<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
Akt zejścia.

Paweł jakeśmy powiedzieli udawał się do Kolonii po akt zejścia hrabiny de Nancey, a podczas gdy para unosiła go szybko w stronę granicy, wspomnienia przeszłości całą massą cisnęły mu się do głowy.
Przed dwoma przeszło laty, wyjeżdżał o tej samej godzinie i z tego samego dworca, słowem odbywał tę samą podróż.
Widział się jeszcze szalonym z wściekłości i rozpaczy, rzucającym pudełko z pistoletami i dwie szpady w skórzanej pochwie w kąt wagonu, w którym nocne godziny wydawały mu się bez końca.
Wtedy ściskał Blankę Lizely, swoją żonę, jasnowłosą syrenę, którą ubóstwiał do zapamiętałości, a która uciekała z Gregorym!
Cóż tu zmian od owego czasu!... On sam, czy był tym samym człowiekiem? Cóż się stało z miłością, która według jego mniemania miała się nie skończyć nigdy, a którą pogarda i wiarołomstwa Blanki podsycały tylko?
Dziś kochał inną kobietę! Zabił Gregorego! Blanka nie istniała już, on zaś z sercem przepełnionem radością! nadzieją biegł do Kolonii po niezbite dowody jej śmierci!
Po otrzymaniu zaś takowych i zostaniu mężem Alicyi, miało się zacząć nowe życie dla niego.
Po przejściu tylu burz, życie pełne szczęścia, prawdziwej miłości, zaufania bez granic, wiary w przyszłość, rozkoszy domowego ogniska, spokoju sumienia, słowem, czekało go niebo na ziemi!
— Czyż ja zasłużyłem na to? pytał sam siebie Paweł. — Nie jestże to prawdziwa niesprawiedliwość, abym ja był do tyla szczęśliwy?..
I pogrążył się do tego stopnia w przyszłem swem szczęściu niemylnem, że wszystko co nie było Alicyą lub nim, ścierało się w jego umyśle.
Zapomniał o wojnie, nie pamiętał już Komuny...
Długa podróż z Paryża do Kolonii, wydawała mu się przejażdżką na żart.
Przypadek zrządził, że kareta w którą wsiadł, wyszedłszy z wagonu, zawiozła go do tego samego hotelu, do którego zajechał wówczas wycieńczony znużeniem, gniewem i bezsennością.
Garson hotelowy nie poznał go wcale. Był to jednakże ten sam, któremu dał tysiąc franków za wyszukanie zbiegów po hotelach kolońskich... Piękny garson, poprawny, zawsze akuratnie ufryzowany, a sprytniejszy jeszcze od chwili, w której jako ułan znał się na końcu palca teoryę i praktykę dobrze zrozumianej grabieży. Francuzów pomimo to lubił, dobry ten chłopiec, a nawet bardziej niż przed wojną, odniósłszy z ukończonej kampanii mnóstwo przyjemnych wspomnień, pod postacią zegarków, łańcuszków, pierścionków, bransoletek, medalionów i t. d. wszystko w złocie ma się rozumieć. Cóż chcecie?.. Nie darmo się jest Niemcem, takie rzeczy mają swój powab!!! Kraj tak ofitujący w zegarmistrzostwo i jubilerstwo, ma prawo do sympatyj staroniemieckich.
Pan de Nancey kazał podać sobie śniadanie do pokoju, by być swobodniejszym i zapytał:
— Czy zajmują się tu ciągle ową zbrodnią, popełnioną przed kilku dniami w okolicach Kolonii?
— Czy się nią zajmują? panie — zawołał garson. — Ach! spodziewam się! Taka piękna zbrodnia! Taka interesująca! O tem tylko mówią!.. A mówią tem więcej, że osoba zamordowana, piękna kobietka, panie, Francuzka, Hrabina jak ją nazywano, była bardzo znaną w mieście. Czy rzecz ta wiadomą jest we Francji, proszę pana?
— Tak jest. Jeden z dzienników Paryzkich powtórzył artykuł waszej gazety.
— Śliczny artykuł, panie! Redaktor jest bezżennym, i stołuje się tu codzień w table d’hote, punktualnie o godzinie drugiej. Jeżeli pan zechce, pokażę go panu... Jest to mały człowieczek, cokolwiek łysy, z okrągłym brzuszkiem. Dobry chłopak, jak to mówią w Paryżu.
— Czy dowiedziano się co więcej od chwili ukazania się artykułu? — zapytał znów hrabia.
— Nie wiele, panie. Wilhelm, służący hrabiny siedzi ciągle w więzieniu, bardzo słusznie. Utrzymuje on, że nic nie wie i że jest tak niewinny jak nowonarodzone dziecię. Zdaje się jednak, że sprawa jego kiepska, gdyż jakkolwiek powiada, że tego samego wieczora odjechał do Monachium dowieść nie może, że był w drodze podczas nocy, w której zabito dwie kobiety i podłożono ogień... Są tacy, którzy utrzymują, że widzieli go wsiadającego na kolej rano... Jeżeli się to sprawdzi, panie, wolę siedzieć w mojej skórze, niż w jego. Oh! tak! bo wtedy wszakże pozory staną przeciw niemu... Czy pan jest również tego zdania?..
Paweł skinął głową na znak potwierdzenia.
Eks-ułan ufryzowany mówił dalej:
— Proszę pana, jednak, jaki ten świat niesprawiedliwy! O hrabinie tylko mowa, a o Dorocie ani mrumru!.. A Dorota była śliczna blondynka, słowo panu daję!.. Znałem ją dobrze... Zamordowali ją jednak tak dobrze, jak jej panią i spalili tak jak ją, a nawet więcej, bo ani ząb nie pozostał z biednej dziewczyny... Ale! jedna była Hrabiną, druga zaś tylko służącą! Dla hrabiny więc wszystko, dla służącej nic! Oh! cóż to za macocha to społeczeństwo!
Nie było odpowiedzi na spostrzeżenia filozoficzne i demokratyczne garsona, żywcem przeniesione z Francji, gdzie zasady podobne wyrosły na świeżych pokładach socialistycznych.
Pan de Nancey rzekł tylko:
— Jak daleko ztąd znajduje się ów dom spalony?
— Około dwóch kilometrów, jak powiadają w Paryżu... Chcąc iść pieszo, potrzeba pół godziny, powozem zaś, za kwandrans się zajedzie.
— Chciałbym obejrzeć te ruiny...
— Nic łatwiejszego. Jeżeli pan chce postaram się o pewnego woźnicę. Zresztą wszyscy już znają tę drogę... Jeżdżą tam jak na procesyą, chociaż dalibóg nie ma co widzieć. Uprzedzam pana, że policya nie dozwala nikomu wchodzić wewnątrz. Czy pan życzy sobie odbyć tę małą przejażdżkę zaraz po śniadaniu?
— Tak jest... proszę uprzedzić woźnicę. Ah! jeszcze słówko... Potrzebuję pewnej wskazówki.
— Do usług pańskich.
— Nie znasz przypadkiem w Kolonii jakiego zręcznego i inteligentnego agenta, któryby mówił dobrze po francuzku, a przynajmniej tak, byśmy się wzajemnie porozumieć mogli?
— Coś w rodzaju adwokata, czy tak panie?
— Adwokata lub notaryusza, tak jest...
— I owszem... znam... Mamy tu Hermana Grüber, jest to dzielny i szanowany człowiek w mieście... Pełno zawsze u niego interesów... Jakkolwiek z maleńkim akcentem, mówi po francuzku, tak dobrze jak pan i ja..
— Pojadę do niego, wracając ze spalonego domu.
— Bardzo dobrze, panie... woźnica zna drogę wiodącą do niego...
Hrabia dokończył śniadania i wsiadł do żółtego fiakra, podobnego do maruderów paryzkich. Po upływie kwandransa, fiakr stanął na miejscu. Paweł wyskoczył na ścieżkę prowadzącą do ogrodzenia willi.
Przez kratę widać było murawę i klomby przed domem spalonym do połowy. Z tyłu zielona gęstwina kazała się domyślać małego, lecz dobrze wysadzonego ogrodu.
Pół tuzina ciekawych zaglądało wewnątrz przez kratę.
Dwóch agentów policyi Kolońskiej, maszerowało obok siebie, poraz pewnie setny od rana, do koła murawy, paląc wielkie fajki z malowanej porcelany.
Paweł wyjął z kieszeni dwa talary, dał znak agentom by się zatrzymali, wsunął pieniądze w niechlujne ich ręce, a złożywszy kilka wyrazów niemieckich, które zdawało mu się że umie, wyrzucił z siebie frazes bez związku, który podług niego miał znaczyć:
— Chciałbym zwiedzić ten dom...
Frazes ten był niezrozumiałym dla agentów, ale zrozumieli talary, otworzyli więc natychmiast furtkę zrobioną w kracie i to ku wielkiemu zgorszeniu ciekawych, którzy nie chcąc zapłacić, nie mieli żadnego przywileju i stali na dworze.
Agenci towarzyszyli panu de Nancey aż do progu sieni; skoro jednak chciał próg ten przestąpić, wstrzymali go za rękaw potrząsając głową i kracząc jak kruki.
Krakanie to i potrząsanie głową miało zapewne znaczyć:
— Żałujemy bardzo, że nie możemy zadość uczynić chęci pana, szlachetny cudzoziemcze, lecz wzbronionem jest wchodzić dalej. Musimy szanować dany nam rozkaz... pan de Nancey poraz drugi sięgnął do kieszeni, krogulcze palce schwyciły po raz drugi dwa świeże talary, wargi ich lepkie rozwarły się od ucha do ucha w szerokim uśmiechu i rozkaz zniknął.
Paweł minął korytarz, wszedł na schody i mógł przyjrzeć się ohydnemu widokowi, opisanemu przez „Gazetę Kolońską.“ Trupa zwęglonego prawie nie było już wprawdzie, ale pozostał dywan, a tło jego o różowych wzorach znikało pod kałużami skrzepłej krwi...
I to była krew Blanki Lizely!...
Przed dwoma laty, podobny widok byłby na miejscu zabił hrabiego. Teraz zaś, wielkie te czerwone plamy wywarły na nim wrażenie obrzydzenia i strachu. Powiedział sobie, że jeżeli kara była sprawiedliwą, to również straszną, a niemogąc pokonać niemiłego wrażenia, opuścił szybko tę rzezalnię, wybiegł z domu i wsiadł do czekającej nań dorożki.
Podług wskazówek danych woźnicy przez garsona, dorożka zatrzymała się powtórnie w pustej ulicy przed małym domkiem, przyzwoitej, ale skromnej powierzchowności.
Na metalowej płycie na drzwiach wypisanem było:

„Herman Grüber“
„Adwokat und Notar“

Paweł wszedł i został natychmiast przywitany przez prawnika, u którego w tej chwili nie było prawie nikogo. Chcąc co prędzej zakończyć, przystąpił odrazu do celu.
— Panie — rzekł — jestem hrabia de Nancey... Nieszczęśliwa kobieta którą zamordowano, była moją żoną... Potrzebuję jej aktu zejścia i to natychmiast... Poczyń pan w tym względzie kroki i nie szczędź pan niczego by osiągnąć rezultat... Jestem bogaty i sowicie wynagrodzę panu jego trudy.
— Panie — odpowiedział Herman Grüber — rzecz której pan żądasz jest najprostsza w świecie. Pani hrabina była wprawdzie zeszpecona płomieniami, lecz fakta, to jest położenie w jakiem znaleziono trupa, z jednej strony, a z drugiej strony świadectwo osób, które poznały panią hrabinę po kolorze włosów, wystarczy najzupełniej do stwierdzenia tożsamości osoby. Skoro tylko świadectwo takie otrzymamy, dostanie pan natychmiast akt żądany... Biorę to na siebie.
Pan Herman Grüber prowadził interesa żwawo, gdy miał do tego pełnomocnictwo, zwłaszcza gdy takowe popierały jeszcze pieniądze.
W trzy dni potem, Paweł wracał już do Paryża, wioząc z sobą akt zejścia Blanki Lizely, hrabiny de Nancey zamordowanej w Kolonii.
Tymczasem od trzech dni, Blanka Lizely, hrabina de Nancey była już w Paryżu żyjąca!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.