczony przez Lorenzę.
Próbował wszystkich z kolei, nie pasował żaden.
Wyciągnął znów trzy, czy cztery podobne pęki ze swej szuflady.
Był to zbiór najrozmaitszych okazów kluczy od drzwi, mebli, szkatułek, kuferków, najzwyczajniejszych i skomplikowanych, dużych i mikroskopijnych, tak że można powiedzieć, iż pan de Sartines posiada wszelkie znane dotąd gatunki kluczy.
Ale chociaż spróbował dwadzieścia, pięćdziesiąt i sto, żaden ani razu nawet nie chciał się obrócić w zamku.
Pan de Sartines wywnioskował stąd, że musiał to być tylko pozorny zamek, do którego i klucz naturalnie był pozorny.
Wyjął więc z tej samej szuflady maleńkie dłutko i młotek, a za chwilę biała jego, delikatna, ręka, wysuwająca się z szerokiego mankieta, wysadziła zameczek, wiernego stróża nietykalności szkatułki.
Natenczas, w miejsce domniemanej machiny piekielnej lub trucizn, których woń sama mogłaby pozbawić Francję jednego z najważniejszych urzędników — ukazała się plika papierów.
Pierwsze wyrazy, jakie wpadły w oczy szefowi policji, były nakreślone zmienionym charakterem:
„Mistrzu, czas zmienić nazwę Balsamo“.
Podpisu innego prócz trzech liter L. P. D. nie było.
— O! o! wykrzyknął, muskając loki peruki, pisma tego nie znam, ale zdaje mi się, że na pewno znam nazwisko Balsamo... przekonajmy się, przejrzyjmy listę na B.
I, otworzywszy jedną z dwudziestu czterech szuflad, wydobył mały rejestrzyk, na którym wypisane było, drobnem, pełnem skróceń, pismem trzysta, czy czterysta nazwisk z różnemi notatkami.
— Ho! ho! zamruczał! a to tego dużo przy owym Balsamo!.. i odczytał całą stronicę, okazując żywe oznaki niezadowolenia.
Następnie, złożywszy rejestrzyk na miejscu, przyglądał się znów temu, co się znajdowało w szkatułce. Głębszego wrażenia doznał, gdy zobaczył listę nazwisk i cyfr.
Papier, który wydał mu się bardzo ważnym, mocno był już zniszczony i przepełniony znakami i uwagami, pisanemi ołówkiem. Pan de Sartines zadzwonił, ukazał się służący.
— Poproś natychmiast pana sekretarza — rozkazał. Służący wyszedł.
W dwie minuty potem sekretarz, z piórem w ręku, kapeluszem pod jedną pachą, kilku grubszemi książkami pod drugą, w kitajkowych rękawkach, wciągniętych na rękawy surduta, ukazał się na progu gabinetu.
Pan de Sartines, ujrzawszy go w przeciwległem zwierciadle, podał mu papier przez ramię.
— Odcyfrujno to — rzekł.
Człowiek ten, używany do rozwiązywania zagadek, był szczupły, z zaciśniętemi wargami, zmarszczonemi brwiami, jakby z natężenia myśli, czaszkę miał podłużną, szpiczastą, z czołem wtył uciekającem, policzkami mocno wystającymi i głęboko osadzonemi przygasłemi oczami, które się rzadko tylko ożywiały.
Pan de Sartines nazywał go La Fouine.
— Siadaj pan — rzekł doń, widząc iż obładowany słownikami, kodeksem, rejestrem i piórem, nie wiedział, co z sobą zrobić.
La Fouine usiadł skromnie na krześle, zsunął nogi i, z miną najobojętniejszą, zaczął pisać na kolanie, szukając czegoś raz, po raz, to w słowniku, to w pamięci.
W pięć minut zdążył napisać poniższe:

§ 1.
„Rozkaz zgromadzenia trzech tysięcy braci w obrębie Paryża”.
§ 2.

„Rozkaz zebrania trzech kół i sześciu lóż”.

§ 3.

„Rozkaz zebrania straży dla wielkiego mistrza i zapewnienia czterech mieszkań, z których jedno ma być w zabudowaniach królewskich”.

§ 4.

„Rozkaz dostarczenia pięciu tysięcy franków do jego rozporządzenia — dla policji”.

§ 5.

„Rozkaz wciągnięcia do pierwszego z kół paryskich całego kwiatu przedstawicieli literatury i filozofów”.

§ 6.

„Rozkaz zupełnego pozyskania biura policyjnego, a przedewszystkiem naczelnika policji, już to zapomocą przekupienia, podstępu lub nawet gwałtu”.
La Fouine zatrzymał się tu na chwilę, nie dlatego, aby się chciał zastanowić; wiedział on dobrze że byłby to występek, którego strzegł się jak ognia, ale z tej prostej przyczyny, że stronica była już zapisana, a atrament mokry. Trzeba więc było zatrzymać się z konieczności.
Pan de Sartines z niecierpliwością wyrwał mu papier z ręki i czytał.
Przy ostatnim paragrafie przerażenie odbiło się na jego twarzy, która powlekła się śmiertelną bladością.
Nie zwrócił już tej ćwiartki sekretarzowi, ale podał nową.
Sekretarz rozpoczął w dalszym ciągu odcyfrowywanie zagadkowego kryptogramu, co czynił z szybkością i wprawą, któraby niezawodnie przeraziła autorów tajemniczych znaków.
Tym razem pan de Sartines, nie tracąc chwili czasu, jednocześnie czytał mu przez ramię:

§ 7.

„Pozbyć się w Paryżu nazwiska Balsamo, które już zaczyna być nadto znanem i zastąpić je nazwiskiem hrabia de Fe...”
Koniec tego wyrazu zalała wielka czarna plama atramentu, czyniąc go nieczytelnym.
W chwili kiedy pan de Sartines szukał w myśli końcowych sylab nazwiska, rozległ się dzwonek i służący wchodząc, oznajmił.
— Pan hrabia de Fenix.
Pan de Sartines wydał stłumiony okrzyk i chwycił się oburącz za głowę, narażając tem na potarganie artystycznie ułożonej peruki. Prędko się jednak opanował, i wskazał swemu sekretarzowi ukryte w ścianie drzwiczki, za któremi tenże natychmiast zniknął. Sam zaś, z miną zupełnie obojętną, usiadł przy biurku i odezwał się do służącego:
— Prosić.
W sekundę potem pan de Sartines ujrzał w lustrze surową twarz hrabiego, którego widział już raz na dworze królewskim, w dniu prezentacji pani Dubarry.
Balsamo wszedł z zupełną swobodą.
Pan de Sartines wstał, złożył zimny ukłon hrabiemu, i usiadł na fotelu, krzyżując ceremonjalnie nogi.
Od pierwszego rzutu oka de Sartines zrozumiał powód i cel tej wizyty.
Balsamo zaś, również od pierwszego rzutu oka, spostrzegł na biurku pana de Sartines otwartą, nawpół wypróżnioną, szkatułkę.
Spojrzenie to, choć przelotne, nie uszło uwagi naczelnika policji.
— Jakiemuż szczęśliwemu trafowi zawdzięczam zaszczyt oglądania pana hrabiego u siebie?
— zapytał de Sartines.
— Panie — odrzekł Balsamo z uśmiechem, pełnym uprzejmości — miałem honor być przedstawionym wszystkim panującym, wszystkim ministrom i ambasadorom Europy, nie znalazłszy jednak nikogo, ktoby mnie panu przedstawił, przyszedłem uczynić to sam.
— W samej rzeczy, jak się to szczęśliwie składa. Przybył pan jakby na zamówienie i gdyby pan nie był sam się tu znalazł, sądzę, że byłbym zmuszony zawezwać go do siebie.
— A więc — odparł Balsamo — jakże to dobrze się stało.
Pan de Sartines pochylił się z uśmiechem ironicznym.
— Czemże mogę panu służyć? — ciągnął dalej Balsamo z taką swobodą, że nawet najlżejszy cień wzruszenia lub obawy nie zaćmił spokojnie uśmiechniętej jego twarzy.
— Pan hrabia musiał wiele podróżować, zauważył naczelnik policji.
— Bardzo wiele, łaskawy panie.
— Tak?...
— Może pan sobie życzysz jakichś objaśnień geograficznych! Człowiek pańskich zdolności i polotu nie przestaje tylko na samej Francji, obejmuje Europę... świat cały...
— Geograficznych objaśnień niekoniecznie mi potrzeba, panie hrabio, raczej, wyjaśnień psychologicznych.
— O! nie krępuj się pan wcale, bardzo proszę, jestem na usługi.
— Otóż wyobraź sobie, panie hrabio, że ja właśnie poszukuję człowieka nader niebezpiecznego, tak, na honor, człowieka, który jest zarazem ateuszem.
— O!
— Spiskowcem.
— O!
— Fałszerzem.
— O!
— Cudzołożnikiem, fałszerzem pieniędzy, szarlatanem, naczelnikiem sekty; człowieka, którego historję posiadam w swych aktach, notatkach w tej szkatułce, którą pan tu widzisz, jednem słowem wszędzie.
— Tak, tak, pojmuję — odparł Balsamo — posiadasz pan historję, brak ci tylko osoby.
— Właśnie.
— Do djabłal a to, jak sądzę, byłoby ważniejszem.
— Bezwątpienia; ale przekonasz się pan, jak jesteśmy już blisko i tego, aby mieć osobę; prawda, że nawet Proteusz nie przybrał więcej postaci; Jowisz nie miał więcej nazw, niż ich posiada sam tajemniczy podróżnik: Acharat w Egipcie, Balsamo we Włoszech, Somini w Sardynji, margrabia d’Anna na Malcie, margrabia Pellegrini na Korsyce, w końcu hrabia de...
— Hrabia de?... — zapytał Balsamo.
— Otóż to właśnie, że tego ostatniego nazwiska nie mogłem dokładnie odczytać; ale pan mi pomożesz, nieprawdaż?... jestem tego pewny, bo nie może być, abyś pan w swych licznych podróżach nie poznał tego człowieka i nie spotykał go w tych wszystkich miejscowościach, dopiero co wymienionych przezemnie.
— Być może; zobaczymy to po dokładniejszych objaśnieniach, jeśli łaska — odparł Balsamo z najzupełniejszym spokojem.
— A! rozumiem, życzysz pan sobie rysopisu, nieprawdaż, panie hrabio?
— Tak, panie.
— A więc — mówił pan de Sartines, utkwiwszy badawcze oko w panu Balsamo — jest to człowiek w pańskim wieku, pańskiej postawy i powierzchowności, jest to czasem magnat, rzucający złotem w prawo i lewo, to szarlatan, szukający tajemnic przyrody, to potajemny członek jakichś tajemniczych stowarzyszeń, zaprzysięgający, wśród cieniów nocy, śmierć monarchom i upadek tronom!...
— O! to jeszcze bardzo niedokładne i niepochwytne wskazówki!
— Jakto niedokładne?
— Gdybyś pan wiedział, ilu widziałem ludzi podobnych do portretu, nakreślonego przez pana w tej chwili.
— Doprawdy!
— Bezwątpienia; bądź więc pan trochę dokładniejszym, jeśli ja mam coś dopomóc. Najprzód powiedz mi pan, w którym kraju najczęściej ten człowiek przebywa.
— Mieszka we wszystkich.
— Ale w tej chwili naprzykład?
— W obecnej chwili znajduje się we Francji.
— I cóż on we Francji porabia?
— Kieruje olbrzymim spiskiem.
— To już szczęśliwa wskazówka; a jeśli jeszcze panu wiadomo, jakim spiskiem kieruje, poznasz pan nić, po której dojdziesz do kłębka, to według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdziesz pan i tego człowieka.
— I ja jestem tego zdania.
— A więc, jeśli tak, dlaczegóż pan szuka mej rady. Pomoc moja staje się już niepotrzebną.
— Właśnie, zastanawiam się jeszcze.
— Nad czem?
— Nad tem...
— No proszą...
— Czy go mam aresztować... tak, czy nie...
— Tak, czy nie?
— Tak, czy nie...
— Ależ panie naczelniku policji, nie rozumiem tego: bo przecież jeśli spiskuje...
— Tak, ale jeśli osłania go potrosze jakieś nazwisko, tytuł?...
— A! rozumiem. Ale jakież nazwisko, jakiż tytuł? To musiałbyś mi pan koniecznie wyjaśnić, abym był w stanie dopomóc pańskim poszukiwaniom.
— Powiedziałem już panu, że znam nazwisko, pod którem się ukrywa, lecz...
— Lecz nie znasz pan tego, pod którem się ukazuje, nieprawdaż?
— W samej rzeczy; i gdyby nie to...
— Gdyby nie to, kazałbyś go pan aresztować?
— Bezzwłocznie.
— A więc, kochany panie de Sartines, jakże to szczęśliwie, że ja tu przybyłem, jak powiedziałeś mi to pan przed chwilą, bo właśnie mogą panu oddać przysługą, której pan ode mnie żądasz.
— Pan?
— Tak, ja.
— Więc pan powiesz mi jego nazwisko?
— Tak.
— Nazwisko, pod którem występuje?
— Tak.
— To ono jest panu znane?
— Najzupełniej.
— Więc jakież to nazwisko? — zapytał pan de Sartines, spodziewając się jakiegoś kłamstwa lub wybiegu.
— Hrabia de Fenix.
— Jakto nazwisko, pod którem kazałeś się pan oznajmić?
— Tak, panie, to samo, którem kazałem się oznajmić.
— Pana rzeczywiste nazwisko?
— Tak, panie.
— Zatem ów Acharat, ów Somini, margrabia d’Anna, margrabia Pellegrini, Józef Balsamo, to pan?
— Ależ tak, ja, we własnej osobie! — rzekł spokojnie Balsamo.
Pan de Sartines zamilkł na chwilę, jakby starając się ochłonąć z wrażenia, które wywarła na nim ta zuchwała otwartość.
— Widzisz pan, że zgadłem — odrzekł nareszcie — bo z góry byłem przekonany, że ów Balsamo i hrabia de Fenix są jedną i tą samą osobą.
— O! jesteś pan wielkim mistrzem, przyznaję.
— A pan wielkim lekkoduchem — odparł naczelnik żandarmerji, kierując się ku taśmie od dzwonka.
— Lekkoduchem, dlaczego?...
— Bo za chwilę będziesz pan aresztowany z mego rozkazu.
— O! za pozwoleniem — zawołał Balsamo, stając między panem de Sartines’a dzwonkiem — alboż to mnie można aresztować, mnie?
— A jakimże to sposobem powstrzymasz mnie pan od tego, co?
— Pytasz pan?
— Tak.
— Mój kochany naczelniku policji, bardzo prostym sposobem, oto w łeb ci strzelę.
I Balsamo, natychmiast wyjąwszy z kieszeni piękny pistolet, tak wspaniale inkrustowany i rzeźbiony, jakby wyszedł z pod dłuta Benwenuta Cellini, wycelował spokojnie w głowę pana de Sartines, który pobladł i padł na fotel.

— Tak — rzekł Balsamo, przyciągając drugi fotel i siadając najspokojniej przy naczelniku policji — teraz, kiedyśmy już przy sobie usiedli, możemy trochę pogawędzić.

CXXVI
POGAWĘDKA

Pan de Sartines potrzebował chwili czasu, aby przyjść do siebie po tak gwałtownem wstrząśnieniu.
Przed oczami miał ciągle grożącą mu lufę pistoletu, a na czole jakby czuł jeszcze dotknięcie żelaza.
Nareszcie zapanował nad sobą. — Panie — odezwał się, — masz nade mną pewną wyższość, bo wiedząc z kim mam do czynienia, nie przedsięwziąłem jednak żadnych środków ostrożności, jakie są zwykle stosowane względem pospolitych zbrodniarzy i przestępców.
— Ależ napróżno gniewasz się pan i unosisz, a nie spostrzegasz, jak jesteś niesprawiedliwym. Przybyłem tu, ażeby wyświadczyć panu przysługę.
Pan de Sartines poruszył się niespokojnie.
— Tak, panie — powtórzył Balsamo — przysługę, a pan nie doceniasz moich chęci; pan niepokoisz się spiskowcami, a ja właśnie chcę odkryć panu spisek.
Napróżno jednak Balsamo tracił słowa, gdyż pan de Sartines na niczem innem nie był w stanie skupić uwagi, i wciąż tylko o tem myślał, iż tak niebezpieczną, a ważną osobistość ma przed sobą; pochłaniało to jego uwagą tak dalece, że nawet wyraz: spisek, który kiedyindziej byłby go ze snu obudził i postawił na równe nogi, w tej chwili tylko się obił o jego uszy.
— Pojmujesz, pan, zapewne, moje stanowisko we Francji; jestem ambasadorem, mniej lub więcej, tajnym, Jego Mości Króla pruskiego, a kto powie — ambasador, to tak samo jakby powiedział — ciekawy. W roli ciekawego muszą zatem wszystko wiedzieć, i niema rzeczy, która byłaby mi obojętną. Otóż, jedną z najlepiej zbadanych przeze mnie kwestyj, jest sprawa magazynowania zboża.
Jakkolwiek Balsamo wymawiał te słowa z całą prostotą i naturalnością, posiadały one jednak taką siłą magnetyczną, że naczelnik policji, jakby ze snu zbudzony, zwrócił całą uwagą na mówiącego.
Podniósł powoli głową, pytając:
— Cóż to jest ta kwestja zbożowa? — a mówiąc to, silił się na taki sam spokój i pewność siebie, jakie od początku rozmowy okazywał Balsamo. — Zechciej pan mnie objaśnić.
— I owszem, oto jak się rzeczy mają:
— Słucham...
— O!.. jestem tego pewny... Zręczni spekulanci, potrafili przekonać Jego Mość Króla Francji, o potrzebie budowania śpichlerzy i gromadzenia zboża na wypadek głodu. Postawiono więc spichlerze; zaprojektowano obszerne, nie szczędzono niczego, ani cegły, ani kamienia i stanęły olbrzymie gmachy.
— Cóż dalej?
— Dalej trzeba je było napełnić; spichlerze puste nie mają celu, więc je napełniono.
— No i cóż?... — zapytał, jakby mimowolnie, Sartines, nie mogąc zrozumieć, do czego Balsamo zmierza.
— Otóż, jak łatwo się domyślić, ażeby zapełnić wielkie spichlerze, trzeba było zgromadzić bardzo wiele zboża, nieprawdaż?...
— Bezwątpienia.
— Nie na tem koniec. Wycofać bardzo wiele zboża z obiegu, to znaczy wywołać w kraju głód; bo uważaj pan, wszelka wartość, wycofana z obiegu, równa się brakowi produkcji. Tysiące worków, zamkniętych w śpichlerzu, to o tysiąc worków mniej w kraju. Pomnóż pan teraz ten tysiąc worków, choćby przez dziesięć; o tyle kraj staje się uboższym w zboże.
Panem de Sartines wstrząsnął nerwowy kaszel.
Balsamo wstrzymał się i czekał cierpliwie, aż kaszel przeszedł.
— Zatem — ciągnął dalej — przez wycofanie zboża nie wzbogaca się nikt, tylko spekulant zbożowy, czy to jasne?...
— Zupełnie jasne — odparł pan de Sartines — ale z tego widzę, że masz pan śmiałość, czy nierozwagę, donosić mi o występku, w którym sam Najjaśniejszy Pan brałby udział.
— Właśnie — odparł Balsamo, — zrozumiałeś mnie pan dobrze.
— To za śmiało, mój panie i doprawdy ciekaw jestem, jak Najjaśniejszy Pan przyjmie pańskie oskarżenie; boją się, aby rezultat nie był zupełnie taki sam, jaki miałem na myśli, gdym przed pańskim przybyciem przeglądał papiery w tej szkatułce; w każdym razie, strzeż się pan, bo jesteś na drodze do Bastylji.
— O!.. teraz znów mnie pan nie rozumiesz.
— Jakto?..
— Mój Boże, jakże mnie pan źle sądzisz, krzywdą mi wyrządzasz, uważając mnie za tak ograniczonego!... Jakto pan wyobrażasz sobie, że ja mogą rzucić oskarżenie na króla, ja, ambasador, ciekawy?.. Ależ byłby to krok głupca. Wysłuchaj mnie, pan, do końca i dopiero osądź!..
Pan de Sartines uczynił nieokreślony ruch głową.
— Ci, którzy wykryli spisek przeciw narodowi francuskiemu, (wybacz pan, że mu zabieram czas drogi, ale przekonasz się pan wkrótce, że nie będzie on zupełnie stracony) ci zatem, którzy odkryli spisek przeciw narodowi francuskiemu, są to ekonomiści, bardzo pracowici, bardzo drobiazgowi, którzy, zwróciwszy badawczy wzrok i lupą na to szachrajstwo, przekonali się, że sam król prowadzi tę grę. Wiedzą oni dobrze, że Jego Królewska Mość utrzymuje dokładne rejestry cen zboża na różnych rynkach; wiedzą, że król zaciera ręce z zadowolenia, kiedy podwyżka tych cen przyniesie mu osiem, albo dziesięć tysięcy talarów do kieszeni; ale i to jest mi również wiadome, że przy boku Jego Królewskiej Mości stoi człowiek, który ułatwia wszelkie operacje, człowiek, który jako urzędnik, z natury rzeczy, ma dozór nad wszelkimi zakupami, ładowaniem, transportami, człowiek, który jednem słowem, działa za króla. Otóż, ekonomiści, ludzie nie rozstający się ani na chwilę z lupą obserwacyjną, nie będąc ani głupcami, ani niedołęgami, nie zwracają się wcale przeciw królowi, o nie; tylko przeciw jego zaufanemu, mój kochany panie, przeciw temu urzędnikowi, agentowi, który zarazem urzęduje i prowadzi szachrajstwa dla Jego Królewskiej Mości.
Pan de Sartines był mocno zajęty przyprowadzeniem do równowagi swej okazałej peruki, ale jakoś napróżno.
— Tak, mój panie, zbliżamy się do celu, owóż jak panu było wiadomem, panu, który jesteś naczelnikiem policji, że ja jestem hrabią de Fenix, tak i mnie wiadomem jest, że pan jesteś panem de Sartines.
— Więc cóż z tego?... — odrzekł de Sartines zmieszany. — Tak, jestem de Sartines i cóż z tego?..
— Ależ zrozum pan, pan de Sartines jest właśnie tą kreaturą królewską, tą osobą do rachunków, wypłat, transportów, szachrajstw, tym samym właśnie, który, jużto bez wiedzy króla, już to z jego wiadomością, frymarczy żołądkami dwudziestu siedmiu miljonów francuzów, podczas gdy obowiązkiem jego z urząd u jest dbać o ich dobro i żywienie w możliwie najlepszy sposób.
Wyobraź pan sobie podobne odkrycie! Pan nie jesteś bynajmniej kochanym przez naród, król nie należy do bardzo czułych; skoro tylko da się słyszeć głos zgłodniałych tłumów, dopominający się pańskiej głowy, król, jużto aby zatrzeć wszelki ślad porozumienia z panem, jużto, aby wymierzyć sprawiedliwość, jeśli nie miał w tem współudziału, król nie zawaha się skazać pana na szubienicą, zgotować panu los taki, jaki spotkał d’Enguerrand de Marigny; czy przypominasz pan sobie?
— Niezupełnie — odrzekł pan de Sartines bardzo blady — zresztą dajesz pan dowód wielkiego nietaktu, mówiąc o szubienicy człowiekowi na mojem stanowisku.
— O! jeśli panu o niej wspominam, mój drogi panie — odparł Balsamo — to dlatego, że mi stoi przed oczyma biedny Enguerrand. Przysięgam panu, był to człowiek bez zarzutu, szlachcic normandzki, z bardzo starożytnej rodziny. Był on szambelanem dworu, kapitanem, intendentem finansów i budowli; był hrabią de Longueville, a to o wiele znakomitsze hrabstwo, niż pańskie hrabstwo d’Alby. I pomimo tego wszystkiego widziałem go na szubienicy Montfaucon, którą sam kazał ongiś wystawić i Bogu dzięki, nie mogą sobie nic wyrzucać, bo powtarzałem mu bezustannie: „Enguerrand, mój drogi Enguerrand, pamiętaj, ażebyś się Karolowi Walezjuszowi nie wydał rozrzutnym w szafowaniu pieniędzmi skarbowymi, bo on nie lubi przebaczać. Nie słuchał mnie, niestety, i marnie zginął. A gdybyś pan wiedział ilu prefektów policji widziałem w tem położeniu, począwszy od Piłata ponckiego, który skazał Jezusa Chrystusa, aż do pana Bertin de Belle-lsle, pana de Brantôme, pańskiego poprzednika.
Pan de Sartines powstał, napróżno usiłując ukryć wzruszenie.
— A więc oskarżaj mnie pan, jeśli ci się podoba: co mnie może obchodzić opinja takiego, jak pan, człowieka.
— Strzeż się, mój panie — rzekł Balsamo — często ci, którzy nam się wydają nic nieznaczącymi, mogą wiele, a nawet wszystko. Jeżeli zechcę przesłać tę historję zakupu zboża, z jej wszystkimi szczegółami i odcieniami, memu korespondentowi lub Fryderykowi Wielkiemu, który, jak panu wiadomo, jest filozofem; jeśli król Fryderyk zechce przesłać rzecz całą z własnoręcznemi uwagami panu Voltaire’owi; skoro tenże na tem tle osnuje jakąś śmieszną, zabawną powiastkę w rodzaju: „Człowieka z czterdziestoma talarami“; jeśli pan d’Alembert, ten świetny matematyk, wyliczy, że ziarnkami zboża, wydartemi ludowi przez pana, możnaby wyżywić sto miljonów ludzi przez trzy lub cztery lata; jeśli Helvétius dowiedzie, że gdyby talary, stanowiące wartość tych ziarnek, poukładać w stosy, mogłyby księżyca dosięgnąć, jeśli te obliczenia dadzą temat sztuki panu de La Harpe, lub panu Diderot’owi do rozmowy „Ojca rodziny“, albo do jakiej broszury Janowi-Jakóbowi Rousseau z Genewy, który także nieźle kąsa, gdy chce, albo do maleńkiego listu otwartego panu Grimm; albo do miłej powiastki moralnej panu do Marmontel, który pana zgubi, broniąc niedołężnie, jeśli zaczną o tej kwestji mówić w kawiarni Regencji, w Palais Royal, u Audinot’a, w balecie królewskim, utrzymywanym, jak pan wiesz, przez pana Nicolet: o! panie hrabio d’Alby, będziesz bardzo nieszczęśliwym naczelnikiem policji; jeszcze gorzej wyglądać będziesz niż biedny d’Enguerrand de Marigny, o którym pan słuchać nawet nie chciałeś. Bo on, choć prowadzony na szubienicą, utrzymywał że jest niewinnym, a słowa jego brzmiały z takiem przekonaniem i dobrą wiarą, że im w zupełności wierzyłem.
Pan de Sartines, już ostatecznie wyczerpany, nie zważając na nic, zdjął bez ceremonji peruką i otarł obfite krople potu z czoła i głowy.
— A więc niech i tak będzie; ale to niczemu nie przeszkadza. Jeśli pan możesz, zgub mnie; pan masz swoje dowody, ale i ja mam swoje; zachowaj swoją tajemnicą, ja zachowam szkatułką.
— Znowu gruba pomyłka; dziwią się mocno, że może jej ulegać człowiek taki, jak pan; ta szkatułka...
— Cóż ta szkatułka?
— Nie zostanie wcale u pana.
— A prawda — zawołał de Sartines — zapomniałem, że hrabia de Fenix jest rycerskim człowiekiem, który w braku innych środków, gotów zawsze torować sobie drogę z pistoletem w ręku. Zapomniałem o pistolecie pańskim, bo schowałeś go pan do kieszeni; wybacz mi pan, panie ambasadorze.
— E! mój Boże, nie idzie tu wcale o pistolet, panie de Sartines; przecież nie przypuszczasz pan, abym chciał zbrojnie lub siłą pięści, wydrzeć ci szkatułkę; nie na wiele by się to przydało, gdyż tyle mam rozumu, iż mogę sobie wyobrazić, że jeszczebym schodów nie dosięgnął, a na dzwonek pana i wołanie „łapaj złodzieja!“ jużby mnie schwytano. O! wcale nie o tem myślałem, gdym mówił, że szkatułka u pana nie zostanie, rozumiałem przez to, że mi ją pan sam oddasz z dobrej i nieprzymuszonej woli.
— Ja? — krzyknął szef policji, uderzając pięścią w szkatułkę z taką siłą, iż zdawało się, że ją zgruchocze.
— Tak... pan.
— Wolne żarty, mój panie! Ale co do odebrania szkatułki, zapewniam, że z życiem mi ją tylko wydrzesz. Z życiem! powtarzam panu: czyż już tysiąc razy nie naraziłem życia, czyż zresztą nie jestem obowiązany do ostatniego tchnienia, do ostatniej kropli krwi, służyć Najjaśniejszemu Panu? Odbierz mi życie! możesz pan to zrobić, ale hałas sprowadzi mścicieli, Bóg udzieli mi jeszcze tyle sił i głosu, aby cię oskarżyć o wszystkie twe występki i zbrodnie. Co — panu miałbym oddać tę szkatułkę? Gdyby się jej piekło domagało ode mnie jeszczebym nie oddał!
— Ja też nie mam najmniejszego zamiaru posługiwać się w tym razie siłami piekielnemi; wystarczy mi pomoc osoby, która w tej chwili puka do bramy pańskiego podwórza.
Rzeczywiście, trzy miarowe uderzenia rozległy się w tej samej chwili.
— I której powóz, słuchaj pan — ciągnął dalej Balsamo — wjeżdża obecnie w podwórze.
— Widać że jakiś pański przyjaciel zaszczyca mnie swą wizytą.
— Masz pan słuszność, to mój przyjaciel.
— I sądzisz pan, że mu zwrócę szkatułkę?
— Tak, kochany panie de Sartines, oddasz mu ją.
Naczelnik policji nie zdołał jeszcze wymówić słów najwyższego oburzenia, kiedy służący spiesznie otwierając drzwi, oznajmił, że pani hrabina Dubarry prosi o posłuchanie.
Pan de Sartines zadrżał, spojrzał, zdumiony, błędnym wzrokiem na swego przeciwnika, który musiał użyć całej siły panowania nad sobą, aby nie parsknąć śmiechem.
W tejże samej chwili, tuż za służącym, ukazała się pełna życia, strojna, roztaczająca woń perfum, kobieta, która nie uważała widocznie za potrzebne czekać na pozwolenie wejścia. Piękna hrabina Dubarry, szeleszcząc jedwabiami, weszła do gabinetu naczelnika policji.
— Więc to pani, pani! — odezwał się zmieszany de Sartines, przyciskając do piersi otwartą szkatułkę, którą pod wpływem przerażenia pochwycił w drżące dłonie. \ — Dzień dobry, Sartines — powiedziała hrabina z wesołym uśmiechem.
— Dzień dobry, kochany hrabio — dodała zwracając się do Balsama.
I wyciągnęła doń piękną rączkę.
Balsamo pochylił się poufale i złożył pocałunek na tej samej białej dłoni, na której spoczywały tyle razy usta królewskie.
Jednocześnie potrafił szepnąć kilka wyrazów tak umiejętnie i przelotnie, że de Sartines nie mógł nic zauważyć.
— Ale, otóż i moja szkatułka! — zawołała nagle hrabina.
— Jakto, pani szkatułka? — wyjąkał de Sartines.
— A naturalnie — moja własna szkatułka! a pan ją otworzyłeś i nie wstydzisz się wcale?
— Ależ pani!
— Ol doskonale, ja to zaraz pomyślałam... Skradziono mi tę szkatułkę, więc powiedziałam sobie: „Muszę się udać do Sartines’a, on mi ją wynajdzie“. No i właśnie jest już u pana. Dziękuję bardzo.
— I, jak pani widzisz — dodał Balsamo — nawet ją otworzył.
— Tak, rzeczywiście! Któżby pomyślał? Ależ to szkaradnie, mój Sartines!
— Pani wie, ile dla niej mam szacunku, pozwolą sobie jednak zapytać czy nie wprowadzono pani przypadkiem w błąd?
— W błąd wprowadzono? — przerwał Balsamo — czy to pan mnie ma na myśli?
— Już ja wiem, co myślą — odparł pan de Sartines.
— Ale ja nie wiem — szepnęła pani Dubarry do Balsama — cóż to wszystko ma znaczyć, kochany hrabio — mówiła dalej cichym głosem obiecałam, że spełnią pierwszą pańską prośbą, więc gotowa jestem to uczynić, bo danego słowa dotrzymują jak mężczyzna — ale czegóż chcesz pan ode mnie? Pani — głośno odpowiedział Balsamo — powierzyłaś mi przed kilkoma dniami tę szkatułkę, ze wszystkiem, co zawiera.
— A tak, rzeczywiście — odrzekła pani Dubarry, odpowiadając równocześnie spojrzeniem na spojrzenie Balsama.
— Jakto, rzeczywiście? pani hrabina mówi: rzeczywiście — krzyknął pan de Sartines zrozpaczony.
— Tak, tak, powiedziałam to dość głośno i dobitnie, abyś pan usłyszał dokładnie.
— Szkatułkę, w której mieści się najmniej z dziesięć spisków!
— A! panie de Sartines, już się sam przekonałeś, że z tem efektownem słowem, jakoś ci się dziś nie udaje; daj więc lepiej spokój spiskom, i zwróć pani szkatułkę, której żąda...
— Więc doprawdy żądasz jej pani ode mnie? — zapytał, trzęsąc się z gniewu, de Sartines.
— Tak, kochany naczelniku.
— Ale przynajmniej wiedz pani...
Balsamo spojrzał na hrabinę.
— Nie chcę słuchać, bo nie mogłabym się niczego dowiedzieć, czegobym nie wiedziała; oddaj mi pan szkatułeczkę i dość już tego; przecież nie napróżno się tu trudziłam.
— Zaklinam cię hrabino, na Boga Najwyższego, na Jego Królewską Mość...
Balsamo okazał zniecierpliwienie.
— Proszę o szkatułkę! — rzekła krótko hrabina — dajesz pan, czy nie; ale zastanów się dobrze nad tem, radzę panu.
— Skoro pani sobie życzy — odrzekł pokornie de Sartines i podał hrabinie szkatułeczkę, w którą Balsamo tymczasem powkładał już papiery, rozrzucone na biurku.
Hrabina zwróciła się doń z czarującym uśmiechem:
— Hrabio — odezwała się — czy zechcesz łaskawie zanieść mi tę szkatułkę do karety i podać rękę, abym nie przechodziła sama przez te wszystkie przedpokoje, pełne wstrętnych figur. Dziękuję ci, panie de Sartines.
I już Balsamo zmierzał ze swą protektorką ku wyjściu, kiedy zobaczył, że pan de Sartines ujmuje za dzwonek.
— Pani hrabino — rzekł, wpijając w swego nieprzyjaciela wzrok, który go przykuł do miejsca — bądź pani taka dobra i oświadcz panu de Sartines, który wielki czuje żal do mnie za to, że żądałem twej szkatułki, jak bardzo odczułabyś, gdyby mnie spotkało jakie nieszczęście za sprawą pana naczelnika policji, i jak źle usposobiłoby to panią hrabinę do niego.
Hrabina uśmiechnęła się do Balsama.
— Słyszysz kochany Sartines, co mówi pan hrabia? to prawda zupełna; pan hrabia jest moim najlepszym przyjacielem i śmiertelną miałabym do pana urazę, gdybyś w czemkolwiek miał nieszczęście mu się nie podobać. Dowidzenia, Sartines!
I tym razem już, hrabina, prowadzona pod rękę przez Balsama, niosącego szkatułkę, opuściła gabinet naczelnika policji.
Pan de Sartines patrzył jednak na wychodzących z mniejszą wściekłością, niż się spodziewał Balsamo.
— Dobrze, dobrze — mruczał zgnębiony urzędnik — ty masz szkatułkę, ale w mojem ręku pozostała kobieta.
I jakby chciał ulżyć swojej złości, zaczął dzwonić tak gwałtownie, jakgdyby chciał poobrywać wszystkie dzwonki.
Na donośny dźwięk dzwonka, wbiegł woźny.
— Cóż tam z tą kobietą?
— Jaką kobietą, Wasza Wysokość?
— Z tą, która tu zemdlała i którą wam oddałem.
— Ma się zupełnie dobrze — odpowiedział woźny.
— To dobrze; przyprowadź mi ją.
— A gdzie mam po nią iść?
— Jakto? do tego pokoju, gdzie ją zaniesiono.
— Już jej tam niema, Wasza Wysokość.
— Co? już jej niema, więc gdzież jest?
— Nie wiem.
— Jakto, poszła?
— Tak.
— Sama?
— Sama.
— Ależ ona nie była w stanie ruszyć się z miejsca.
— Tak, wasza ekscelencjo! była zemdloną, ale w piąć minut potem, gdy oznajmiono Waszej ekscelencji hrabiego de Fenix, ocknęła się z tego szczególnego omdlenia, na które ani esencja octowa, ani sole, ani woda, nie pomagały. Naraz otworzyła oczy, wstała i odetchnęła z zadowoleniem.
— A potem?
— Potem zwróciła się ku drzwiom; a że nie mieliśmy rozkazu Waszej ekscelencji, ażeby ją zatrzymać, poszła więc sobie.
— Poszła! — krzyknął de Sartines. — A! nieszczęśliwi, ja wszystkich was wpakuję do Bicêtre. Prędko! prędko wołać mi tu pierwszego agenta policji.
Woźny szybko wybiegł spełnić otrzymany rozkaz.

— Ten nędznik, to chyba czarownik. Ja jestem naczelnikiem policji królewskiej, a on musi być naczelnikiem policji djabelskiej.

CXXVII
PAN DE SARTINES ZACZYNA WIERZYĆ, ŻE BALSAMO JEST CZARODZIEJEM

Czytelnik zrozumiał już zapewne to, co było niepojętem dla pana de Sartines.
Natychmiast po scenie z pistoletem, Balsamo, korzystając z chwilowego zmieszania urzędnika, zastanowił się i zrozumiał wszystko. Nie wiedząc gdzie jest Lorenza, zwrócił się po kolei w cztery strony świata i rozkazał młodej kobiecie wstać, wyjść i powrócić tą samą drogą, to jest na ulicę Saint-Claude.
Zaledwie zamiar ten powstał w umyśle Balsama, prąd magnetyczny wywiązał się między nim a młodą kobietą, która, ulegając danemu rozkazowi, natychmiast wstała i wyszła, nie zatrzymana przez nikogo.
Tego wieczora jeszcze pan de Sartines musiał położyć się do łóżka i krew sobie puścić; zbyt silne było to wstrząśnienie, aby mogło przejść bezkarnie; chwila jeszcze dłużej, a zdaniem lekarza, rażony zostałby atakiem apoplektycznym.
Tymczasem Balsamo odprowadził hrabinę do karety i chciał ją pożegnać. Ale nie należała ona do tych ludzi, którzy mogą się obejść bez wyjaśnień i nie usiłują rozwiązać zagadki, widzianej własnemi oczyma.
Zaprosiła hrabiego, aby zajął miejsce obok niej, a ten natychmiast zastosował się do jej życzenia.
— Przekonałeś się, hrabio, czy można na mnie liczyć, i czy, jeśli kogo nazwę przyjacielem, ustami to mówię, czy sercem. Wracałam do Luciennes, gdzie król ma przybyć do mnie jutro zrana; ale odebrałam twój list, hrabio, i wszystko porzuciłam dla ciebie. Każdy inny byłby się przeraził samem brzmieniem słów: spiski i spiskowcy, jakiemi nam de Sartines kilka razy bryzgnął w oczy; ale spojrzałam na ciebie, hrabio, i postąpiłam według twoich życzeń.
— Pani hrabino — odpowiedział Balsamo — szczodrze wywzajemniłaś mi się za przysługi, jakie kiedykolwiek mogłem pani wyświadczyć; ale ja dobrą mam pamięć i przekonasz się pani, że umiem być wdzięcznym. Nie sądź pani jednak, abym był występnym spiskowcem, jak mnie nazywał de Sartines. Kochany naczelnik policji, od osoby która mnie zdradziła, dostał tę szkatułkę, zawierającą moje sekrety chemiczne, których udzielę pani, hrabino, ażeby uwiecznić twą nieśmiertelną, cudowną piękność, ażeby zachować tę olśniewająco kwitnącą młodość.
Otóż, widząc formuły chemiczne, szyfrem pisane, kochany pan de Sartines wezwał swego sekretarza, a może i całą kancelarję, która, chcąc pokazać co umie, wytłumaczyła znaki, jak chciała.
Zdaje mi się, że wspomniałem już pani, że zawód mój i dziś jeszcze nie jest wolny od zarzutów i niebezpieczeństw, grożących mu w czasach średniowiecznych, i tylko umysły wyższe, jak pani, pojmują go i oceniają. Jednem słowem, wybawiłaś mnie, pani hrabino, z kłopotu, za co nie omieszkam się pani odwdzięczyć.
— Cóżby jednak groziło panu, gdybym nie przybyła na ratunek?
— Sartines, aby spłatać figla królowi Fryderykowi, którego Jego Królewska Mość niecierpi, byłby mnie może zamknął w Vincennes albo w Bastylji. Że byłbym się stamtąd wydobył, tego jestem pewien, bo ja umiem kruszyć opoki jednym podmuchem, ale byłbym postradał szkatułkę, która zawiera, jak już raz miałem zaszczyt pani oznajmić, wiele ciekawych a bezcennych przepisów, zdobytych szczęśliwym trafem lub potęgą wiedzy.
— Ach, hrabio, uspokajasz i zachwycasz mnie zarazem. Więc mi obiecujesz eliksir wiecznej młodości?
— Tak, pani.
— Kiedyż mi go dasz?
— O! mamy jeszcze czas na środki odmładzające. Zażądasz ich, piękna hrabino, za lat dwadzieścia; obecnie, jak przypuszczam, nie miałabyś pani najmniejszej ochoty cofnąć się w epokę dzieciństwa.
— A! jesteś pan nader grzecznym; ale jeszcze jedno ostatnie pytanie, bo zdaje mi się, że panu się bardzo spieszy.
— Mów, hrabino.
— Powiedziałeś mi, hrabio, że cię ktoś zdradził. Mężczyzna, czy kobieta?
— Kobieta.
— O! o! hrabio, czyżby tu miłość grała jaką rolę?
— Niestety! taki i to miłość, połączona z taką zazdrością, że się równa szałowi, a sprowadziła ona, jak już pani widziałaś, piękne następstwa; kobieta ta nie zadała mi ciosu śmiertelnego pchnięciem noża, bo wie, że mnie nie zabije, ale postanowiła mnie żywcem pogrzebać w więzieniu, lub zupełnie zniszczyć!
— Jakto zniszczyć?
— Tak jej się zdawało przynajmniej.
— Hrabio, czy kazać już konie zatrzymać? — spytała Dubarry ze śmiechem. — Czy to temu żywemu srebru, które płynie w żyłach pańskich, zawdzięczasz nieśmiertelność, tak że wolą cię denuncjować, aniżeli zabijać? Czy życzysz sobie, hrabio, tu wysiąść, czy mam cię odwieźć na miejsce.
— O! nie pani! byłoby to za wiele łaski z pani strony, zbaczać dla mnie z drogi. Przecie masztalerz prowadzi za nami mojego Dżerida.
— A! to cudowne zwierzę, które, jak mówią, może się puszczać w zawody z wichrem stepowym?
— Widzę, że się pani podoba.
— Rzeczywiście, dzielny, przepyszny rumak!
— Pozwól go sobie ofiarować, hrabino, pod tym warunkiem, że tylko ty, pani, będziesz go dosiadać!
— O! nie, nie, dziękuję bardzo, ja nie jeżdżę konno, a przynajmniej bardzo tchórzliwie. Ale chęci pańskie, hrabio, starczą mi w zupełności za uczynek. Dowidzenia tymczasem, a nie zapomnij pan, za dziesięć lat, miej dla mnie eliksir młodości.
— Ja mówiłem za lat dwadzieścia.
— Hrabio, czy nie wiesz, że lepiej zawcześnie, niżeli zapóźno. Więc nawet gdybyś mi go mógł dać za pięć lat... nikt nie wie, co się stać może.
— Jak pani sobie życzy! Wszak pani wie, że jestem jej całkiem oddany.
— Ostatnie słóweczko, hrabio.
— Słucham.
— Muszę już mieć wielkie zaufanie i wiarę w ciebie, aby ci to powiedzieć!
Balsamo, który już jedną nogą był na stopniu, zapanował nad swą niecierpliwością i zbliżył się znów do hrabiny.
— Powszechnie mówią — ciągnęła dalej Dubarry że król ma słabostkę do tej małej Taverney?
— A! czyż to możliwe?
— A nawet mówią, że wielką skłonność. Musisz mi powiedzieć, hrabio, czy to prawda? nie oszczędzaj mnie, powiedz mi jak przyjaciółce, zaklinam cię, wyjaw mi całą prawdę.
— Hrabino, uczynię więcej, bo cię zapewniam, że panna Andrea nie będzie nigdy kochanką królewską.
— A dlaczego to, hrabio! — krzyknęła Dubarry.
— Dlatego, że ja tego nie chcę — odparł Balsamo.
— O! — zawołała hrabina niedowierzająco!
— Wątpisz, pani?
— Czy nie wolno?
— Nie wątp, pani, nigdy o sile i potędze wiedzy. Uwierzyłaś, hrabino, kiedy ci mówiłem: tak; wierz mi, kiedy ci mówię: nie.
— Więc pan masz na to jakieś środki?...
Wstrzymała się z uśmiechem.
— Skończ, pani.
— Środki, które mogą zniweczyć kaprysy króla, zwalczyć jego fantazję.
Balsamo uśmiechnął się.
— Ja wywołuję sympatje — odrzekł.
— Tak, wiem o tem.
— Pani nawet w to wierzysz?
— Wierzę.
— A więc tak samo nakażę odrazę. Uspokój się więc, hrabino, ja czuwam.
Balsamo wygłaszał wszystkie te efektowne frazesy z takiem przejęciem, że pani Dubarry tylko w takim razie nie byłaby uwierzyła wieszczej sile czarodzieja, gdyby była wiedziała, z jaką gorączkową niecierpliwością myślał właśnie w tej chwili co się dzieje z Lorenzą.
— Tak, hrabio — odrzekła zupełnie przekonana, jesteś nietylko prorokiem mego szczęścia, lecz nadto mym aniołem stróżem. Hrabio, pamiętaj, strzeż mnie, a ja cię będę strzegła. Zawrzyjmy przymierze!
— Zgoda! — odparł Balsamo i ucałowawszy raz jeszcze rączkę hrabiny, zamknął za sobą drzwiczki kolasy, którą hrabina kazała zatrzymać na Polach Elizejskich. Potem dosiadł swego rumaka, który zarżał radośnie i zniknął w cieniach nocy.
— Do Luciennes! — rozkazała pocieszona pani Dubarry.
Balsamo w tej samej chwili gwizdnął z lekka, i ścisnął kolanami Dżerida, który puścił się jak strzała.
W pięć minut stał już w przedpokoju na ulicy Saint-Claude, pytając Fryca z niepokojem:
— Co słychać?
— Wszystko dobrze — odparł służący, przyzwyczajony czytać w jego spojrzeniu.
— Powróciła?...
— Jest na górze.
— W którym pokoju?...
— Wybitym skórami.
— W jakim stanie?...
— O!... strasznie zmęczona; biegła tak szalenie, że ja, choć ją widziałem zdaleka, bo jej wciąż upatrywałem, nie zdążyłem wybiec naprzeciw.
— Doprawdy!...
— Aż się sam przeraziłem; wpadła tu jak wicher; przebiegła schody i, wszedłszy prędko do pokoju, padła bez tchu na skórą czarnego lwa. Tam znajdzie ją pan.
Balsamo przebiegł szybko schody i w rzeczy samej znalazł Lorenzą, miotająca się konwulsyjnie w ataku nerwowym. Za długo pozostawała pod wpływem prądów magnetycznych. Wyczerpana strasznie, cierpiała i jęczała. Zdawało się, jakby wielka góra zwaliła się jej na piersi, a ona walczyła z nią i obiema rękami usiłowała ją odepchnąć.\

Balsamo popatrzył przez chwilą na nią gniewnym wzrokiem, i chwyciwszy ją oburącz, zaniósł do jej pokoju, którego tajemnicze drzwi zatrzasnęły się za nimi.

CXXVIII
ELIKSIR ŻYCIA

Wiemy w jakiem usposobieniu Balsamo wszedł do pokoju, gdzie była Lorenza.
Miał już ją budzić, aby zarzucić tysiącem wymówek, które głucha złość mu podszeptywała i zdecydowany był ukarać ją, zemścić się, gdy potrójne stukanie w sufit oznajmiło, że Althotas czekał na jego przyjście i chciał z nim pomówić.
Jednakże Balsamo wstrzymywał się jeszcze. Czy myślał, że mu się tylko zdawało, że sygnał był tylko przypadkowym, dość że nie szedł.
Ale niecierpliwy starzec znów zapukał, tak, że Balsamo obawiając się, aby sam nie zszedł, jak to się czasem zdarzało, lub aby Lorenza nie została zbudzona prądem przeciwnym i nie dowiedziała się nowych rzeczy, niemniej niebezpiecznych, jak jego tajemnice polityczne, na nowo, że się tak wyrazimy, naładował fluidem swe medjum i wtedy dopiero udał się do Althotasa.
A czas był już wielki, bo winda była na połowię drogi od sufitu. Althotas opuścił już fotel ruchomy i widać go było skulonego na tej części maszynerji, która się opuszczała i podnosiła do góry.
I on już ujrzał Balsama, wychodzącego z pokoju Lorenzy.
Starzec, w postawie skurczonej, wyglądał strasznie i ohydnie zarazem.
Twarz jego, zazwyczaj trupio-blada, płonęła jak ogień ze złości, ręce wyschłe, kościste, z wystającymi stawami, jak u szkieletu, trzęsły się i klekotały; oczy zapadnięte żarzyły się w dołach, a w języku, niezrozumiałym nawet dla swego ucznia, miotał straszliwe przekleństwa.
Gdy wstał z fotelu, aby w ruch wprawić maszynerję, zdawało się że resztka życia, jaka w nim tliła, ześrodkowała się w długich, wychudłych ramionach.
Trzeba było jakiejś niezwykłej przyczyny aby ten starzec przeżyty opuścił pracownię i tę machinę, swój fotel ruchomy, która mu oszczędzała trudu i zniżył się do jakiejbądź czynności powszedniego życia. Jakaś silna podnieta musiała go wyrwać ze stanu martwoty i przywrócić na chwilę do rzeczywistości.
Balsamo, zaskoczony narazie, naprzód zdziwił się, potem się zaniepokoił.
— A!... — zawołał Althotas, — jesteś nikczemniku, tak to się opuszcza swego mistrza!...
Balsamo przywołał na pomoc całą swą cierpliwość, jak zwykle, gdy mówił ze starcem.
— Ależ — odparł łagodnie — zdaje mi się, mój przyjacielu, że dopiero co mnie zawołałeś.
— Ja twym przyjacielem, ja, nikczemna ludzka istoto; przemawiasz, jak widzę, językiem tobie podobnych. Ja przyjacielem twoim?... zapewne!... Ja więcej jestem niż przyjaciel, ja ojciec, ojciec, który cię wyżywił, wychował, wykształcił, wzbogacił. Ale ty przyjacielem dla mnie?... o nie!... boś mnie opuścił, bo mnie głodzisz, bo mnie zabijasz!...
— Ależ, mistrzu, żółć ci się uleje, krew wzburzy. choroby się nabawisz.
— Choroby?... to zabawne!... Czyż to ja byłem kiedy chory, chyba wtedy, gdy mimowoli, przez wzgląd na ciebie, wziąłem udział w marnościach ludzkiego istnienia!... Ja chory?... czyś zapomniał, że ja nawet innych uzdrawiać mogę!
— Do rzeczy, mistrzu — odparł zimno Balsamo — otóż jestem i nie traćmy czasu napróżno.
— Tak, tak, masz rację, że mi to przypominasz, każesz mi oszczędzać czasu — mnie!... dla którego ten materjał, ograniczony dla każdego śmiertelnika, ani początku, ani końca miećby nie powinien; tak, czas mój bieży, czas mój uchodzi, czas mój, jak innym, minuta za minutą, upływa do wieczności, a przecie ten czas powinien być dla mnie wiecznością.
— Do rzeczy, mistrzu — powtórzył znów Balsamo z niezachwianym spokojem, ściągając windę na podłogę; następnie usiadł obok niego i wprawił w ruch sprężynę, która ich podniosła do górnych pokoi..
— Czegóż więc sobie życzysz?... Mów. Powiadasz, że cię głodzę?... a czyż sam nie poddałeś się właśnie czterdziestodniowej djecie zupełnej?...
— Tak, tak, dzieło odrodzenia rozpoczęte od trzydziestu dwóch dni.
— A więc, powiedz mi, na co się uskarżasz. Przecież widzę parę karafek z wodą deszczową, którą jedynie pijesz.
— No tak, ale czy myślisz, że jestem jedwabnikiem, abym sam był w stanie dokonać tego wielkiego dzieła przeobrażenia i odmłodzenia się?... Czy wyobrażasz sobie, że przy swej bezsilności, mogę sam stworzyć eliksir wiecznego życia?... Czy sądzisz, że wyczerpany i znużony, będę miał dość przytomności umysłu, jeśli mi nie dopomożesz?... Wiesz dobrze, nieszczęsny, że aby dopełnić mozolnego dzieła, potrzebuję pomocy przyjaciela.
— Ależ jestem, jestem mistrzu; więc czegóż chcesz, powiedz — powtarzał Balsamo, sadzając starca, prawie wbrew jego woli, na fotelu, jakby miał do czynienia z maleńkiem dzieckiem, — czegóż więc żądasz, powiedz; nie brakuje ci wody dystylowanej, ponieważ, jak mówiłem, widzę jej trzy pełne karafki; wiesz, że to woda, zbierana w maju; a tu znów biszkopty jęczmienne; przyrządziłem sam białe krople, które przepisałeś.
— Tak, tak, ale eliksir, eliksir jeszcze nie gotowy; nie pamiętasz, nie myślisz o tem, ojciec twój wierniejszym był od ciebie: gdy kończyłem ostatnią pięćdziesiątkę, przyrządziłem eliksir. Zatrzymałem się na górze Ararat; pewien poganin dostarczył mi — na wagę złota — chrześcijańskie dziecko, karmione jeszcze przez matkę; wypuściłem z niego krew, według przepisu: wziąłem trzy ostatnie krople krwi arterjalnej i w godzinę mój eliksir, któremu tylko tej krwi brakowało, był gotów. Odrodzenie moje wtedy cudownie się udało; stare włosy i zęby wypadły zaraz podczas konwulsji, które nastąpiły po przyjęciu tego błogosławionego płynu, ale zęby źle odrastały, wiem o tem, a to dlatego, że biorąc eliksir, zaniedbałem wprowadzać go do gardła zapomocą złotej rurki. Włosy jednak i paznokcie odrosły znakomicie. Byłem tak odmłodzony jakbym miał znów piętnaście lat.
Ale otóż znów dożyłem starości i jeżeli eliksir nów nie będzie gotów, jeśli wkrótce nie znajdzie się w tej buteleczce, jeśli nie dołożę wszelkich starań do tego dzieła, zasoby nauki i wiedzy, zbierane przez cały wiek, przepadną wraz ze mną, i ta wielka, uroczysta, wzniosła tajemnica, którą posiadam, będzie stracona dla ludzkości, która we mnie i przeze mnie dosięga bóstwa.... O!... gdyby mi się miało nie powieść, o!... gdybym się miał pomylić i zawieść, Acharacie, to ty, tylko ty będziesz temu winien. Pamiętaj więc, strzeż się, bo mój gniew będzie straszny!... straszpy!...
Gdy starzec kończył te słowa, pochwyciły go jakby konwulsje, po których nastąpił silny atak kaszlu.
Balsamo otoczył go natychmiast najtroskliwszą opieką i staraniami.
Starzec wkrótce przyszedł do siebie, bladość jednak jego przechodziła w siność, a lekki atak ten, tak wyczerpał jego siły, iż zdawało się, jakby lada chwila życie już zeń miało ulecieć.
— No, mistrzu, powiedz więc, co chcesz ode mnie — odezwał się Balsamo.
— Czego chcę? — powtórzył Althotas, patrząc nieruchomo na Balsama.
— Tak...
— To, czego chcę... jest...
— Mów, mistrzu, słucham cię i zadośćuczynię twemu życzeniu, jeśli tylko rzecz, której zażądasz, będzie możliwą.
— Możliwą... możliwą... — powtórzył pogardliwie — wszystko jest możliwe, chyba wiesz o tem dobrze.
— Tak, zapewne, pod wpływem czasu i wiedzy.
— Wiedzę mam; a czas... jestem właśnie na drodze do zapanowania nad nim. Doza była skuteczna; białe krople usunęły ostatki natury zgrzybiałej. Młodzieńczość, podobna do soków, krążących w roślinach podczas maja, porusza się pod starą skórą i wypycha stary, spróchniały rdzeń. Zauważ, Acharacie, jak pomyślne są objawy, głos mi osłabł, wzrok w trzech czwartych zanikł; chwilami czuję, jak umysł mam zaćmiony; na przejście z zimna do ciepła jestem nieczuły. Pozostaje mi już tylko uzupełnić mój eliksir, abym w dzień ukończenia drugiej pięćdziesiątki mógł bez wahania ze stuletniego starca przeobrazić się w dwudziestoletniego młodzieńca. Mam już wszystkie materjały do eliksiru, rurka przełykowa też gotowa — brak mi tylko tych ostatnich trzech kropli krwi, o których ci mówiłem.
Balsamo nie mógł powstrzymać oznaki wstrętu.
— Więc dobrze — mówił dalej Althotas — odstępuję już od mego żądania niemowlęcia, skoro wolisz zamykać się po całych dniach ze swą kochanką, niż mi wyszukać i dostarczyć niemowlęcia.
— Wiesz dobrze, mistrzu, że Lorenza nie jest wcale moją kochanką.
— Ho! ho! ho! mnie to chcesz mówić i sądzisz, że ci się tak uda, jak z głupim motłochem; ja miałbym uwierzyć, że jest niewinna, żyjąc przy tobie!
— Przysięgam ci, mistrzu, że Lorenza jest dziewicą, przysięgam ci, że miłość, żądze, rozkosze ziemskie, wszystko poświęciłem dla mych celów duchowych; bo i ja także przedsięwziąłem dzieło odrodzenia, tylko zamiast je stosować do siebie samego, stosuję je do całej ludzkości!
— Warjat, biedny warjat! — zawołał Althotas — jak widzę, myśli o przewrotach i rewolucjach mrówek, kiedy ja mówię mu o wiecznem życiu, wiecznej młodości.
— Okupionej ceną strasznej zbrodni; i jeszcze gdyby to...
— Wątpisz, ty jeszcze możesz wątpić nieszczęsny?
— Nie, nie, ale ostatecznie do rzeczy: jeśli odstępujesz od owego niemowlęcia, czegóż więc ci potrzeba?
— Potrzeba mi pierwszego lepszego stworzenia dziewiczego, jakie ci wpadnie w ręce: kobiety, czy mężczyzny, wszystko mi jedno; jednakże wolałbym kobietę. Doszedłem do tego przekonania z powodu powinowactwa płci; wynaleź mi więc to, a śpiesz się, bo mamy tylko tydzień czasu.
— Dobrze, mój mistrzu, zobaczę... poszukam.
Nową błyskawicą, straszniejszą od pierwszej, zabłysły oczy starca.
— Zobaczysz! poszukasz!... taka to twoja odpowiedź. Mogłem się tego zresztą spodziewać, nie wiem, jak mnie to może dziwić nawet. Od kiedyż to, nędzny robaku, stworzenie przemawia tak do swego stwórcy? A! widzisz mnie bezsilnego, niemocą wielką złożonego, widzisz mnie odwołującego się do twych starań i pomocy i jesteś może na tyle głupim, że sądzisz, iż już całkiem jestem na twej łasce?... Odpowiedz stanowczo: tak, czy nie, Acharacie, bez wahania i kłamstwa w oczach; bo ja widzę i czytam w twem sercu, bo cię sądzę i zemsta moja nie przestanie cię ścigać.
— Mistrzu — odpowiedział Balsamo — strzeż się, gniew ci szkodzi.
— Odpowiadaj! odpowiadaj na pytanie.
— Nie umiem odpowiedzieć co innego, tylko prawdę; zobaczę, czy będę ci mógł dostarczyć tego, czego żądasz, bez narażenia nas obydwóch na niebezpieczeństwo nawet na zgubą. Postaram się o człowieka, który nam może sprzeda istotę, jakiej żądasz, ale zbrodni nie wezmę na swe sumienie. Oto odpowiedź, jaką ci dać mogę.
— Bardzo delikatna nawet — odrzekł Althotas z gorzkim uśmiechem.
— Tak — mistrzu mój — potwierdził Balsamo.
Althotas zrobił wysiłek, powstał na równe nogi, oparł się obu rękami na poręczach fotelu, a wyprostowany i straszny, zawołał groźnie:
— Tak czy nie?
— Tak, mistrzu, jeśli znajdę; nie, jeżeli nie zdobędę.
— A więc narazisz mnie na śmierć nędzniku; oszczędzisz trzech kropli krwi istoty poziomej i nędznej, a pogrążysz w przepaść na wieki stworzenie tak doskonałe, jakiem ja jestem. Słuchaj, Acharat, ja już nic od ciebie nie żądam i nic ci nie rozkazuję; będę tylko czekał; ale jeśli mnie opuścisz, sam sobie dopomogę. Zrozumiałeś? Możesz sobie odejść teraz.

Balsamo nic nie odpowiedział na te pogróżki, ale przysposobił starcowi wszystko, czego mógł potrzebować; postawił mu pod ręką napój i pokarm ze starannością najwierniejszego sługi, z poświęceniem się synowskiem, potem pochłonięty myślami, zupełnie innemi, niż te, które trapiły Althotasa, spuścił windę, aby się dostać do siebie, nie zwracając uwagi, iż starzec nie spuszczał zeń ironicznego oka; śledził każdą myśl jego, każde uderzenie. Stary Althotas, niby zły duch, uśmiechał się też jeszcze wtedy, gdy Balsamo znalazł się z powrotem obok uśpionej Lorenzy.

CXXIX
WALKA

Zatrzymał się z sercem wezbranem boleścią, jeżeli nie oburzeniem.
Scena która się rozegrała między nim a Althotasem, scena, ukazująca mu całą nicość rzeczy ludzkich, uciszyła wszystek gniew w jego duszy. Był w usposobieniu owego filozofa, który recytował cały alfabet grecki, nim poszedł za głosem czarnych duchów złości i gniewu, doradców Achillesa.
Po chwili zimnej i niemej rozwagi przed kanapą, na której spoczywała włoszka, westchnął głęboko i smutny, ale zdecydowany, jasno zdający sobie sprawę z położenia w jakiem się znalazł — rzekł:
— Lorenza mnie nienawidzi, Lorenza zagroziła mi zdradą i dotrzymała przyrzeczenia; moja tajemnica nie należy już do mnie, złożyłem ją w jej ręce, a ona mnie zdradziła; podobny jestem do lisa, który, z żelaza w jakie został pochwycony, wyrwał tylko kość swej nogi, ale skórę i mięso pozostawił także myśliwy śmiało powiedzieć sobie może: „Mam cię! żywego czy zabitego zawsze cię poznam!“
— Nieszczęście to straszne — ciągnął dalej — nieszczęście to, którego Althotas pojąć nawet nie może i o którem dlatego mu nie powiedziałem; nieszczęście to, które niweczy wszystkie moje nadzieje powodzenia w tym kraju i co z tego wypływa w całym świecie, bo Francja jest duszą świata... I to zawdzięczam tej istocie uśpionej, temu pięknemu posągowi o słodkim uśmiechu. Temu to aniołowi złowrogiemu zawdzięczam dziś hańbę i ruinę, a jutro niewolę, wygnanie i śmierć może.
Otóż — ciągnął dalej — złe przeważyło dobre i Lorenza stała się dla mnie szkodliwą.
O! wężu, o wdzięcznych kształtach, śmiercią grożący, wężu, o piersi alabastrowej, jad kryjącej, śpij! śpij! bo musisz umrzeć z chwilą w której się zbudzisz!“
I z ponurym uśmiechem zbliżył się zwolna do młodej kobiety, która zwracała za nim oczy tkliwie zamglone, niby słonecznik, zwracający się ku pierwszym promieniom wschodzącego słońca.
— Al! a jednak — mówił z westchnieniem — trzeba będzie zamknąć na wieki te śliczne oczy, tak słodko patrzące w tej chwili, a rzucające błyskawice, jeżeli miłość z nich nie przemawia.
Lorenza uśmiechnęła się słodko, pokazując dwa rzędy białych, jak perły, ząbków.
— Zabijając tę, co mnie nienawidzi, zabiję jednakże i tę co mnie kocha tak gorąco! — mówił Balsamo, załamując ręce rozpaczliwie.
I ścisnęło mu się serce głęboką boleścią, dziwnie zmieszaną z jakiemś nieokreślonem pożądaniem.
Nie, nie — szeptał — napróżno przysiągłem sobie; napróżno groziłem, nie, ja nie byłbym w stanie jej zabić; nie, ona będzie żyła, ale nie obudzi się ze snu tego już nigdy; będzie żyła tem życiem sztucznem, które będzie szczęściem dla niej, kiedy rzeczywiste jest rozpaczą. Ach! gdybym jej mógł dać szczęście? Cóż znaczy wszystko inne?... Będzie miała jedną, jedyną, krainę, tę, którą ja jej stworzę, krainę miłości, krainę, w której żyje w tej chwili.
I objął ją czułem spojrzeniem, spojrzeniem, pełnem miłości i dotknął delikatnie ręką jej czoła!
W tej chwili Lorenza, która czytała w myślach Balsama, niby w otwartej księdze, westchnęła głęboko, uniosła się wpół i z wdzięczną powolnością wyciągnęła ku niemu białe ramiona. Uczuł słodki jej wonny oddech na swoich ustach.
— O! nie, nie — zawołał Balsamo, pociągając ręką po czole rozpalonem i oczach olśnionych; — o nie! takie życie upajające prowadzi do szału; czuję, że nie mógłbym opierać się dłużej temu szatanowi kusicielowi, czuję, że przy tej syrenie, czarodziejce, moja sława, potęga, nieśmiertelność, wszystko byłoby stracone. Nie, nie, trzeba ją przebudzić, ocucić, trzeba! Poruszony, rozgorączkowany, odepchnął żywo Lorenzę, która, puściwszy go, jak lekki obłoczek, jak cień, jak płateczek śniegu, obsunęła się na sofę.
Najbardziej wyrafinowana Kokietka nie byłaby w stanie przybrać bardziej czarującej i upajającej pozy.
Balsamo miał tyle siły, że cofnął się jeszcze parę kroków w tył, ale odwrócił się jak Orfeusz, i jak Orfeusz został zgubiony!
— O! jeśli ją zbudzę, myślał, znowu się walka rozpocznie; jeśli ją przebudzę, zabije siebie, albo mnie, albo zmusi, abym ją zabił. Widzę przepaść przede mną!
— Przeznaczenie tej kobiety jasno jest wytknięte, zdaje mi się, że je czytam wypisane ognistemi zgłoskami: Miłość!... Śmierć!... Lorenzo! Lorenzo! twojem przeznaczeniem jest kochać i umrzeć. Lorenzo! ja twoją miłość, twoje życie trzymam w rękach!
Czarodziejka, za całą odpowiedź podniosła się, podeszła do Balsama, padła u nóg jego i patrząc mu w oczy nawpół sennym, rozmarzonym wzrokiem, ujęła go za rękę i przyłożyła do swego serca.
— Tak! śmierć, szepnęła wilgotnemi i pąsowemi, jak korale w głębinach morskich, usteczkami, śmierć ale i miłość!
Balsamo zrobił jeszcze dwa kroki wtył i przechylił głowę zasłaniając oczy rękami.
Lorenza, dysząca, czołgała się za nim na kolanach.
— Śmierć! powtarzała głosem upajającym, śmierć ale i miłość, miłość, miłość!
Balsamo nie mógł się opierać dłużej, ogarnął go jakby obłok płomieni.
— O! to już nad moje siły! walczyłem tak długo, jak człowiek walczyć jest w stanie; szatanie czy aniele mojej przyszłości, bądźże szczęśliwym; ambicji i egoizmowi poświęcałem dość długo wszystkie szlachetne namiętności, jakie wrzały we mnie. Ale dość już tego, nie mam prawa powstawać dłużej przeciw jedynemu uczuciu ludzkiemu, jakie tkwi w głębi mego serca. Kocham tę kobietę, kocham ją szalenie i ta miłość miałaby się stać dla niej miłością złowrogą? Miałażby ta miłość śmierć jej spowodować; o! jakiż ja nikczemny! podły! okrutny! jak ja nie umiem godzić nawet mych pragnień! Boże mój, a gdy mi przyjdzie stanąć przed Tobą, Najwyższym Sędzią, cóż ci powiem, ja — zdrajca, ja — fałszywy prorok, co ci powiem, gdy mi się przyjdzie obnażyć ze sztucznych szat fałszu i hipokryzji? Jakże strasznie i ciężko mi będzie, gdy nie będę miał ani jednego szlachetnego uczynku, ani jednej chwili szczęśliwej, których wspomnienie byłoby mi pociechą i osłodą wśród wiecznych mąk i cierpień!...
— O! Lorenzo! wiem dobrze, że oddając ci się, zatracam przyszłość moją, wiem, że mój anioł objawiciel uleci w niebiosa z chwilą, kiedy kobieta zstąpi w me ramiona! Ale chcesz tego, Lorenzo, chcesz?...
— Ukochany mój! — wyszeptała.
— Przyjmujesz więc takie życie, zamiast rzeczywistego?
— Błagam o nie na kolanach, zaklinam, żebrzą, to życie, to miłość, to szczęście nadziemskie.
— Ale czy ci wystarczy, że zostaniesz moją żoną? bo ja cię kocham szalenie... gorąco!...
— Wiem, bo czytam to w twem sercu.
— I nigdy mnie nie oskarżysz, ani przed ludźmi ani przed Bogiem, że skorzystałem z chwili, że cię podszedłem?
— Nigdy a nigdy! Przeciwnie przed Bogiem i ludźmi dziękować ci będę, że dałeś mi szczęście i miłość, bo miłość, to jedyne dobro, jedyna perła, jedyny skarb tego świata.
— Czy nigdy, biedna gołąbko, nie pożałujesz twych skrzydeł, unoszących cię w niebiosa? Bo wiedz o tem, że nie wzniesiesz się już, niestety, w nadziemskie strefy, aby szukać dla mnie u Jehowy promyczka światła, które składał niegdyś na czole proroków swoich. Kiedy będę potrzebował spojrzeć w przyszłość, kiedy będę chciał dowiedzieć się o tem, co się stać ma dopiero, kiedy będę chciał ludziom głosić słowa prawdy, głos twój już mi, niestety, nie odpowie, twe oko jasnowidzące już mi nie posłuży. Miałem w tobie zarazem i kobietę ukochaną i genjusz opiekuńczy, pomocny... Teraz mieć będę kobietę tylko i jeszcze...
— Wątpisz! wątpisz! — zawołała Lorenza, widzę, że zwątpienie niby czarna noc, zalega twoje serce.
— Czy zawsze będziesz mnie kochać, Lorenzo?
— Zawsze a zawsze!
Balsamo przeciągnął ręką po czole.
— Więc niechajże tak będzie, zresztą... I pozostał przez chwilę milczący, jakby w myślach swych pogrążony.
— Zresztą, czyż jej koniecznie potrzebuję, ciągnął dalej, czyż ona jedna na świecie? Nie, nie, ona mnie uczyni szczęśliwym a inna może mnie uczynić w dalszym ciągu bogatym i potężnym. Andrea także jest napełniona duchem Bożym, tak samo jest jasnowidząca; Andrea jest również młodą i czystą dziewicą, a chociaż jej nie kocham, gdy ją uśpię, jest mi tak samo powolną i posłuszną, jak ty Lorenzo; mam w Andrei ofiarę, gotową do zastąpienia ciebie, a nie będzie mi ona niczem więcej, jak tylko zwyczajnem medjum doktora, nadającem się do eksperymentów; jej duch ulata również daleko, może dalej od twego, w krainy nieznane, nadziemskie. Andreo, przyjmuję cię do mego królestwa, a ty Lorenzo, Lorenzo! chodź w me objęcia, zachowam cię jako mą kochankę. Z Andreą będę potężny, z Lorenzą szczęśliwy. Dopiero teraz, od tej chwili, życie moje jest zupełnem i równam się z bogami we wszystkiem, wyjąwszy nieśmiertelności.

I podnosząc Lorenzę, porwał ją w objęcia i przyciskał do wzruszonej piersi, a ona przytuliła się doń tak silnie, jak silnie zwoje bluszczu dąb obwijają.
CXXX
MIŁOŚĆ

Nowe życie rozpoczęło się dla Balsama, życie nieznane dotychczas jego naturze czynnej, niespokojnej, wrażliwej. Od trzech dni nie istniały dla niego gniew, niepokój, przeczucia, zazdrość; od trzech dni nie słyszał i nie pomyślał ani o polityce, ani o spiskach, ani o związkach.
Przy Lorenzy, której na chwilę nie opuszczał, zapomniał o świecie całym. Ta miłość szczególna, bezmierna, nieomal nadludzka, ta miłość pełna upojenia, tajemnicza, ta miłość odkradziona nienawiści, dzięki kaprysowi niewytłumaczonemu natury czy nauki, pogrążyła Balsama w błogiej szczęśliwości, graniczącej zarazem z obłędem.
Nieraz, podczas tych trzech dni, Balsamo, budząc się z rozkosznego upojenia, patrzył w swą ukochaną, ciągle uśmiechniętą, ciągle natchnioną, bo życie jej teraz składało się ze stanów sztucznego podniecenia i snu również kłamliwego. Spokojna, słodka, szczęśliwa, ta Lorenza, przemawiająca doń, co chwila, najczulszemi słowami i śniąca głośno o swem szczęściu, nasuwała mu pytanie, czy nie jest on nowożytnym Tytanem, który ściągnął na się gniew Boga, wykradłszy tajemnicę jego potęgi; czy ten Bóg rozgniewany, nie nasłał nań Lorenzy, aby uśpiła czujność jego, podeszła kłamstwem, upoiła słodyczą, a dopiąwszy swego celu znikła, aby ukazać się pod postacią mściwej Eumenidy.
Prędko się jednakże uspakajał, nieustanne wybuchy miłości i pragnienie pieszczot rozpraszały wszystkie obawy.
Gdyby Lorenza grała komedję, — mówił sobie, — gdyby miała zamiar uciec, szukałaby sposobności, aby mnie oddalić, znalazłaby zawsze powody do pozostania w samotności, tymczasem daleką jest od tego, jej ramiona zawsze przykuwają mnie łańcuchem nierozerwalnym; jej gorące spojrzenie mówi mi ciągle: „Nie odchodź“; jej głos słodki ciągle mi powtarza: „Zostań przy mnie“.
I wtedy odzyskiwał znowu Balsamo zaufanie w siebie samego i w swą umiejętność.
Bo i dlaczegóż tajemnice, którym zawdzięczał swą władzę i znaczenie, staćby się miały naraz mrzonką, która się rozwiała, jak dym po zgasłym płomieniu?... Nigdy, odnośnie do niego, Lorenza nie była tak jasnowidzącą; każdą myśl, rodzącą się w mózgu, każde uczucie, wzruszające mu serce, odczuwała i powtarzała natychmiast.
Pozostawało mu więc tylko zbadać, czy to jasnowidzenie było jedynie wynikiem sympatji i uczuć, wiążących ich dusze; czy poza obrębem koła, zakreślonego miłością, koła, na które siła tych uczuć zlewała potoki światła, ów wzrok duchowy, taki potężny, taki jasnowidzący przed upadkiem tej Ewy nowoczesnej, zachował moc przebijania ciemności, otaczających zwykłych śmiertelników.
Nie miał odwagi na decydujące próby, żył ciągle nadzieją, która była koroną jego szczęścia.
Niekiedy Lorenza mówiła ze słodką melancholją:
— Kochany Acharacie, widzę, że myślisz o innej kobiecie, o kobiecie z Północy z jasnymi włosami i niebieskiemi oczami; Acharacie!... Acharacie!... ta kobieta stoi zawsze obok mnie w twych myślach.
Wtedy Balsamo, patrząc na Lorenzę — pytał:
— Czy widzisz to we mnie?... najdroższa.
— Widzę to najwyraźniej, jak w zwierciadle.
— W takim razie wiesz też zapewne, czy z miłości myślę o tej kobiecie — odpowiadał Balsamo — czytaj w mojej duszy i sercu, droga Lorenzo!...
— Nie — odpowiedziała, — wiem o tem dobrze; ale wiem także, że dzielisz myśl swą nieustannie między nas obie.
— Ja, moja jedyna, myślę tylko o tobie, sercem przynajmniej; zobacz i przekonaj się sama, czy nie zapomniałem o wszystkiem na świecie, czy od czasu naszego szczęścia nie zaniedbałem wszystkiego: studjów, polityki, pracy?...
— To źle robisz, mój jedyny, bo ja mogę ci być bardzo pomocną w twych pracach.
— Jakto?...
— Czyż nie zamykałeś się dawniej godzinami całemi w laboratorjum?...
— Tak, ale dałem pokój tym próżnym próbom; byłyby to godziny, wykreślone z mego życia, bo nie widziałbym ciebie, moja najdroższa.
— Dlaczegóż nie mogłabym być tak ci nieodstępną w pracy, jak w miłości; dlaczegóż nie miałabym cię zrobić tak potężnym, jak szczęśliwym?...
— Bo Lorenza moja jest piękną, to prawda, ale nie jest uczoną. Młodość, piękność i miłość daje Bóg, ale wiedzę — nauka tylko.
— Dusza wie wszystko, mój drogi.
— Więc przed oczami twej duszy naprawdę nic nie jest ukryte?
— Nie.
— I możesz mi być pomocną w poszukiwaniach kamienia filozoficznego.
— Tak sądzę.
— Chodź więc ze mną.
Powiedziawszy to, Balsamo objął ramieniem wiotką postać swej ukochanej i powiódł ją do laboratorjum.
Ognisko, nie podsycane od paru dni, wygasło; retorty i tygle stały zimne.
Lorenza spojrzała bez zdziwienia na te różnorodne przyrządy i narzędzia zamierającej już alchemji; zdawało się, jakby znała użytek każdego.
— Poszukujesz tajemnicy robienia złota? — rzekła z uśmiechem.
— Tak.
— W każdym z tych tyglów jest mieszanina o innych stosunkach.
— Tak, zdobywam je z trudem wielkim, a przez przerwą w pracy wszystko się zmarnowało, nie żałują jednak tego.
— I masz racją, bo złoto, jakie osiągniesz, nie będzie nigdy niczem innem, jak rtęcią zakolorowaną; możesz ją doprowadzić do stanu stałego, ale nie przeobrazisz nigdy.
— Robili jednakże złoto.
— Nigdy.
— Czyż Daniel Transylwańczyk nie sprzedał za dwadzieścia tysięcy dukatów Kosmili I-mu sekretu przeobrażania metali?...
— Daniel Transylwańczyk oszukał Kosmę I-go.
— A Saksończyk Payken, skazany na śmierć przez Karola II-go, czyż nie okupił swego życia, zamieniając sztabę ołowiu w sztabę złota, z części której wybito czterdzieści dukatów, a drugą pozostawiono na medal, wybity na cześć zdolnego alchemika.
— Zdolny alchemik był tylko zręcznym kuglarzem, podłożył sztabę złota na miejsce sztaby ołowiu i oto sekret cały. Dla ciebie najpewniejszym sposobem fabrykowania złota jest przetapianie na sztabki bogactw, jakie ci znoszą niewolnicy twoi z czterech stron świata.
Balsamo zamyślił się.
— Utrzymujesz zatem — rzekł po chwili, — że przemiana metali jest niemożliwą?...
— Stanowczo jest niemożliwą.
— Cóż powiesz jednak na brylant?...
— O!... brylant to co innego.
— Więc brylant można zrobić?...
— Tak; bo zrobić brylant sztuczny, nie znaczy przeobrazić jedno ciało w drugie, ale dokonać zwyczajnego procesu na znanym pierwiastku. Sama natura daje nam codziennie przykłady takich przeobrażeń.
— Więc znasz ciało z którego formują się brylanty?...
— Naturalnie, brylant, to czysty węgiel skrystalizowany.
Balsamo był jakby oszołomiony; olśniewające, niespodziewane światło ukazało się oczom jego; zakrył je oburącz, jakby z obawy, aby go ta nagła światłość nie oślepiła.
— O!... Boże, Boże, zanadto szczęścia dziś mnie spotyka; coś złego widać mi grozi. Boże mój, jakiż jest pierścień dość drogocenny, który wrzuciłbym w głębiny morza, aby okupić się twej zazdrości... Dość, dość na dziś Lorenzo.
— Czyż nie jestem twoją, rozkazuj, rządź mną.
— Tak, tak, ty jesteś moją, moją na wieki, chodź!... chodź!...
Balsamo, porwawszy w objęcia Lorenzę, wyniósł ją z laboratorjum, przebiegł przez pokój, futrami wybity, i, nie zwracając uwagi na lekkie trzeszczenie, dające się słyszeć nad ich głowami, wszedł do zakratowanej komnaty.
— Więc jesteś zadowolony z twej Lorenzy, kochany Balsamo — pytała włoszka.
— O!... — wyjąkał.
— Czegóż się tedy obawiałeś?... powiedz, mów!...
Balsamo złożył ręce i spojrzał na Lorenzę z takim wyrazem przerażenia, że każdy, nie umiejący czytać w jego duszy, nie mógłby sobie żadną miarą zdać z tego sprawy.
— O!... — szeptał — i ja o mało nie zabiłem tego anioła, i ja o mało nie umarłem z rozpaczy, przed rozwiązaniem zagadki: jak być szczęśliwym i potężnym zarazem. Zapomniałem, że granice możliwości sięgają zawsze poza horyzont, zakreślony przez obecny stan nauki i wiedzy, że większość prawd, które są już faktami dowiedzionymi, były początkowo uważane za marzenia i hipotezy; i ja sądziłem, że wiem wszystko a nic nie wiedziałem!
Młoda kobieta uśmiechała się czarująco.
— Lorenzo, Lorenzo — ciągnął dalej Balsamo — spełnił się więc cudowny zamiar Boga, który stworzył niewiastę z ciała mężczyzny i rzekł, że we dwoje jedno tylko serce mieć będą.
Ewa jest wskrzeszoną dla mnie, Ewa która nie będzie myśleć beze mnie, nie będzie czuć beze mnie!... A!... to za wiele szczęścia dla śmiertelnego stworzenia, to też aż upadam pod ciężarem dobroci Twej, Wielki Boże!
I upadł na kolana i ściskał z uniesieniem tę słodką piękność, uśmiechającą się doń nieziemskim uśmiechem.
— Więc mnie już nigdy nie opuścisz?... mówił — więc pod twem spojrzeniem, przebijającem ciemności, żyć będę bezpieczny, więc pomagać mi będziesz w tych pracowitych moich badaniach, które sama jedna, jak słusznie rzekłaś, jesteś w stanie uzupełnić, w badaniach, które jedno słowo twoje zrobi łatwemi i niepłonnemi. Ty jedna powiesz mi, że rzeczywiście nie stworzę złota, ty jedna powiesz mi, w jakim zakątku świata Bóg je przechował; ty jedna mi powiesz, gdzie drzemią odwieczne skarby oceanów. Za pośrednictwem oczu twoich dostanę kosztowną perłę w muszli zamkniętą; odgadnę myśl ludzką, rodzącą się w kręgach mózgowych; za pośrednictwem uszu twoich usłyszę niepochwytny szmer robaka, toczącego ziemię i kroki nieprzyjaciela, zbliżającego się do mnie. Będę wielki jak Bóg i jak Bóg szczęśliwy. Lorenzo moja, Bóg nie ma w niebie takiej jak ty towarzyszki; Wszechmocny jest, ale samotny; boskiego swego majestatu nie podziela z żadną inną istotą boską.
Lorenza uśmiechała się ciągle i na gorące słowa odpowiadała gorętszemi jeszcze pieszczotami.
— A jednak — mówiła, jakby widziała przez czaszkę kochanka każdą myśl, wstrząsającą mózg jego niespokojny i wrażliwy — a jednak ty wątpisz jeszcze Acharacie; ty wątpisz, abym mogła przekroczyć koło, zakreślone naszą miłością; wątpisz abym mogła widzieć w przestworzach przestrzeni i czasu i pocieszasz się, myśląc, że jeśli ja widzieć nie będę, to tamta będzie widziała... ona...
— Co za ona?...
— Kobieta o jasnych włosach: czy chcesz, abym ci powiedziała jej imię?...
— Dobrze.
— Poczekaj... Andrea.
— Taki... tak, ty czytasz moje myśli; ostatnia więc już tylko wątpliwość zamąca mi spokój. Czy to wzrok twej duszy sięga zawsze w przestrzeń, pomimo przeszkód meterjalnych?...
— Zbadaj! proszę cię o to.
— Podaj mi rękę, Lorenzo.
Młoda kobieta pochwyciła namiętnie rękę Balsama.
— Czy możesz mi towarzyszyć?
— Wszędzie!
— Chodź zatem.
Balsamo; wybiegając myślą poza ulicę Saint-Claude, pociągnął Lorenzę za sobą.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał.
— Jesteśmy na górze — odrzekła młoda kobieta.
— Tak jest, masz rację — zawołał Balsamo, drżąc z radości — ale co widzisz?
— Przede mną? na prawo? czy na lewo?
— Przed tobą.
— Widzę szeroką dolinę, lasek z jednej, a miasto z drugiej strony. Po środku wije się rzeka, przepływając pod murami wielkiego zamku.
— Tak jest, Lorenzo. To lasek du Vésinet, miasto Saint-Germain i zamek de Maisons. Wstąpmy do pawilonu pałacowego.
— Dobrze, wchodzimy.
— Cóż widzisz?
— Na wstępie, w przedpokoju, małego murzynka, śmiesznie przybranego i zajadającego cukierki.
— Zamor, tak to on. Idźmy dalej.
— Sala pusta, wspaniale umeblowana, nad drzwiami wyobrażenia bogiń i amorków.
— Czy jest kto w salonie?
— Niema nikogo.
— To idźmy, idźmy ciągle dalej.
— Ach! jesteśmy w cudownym buduarze, niebieskim atłasowym na meblach kwiaty o barwach naturalnych.
— Czy także próżny?
— Nie, kobieta spoczywa na szezlongu.
— Kto jest ta kobieta?
— Poczekaj...
— Czy ci się nie wydaje, żeś ją kiedyś widziała?
— Ach! tak, tutaj; toż to hrabina Dubarry.
— Tak jest, tak jest Lorenzo; ach! ja chyba oszaleję; a co robi ta kobieta?
— Myśli o tobie Balsamo.
— O mnie?
— Tak.
— Więc nawet myśli jej przenikasz?
— Tak; i powtarzam, że myśli o tobie.
— Cóż takiego myśli?
— Zrobiłeś jej jakąś obietnicą.
— No tak; ale jaką?
— Obiecałeś jej dać eliksir piękności, który Wenus, aby się zemścić na Sapho, dała Faonowi.
— Tak, tak, i cóż więcej?
— Namyśliła się i postanawia.
— Co takiego?
— Poczekaj... wyciąga rękę do taśmy od dzwonka i dzwoni, wchodzi inna jakaś młoda kobieta.
— Brunetka czy blondynka?
— Brunetka.
— Wysoka czy niska?
— Mała.
— To jej siostra. Słuchaj, co będą mówiły.
— Dubarry poleca żeby kareta zajechała.
— W jakim celu?
— Chce przybyć tutaj.
— Czy pewną jesteś tego?
— Słyszą przecież, że wydaje rozkaz. Patrz, już go spełniono, jedzie już, będzie tutaj za dwie godziny.
Balsamo padł na kolana.
— Och! — wykrzyknął — jeżeli rzeczywiście będzie tu za dwie godziny, to wtedy, Boże! o nic Cię już nie będą prosić, tylko abyś miał miłosierdzie nad mem szczęściem.
— Biedny przyjacielu — rzekła — więc się lękałeś?
— O! tak, tak, moja najdroższa.
— I czegóż się lękać mogłeś? Czy miłości, która dopełniła życie fizyczne i rozszerza życie duchowe?... Miłość, jak każde uczucie szlachetne, zbliża nas do Boga, a wszelka światłość spływa od Boga.
— Lorenzo, Lorenzo, ja oszaleję ze szczęścia, jakie mi dajesz.
Powiedział to i skłonił głowę na kolana młodej kobiety.
Czekał jeszcze na jeden dowód, aby osiągnąć zupełne szczęście i uspokojenie. Tą ostatnią próbą miało być przybycie Dubarry.
Te dwie godziny oczekiwania były krótkie, Balsamo stracił zupełnie miarę czasu. Naraz młoda kobieta zadrżała.
— Ty jeszcze wątpisz i chciałbyś wiedzieć, gdzie ona jest w tej chwili?
— Prawda — szepnął Balsamo.
— A więc jedzie bulwarami wyciągniętym kłusem, zbliża się, wjeżdża na ulicę Saint-Claude, zatrzymuje się już przed bramą, puka...
Pokój, w którym byli oboje zamknięci, tak był oddalony, że uderzenia mosiężnego młotka dojść do nich nie mogły. Ale Balsamo podniósł się na jedno kolano i zaczął nadsłuchiwać. Naraz dwa stuknięcia Fryca porwały go na równe nogi; dwa stuknięcia, jak to przypominamy sobie, były znakiem ważnej wizyty.
— Och! — krzyknął, — więc to prawda!
— Idź się naocznie o tem przekonać, ale powracaj jak najprędzej.
Balsamo podskoczył ku kominkowi.
— Pozwól mi odprowadzić cię aż do drzwi, na schody — rzekła Lorenza.
— O, chodź! — i oboje przebiegli pokój wysłany skórami.
— Czy tutaj pozostaniesz? — zapytał Balsamo.
— Nie ruszę się nigdzie ani krokiem, będę cię oczekiwać! Bądź spokojnym. Lorenza, którą kochasz, nie jest tą, której się lękałeś. Zresztą...
Zatrzymała się, uśmiechając.
— Co? — zapytał Balsamo.
— Czy nie czytasz w mej duszy tak, jak ja czytam w twojej?
— Niestety, nie!
— To uśpij mnie do twego powrotu, rozkaż mi pozostać nieruchomą na tej sofie, a pozostanę i spać będę.
— Więc niech i tak będzie, droga Lorenzo, śpij i czekaj.
Lorenza, walcząc z ogarniającą ją już sennością, złożyła ostatni pocałunek na ustach Balsama i, chwiejąc się, padła na sofę.
— Dowidzenia niezadługo — szepnęła —
niedługo wrócisz, wszak prawda? — Balsamo pozdrawiał ją jeszcze ręką, ale już spała.
— Była tak piękną, tak anielsko-dziewiczą, z falą rozpuszczonych splotów, z ustami nawpół otwartemi, z rumieńcem, jak różowa jutrzenka, na alabastrowej twarzy i zamglonemi oczami, ale tak była niepodobną do kobiety, że Balsamo wrócił do niej, ujął jej rękę, ucałował ramiona i szyję raz jeszcze, lecz ust jej dotknąć nie chciał.
Dwa uderzenia rozległy się znowu; albo dama się niecierpliwiła, albo Fryc był w obawie, że pan nie słyszał.
Poskoczył do drzwi; w chwili kiedy je za sobą zamykał, zdało mu się, że posłyszał drugie skrzypnięcie, podobne temu, które słyszał przedtem, otworzył znów drzwi, spojrzał naokoło, lecz nie zobaczył nic. Nic, tylko Lorenzę leżącą i dyszącą pod ciężarem uczuć, przygniatających jej piersi.
Zamknął drzwi i pobiegł do sali, bez trwogi, bez obawy, z rajem w duszy.
Mylił się jednakże: nie sama miłość przygniatała pierś Lorenzy i przyspieszała jej oddech.
Lorenza śniła; straszne obrazy ponurego snu otoczyły ją ciemnością, zasłaniającą wszystko: zdawało jej się, że w suficie dębowym robi się okrągły otwór i coś nieokreślonego, jakby wielka rozeta, oderwawszy się od sufitu, spuszcza się nadół z ponurym świstem, wolnym miarowym ruchem; czuła, jakgdyby jej coraz tchu brakowało, i jakby już miała się udusić pod ciężarem tego, wprost na nią zsuwającego się kręgu. Zdawało jej się wreszcie, że na tem kole, w rodzaju ruchomej windy, widzi coś bezkształtnego, potwora o ludzkiej twarzy, starca, którego oczy i ramiona wydawały się jedynie żyjącemi, pożerał ją strasznemi oczami i wyciągał ku niej ramiona szkieletu.

A ona, ona biedna, wiła się bezsilnie, bez możności ucieczki, nie przeczuwając jednak strasznego niebezpieczeństwa, jakie jej groziło, czuła tylko, jak ją ujęły te ramiona, jakby kleszcze, porwały z sofy, przeniosły na ową ruchomą deskę, która znów wolno zaczęła się ku sufitowi wznosić, z przerażającym zgrzytem żelaza, trącego się o żelazo. Usłyszała jeszcze straszny przerażający śmiech potwora o ludzkiej twarzy, który ją unosił bez wstrząśnienia, bez bólu, jakby do nieba.

CXXXI
ELIKSIR

Zupełnie zgodnie z przepowiedniami Lorenzy przybyła do Balsama pani Dubarry.
Piękna kurtyzana została wprowadzona do sali. Czekała na gospodarza, przerzucając „Księgę śmierci“, drukowaną w Moguncji, księgę, której ryciny, z niezwykłym artyzmem wykonane, przedstawiały śmierć, towarzyszącą wszystkim czynnościom życia ludzkiego, czekająca na człowieka u wejścia na bal, gdzie śpieszy aby spotkać ukochaną kobietę, czyhającą w głębinach przejrzystej wody, gdzie przybył kąpielą się orzeźwić, lub w lufie broni, z którą idzie na polowanie.
Pani Dubarry patrzyła właśnie na wyobrażenie pięknej kobiety, różującej się i przeglądającej w zwierciadle, gdy Balsamo, otworzywszy drzwi, pośpieszył ją powitać z uśmiechem szczęścia na twarzy.
— Wybacz, hrabino, że zbyt długo pozwoliłem czekać na siebie, ale źle widać obliczyłem odległość, lub też niedostatecznie znam szybkość rumaków twoich; sądziłem, iż możesz być najdalej na placu Ludwika XV.
— Jakto, czyś pan wiedział, że właśnie tu jadę?
— Tak pani! dwie godziny temu widziałem cię w niebieskim buduarze, wydającą rozkaz założenia koni do karety.
— Więc pan mówisz, że byłam wtedy w niebieskim buduarze?
— Haftowanym w kwiaty o barwach naturalnych. Tak, hrabino, spoczywałaś na szezlongu, kiedy ci przyszła myśl szczęśliwa i powiedziałaś sobie: „Odwiedźmy hrabiego de Fenix“. Zadzwoniłaś wtedy.
— No i któż wszedł?
— Siostra twoja, hrabino. Czyż nie tak? Prosiłaś jej, aby wydała rozkazy, które natychmiast spełniono.
— Ależ, hrabio, widzę, że na serjo jesteś czarownikiem. Czy w każdej porze dnia i nocy oko twe sięga do mego buduaru? Powinienbyś mnie w takim razie uprzedzić, kochany hrabio!
— Bądź spokojną, hrabino, mam zwyczaj zapuszczać mój wzrok tylko przez otwarte drzwi.
— I patrząc przez te drzwi, otwarte jedynie, widziałeś nawet że myślę o tobie?
— Tak, i że myślisz pani życzliwie.
— Masz słuszność, kochany hrabio, mam najlepsze względem ciebie intencje; ale przyznaj, że na to zasługujesz, ty taki dobry, taki użyteczny; ty hrabio, co zdaje się jesteś przeznaczony aby odegrać rolę opiekuna w mem życiu, czyli najtrudniejszą rolę jaką znam.
— Hrabino! jestem nader szczęśliwym; mogłem ci więc być kiedy użyteczny?
— Jakto, jasnowidzącym jesteś, a nie wiesz o tem?...
— Zostaw mi, pani, zasługę skromności.
— Niech i tak będzie, kochany hrabio, ja zaś z mej strony opowiem, co zrobiłam dla ciebie.
— Nie, nie, hrabino; mówmy o tobie, błagam cię o to.
— W takim razie, hrabio, zacznij od udzielenia mi twej tajemnicy jasnowidzenia, lub pożycz tego kamyczka, co to robi ludzi niewidzialnymi; bo zdaje mi się, że po drodze widziałam jednego ze sług księcia de Richelieu.
— I cóż ten sługus?
— Ścigał mój ekwipaż na dobrym biegunie.
— Co pani o tem myśli?... w jakim celu książę kazał panią ścigać, czy śledzić!?
— W celu przysłużenia mi się znów, na swój sposób, jaką złośliwością, chociaż tak skromny jesteś hrabio, że Bóg dał ci tyle przymiotów osobistych, iż możesz budzić zazdrość nawet króla...
— Richelieu nie może być w żadnym razie niebezpieczny, hrabino.
— Ale był już, był, przed ostatnimi wypadkami.
Balsamo zrozumiawszy, że chodzi o coś, czego mu jeszcze Lorenza nie odkryła, nie chciał się puszczać na grunt nieznany i zamiast odpowiedzi ograniczył się na uprzejmym uśmiechu.
— Był już raz — powtórzyła hrabina — i o mało nie padłam ofiarą spisku, świetnie osnutego, w którym i pan udział brałeś...
— Ja, w spisku przeciw pani, hrabino? Nigdy.
— Więc to nie ty, hrabio, dałeś ten napój księciu de Richelieu?
— Jaki napój?
— Napój, który każe kochać zapamiętale?
— Nie hrabino, ten napój sam Richelieu przyprawia, bo ma nań oddawna receptę. Ja dałem mu tylko zwyczajny narkotyk.
— Doprawdy?
— Słowo honoru.
— Czy nie mógłbyś, kochany hrabio, przypomnieć sobie dokładnie, kiedy książę zgłaszał się tu po ów narkotyk; byłoby to bardzo ważną wskazówką dla mnie.
— W ostatnią, zdaje mi się, sobotę... w wigilję dnia, w którym miałem zaszczyt przesłać hrabinie przez Fryca bilecik z prośbą, abyś w mojej sprawie przybyła do Sartines’a.
— W wilję tego dnia — zawołała Dubarry — w wilję tego dnia, w którym widziano króla, udającego się do panny Taverney?... O! teraz wszystko rozumiem.
— Jeśli to rozumiesz, hrabino, to wiesz, że żadnej innej roli tam nie grałem.
— Narkotyk ten nas ocalił.
Balsamo znów nic nie wiedział.
— Szczęśliwy jestem — rzekł, — żem ci się przydaj, hrabino, nawet bezwiednie.
— O! jesteś pan zawsze niezrównanym. Ale dziś możesz lepiej mi się przysłużyć, niż kiedykolwiek. O! bo byłam bardzo chorą, doktorze, wyrażając się językiem dyplomacji, a nie wiem, czy i w tej chwili w rekonwalescencję wierzyć mogę.
— Hrabino — odrzekł Balsamo — ponieważ mam być doktorem, więc muszę poznać szczegóły choroby. Zechciej więc pani objaśnić mnie szczegółowo i jak najdokładniej o wszystkiem co cię spotkało, nie pomiń najdrobniejszego symptomu.
— Nic łatwiejszego, drogi doktorze, lub jeżeli wolisz, kochany czarowniku. W wigilję dnia, w którym narkotyk znalazł zastosowanie, Jego Królewska Mość nie chciał mi towarzyszyć do Luciennes. Pod pozorem zmęczenia pozostał w Trianon, pozostał tam, aby, jak się o tem dowiedziałam następnie, wieczerzać w towarzystwie księcia de Richelieu i barona de Taverney.
— O! o!
— Rozumiesz mnie już, hrabio. Wtedy właśnie napój miłosny wlano do szklanki królowi. Wiedziano już, że nie będzie u mnie i zagięto parol na pannę Andreę.
— No i cóż?
— Wszystko skończyło się na niczem.
— Jak się to stało?
— Właśnie, że niezmiernie trudno dowiedzieć się prawdy. Osoby, dobrze zwykle poinformowane, zapewniają, że widziano Jego Królewską Mość, zmierzającą do apartamentów panny Andrei.
— Wiem, gdzie mieszka; ale cóż z tego?
— A! cóż z tego... za daleko chcesz się posunąć, hrabio! Wiesz, że niebezpiecznie jest śledzić monarchę, gdy ten nie chce być widzianym.
— Ale cóż wreszcie?
— Nakoniec, mogę ci to tylko powiedzieć, że Jego Królewska Mość w burzliwą noc powrócił do Trianon, blady, drżący, w gorączce, dochodzącej do maligny.
— Przypuszczasz pani zatem — dodał Balsamo z uśmiechem — że to nie sama burza napędziła tego strachu Najjaśniejszemu Panu?
— Naturalnie, bo i kamerdyner słyszał, jak wykrzyknął po kilka razy: umarła, trup, trup.
— Co? — zawołał Balsamo.
— Sprawił to właśnie narkotyk. Trup robi zawsze na królu szalone wrażenie, bo mu nasuwa myśl o śmierci. Znalazł pannę Taverney, pogrążoną w śnie niezwykłym, nienaturalnym i sądził, że umarła.
— Tak, tak, była jakby umarła — rzekł Balsamo — przypomniawszy sobie, że uciekając, zapomniał jej rozbudzić. Taki tak! — A potem hrabino, cóż potem?
— Nikt już nie wie, co się działo tej nocy, to jest na początku tej nocy. Powróciwszy do siebie, król wpadł w silną gorączkę, dostał ataków nerwowych, które nad ranem dopiero przeminęły, gdy delfinowej przyszła myśl otworzyć podwoje apartamentu królewskiego i ukazać Najjaśniejszemu Panu jasne słońce, oświecające twarze uśmiechnięte. Wtedy pierzchnęły wszystkie straszne widziadła nocne. W południe było już dobrze, król napił się buljonu i zjadł skrzydełko kuropatwy, wieczorem zaś...
— Cóż wieczorem? — podchwycił Balsamo.
— Wieczorem, Jego Królewska Mość, bojąc się widać przykrej poprzedniej nocy w Trianon, przybył do mnie, do Luciennes, gdzie, kochany hrabio, przekonałam się, iż książę de Richelieu był prawie równym tobie czarnoksiężnikiem.
Triumfująca twarz hrabiny, gest pełen kokieteryjnego wdzięku, dopowiedział reszty i uspokoił Balsama co do wpływu, jaki miała jeszcze faworyta na króla.
— Więc, w takim razie, zadowolona jesteś ze mnie hrabino?
— Zachwyconą jestem panem, kochany hrabio, przysięgam ci; bo mówiąc mi wówczas o niepodobieństwach, jakie stworzysz, powiedziałeś czystą prawdę.
I wyciągnęła doń, z podziękowaniem, tę białą, miękką, pachnącą rączkę, co choć nie miała młodzieńczej świeżości Lorenzy, była jednak również wymowną.
— A teraz, przechodzę do pana, hrabio rzekła.
Balsamo pochylił głowę i słuchał.
— Jeżeliś mnie uwolnił od wielkiego niebezpieczeństwa, zaczęła Dubarry, — sądzę, że i ja nawzajem uratowałam cię od katastrofy.
— Mnie? powtórzył Balsamo, ukrywając głębokie wzruszenie; jakkolwiek i tak jestem ci mocno wdzięczny, hrabino, radbym wiedzieć jednakże o jakiej mówisz katastrofie...
— O owej szkatułce pańskiej.
— Cóż tam w niej było?
— Mnóstwo cyfr i znaków, które pan de Sartines kazał w swem biurze przetłumaczyć i objaśnić kilku specjalistom w tym względzie. Każdy z nich uważnie odcyfrował, a wszystkie tłumaczenia zgadzały się najzupełniej. Pan de Sartines, obładowany tem wszystkiem, przybył do Wersalu do króla, właśnie w czasie mojej tam obecności.
— O! o! i cóż król powiedział? Król najprzód się zdziwił, potem przeraził. Ludwik XV słucha zawsze nadzwyczaj chętnie raportów o niebezpieczeństwach. Od czasu owej sprawy scyzorykowej Damiens’a, słowo: „baczność“ wywiera nań wpływ magnetyczny.
— Więc pan de Sartines oskarżył mnie o spisek?
— Przedewszystkiem próbował mnie usunąć; ale oparłam mu się stanowczo, oświadczając, że nikt nie jest bardziej ode mnie przywiązanym do króla, nikt więc niema prawa usunąć mnie, gdy idzie o grożące mu niebezpieczeństwo. Pan de Sartines nalegał, ale ja się opierałam; tak, że w końcu król, patrząc na mnie w sposób, na którym się znam doskonale, rzekł:
— Niech zostanie Sartines, niech zostanie, dziś nie mogę jej niczego odmówić!
— Rozumiesz hrabio, że w mojej obecności de Sartines, który pamiętał dobrze życzenie moje, tak mu kategorycznie wyrażone przy pożegnaniu naszem, nie śmiał cię oskarżać. Zaczął mówić o złych zamiarach króla pruskiego względem Francji, o ogólnym prądzie do posiłkowania się cudownością i czarnoksięstwem w celach spiskowych i buntowniczych, oskarżał nareszcie wielu ludzi, przekonywując, z dowodami w ręku, że byli winni.
— W czem jednakże byli winni?
— Nie mogę ci przecie, hrabio, zdradzać tajemnic stanu!...
— Które są jednocześnie naszą także tajemnicą; o! nic a nic nie ryzykujesz, hrabino, zapewniam cię, zwłaszcza dlatego że mój własny interes nakazuje mi jak najgłębsze milczenie.
— Wiem, hrabio, i przyznaję ci słuszność. Otóż pan de Sartines dowodził, że jest stowarzyszenie liczne, potężne, złożone z wyznawców odważnych, zręcznych, a na wszystko przygotowanych które podkopuje cichaczem cześć, należną Jego Królewskiej Mości, miota nań różne oszczerstwa, rozpowszechnia o nim różne niegodziwe wieści.
— Jakież naprzykład?
— Oskarżają naprzykład króla, że głodzi naród.
— I cóż król powiedział na to?...
— Odpowiedział, tak jak to król zwykle, żarcikiem.
Balsamo odetchnął.
— A jakżeż brzmiał ów żarcik, hrabino?
— „Ponieważ oskarżają mnie, że głodzę naród, — rzekł, — mam tylko jedną na to odpowiedź: żywmy go“.
— „W jaki sposób, Najjaśniejszy panie? — zapytał Sartines.
— „Biorąc żywienie tych wszystkich, co podobne wieści rozgłaszają, na mój rachunek, a w dodatku ofiarując im jeszcze bezpłatny lokal w zamku moim Bastylji“.
Balsamo uczuł, że mu mrowie przeszło po skórze, ale nie przestał się uśmiechać.
— I cóż potem? — zapytał znowu.
— Potem król jakby się mnie radził spojrzeniem.
— Najjaśniejszy Panie — rzekłam wtedy — nie uwierzę nigdy, aby te małe czarne plamki, o których mówił pan de Sartines, miały dowodzić, iż jesteś złym monarchą. Szef Policji chciał mi przerwać, alem dorzuciła:
— Nie wierzę również wcale, aby sekretarze pana de Sartines dokładnie to pisma odcyfrowali.
— I cóż król na to, hrabino? — spytał Balsamo.
— Oświadczył, że mogę mieć rację tak jak i minister policji.
— A potem?
— Potem przygotowano masę rozkazów uwięzienia, w które wpisywano różne nazwiska; pan de Sartines usiłował przemycić twoje, kochany hrabio, ale stałam na straży i powstrzymałam go jednem słowem:
— Mój panie — odezwałem się głośno wobec króla — aresztujże sobie cały Paryż, jeżeli ci się podoba, ale nie waż się dotknąć jednego z moich przyjaciół, bo inaczej...
— „O! o! — zawołał król — gniewa się pani Joanna. Strzeż się jej Sartines!“
— „Ależ, Najjaśniejszy Panie!.. — interesy państwa“...
— „Nie jesteś pan wcale Sully’m, a ja Gabrielą” — przerwałam mu, zaczerwieniona ze złości.
— „Pani hrabino, chcesz, aby zamordowano króla, jak zamordowano Henryka IV?...“
— Cios był dobrze wymierzony, król zbladł, zadrżał i przeciągnął ręką po czole. Zdawało mi się, żem została pobitą!
— Najjaśniejszy Panie — rzekłam — pozwól działać panu de Sartines, bo sekretarze jego widocznie doszli do przekonania, że i ja także spiskuję przeciw Waszej Królewskiej Mości. I powiedziawszy to, wyszłam.
— Ale wiesz, kochany hrabio, że to było nazajutrz po zadaniu Ludwikowi XV napoju miłosnego... Lubczyk działał w najlepsze... Król przełożył moją obecność, nad towarzystwo pana de Sartines i wybiegł za mną.
— „Przez litość, hrabino, nie gniewaj się“ zawołał.
— „To wyrzuć w takim razie tego, cuchnącego więzieniem, człowieka“.
— No, Sartines, idź już sobie, idź!... — rzekł król, wzruszając ramionami.
— Co do mnie — dodałam — zabraniam panu nietylko wstępu do siebie, — ale ukłonu nawet.
Sartines stracił kompletnie głowę, podszedł ku mnie i pocałował pokornie w rękę.
— Niech będzie, jak chcesz, hrabino — powiedział — ale ostrzegam cię, że gubisz państwo. Pani protegowany, ponieważ tak koniecznie obstajesz przy tem, będzie oszczędzony przez agentów moich.
Balsamo wpadł w głęboką zadumę.
— No i cóż — przerwała hrabina, czy mi nie podziękujesz, że ci oszczędziłam zapoznania się z Bastylją?
Balsamo, zamiast odpowiedzi, wyjął z kieszeni flakonik, napełniony płynem — jak krew — purpurowym.
— Masz hrabino, za wolność, jaką mi dałaś, ofiaruję ci dwadzieścia lat drugiej młodości.
Hrabina, wsunąwszy flakonik za gors, odjechała szczęśliwa i triumfująca.
Balsamo pozostał w zamyśleniu.

— Gdyby nie kokieterja tej kobiety, byliby uratowani — mruknął. Drobna nóżka kurtyzany popchnęła ich w głęboką przepaść. Wyraźnie Bóg jest z nami!..

CXXXII
KREW

Jeszcze się brama nie zamknęła za panią Dubarry, gdy Balsamo biegł już pospiesznie po schodach, dążąc do komnaty skórami wysłanej.
Rozmowa z hrabiną była długa, a jemu pilno było podwójnie: Bo najpierw pożerała go chęć ujrzenia coprędzej Lorenzy, a potem, obawiał się, aby młoda kobieta nie była zbyt znużoną, bo o nudach w tem nowem życiu ani mowy być nie mogło; bał się, aby ukochana jego ze snu magnetycznego nie przeszła w stan ekstazy, jak jej się często zdarzało.
Po takim stanie podniecenia następowały zawsze prawie ataki nerwowe, które męczyły i wyczerpywały Lorenzę, jeżeli on siłą swą magnetyczną nie przywrócił szczęśliwie równowagi w rozstrojonym organizmie.
Spieszył się więc Balsamo... zamknął drzwi za sobą i rzucił się ku kanapie, na której pozostawił Lorenzę.
Nie było już jej tam jednakże. Szal tylko z białego kaszmiru, złotem przetykany, leżał porzucony na poduszkach, jakby świadcząc o jej niedawnej obecności w tym pokoju i w tem miejscu.
Stanął jak skamieniały z oczami utkwionemi w próżną sofą. Może się jej niedobrze zrobiło od jakiegoś dziwnego zapachu, rozchodzącego się po pokoju; może machinalnie zmieniła miejsce, może udała się do laboratorjum, gdzie mu tak niedawno towarzyszyła.
Wszedł tam. Na pierwszy rzut oka nie zobaczył nic... ale w cieniach i załamach ogromnego komina, poza draperję wschodnią, ukryć się mogła bezpiecznie. Podniósł więc firankę i zasłonę, obejrzał wszystkie zakątki, ale nigdzie nie dostrzegł śladu niczyjej obecności.
Zostawał jeszcze pokój Lorenzy; tam się prawdopodobnie schroniła.
Pokój ten był dla niej więzieniem, ale tylko w chwilach życia na jawie. Pobiegł tam i zobaczył blachę zasuniętą.
Nie było to jednak dowodem, aby tam nie weszła. Nic by nie było dziwnego, gdyby nawet w tym śnie zapamiętała sposób otwierania mechanizmu, gdyby uległa wspomnieniom, nie dość jeszcze zatartym w jej umyśle.
Przycisnął sprężynę; pokój był tak samo pusty, jak poprzedni.
Wtedy myśl bolesna, myśl, która go już raz zraniła, rozwiała wszystkie nadzieje szczęśliwego kochanka.
Więc Lorenza miałaby grać komedję tylko; miałaby udać sen, rozproszyć w ten sposób wszelką nieufność, wszelką obawę i czujność swego kochanka; miałażby znowu uciec, pewniejsza tym razem powodzenia, bo już nauczona pierwszą próbą?...
Balsamo na tę myśl podskoczył z bólu i zadzwonił na Fryca. Ponieważ Fryc opóźniał się, jakby na złość, wybiegł naprzeciw i spotkał się z nim na krytych schodach.
— Signora? — rzekł.
— Co, signora? — zapytał Fryc, miarkując po niepokoju swego pana, że coś niezwykłego się stało.
— Czyś jej nie widział?
— Nie, panie.
— Nie wychodziła?
— Skąd?
— No z domu?
— Nikt nie wyszedł, prócz hrabiny, za którą dopiero właśnie bramę zamknąłem.
Balsamo cofnął się, jak szalony. Wyobraził sobie, że młoda kobieta, tak różna dziś od tej, jaką była przedtem, w przystępie żartobliwego humoru ukryła się w jakim kącie i obserwuje jego przerażenie i bawi się trwogą jego serca, aby go uspokoić następnie.
Rozpoczął drobiazgowe poszukiwania.
Żadnego kącika nie pominął, żadnej szafy nie zapomniał, żadnego parawanu nie pozostawił w spokoju. W zajadłem tem poszukiwaniu widać było człowieka, zaślepionego namiętnością; szaleńca, który nic przed sobą nie widzi; pijanego, który się zatacza. Nie widząc żadnej rady, nie zdobył się na nic więcej, jak na to, aby wyciągać ramiona i wołać: „Lorenzo, Lorenzo“! Sądził, że ubóstwiona istota pokaże się i z okrzykiem radości rzuci się w jego objęcia.
Ale nic tymczasem nie przerywało ponurego milczenia.
Biegając, poruszając wszystkie meble, ścian zapytując, zawodząc wielkim głosem, patrząc a niewidząc, nasłuchując a nie słysząc, drżąc na całem ciele, spędził Balsamo trzy minuty, to jest, trzy długie wieki konania. Był nawpół oszalały, umoczył rękę w naczyniu z zimną wodą i zwilżył sobie skronie; potem zacisnął ręce, jakby się chciał zmusić do spokoju, jakby usiłował zapanować siłą woli nad chaosem wrzącym w głowie, nad falami krwi bijącemi mu do mózgu, tętnem fatalnem, nieustannem, monotonnem, które zwiastuje śmierć lub szaleństwo. Zobaczmy, rozważmy, mówił sobie; skoro Lorenzy niema, musiała tedy wyjść, musiała wyjść z pewnością.
I raz jeszcze powiódł błędnem okiem dookoła siebie, i raz jeszcze zawołał: Lorenzo!...
— Niema jej! — powtarzał. Napróżno Fryc utrzymuje, iż jej nie widział, musiała wyjść... na pewno...
— Dwa wypadki są tylko możliwe: Albo Fryc rzeczywiście jej nie widział, albo też został przez nią przekupiony.
— On miałby być przekupionym?
— A dlaczegóżby nie; dotychczas był nieposzlakowanie wiernym, ale cóż to znaczy? Jeżeli Lorenza mogła kłamać do tego stopnia, dlaczegóż Fryc nie mógłby również zawieść?
— Ale dowiem się wszystkiego, wszystkiego. Zostaje mi wszak jeszcze baronówna de Taverney.
— Przez pośrednictwo Andrei przekonam się o zdradzie Fryca i zdradzie Lorenzy i tym razem... o! tym razem, ponieważ miłość jej okazała się kłamliwą, ponieważ wiedza jej okazała się zwodniczą, wierność — podstępną... ukarzę ją bez litości.
— Nie pozostaje mi nic zatem, jak wyjść co najprędzej, nic nie dać poznać po sobie Frycowi i zobaczyć się z Andreą.
Schwycił za kapelusz i rzucił się ku drzwiom, aby popędzić do Trianon. Nagle zatrzymał się jeszcze.
— O! rzekł, to przedewszystkiem, biedny starzec, zapomniałem o nim zupełnie!
— Przedewszystkiem muszę się widzieć z Althotasem; przez czas tego szału, przez czas cały tej miłości potwornej zaniedbałem nieszczęśliwego, okazałem się, niewdzięcznym i nieludzkim.
I Balsamo z gorączką, cechującą teraz każdy ruch jego, zbliżył się do sprężyny, wprawiającej w ruch windę. Klapa spuściła się gwałtownie. Balsamo siadł na niej i zaczął się wznosić w górę; umysł jego jednak i serce nie było w stanie zająć się niczem innem, jak tylko Lorenzą.
Zaledwie zrównał się z powierzchnią komnaty Althotasa, głos starca wyrwał go z bolesnej zadumy.
Ku wielkiemu jednak zdziwieniu Balsama, w słowach mędrca nie było wymówki, jak się tego spodziewał; przeciwnie, przyjął go z wesołością pogodną i naturalną.
Uczeń podniósł na mistrza zdziwione oczy.
Starzec leżał wyciągnięty w krześle sprężynowem; oddychał głośno i z rozkoszą, jakby za każdem tchnieniem zdobywał jeden dzień życia; oczy jego, pełne ponurego ognia, złagodzonego tylko uśmiechem, igrającym na ustach, zwróciły się na gościa.
Balsamo zebrał wszystkie siły, aby nie zdradzić pomieszania wobec starca, tak mało pobłażliwego na słabości ludzkie; jednocześnie uczuł dziwny jakiś ciężar, tłoczący mu piersi. Powietrze było jakby zatrute jakiemiś wyziewami. Jakiś dziwny, ciężki, słodki, mdlący opar, ten sam, który poczuł był już w słabszym tylko stopniu na dole, przesycał pokój cały i podobny do mgły, unoszącej się jesienią, o wschodzie i zachodzie słońca, nad jeziorami i bagnami, zasłonił okna i przyćmił światło dzienne.
W tej ciężkiej i przykrej atmosferze brakło mu oddechu, bicie serca zwolniało; odczuł zawrót głowy i bał się że lada chwila straci przytomność.
— Mistrzu! — zawołał, szukając oparcia — jak ty żyć tutaj możesz, kiedy tu niepodobna oddychać?
— Tak sądzisz?
— O!
— Ja tymczasem oddycham i żyję, jak widzisz! — zawołał wesoło Altbotas.
— Ależ mistrzu — mówił Balsamo, czując zawrót coraz silniejszy, toć zwróć sam uwagę nato i pozwól mi otworzyć okno; z tej podłogi unoszą się jakby wyziewy krwi.
— Krwi! A no tak... krwi! — powtórzył stary, wybuchając śmiechem.
— Czuję miazmaty, jakby z ciała, świeżo zabitego, takie ciężkie że przygniatają mi mózg i serce.
— O! tak — rzekł starzec ironicznie, zauważyłem już to samo; masz strasznie czułe serce, a mózg bardzo wrażliwy, Acharacie.
— Mistrzu, mistrzu, ależ i ręce twoje krwią zbroczone, krew na stole, krew wszędzie, nawet w twych oczach czerwonych, jak dwa płomienie. Mistrzu, ten zapach, którym się tu oddycha, zapach, który mi sprawia zawrót głowy, zapach, który mnie dusi, to zapach krwi! Wszak prawda?..
— No i cóż z tego? — rzekł spokojnie Althotas; czyż go czujesz po raz pierwszy?
— Nie.
— Czyż nigdy nie byłeś świadkiem prób moich? czyś nigdy sam ich nie dokonywał?
— Ale to krew ludzka! — zawołał Balsamo — ocierając pot, spływający mu z czoła.
— Ano tak, masz widzę bardzo delikatne powonienie! Proszę, nie sądziłbym nigdy, żebyś krew ludzką umiał tak łatwo odróżnić od krwi zwierzęcej.
— Krew ludzka! — szeptał Balsamo. A ponieważ wszystko około niego mąciło się, skakało, wirowało, powiódł machinalnie oczami za jakimś meblem i spostrzegł ze zgrozą obszerne naczynie mosiężne w którego świecących ścianach odbijał się purpurowy kolor krwi.
Olbrzymia waza była do połowy napełniona.
Balsamo cofnął się ze wstrętem.
— Skąd ta krew? — zawołał skąd ta krew?
Althotas nie odpowiedział; wzrokiem roziskrzonym śledził pomieszanie, przerażenie i grozę Balsama. Nagle tenże wydał ryk bólu i rozpaczy, a pochylając się, jakby się miał na łup rzucić, skoczył w róg pokoju, gdzie leżała porzucona wstążka, srebrem przetykana, uwiązana jeszcze do pukla kruczych splotów.
Po tym krzyku nagłym, ostrym, strasznym, głuche milczenie zapanowało przez chwilę w komnacie starca.
Balsamo zwolna ujmował tę wstążkę, drżąc jak w febrze, przyglądał się włosom, w jednym końcu przypiętym złotą szpilką do wstążki, w drugim zaś obciętym równo jak frendzla, której brzegów dotknęła fala krwi, bo świeże i ciepłe jeszcze krople perliły się pasem czerwonym.
Im wyżej podnosił Balsamo rękę, tem mocniej mu ona drżała.
Im dłużej wzrok jego wpatrywał się we wstążkę i włosy, tem bardziej twarz jego pokrywała się bladością śmiertelną.
— Skąd się to wzięło? — zamruczał niewyraźnie, tak jednak, że pytanie obiło się o uszy starego.
— To? — zapytał Althotas.
— Tak... to...
— No, to wstążka przewiązująca włosy.
— Ale te włosy, te włosy w czem one zmaczane?
— Widzisz przecie, że we krwi.
— W jakiej krwi?
— A do licha! we krwi, potrzebnej mi do eliksiru, we krwi, której dostarczenia mi odmówiłeś i o którą — wskutek tej odmowy — sam się musiałem wystarać.
— Ale te włosy, ten warkocz, ta wstążka, skąd je wziąłeś, przecież to nie włosy niemowlęcia?
— A któż mówi, że ja niemowlę zabiłem? — spytał Althotas spokojnie.
— Czyż nie krwi niemowlęcia potrzebowałeś do swego eliksiru, czyż nie to mówiłeś zawsze?
— Tak... niemowlęcia albo dziewicy... krwi dziewicy Acharacie!
I Althotas, wyciągnąwszy swą wychudłą rękę, ujął flakonik, przyłożył do ust i pił z chciwością i z rozkoszą płyn w nim zawarty.
Potem najnaturalniejszym i najczulszym tonem rzekł:
— To tobie zawdzięczam, Acharacie, zrobiłeś bardzo rozsądnie i bardzo przewidująco, umieszczając tę kobietę akurat pod moim sufitem, jakby pod ręką. I ludzkość nic nie straciła i prawo nie może nas oskarżyć. No! no! to nie twoja zasługa, nie ty oddałeś mi tę dziewicę, bez której śmierć mnie czekała; ja ją sam sobie wziąłem. Ale zawsze dziękuję ci mój uczniu, dziękuję ci Acharacie.
I znów flakon do ust przybliżył.
Balsamo wypuścił z rąk włosy, straszny obraz stanął mu nagle przed oczami.
Naprzeciw niego stał stół, ogromny stół marmurowy, zawsze zastawiony roślinami, książkami, flaszkami, słoikami, a teraz przykryty długą, jedwabną zasłoną białą, w ciemne kwiaty, która oświetlona czerwonem światłem lampy Althotasa, uwydatniała ponure kształty, zarysowujące się jak pod całunem; Balsamo kształtów tych nie spostrzegł był dotąd.
Teraz ujął za róg zasłony i pociągnął ją gwałtem ku sobie. I w tejże chwili włosy powstały mu na głowie, a otwarte usta nie były w stanie wydać strasznego krzyku, który mu zamarł w gardle.
Pod tym całunem ukazała mu się Lorenza... martwe zwłoki jego Lorenzy, wyciągnięte na stole, z twarzą trupią, siną, a jeszcze uśmiechniętą, z głową w tył pochyloną.
Szeroka rana widniała nad obojczykiem, ale już ani kropli krwi z niej się nie wydobywało.
Ręce były zesztywniałe, oczy przysłonięte zsiniałemi powiekami.
— Krwi, krwi dziewiczej, trzech ostatnich kropli arterjowej krwi dziewiczej... oto czego mi było potrzeba — powtórzył starzec, powracając po raz trzeci do flaszeczki.
— Nędzniku!... — ryknął nareszcie Balsamo, — giń więc, umrzyj, skonaj... bo od czterech dni ta kobieta była miłością moją, kochanką, żoną moją. Napróżno ją zamordowałeś, nikczemniku... nie była już dziewicą!...
Oczy Althotasa wyszły z osady, jakby je prąd elektryczny na wierzch wysadził; źrenice mu się rozszerzyły strasznie; bezzębne dziąsła zazgrzytały; flaszeczka wypadła z ręki i rozprysła się w tysiączne okruchy, on zaś sam ogłupiały, unicestwiony, ugodzony jednocześnie w mózg i serce, padł ciężko na fotel.

Balsamo rzucił się z rozpacznem łkaniem na ciało Lorenzy i całując jej włosy, krwią zbroczone, stracił przytomność.

CXXXIII
CZŁOWIEK I BÓG

Godziny, te zgodne siostrzyce, trzymające się zawsze za ręce, tak wolno wlokące się dla nieszczęśliwych, a tak chyżo ulatujące człowiekowi szczęśliwemu — długie godziny ubiegały nad tą komnatą, pełną jęków i westchnień.
Z jednej strony śmierć, z drugiej konanie, pośrodku rozpacz straszna, jak konanie, a jak śmierć głęboka.
Balsamo nie wydał najmniejszego głosu od chwili strasznego okrzyku, który mu rozdarł piersi. Od piorunującego odkrycia, które zabiło nagle dziką radość Althotasa, Balsamo się nie poruszył.
Althotas nie spuszczał wzroku z rozbitej flaszeczki, obrazu jego unicestwionych nadziej; zdawało się, jakby liczył tysiączne szczątki, które rozpryskując się, dni życia jego skróciły; zdawało się, jakby samem spojrzeniem chciał wciągnąć w siebie ten płyn, w którym widział swoją nieśmiertelność.
Chwilami, kiedy cierpienie rozczarowania dręczyło go za bardzo, przenosił zagasły wzrok na Balsama, a z niego na trupa Lorenzy.
Podobny był do zwierzęcia, schwytanego w samotrzask, które, pchnięte nożem myśliwskim, podnosi śmiało krwawy wzrok, pełen nienawiści i zemsty, pełen wymówki i zdumienia.
— Czyż podobna — zdawało się mówić spojrzenie starca, tak jeszcze wyraziste — czyż podobna, aby takie nieszczęście, taki zawód, taki cios spotykał mnie z powodu tak mizernej istoty, jak ten człowiek, klęczący o cztery kroki ode mnie, przy tak pospolitym przedmiocie, jak ta umarła kobieta?.. Czyż to nie jest przewrót natury, wstrząśnienie nauki, zaćmienie rozumu, aby uczeń tak pospolity, nadużył zaufania — takiego jak ja — mistrza?... Czyż to nie jest wreszcie potworne, aby źdźbło prochu zatrzymało koło wspaniałego wozu w jego biegu wszechpotężnym, nieśmiertelnym?...
Balsamo był złamany, oniemiały, bez ruchu, prawie bez życia; żadna myśl ludzka nie powstała jeszcze w jego mózgu.
Jego Lorenza!... jego żona, jego bóstwo, istota podwójnie mu droga, jako jego anioł opiekuńczy i jego kochanka!... Lorenza, jego szczęście i jego sława, jego teraźniejszość i przyszłość, jego siła i wiara... Lorenza, jego wszystko co ukochał, czego pragnął, na czem dumę swą zasadzał... Lorenza, była dlań na wieki stracona!...
Nie krzyczał, nie płakał, nie wzdychał nawet.
Nie mógł się jeszcze pogodzić z myślą, że tak straszny cios spadł na niego.
Podobny był do nieszczęśliwych, zaskoczonych w łóżku — wśród nocy — powodzią, do nieszczęśliwych, którym się śni, że woda ich zalewa. Budzą się, otwierają oczy, widzą tuż przy głowie szumiące bałwany i nie mają nawet czasu krzyknąć w tej krótkiej chwili walki, między życiem a śmiercią.
Przez trzy godziny Balsamo był jakby martwy, w niezmiernym swym bólu brał wszystko za ponury sen, żywcem pogrzebanego.
Dla niego nie istniał już Althotas, nie było zatem nienawiści i zemsty.
Dla niego nie istniała już Lorenza, nie było zatem życia i miłości.
Sen, nicość, ciemność!...
Ponuro, cicho, jak w grobie uchodził czas w tem strasznem miejscu, gdzie stygła przelana krew.
Naraz, wśród głuchej ciszy nocnej, rozległ się trzykrotnie dźwięk dzwonka; Fryc wiedział widocznie, że pan jego był u Althotasa, bo dzwonił do tego pokoju Próżne były jednakże jego usiłowania; dźwięki rozchodziły się i ginęły w przestrzeni. Balsamo nie podniósł wcale głowy.
W kilka minut takie samo dzwonienie, tylko bardziej naglące, znów się rozległo, nie wyrwało jednak Balsama ze stanu nieczułości.
Potem powtarzało się w odstępach miarowych, coraz krótszych, ale coraz było gwałtowniejsze, niecierpliwsze, głośniejsze.
Balsamo, nie poruszając się, wzniósł wolno oczy i skierował je w przestrzeń, milczącą jak grób, z którego jakby powstał.
Tak musiał patrzeć Łazarz, gdy nań głos Chrystusa trzykrotnie zawołał.
Dzwonek nie przestał dzwonić. Siła jego wciąż wzrastająca, znużyła wreszcie kochanka Lorenzy. Puścił jej rękę; wszelkie ciepło opuściło jego ciało, nie zdołało jednak udzielić go Lorenzy.
— Albo wielka dobra nowina, albo wielkie niebezpieczeństwo; daj Boże, aby było to ostatnie!... — rzekł Balsamo.
I powstał.
— Ale pocóż miałbym odpowiadać na te wzywania, czy mnie jeszcze może co dziś obchodzić lub niepokoić na świecie?...
A dzwonek, jakby w odpowiedzi, z taką brutalną siłą zaczął bić sercem spiżowem o bronzowe ściany, że się oderwał nagle, upadł na wielki klosz szklany i wszystko z metalicznym trzaskiem rozsypało się po pokoju.
Balsamo nie zwlekał dłużej; szło mu zresztą o to, aby nikt, nawet Fryc, tutaj go nie szukał.
Podszedł zwolna do sprężyny, umieścił się na windzie i opuścił do komnaty, wybitej futrami.
Przechodząc koło sofy, dotknął się białego okrycia, które spadło z ramion Lorenzy, w chwili, w której okrutny starzec, niemiłosierny jak śmierć, uniósł ją ze sobą.
Dotknięcie to wstrząsnęło boleśnie całem ciałem Balsama.
Porwał szal, przycisnął do ust, tłumiąc jęki i okrywając pocałunkami wonną i miękką tkaninę.
Potem zwrócił się ku drzwiom i otworzył je raptownie.
Na najwyższym stopniu schodów stał Fryc, blady, dyszący, z pochodnią w jednej, a sznurem od dzwonka w drugiej ręce, którym jeszcze machinalnie, pod wpływem przerażenia i niecierpliwości, szarpał i targał.
Na widok pana wydał okrzyk zadowolenia a następnie drugi, zdziwienia i zgrozy.
Balsamo, nie dochodząc przyczyny tego podwójnego okrzyku Fryca, zwrócił się doń z zapytaniem.
Fryc nie odrzekł nic, ale pomimo zwykłego szacunku, jaki miał dla Balsama, ujął go za rękę i poprowadził do wielkiego weneckiego zwierciadła, zawieszonego nad kominkiem, przez który przechodziło się do pokoju Lorenzy.
— Spojrzyjcie ekscelencjo!... — wyjąkał.
Balsamo wstrząsnął się cały.
Potem uśmiech, jeden z tych uśmiechów grobowych, które są dziećmi bólu i rozpaczy bezgranicznej, przebiegł mu po twarzy.
Zrozumiał przestrach Fryca.
Zestarzał się o dwadzieścia lat w ciągu godziny. Oczy mu przygasły, krew uciekła z twarzy, wyraz jakby obłędu i nieczułości rozlany był w rysach, krwawa piana zwilżyła mu usta, a czerwona plama krwi na koszuli, rażąco się odbijała od śnieżnej jej białości.
Balsamo nie mógł sam się poznać; długo zatrzymał wzrok na osobie, odbitej w zwierciadle.
— Tak, masz rację Fryc, tak... tak...
Widząc zaś niepokój wiernego sługi — dodał:
— Poco mnie wzywałeś?... mój drogi.
— Do nich panie!...
— Do nich?...
— Tak.
— Co to za oni?...
— Ekscelencjo... wyszeptał Fryc, pochylając się do ucha Balsama, do tych pięciu...
Balsamo zadrżał.
— Wszyscy są? — zapytał.
— Wszyscy.
— Tam?...
— Tak.
— Sami?...
— Nie; każdemu towarzyszy zbrojny służący, czekający w podwórzu..
Balsamo, nie zastanowiwszy się ani chwili, nie poprawiwszy nic w swym wyglądzie, nie pomyślawszy nawet o przykryciu krwawej plamy koronkami żabotu, zaczął schodzić ze schodów, zapytawszy tylko Fryca, czy ich sprowadził do sali, czy do gabinetu.
— Do sali — objaśnił Fryc, idący za panem.
Na końcu schodów odważył się go zatrzymać.
— Czy wasza ekscelencja nie da mi jakich rozkazów? — zapytał.
— Żadnych, Fryc.
— Wasza ekscelencjo... — wyjąkał jeszcze sługa.
— Czego chcesz? — zapytał Balsamo łagodnie.
— Wasza ekscelencja idzie do nich bez broni?
— Tak, bez broni.
— Nawet bez szpady?
— I pocóż miałbym brać szpadę?
— Nie wiem, nie wiem — mruczał wierny sługa sądziłem... myślałem... bałem się...
— No, dobrze, możesz już iść, Fryc.
Sługa postąpił kilka kroków, podług rozkazu zawrócił się znowu.
— Czy nie słyszałeś, co powiedziałem?
— Ekscelencjo! chciałem przypomnieć, że pistolety nabite są w hebanowej szkatułce na złoconym stoliku.

— Idź już, idź! — odrzekł Balsamo i wszedł do sali.

CXXXIV
SĄD

Fryc miał słuszność; powierzchowność gości, przybyłych na ulicę Saint-Claude, nie zdradzała nastroju ani pokojowego, ani życzliwego.
Pięciu ludzi na koniach eskortowało panów jadących powozem; pięciu ludzi o minach wyzywających, a uzbrojeni byli od stóp do głowy.
Rozstawili się przy wyjściach na ulicę i strzegli ich pilnie, zdając się oczekiwać na swych panów.
Woźnica i dwóch lokai na koźle ukrywali pod płaszczami myśliwskie noże i broń.
Wszyscy ci goście przybyli na ulicę Saint-Claude, okazywali raczej zamiar nieprzyjacielskiej wyprawy, niż zwykłej wizyty.
Napad ten nocny zbrojnych ludzi, wzięcie, jakby w oblężenie, domu, przeraziło i wystraszyło niemca.
Próbował wzbronić wejścia tym szczególnym gościom, zobaczywszy przez okienko eskortę i broń; lecz właśnie te dowody prawnego ich przybycia nie dozwoliły mu się długo opierać...
Zaledwie dostali się do wewnątrz, nieznajomi, jak wprawni taktycy, osaczyli natychmiast wszystkie wyjścia domu, nie ukrywając swych nieprzyjacielskich zamiarów.
Owi, niby słudzy, wkroczyli na podwórzec i korytarze, a niby panowie do salonu, co wszystko nie zapowiadało Frycowi nic dobrego.
Oto dlaczego zerwał dzwonek.
Balsamo, bez zdziwienia, bez wszelkiego przygotowania, wszedł do salonu, oświetlonego jak zwykle przez Fryca.
Zobaczył pięciu mężczyzn, siedzących na fotelach.
Gdy wszedł, ani jeden nie powstał.
On zaś, pan domu, oddał im grzeczny ukłon. Dopiero wtedy wstali i odkłonili mu się.
Balsamo przysunął sobie fotel i usiadł naprzeciw nich, nie spostrzegając, lub nie chcąc widzieć, że widok całego towarzystwa razem był nieco dziwny.
Bo w rzeczy samej, pięć foteli tworzyło półkole, na wzór starożytnych trybunałów, z prezydującym w pośrodku i dwoma sędziami z każdej strony, fotel zaś Balsama naprzeciw prezydującego zajmował miejsce, przeznaczane zwykle dla podsądnego.
Balsamo nie rozpoczął pierwszy rozmowy, jakby był uczynił w każdym innym razie; patrzył, prawie nie widząc, ciągle jakby nieprzytomny pod wpływem ciosu.
— Zrozumiałeś nas, jak widać, bracie — rzekł przewodniczący, to jest ten, który zajmował fotel środkowy. — Jednakże ogromnie opóźniałeś swe; przybycie i już zastanawialiśmy się nad tem, czy wysłać kogo, ażeby cię poszukał?
— Nie rozumiem pana — rzekł poprostu Balsamo.
— A ja myślałem, że rozumiesz, skoro zająłeś naprzeciw nas miejsce oskarżonego.
— Oskarżonego? — powtórzył Balsamo i wzruszył ramionami. — Nie rozumiem — dodał.
— Ułatwimy ci to, ażebyś zrozumiał, co zresztą nie będzie trudno, o ile wnoszę z bladości, zapadłych oczów i drżącego głosu... Zdaje mi się, że nie słyszysz?...
— Owszem, słyszę — odrzekł Balsamo, wstrząsając głową, jakby chciał strząsnąć ciężkie, przygniatające ją myśli.
— Czy przypominasz sobie, bracie — ciągnął prezydujący, że podczas ostatnich posiedzeń, komitet najwyższy donosi o zdradzie, obmyślonej przez jednego z filarów stowarzyszenia? —
— Tak... może... nie zaprzeczam.
— Twoja odpowiedź dowodzi sumienia niepewnego i zmieszanego; ale uspokój się... odpowiadaj z jasnością i dokładnością, jakiej wymaga groźne twe położenie; odpowiadaj mi z przeświadczeniem, że możesz nas przekonać i uniewinnić się, bo nie przynosimy z sobą ani uprzedzenia, ani nienawiści; jesteśmy prawem, a prawo sądzi dopiero po wysłuchaniu.
Balsamo nic nie odrzekł.
— Powtarzam ci, Balsamo, że jest to jakby wyzwanie na pojedynek; atakuję cię bronią straszną, ale uczciwą, broń się.
Obecni, widząc flegmatyczną obojętność Balsama, spojrzeli nie bez zdziwienia na siebie, potem na przewodniczącego.
— A więc, jako brat sumienny i życzliwy uprzedziłem cię, wskazałem ci cel mego badania, teraz strzeż się, zaczynam...
— Po owem ostrzeżeniu o zdradzie uknutej — ciągnął dalej przewodniczący — stowarzyszenie wydelegowało pięciu członków do Paryża, dla śledzenia tego, którego nam wskazano jako zdrajcę.
— Odkrycia nasze nie mogą być mylne; czerpiemy je albo od agentów, nam oddanych, jak wiesz sam dobrze, albo z różnych pewnych wskazówek z życia, albo też z objaśnień i znaków nieomylnych, których tajemnicę nam jednym tylko natura odsłoniła. Otóż jeden z nas miał objawienie co do ciebie, wiemy, że się nigdy nie myli, zaostrzyliśmy naszą uwagę i śledziliśmy cię.
Balsamo słuchał nieruchomo, bez niecierpliwości, bez znaku życia. Prezydujący ciągnął dalej:
— Nie było to rzeczą łatwą śledzić człowieka takiego jak ty; twoja misja nakazuje ci wejść wszędzie, gdzie nasi nieprzyjaciele mają mieszkanie, lub wpływ jakikolwiek. Masz do swego rozporządzenia środki nieograniczone, których udzieliło ci stowarzyszenie dla zapewnienia naszej sprawie powodzenia i triumfu. Długo wahaliśmy się w wątpliwościach, widząc takiego Richelieu, taką Dubarry, takiego Rohan i innych nieprzyjaciół u ciebie. Wypowiedziałeś na ostatniem zebraniu, przy ulicy Plâtrière mowę, pełną zręcznych paradoksów, która utrzymała nas w przekonaniu, że odgrywasz tylko zręcznie swą rolę, pochlebiając magnatom i obcując z przedstawicielami tej rasy niepoprawnej, która musi być zgładzona ze świata. Tolerowaliśmy długo niezrozumiałe twe postępowanie, aż nareszcie nastąpiło rozczarowanie.
Balsamo zachowywał wciąż swą nieruchomość i nieczułość, tak, że zaczynało to już drażnić prezydującego.
— Przed trzema dniami, podpisał król pięć wyroków skazujących, na więzienie. Sartines ich zażądał; natychmiast po podpisaniu, zostały wykonane na pięciu naszych agentach, braciach bardzo wiernych i oddanych, mieszkających w Paryżu. Wszyscy pięciu zostali aresztowani i odstawieni: dwaj do Bastylji, dwaj do Vincennes, a jeden do Bicêtre. Czy było ci to wiadomem?
— Nie odrzekł Balsamo.
— To szczególne, przy stosunkach, które utrzymujesz, jak wiemy, z dostojnikami państwa. Ale szczególniejsze jeszcze jest to...
Balsamo słuchał.
— Że de Sartines, aby aresztować tych pięciu wiernych stowarzyszonych, musiał mieć jedyny dokument, na którym znajdowały się nazwiska tych ofiar. Dokument ten został tobie wręczony przez najwyższą radę w r. 1769, i ty właśnie miałeś przyjąć do zgromadzenia nowych członków i udzielić stopnia, jaki im Najwyższa rada wyznaczyła.
Balsamo dał do zrozumienia ruchem, że nic sobie nie przypomina.
— Dopomogę twej pamięci. Pięciu, o których idzie, było oznaczonych pięcioma literami arabskiemi, a litery te na dokumencie, tobie wręczonym, zgadzały się z imionami nowych braci.
— Być może — rzekł Balsamo.
— Więc przyznajesz?
— Jak pan chce.
Przewodniczący spojrzał na towarzyszy, jakby notując zeznanie.
— Ale na tym dokumencie, uważasz — jedynym, jaki mógł braci skompromitować, było jeszcze szóste nazwisko; czy przypominasz je sobie?
Balsamo nic nie odpowiadał.
— A był nim właśnie: hr. de Fenix!
— Tak — wyrzekł Balsamo.
— Dlaczegóż więc, skoro pięć nazwisk tamtych braci uległo wyrokowi, twoje zostało oszczędzone i pozostało w łasce na dworze oraz na pokojach ministrów? Jeśli tamci bracia zasłużyli sobie na więzienie, to ty również; co masz do odpowiedzenia?
— Nic, zgoła nic.
— A! zgaduję co myślisz; możesz twierdzić, że policja tamtych uwięziła, jako ludzi skromnych, mniej znanych, a czuje się zobowiązaną szanować twoje nazwisko, jako ambasadora, człowieka wpływowego; powiesz nawet, że nie śmiała podejrzewać tego nazwiska.
— Nie, ja nic nie powiem.
— Duma góruje u ciebie nad honorem; tych nazwisk policja jednak nie odkryła przypadkowo, wzięła je z listy, powierzonej ci w zaufaniu przez Radę Najwyższą, a stało się to w taki sposób: Zamknąłeś ją w szkatułce: czyż nie? Pewnego dnia z twego domu wyszła kobieta, niosąc szkatułkę pod pachą; widzieli ją nasi agenci policyjni i śledzili aż do mieszkania naczelnika policji, na przedmieściu Saint-Germain. Mogliśmy byli nieszczęście u źródła wstrzymać, bo zabierając szkatułkę i aresztując tę kobietę, bylibyśmy sobie zapewnili spokój i bezpieczeństwo. Ale myśmy uszanowali artykuły statutu, dające wolność posługiwania się wszelkiemi drogami i środkami pewnym związkowym w interesie stowarzyszenia nawet wtedy, gdyby postępowanie ich miało pozór lekkomyślności lub zdrady.
Balsamo potwierdził to zaledwie widzialnem skinieniem.
— Kobieta ta poszła do naczelnika policji — mówił dalej przewodniczący — wręczyła mu szkatułkę i wszystko zostało wykryte. Czy prawda?
— Najzupełniejsza prawda.
Przewodniczący powstał.
— 1 cóż to była za kobieta? — zawołał. — Piękna, rozkochana, oddana ci ciałem i duszą, przez ciebie gorąco umiłowana, sprytna, zręczna, przebiegła jak anioł ciemności, zesłany do pomocy w złem człowiekowi; była to Lorenza Feliciani, twoja żona Balsamo.
Z piersi Balsama wydobył się jakby ryk rozpaczy.
— Czy przekonany zostałeś? — pytał prezydujący.
— Kończcie — rzekł Balsamo.
— Tak, nie skończyłem jeszcze. W kwadrans po niej i ty wszedłeś do biura naczelnika policji. Ona zasiała zdradę, ty przybywałeś zbierać plony.
Ona, jako uległe ci narzędzie, wzięła na siebie występek, a ty przybywałeś, ażeby ostatecznie uzupełnić niegodne dzieło.
Lorenza wyszła sama. Zapewne nie przyznawałeś się do wspólnictwa i nie chciałeś się kompromitować, towarzysząc jej. Ty zaś, wyszedłeś triumfujący z panią Dubarry, przysłaną tam zapewne, aby otrzymać z ust twych wyznanie, za które kazałeś sobie sowicie zapłacić. Wsiadłeś z tą nędzną nierządnicą do karety, jak przewoźnik w czółno z jawnogrzesznicą Marją Egipcjanką; zostawiłeś listę i dokumenty, które nas miały zgubić, lecz pamiętałeś o zabraniu z sobą szkatułki, która wobec nas mogła cię zgubić. Na szczęście wiedzieliśmy, co o tem sądzić!.. Światło niebieskie oświeca nas w niektórych razach.
Balsamo pochylił się, nic nie mówiąc.
— Teraz mogę zakończyć — dodał przewodniczący. Dwoje winnych zostało skazanych. Kobieta, twoja wspólniczka, współwinowajczyni, w zasadzie może niewinna, ale która faktycznie zadała cios naszej sprawie, zdradzając nasze tajemnice. Drugą osobą jesteś ty, ty wielki mistrz, wielki Kofta; ty w świetlanych promieniach stojący, a zdolny zniżyć się do podłości zastawiania się tą kobietą, aby zdrada twoja mniej w oczy biła...
Balsamo podniósł zwolna głowę i wlepił w mówiącego spojrzenie, błyszczące ogniem, tłumionym od początku badania.
— Dlaczegóż oskarżacie tę kobietę? — rzekł.
— O! wiedzieliśmy, że będziesz się starał ją uniewinnić; wiemy, że ją kochasz do szaleństwa, że przekładasz nad wszystko. Wiemy, że ona dla ciebie jest skarbnicą wiedzy, szczęścia, fortuny; wiemy że ona dla ciebie jest narzędziem nadziemskiem.
— Więc wiecie to? — zapytał Balsamo.
— Tak, wiemy i właśnie dotkniemy cię stokroć więcej przez jej los, niż przez twój własny.
— Skończcie...
Prezydujący powstał.
— Oto wyrok: Józef Balsamo został uznany za zdrajcę, nie dotrzymał przysięgi; lecz że wiedza jego jest olbrzymią, że jest użyteczny dla stowarzyszenia, więc Balsamo ma żyć i żyć będzie dla sprawy, którą zdradził; należy i nadal do braci, których się zaparł.
— O! o! — zamruczał ponuro Balsamo.
— Dożywotnie więzienie będzie zabezpieczało stowarzyszenie od dalszych jego zdrad, dozwalając jednakże korzystać z usług, jakich władza najwyższa ma prawo żądać od każdego z braci.
— Co do Lorenzy Feliciani, kara straszna...
— Wstrzymajcie się — rzekł Balsamo z największym spokojem w głosie.
Zapominacie, że nie broniłem się dotąd wcale... oskarżony powinien być wysłuchany, jeśli ma co na swą obronę. Mnie jedno słówko, jeden dowód starczy. Wstrzymajcie się małą chwilkę, a dostarczę wam tego dowodu.
Delegowani jakby się radzili spojrzeniem.
— Jakto, może boicie się, abym sobie życia nie odebrał? O! nie lękajcie się — rzekł z gorzkim uśmiechem. Gdybym był chciał, byłbym to mógł już uczynić. Wystarczyłoby otworzyć teno to pierścień, abyśmy wszyscy, jak tu jesteśmy, życie stracili. A może się boicie, abym nie uciekł?... każcie mi zatem towarzyszyć.
— Idź — rzekł prezydujący.
Balsamo zniknął; za chwilę usłyszano jak zstępował ciężko po schodach i ukazał się w drzwiach. Przez ramię zwieszał mu się zimny, zesztywniały, trup Lorenzy.
— Ta kobieta, którą ubóstwiałem, ta kobieta, która była moim skarbem, mojem jedynem dobrem na ziemi, mojem życiem, ta kobieta, która was zdradziła jak mówicie; oto macie ją! Bóg nie czekał na was z wymierzeniem kary — dodał z gorzkim uśmiechem.
I zsunął ze swych ramion trupa, który potoczył się do stóp sędziów, dotykając ich zesztywniałemi rękami i bogatą falą splotów, podczas kiedy przy świetle lamp przerażonym oczom przybyłych wyraźnie przedstawiła się czerwona głęboka rana na łabędziej szyi.
— Wyrokujcie teraz!

Sędziowie wydali okrzyk zgrozy, a ogarnięci przerażeniem uciekli w najwyższem pomieszaniu. Za chwilę rżenie i tętent koni rozległ się w podwórzu i znów grobowa i uroczysta cisza zapanowała w tym przybytku śmierci i rozpaczy.

CXXXV
BÓG I CZŁOWIEK

Podczas gdy się rozgrywała ta scena, w domu pozornie nic nie uległo zmianie.
Ukazanie się tylko Balsama, który zabrał trupa Lorenzy, przywołało starca do rzeczywistości, i powróciło mu świadomość wszystkiego co zaszło wokoło niego.
Widząc, że Balsamo wziąwszy ciało w ramiona, opuścił się na dolne piętra, starzec sądził, że to było ostatnie już pożegnanie, rozstanie na wieki z człowiekiem, któremu złamał życie, zdruzgotał serce; i strach przed samotnością i opuszczeniem ogarnął go nagle, jego, co był gotów zrobić wszystko aby uchronić się od śmierci; obawa okropnych chwil konania ogarnęła filozofa.
Nie wiedząc, gdzie i poco Balsamo się oddalił, zaczął wołać z rozpaczą:
— Acharat, Acharat! Sądził iż imię, którem go wołano w dzieciństwie, wywoła największe wrażenie.
— Ale Balsamo opuszczał się ciągle, a wysiadłszy, zniknął w korytarzach, nie pomyślawszy nawet o podniesieniu windy.
— A! i cóż to jest człowiek, zwierzę ciemne i niewdzięcznie; Acharat, wróć się, wróć! Ach więc wolisz śmieszną istotę, którą zwą kobietą, niż szczyt doskonałości ludzkiej, jaką ja jestem! Wolisz ułamek życia niż wieczność?...
— Tak! tak — mówił po chwili — zbrodniarz oszukał swego mistrza, nadużył mego zaufania; obawiał się mego życia wiecznego, obawiał się mnie, który tak go przewyższam wiedzą i potęgą i chciał odziedziczyć wielkie dzieło, które prawie osiągnąłem; wprowadził mnie w zasadzkę, mnie swego mistrza, dobroczyńcę. O! Acharacie. I starzec coraz więcej się gorączkował, na twarz wystąpiły mu nienaturalne kolory, oczy błyszczały ponurym blaskiem, jak ogniki fosforyczne zapalone w orbitach czaszki świętokradzką ręką dzieci.
— Wróć się, Acharacie, wróć; strzeż się, wiesz, że umiem zaklęcia, wywołujące ogień i duchy nadprzyrodzone; wywoływałem raz szatana, zwanego przez magów Phegor, wśród gór Gad, i szatan opuścił przepaści podziemne i ukazał mi się; rozmawiałem z siedmioma aniołami, posłannikami Bożego gniewu, na tej samej górze, gdzie Mojżesz otrzymał tablice z przykazaniami; ja, jedynie siłą woli, zapaliłem siedmioramienny świecznik, zabrany żydom przez Trajana! Więc strzeż się Acharacie! strzeż się!
Ale żaden głos mu nie odpowiedział. W głowie mu się coraz więcej mąciło.
— Czyż nie widzisz, nieszczęsny — mówił głosem zduszonym — że śmierć mnie zabierze, jak pospolite stworzenie; Acharacie, słuchaj, powróć ja ci nic złego nie zrobię, tylko wróć się! Nie wywołam już ognia, nie masz się co obawiać złych duchów i aniołów mścicieli; nie chcę zemsty! Acharacie wróć więc, nie uczynię ci nic złego, przeciwnie, ja ci dużo dobrego zrobić mogę... Acharat! zamiast mnie opuszczać, czuwaj nad mojem życiem, a wszystkie moje skarby, wszystkie moje tajemnice będą twojemi; zatrzymaj we mnie życie Acharacie, zatrzymaj dla swego dobra... słuchaj!... słuchaj!... patrz!...
I wskazywał oczami i drżącym palcem miljony przedmiotów, papierów i zwojów, rozrzuconych po całej komnacie.
Potem czekał chwilę nasłuchując, a siły go coraz więcej opuszczały.
— A!... nie wracasz — mówił; — zdaje ci się, że ja także umrę?... zdaje ci się, że wszystko posiędziesz, dzięki temu morderstwu!... Nikczemniku bezrozumny!... Choćbyś nawet zdołał czytać rękopisy, które ja tylko jeden umiałem odcyfrować; choćbyś nawet posiadał zapas wiedzy dostateczny na życie dwóchsetletnie, to i tak nic nie oddziedziczysz po mnie! Acharacie, zatrzymaj się, powróć powróć, choćby na chwilę tylko, abyś był świadkiem ruiny, jaką gotuję całemu temu domowi, abyś przypatrzył się pięknemu widokowi, jaki się oczom twoim przedstawi. Acharacie!... Acharacie!... Acharacie!...
Echo mu tylko odpowiadało, bo Balsamo stal wtedy przed sądem, oglądającym ciało zamordowanej Lorenzy.
Rozpacz zdwajała w nim siły, krzyki opuszczonego starca stawały się coraz ostrzejsze, rozlegały się po korytarzach i szerzyły przestrach i grozę, niby chrapliwe ryki tygrysa, który wyrwał się poza żelazne kraty swej klatki.
— A więc nie przybywasz, ryczał z wściekłością, lekceważysz mnie, liczysz na moją bezsilność, no to teraz zobaczysz. Pożar, pożar, pożar!...
Rzucił te słowa z taką siłą i zajadłością, że Balsamo, wolny już teraz, ocknął się z odrętwienia; wziął znów na ręce ciało Lorenzy, wszedł na schody, złożył je na sofie, gdzie przed paroma jeszcze godzinami w słodkim śnie spoczywała, a wsiadłszy na ruchomą klapę, ukazał się nagle oczom Althotasa.
— A!... nareszcie — zawołał starzec, upojony radością, — przeląkłeś się, przekonałeś się, że mogę się zemścić; przyszedłeś i dobrześ zrobił żeś przyszedł, bo chwila jeszcze, a pokój byłby już w płomieniach.
Balsamo wzruszył ramionami i nie odpowiedział ani słowa.
— Pić, pić, daj mi pić; Acharacie!...
Balsamo nie odrzekł nic, nie poruszył się wcale i patrzył na konającęgo starca, jakby nic nie chciał stracić z jego szamotań się ostatnich.
— Czy słyszysz, — zaryczał, — czy słyszysz?...
Acharat ani się poruszył nawet.
— Czy słyszysz Acharat?... — wrzasnął starzec, dając ujście ostatniemu wybuchowi wściekłości. — Wody, wody!...
W tem twarz jego zmieniła się nagle. Piekielne płomienie zagasły w oczach, krew jakby z pod skóry uciekła i pozostał bez ruchu, bez tchu prawie.
Długie ręce, któremi pochwycił Lorenzę, podnosiły się jeszcze bezsilnie, niby ramiona polipa; gniew zużył resztę sił, podnieconych rozpaczą.
— Nędzniku!... zdaje ci się, że nie dość prędko jeszcze konam, radbyś śmierć moją przyśpieszyć!... Pożerasz oczami rękopisy moje, skarby moje!... zdaje ci się, że to już twoje wszystko!... O!... powstrzymaj się, powstrzymaj!...
I zbierając ostatek sił, wyciągnął z pod poduszki fotelu flakon, który odkorkował. Natychmiast, po zetknięciu się gazu jakiegoś z powietrzem, buchnęły płomienie, które Althotas rozniecał dokoła.
Stosy manuskryptów, nagromadzone obok fotelu, książki porozrzucane po całym pokoju, stosy pergaminów, wydarte z takim trudem piramidom Cheopsa i pierwszym wykopaliskom Herkulanum, zajęły się z szybkością prochu.
Na marmurowej podłodze rozciągnęła się jakby opona z płomieni, przedstawiając oczom Balsama coś na kształt owych kół ognistych z piekła Dantego.
Althotas sądził, że Balsamo rzuci się w te płomienie, aby ratować skarby, które miał odziedziczyć, a które starzec niszczył wraz z sobą, ale się omylił.
Balsamo, usunąwszy się na ruchomą deskę, aby się od płomieni zabezpieczyć stał spokojny i całkiem obojętny.
Płomienie ogarniały Althotasa; a on, jakby znalazł się w swoim żywiole, jakby te płomienie zamiast go trawić, wskrzesały.
Balsamo patrzył ciągle; płomienie otaczały prawie całkiem starca, pełzały po nogach ciężkiego dębowego fotelu na którym siedział, pożerały już dolną część jego ciała, ale zdawał się nie czuć tego.
Przeciwnie, w zetknięciu z tym ogniem, jakby czyścowym, członki kurczowo pokręcone, prostowały się stopniowo, pogoda nieznana występowała na twarz umierającego.
W tej ostatniej godzinie, stary prorok, jakby oderwany od ziemskiej powłoki, zdawał się na ognistym wozie wstępować do nieba.
Potężny, duch, zapominając o materji, pewny że mu już na ziemi nic nie pozostało, przeniósł się w sfery wyższe.
Oczy Althotasa, którym, z pierwszym blaskiem płomieni, powrócił blask życia, patrzyły w jakiś punkt nieokreślony, niepochwytny, który nie był ani niebem, ani ziemią, patrzyły, jakby chciały przebić horyzont.
Spokojny i zrezygnowany, uważając wszelkie wrażenia i cierpienia, za ostatnie odgłosy ziemi, stary Mag szeptał jeszcze ostatnie pożegnanie życiu, potędze, nadziei...
— Umieram bez żalu; osiągnąłem wszystko na ziemi, zdobyłem wszystko, co może zdobyć człowiek, dosięgałem nieśmiertelności.
Z ust Balsama dał się słyszeć śmiech ponury, który zwrócił nań uwagę starca.
Rzucił on uczniowi swemu, po przez płomienie, spojrzenie pełne groźnego majestatu i rzekł:
— Tak, jest coś, czego nie przewidziałem, nie przewidziałem — Boga!...
I z tym wyrazem na ustach padł bez życia, oddał ducha Bogu, z pod którego potęgi usiłował się wyłamać.
Balsamo westchnął, a nie starając się nic uratować z gorejącego stosu, na którym skończył nowy Zoroaster, opuścił się na dół, siadł przy zwłokach Lorenzy i puścił windę do góry.

Przez całą noc płomień huczał mu ponad głową, jak huragan, ale ani pomyślał o gaszeniu, nieczuły wobec martwej Lorenzy na wszystko na świecie; ogień jednak, wbrew jego oczekiwaniu, pochłonąwszy wszystko, pozostawiwszy nagie tylko sklepienia, zagasł sam, wydając ostatnie syki, podobnie jak ryki Althotasa, które rozpłynęły się w jękach i zamarły w westchnieniach.

CXXXVI
ZSTĘPUJEMY NA ZIEMIĘ

Książę de Richelieu, w sypialni swej w apartamentach Wersalu, pił właśnie czekoladę z wanilją, a przy nim siedział pan Rafté, przedstawiający rachunki.
Książę, zajęty swą powierzchownością, patrzył nieustannie w zwierciadło i zaledwie zwracał uwagę na to, co mu odczytywał sekretarz.
Naraz szmer kroków w przedpokoju, zapowiedział wizytę; książę połknął prędko resztę czekolady i spojrzał z obawą w stronę drzwi.
Książę de Richelieu miał godziny, w których, jak stare kokietki, nie lubił przyjmować nikogo.
Kamerdyner zaanonsował pana de Taverney.
Książę miał właśnie na myśli jakąś wymówkę, odkładającą wizytę na inny dzień lub inną godzinę przynajmniej, gdy nagle drzwi się otworzyły i baron wbiegł do pokoju, podał końce palców księciu i rzucił się na kanapkę, która aż jękła, tak ruch był gwałtowny.
Richelieu, patrzył zdumiony na swego przyjaciela. Posłyszał trzask kanapki, ciężkie westchnienia i zwracając się do gościa i rzekł:
— Cóż tam nowego baronie?... wydajesz mi się smutnym straszliwie!...
— Smutny jestem! — odrzekł Taverney — bardzo smutny!...
— Cóż do licha, przecież nie z rozkoszy tak ciężko w tej chwili westchnąłeś?...
Baron rzucił spojrzenie, które miało znaczyć że w obecności Rafté’go, nie wyjaśni tego westchnienia.
Rafté zrozumiał o co chodzi, bo miał zwyczaj, jak pan jego, spoglądać w lustro i usunął się dyskretnie.
Baron przeprowadził go oczami, a gdy drzwi się za nim zamknęły — rzekł:
— Nie mów żem smutny, mój książę, tylko żem niespokojny, śmiertelnie niespokojny.
— No!...
— Tak, tak — mówił Taverney, załamując ręce — toć przecie drugi już miesiąc upływa jak zbywasz mnie wciąż takiemi słówkami jak: „Nie widziałem króla“ albo „Król mnie nie widział“, albo „Król na mnie nie łaskaw”. Cóż u Boga, mój książę, czy to tak się odpowiada staremu przyjacielowi? Dwa miesiące, zastanów się, to wieczność przecie.
Richelieu wzruszył ramionami.
— Cóż więc chcesz, u djabła, abym ci powiedział?...
— Prawdę.
— Toć ci mówię tę prawdę, toć ci ją kładę w uszy; tylko w tem rzecz, że nie chcesz słuchać.
— Jakto?... ty książę i par, ty marszałek Francji, ty chcesz we mnie wmówić, że nie widzisz króla, ty który codziennie jesteś przy jego wstawaniu?... Dajże pokój!...
— Powiedziałem ci, i powtarzam, że to co ci zdaje się nieprawdopodobieństwem, jest jednak prawdziwem; od trzech tygodni asystuję codzienne przy wstawaniu Jego Królewskiej Mości, ja książę i par, ja marszałek Francji, ja...
— I król nie rozmawia z tobą — przerwał Taverney, — i ty nie mówisz do króla! i ty chcesz abym w to wierzył?...
— Kochany baronie, stajesz się impertynentem; zadajesz mi kłamstwo, jakbyśmy obaj mieli mniej przynajmniej po lat czterdzieści.
— Ale bo to się wściec można, mój książę.
— No!... to, co innego; wściekaj się mój kochany, bo i ja się wściekam.
— I ty się wściekasz?...
— Bo jest czego. Powiadam ci, król od owego dnia, ani nawet na mnie spojrzał!.. odwraca się ciągle do mnie plecami; ile razy uśmiechnę się uprzejmie, odpowiada mi okropnym grymasem, tak, że już mi się sprzykrzyło bywać w Wersalu po to jedynie, aby podobnych szyderstw doznawać! Co zatem, mój kochany, robić mam w takiem położeniu?
Taverney cały czas gryzł sobie okrutnie paznokcie.
— Nic a nic tego wszystkiego nie rozumiem — odrzekł wreszcie.
— Zupełnie jak i ja.
— Chyba, że to zabawka ze strony króla, że go bawi twój niepokój... bo nareszcie...
— Ja sobie to samo powiadam, bo wkońcu...
— Trzeba się raz przecie wyplątać z tego położenia, trzeba coś obmyślić, ażeby się położenie wyjaśniło.
— Pamiętaj tylko baronie, że to ciężka sprawa zmuszać króla do wyjaśnień.
— Tak sądzisz?
— Tak jest. Przytem czy chcesz, żebym ci coś powiedział?
— Proszę cię o to.
— Podejrzewam, widzisz, pewną rzecz.
— Co takiego?... — zapytał baron wyniośle.
— Pocóż się zaraz irytujesz?
— Bo jest czego, o ile sądzę.
— W takim razie nie mówmy już o tem.
— Przeciwnie, mówmy; proszę cię bardzo, wytłumacz mi się raz przecie.
— Uwziąłeś się z tem tłumaczeniem: to zakrawa na manję doprawdy; strzeż się.
— Doskonały jesteś sobie, mój książę; widzisz, że wszystkie nasze plany pokrzyżowane, widzisz najohydniejszą stagnację w moich interesach i każesz mi czekać!
— O jakiej znów prawisz stagnacji?
— Najprzód, masz, patrz!
— List?
— Tak, od syna.
— Od pułkownika?
— Piękny mi pułkownik!
— Masz tobie! cóż tam znowu?
— Filip od miesiąca oczekuje w Reims na nominację obiecaną przez króla, pułk wychodzi za dwa dni, a nominacji jak niema, tak niema...
— A do djabła! pułk wychodzi?
— Do Strassburga.
— Jeśli więc w przeciągu tych dwóch dni nie dostanie tej nominacji, to...
— To co?
— To powróci tutaj.
— Rozumiem, zapomniano o nim, biedny chłopiec! to zwykła rzecz w biurach tak zorganizowanych, jak u naszego nowego ministra wojny. O! gdybym ja był ministrem, jużby wszystko oddawna było zrobione.
— Hm! — mruknął Taverney.
— Co mówisz?
— Mówię, że nie wierzę w to wcale.
— Jakto?
— Bo gdybyś był został ministrem, byłbyś wysłał Filipa do stu djabłów!
— Co?...
— I jego ojca także!
— Ależ...
— A jego siostrę jeszcze dalej.
— Lubię z tobą pogawędzić, Taverney, bo jesteś zawsze pełen dowcipu! Ale skończmy już, do licha.
— Co do mnie i owszem; ale mój syn nie może na tem skończyć; jego pozycja jest niemożliwa. Trzeba koniecznie zobaczyć króla.
— Codzień go widzę, mówię ci.
— Pomów z nim.
— O, mój kochany, nie mówi się z królem, gdy on z nami nie mówi.
— Zmuś go.
— Nie jestem papieżem, niestety!
— W takim razie Andrea zdecyduje się pomówić; bo musi być coś podejrzanego w tem wszystkiem.
Słowo to podziałało magicznie.
Richelieu znał Taverney’a jako szczwanego lisa, jak Lafare’a i de Nocé, swych przyjaciół młodości, których reputacja pozostała nienaruszoną. Bał się związku między ojcem a córką, bał się wreszcie czegoś niespodziewanego, coby nań mogło ściągnąć niełaskę.
— No, no, tylko się nie gniewaj; spróbuję jeszcze raz. Ale potrzebuję jakiegokolwiek pretekstu.
— Masz go.
— Ja?
— Naturalnie.
— A jakiż?
— Król dał obietnicę...
— Komu?
— Memu synowi. Tę obietnicę można mu przecie przypomnieć.
— Masz rację. Masz ten list?
— Mam.
— Dawaj go.
Taverney wyciągnął papier z kieszonki od kamizelki i podał księciu, — zalecając mu śmiałość i ostrożność zarazem.
— Ogień i woda — rzekł Richelieu — ale stało się, piwo zostało nawarzone, trzeba je wypić.
Zadzwonił.
— Ubierać mnie i zaprzęgać — rozkazał książę.
Potem, zwracając się do Taverney’a, dodał:
— Czy zechcesz zostać podczas mej toalety, baronie?
Taverney zrozumiał, że nie zobowiązałby tem wcale swego przyjaciela.
— Nie, mój kochany, nie mogę w żaden sposób, muszę być koniecznie na mieście. Naznacz mi rendez-vous, gdzie ci się podoba.
— W zamku, zatem.
— Niech będzie w zamku.
— Wypada nawet, abyś i ty widział się z Jego Królewską Mością.
— Sądzisz — rzekł Taverney zachwycony.
— Wymagam; chcę abyś sam się przekonał o mej życzliwości.
— Nie wątpię o niej, ale jeżeli sobie życzysz?...
— Ty to bardzo lubisz, hę?
— No tak, jestem szczery.
— A więc bądź w galerji lustrzanej o jedenastej.
— Dobrze, dowidzenia!
— Dowidzenia; tylko mój baronie, nie gniewaj się — dodał Richelieu, nie mający zwyczaju nigdy w niczem narażać się osobom, których moc i wpływy nie były mu jeszcze dostatecznie znane.
Taverney wsiadł do karety i odjechał, aby w samotności i zamyśleniu używać przechadzki po ogrodzie. Richelieu tymczasem, oddawszy się w ręce swych szatnych, fryzjerów i kamerdynerów, zajęty był całkiem ważną kwestją odmłodzenia się, wymagającą przynajmniej dwóch godzin czasu.
Było to i tak krócej, niźli przypuszczał Taverney, który pilnie obserwując pałac, widział, jak punkt o jedenastej kareta marszałka zatrzymała się przed wejściem.
Baronowi biło serce gwałtownie; przerwał swą przechadzkę i wolno, daleko wolniej, niż tego żądały niecierpliwe jego myśli, udał się do galerji lustrzanej, gdzie poważna liczba dworaków niepewnych łaski, oficerów z prośbami, ambitnej szlachty, wystawała na śliskiej posadzce, przedstawiającej właściwy grunt dla tego rodzaju figur, ubiegających się za fortuną.
Taverney, wzdychając, zniknął w tłumie, starał się jednak zająć stanowisko niezbyt daleko od drzwi, któremi marszałek miał wyjść od Jego Królewskiej Mości.
— Och! — mruczał sobie — to ładna rzecz wystawać tu, z tymi szlachetkami i brudnymi pióropuszami, mnie, co przed miesiącem wieczerzałem sam na sam z Najjaśniejszym Panem.

I w zasępionym jego wzroku malowało się niejedno bezecne podejrzenie, które mogło biedną Andreę przyprawić o rumieniec.

CXXXVII
PAMIĘĆ KRÓLÓW

Richelieu, stosownie do przeznaczenia, umieścił się wprost Jego Królewskiej Mości, w chwili, gdy książę Kondeusz podawał mu koszulę.
Król, spostrzegłszy marszałka, odwrócił się tak gwałtownie, że koszula o mało nie upadła na ziemię.
Książę Kondeusz cofnął się przerażony.
— Przepraszam cię kuzynie — rzekł Ludwik XV, aby zaznaczyć, że ten odruch niechęci nie do niego się odnosił.
Richelieu pojął doskonale, że gniew dotyczył jego osoby. Ponieważ jednak przyszedł zdecydowany nawet na wywołanie gniewu, gdyby potrzeba było, byle doprowadzić do wyjaśnień, zmienił tylko miejsce i stanął tam, którędy król musiał przechodzić, udając się do gabinetu.
Ludwik XV, straciwszy z oczu marszałka, zaczął znów rozmawiać swobodnie i uprzejmie, ubierał się: projektował polowanie w Marly, i zasięgał co do tego rady kuzyna, bo Kondeusze mieli sławę wielkich myśliwych.
Ale w chwili udania się do gabinetu, w chwili kiedy prawie wszyscy już wyszli, wzrok jego spotkał znów Richelieu’go; pochylającego się w tak pysznym ukłonie, jakiego nie widziano już od czasu Lauzun’a, który, jak wiadomo, sławny był pod tym względem.
Ludwik XV zatrzymał się prawie zmieszany.
— Jeszcześ tu, panie de Richelieu? — zapytał.
— Na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Nie opuszczasz więc zupełnie Wersalu?
— Od czterdziestu lat, Najjaśniejszy Panie, prawie się stąd nie oddalam, chyba na krótko i za rozkazem Waszej Królewskiej Mości.
Król się zatrzymał.
— Zapewne żądasz czego ode mnie?
— Ja, Najjaśniejszy Panie, czegóżby?
— Czegóż mnie więc prześladujesz nieustannie swą obecnością do licha, widzę to przecież dobrze.
— To, Najjaśniejszy Panie, z miłości i poważania.
— Udajesz, jakbyś mnie nie rozumiał, a doskonale mnie rozumiesz. Otóż ja, ja panie marszałku, wiedzże o tem, nie mam ci nic dopowiedzenia.
— Nic, Najjaśniejszy Panie?
— Nic a nic zgoła.
Richelieu uzbroił się w obojętność i cierpliwość.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — było to zawsze moim punktem honoru, abym mógł sobie wobec Boga i sumienia przyznać, iż moje przywiązanie do Waszej królewskiej Mości jest zupełnie bezinteresowne. To też zazdrośni nigdy nie będą mogli powiedzieć, że Król mnie czemś obdarzył. Na tym punkcie opinja moja jest na szczęście ustaloną.
— Mój książę, jeśli masz jakie żądanie, to mów otwarcie, ale prędko.
— Najjaśniejszy Panie, ja nic, zupełnie nic nie żądam dla siebie, chcę tylko błagać Waszą Królewską Mość...
— O co?
— Aby przypuścił do podziękowania.
— Kogóż?
— Kogoś, kto bardzo się czuje obowiązanym względem Waszej królewskiej Mości.
— Kogóż, nareszcie?
— Kogoś, którego Wasza Królewska Mość wielce zaszczyciła!.. Ach, bo kto raz dostąpił honoru, że siedział z Waszą Królewską Mością u stołu, zakosztował tej rozmowy tak subtelnej, tej wesołości, tak zachwycającej, która czyni z Waszej Królewskiej Mości boskiego towarzysza, ten nie zapomina tego nigdy, a tak się szybko przyzwyczaja do takich chwil słodkich i drogich....
— Jesteś złotoustym, panie de Richelieu.
— Och! Najjaśniejszy Panie...
— O czemże nareszcie chcesz mówić?
— O przyjacielu moim, de Taverney.
— O twoim przyjacielu? — zawołał król.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie....
— Taverney! — powtórzył Ludwik XV z rodzajem przerażenia, które zdziwiło księcia.
— Najjaśniejszy Panie! Stary to towarzysz mój... służył pod Villars razem ze mną.
Zatrzymał się na chwilkę.
— Wiesz wszak, Najjaśniejszy Panie, że mamy zwyczaj nazywać na tym świecie przyjaciółmi wszystkich, których znamy, wszystkich, którzy nareszcie nie są naszymi nieprzyjaciółmi; to zwyczajna formułka grzeczności.... formułka, pod którą zwykle nie wiele się kryje.
— Jest to wyraz często kompromitujący, mój książę — rzekł król kwaśno — jest to wyraz, którego ostrożnie używać należy.
— Rady Waszej Królewskiej Mości są wyrazem prawdziwej mądrości. Pan de Taverney więc...
— Pan de Taverney jest człowiekiem zdemoralizowanym.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Richelieu — domyślałem się, słowo honoru...
— Człowiek to bez najmniejszej delikatności, panie marszałku.
— Co do jego delikatności, Najjaśniejszy Panie, nie mogę nic powiedzieć; możemy tylko sądzić o tem, co nam jest znane, nie zaręczam więc...
— Jakto nie zaręczasz za delikatność twego przyjaciela, starego towarzysza, kolegi z pod Villars, człowieka, którego mi przedstawiłeś nareszcie? Musisz go znać chyba przecie?
— Jego? tak, Najjaśniejszy Panie; ale jego delikatności nie. Sully powiedział dziadowi Waszej Królewskiej Mości, Henrykowi IV, że widział gorączkę jego, wychodzącą w zielonym stroju; ja jednak, przyznają się pokornie, nie widziałem nigdy, jak ubiera się delikatność pana de Taverney.
— Więc ja ci mówię, marszałku, że to brzydki człowiek, że odegrał niemniej brzydką rolę...
— O! jeżeli Wasza Królewska Mość mi to mówi...
— Tak, ja sam!
— Jestem bardzo szczęśliwy, słysząc to z ust Najjaśniejszego Pana. Bo przyznaję, że i dla mnie Taverney nie jest uosobieniem delikatności, ale Najjaśniejszy Panie, dopóki Wasza Królewska Mość nie raczyłeś objawić swego zdania...
— Więc objawiam, że go nie cierpię.
— Wyrok zatem zapadł — ciągnął dalej Richelieu — ale baron ma na swoje szczęście tak potężne orędownictwo u Waszej Królewskiej Mości.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że jeśli ojciec miał nieszczęście niepodobać się królowi...
— I to nawet mocno.
— Rozumiem, Najjaśniejszy Panie.
— Więc cóż chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że pewien anioł o niebieskich oczach i jasnych włosach...
— Nie rozumiem cię, Mości książę.
— Pojmuję to Najjaśniejszy Panie.
— Ale ja życzyłbym sobie zrozumieć.
— Najjaśniejszy Panie, profan taki jak ja, drży na myśl uniesienia zasłony, pod którą się kryje tajemnica czarów i miłości; ale powtarzam, ileż to Taverney zawdzięcza tej, która łagodzi oburzenie królewskie przeciw niemu. Panna Andrea musi być aniołem!
— Panna Andrea jest potworem fizycznym, jak ojciec moralnym! — zawołał król.
— Ach! — krzyknął Richelieu w najwyższem zdumieniu — więc myliliśmy się wszyscy. A ta piękna powierzchowność!...
— Nie wspominaj mi książę nigdy o tej dziewczynie, dreszcz mnie przejmuje na samą myśl o niej.
Richelieu załamał ręce z hipokryzją.
— Ach! Boże! co to znaczą pozory... Gdyby Najjaśniejszy Pan, pierwszy znawca w Królestwie, nieomylność uosobiona, nie zapewnił mnie o tem, czyżbym potrafił uwierzyć?... Jakto, Najjaśniejszy Panie, więc do tego stopnia jest upośledzoną?
— Więcej niż upośledzoną... dotknięta jest chorobą... straszną... zasadzka, książę. Ale na Boga, zaklinam się, ani słowa już o niej, bo mnie zabijesz.
— Nie otworzę już ust o tem. Zabijać Waszą Królewską Mość, co za okropność! Co za niegodziwa rodzina. Toż to musi być dopiero nieszczęśliwy ten biedny chłopiec!
— O kimże znowu mówisz jeszcze?
— O wiernym, szczerym, oddanym słudze Waszej Królewskiej Mości; och, jest to wzór, któryś dobrze sam osądził, Najjaśniejszy Panie. Tym razem odpowiadam zań, łaska Najjaśniejszego Pana, nie została źle umieszczoną.
— O kogóż idzie?... kończ książę, bo mi pilno.
— Mówię, Najjaśniejszy Panie — ciągnął słodko Richelieu — o synu pierwszego, a o bracie drugiej; mówię o Filipie de Taverney, o tym dzielnym młodzieńcu, któremu Wasza Królewska Mość pułk oddała.
— Co? ja komu pułk oddałem?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, pułk, na który co prawda, Filip de Taveruey wciąż czeka jeszcze, ale który dałeś mu Najjaśniejszy Panie.
— Ja?
— No tak, Najjaśniejszy Panie.
— Zwarjowałeś czy co?
— O!
— Nic mu nie dałem, nic zupełnie, marszałku.
— Doprawdy?
— Ale po co się ty u djabła w to mieszasz?
— Najjaśniejszy Panie!...
— Czy cię to co obchodzi?
— Mnie, bynajmniej.
— Uwziąłeś się, żeby piec mnie na wolnym ogniu i kłuć tym pękiem cierni!
— Cóż robić Najjaśniejszy Panie! Zdawało mi się (widzę teraz, żem się mylił), zdawało mi się, że Wasza Królewska Mość obiecała...
— Ależ to nie moja rzecz, książę. Jest od tego minister wojny. Ja pułków nie rozdaję... Pułk!... piękną ci jakąś anegdotkę opowiedziano. Jesteś widać poplecznikiem tego gniazda. Mówiłem ci, daj mi pokój, a ty musiałeś wszystką krew we mnie wzburzyć!
— Ach! Najjaśniejszy Panie!
— Tak, tak, wszystką krew; na djabła tu adwokatować! teraz nie strawię tego do jutra.
I król odwrócił się plecami do księcia i zniknął rozwścieczony we drzwiach gabinetu.
— No tym razem wiem przynajmniej czego się mam trzymać.
I, otrzepując się z pudru, gdyż w zapale cały się opylił, Richelieu pociągnął na galerję, gdzie oczekiwał nań przyjaciel, palony niecierpliwością.
Zaledwie ukazał się marszałek, baron, podobny do pająka czatującego na zdobycz, rzucił się po wiadomości.
— Cóż nowego? — zapytał?
— Nowego jest to — odparł Richelieu wyniośle, prostując się z miną pogardliwą — abyś pan raczył więcej do mnie się nie zbliżać.
Taverney spojrzał na księcia wzrokiem błędnym.
— Miałeś nieszczęście nie podobać się królowi, a kto jemu się nie podoba, mnie obraża.
Taverney, jakby wrośnięty w marmur posadzki, stał przybity i osłupiały.
Richelieu tymczasem poszedł w swoją stronę, wsiadł do karety i zawołał: — Do Luciennes!
I zniknął...

KONIEC TOMU DZIESIĄTEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.