<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KOCHANEK ALICYI.
POWIEŚĆ
PRZEZ
Ksawerego de Montepin’a.
Przekład z francuzkiego
Emilii Śliwińskiej.

WARSZAWA.
Nakładem i drukiem A. Pajewskiego,
ulica Niecała Nr. 12.

1886.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Сентября 1885 г.




KOCHANEK ALICYI[1]

I.
Schadzka.

Pan do Nancey był potomkiem tych silnych ras, którym myśl o blizkiej śmierci nie zakłóca spokoju, — jakkolwiek wyrodził się już, i czynami spodlił, że tak powiemy, to przecież w żyłach pozostały mu resztki tej szlachetnej krwi.
W chwilach najopłakańszych błędów nawet, odwaga szlachcica nie zawiodła go nigdy.
Skoro tylko postanowił, odebraniem sobie życia, przeciąć gordyjski węzeł swego położenia, odzyskać natychmiast zimną krew, i siłę panowania nad sobą, z niemi zaś swobodę umysłu; pomimo to jednak niepodobna mu było zatrzeć wyrazu smutku, a przynajmniej melancholii, jaki wyrył się na jego twarzy.
Przyjął z poddaniem tę pewność, że żyć przestanie przed końcem następnej nocy; lecz na myśl, że nie ujrzy już więcej Alicyi, że opuścić ją musi na zawsze wtedy gdy miał już nadzieję posiadania jej na wieki, serce jego ściskał żal na kształt torturowych kleszczy.
Kamerdyner pana Laféne oznajmił, że waza na stole.
Paweł jak zwykle podał rękę młodej dziewczynie, którą każdy uważał jako jego narzeczonę, a myśl że śliczna ręka drogiej Alicyi nie wesprze się już więcej na tem ramieniu, podwoiła jeszcze boleść jego nie do opisania.
Przy stole jak łatwo domyśleć się można, mówiono tylko o ślubie, który miał się odbyć nazajutrz.
Ślubna suknia nadesłaną została przed godziną przez najlepszą francuzką modniarkę z Frankfurtu. Alicya miała ją przymierzyć dnia następnego, i ukazać się zarumieniona Pawłowi pod tą dziewiczą ozdobą.
Zajmowano się właśnie tą suknią, a podczas gdy usta hrabiego siliły się do uśmiechu, mówił sobie po cichu:
— Nie będę jej widział! pistoletowa kula zastąpi mi pierwszy pocałunek dziewicy która mnie kocha, a za małżeństwo będę miał cztery deski trumny...
Po skończonym obiedzie pan Lafene zaproponował do ogrodu.
Noc już zapadła, gwiaździsta jak pod włoskiem niebem, a ciepło jak w lecie.
Pan domu i żona jego kochali się kiedyś prawdziwą miłością.
Przypomniawszy sobie dawne chwile, zrozumieli, że młodzi, ludzie, w przeddzień zawarcia związków na całe życie, musieli uczuwać potrzebę znalezienia się sam na sam, by módz zamienić z sobą kilka słów słodkich, które kochankowie po wszystkie czasy, i we wszystkich krajach powtarzali sobie temi samemi wyrazami od początku świata, i pokoniec jego powtarzać je sobie będą.
Puścili się więc naprzód, pozostawiając Alicyę i Pawła w tyle.
Młoda dziewczyna wzięła hrabiego pod rękę jak to była uczyniła idąc do stołu, nie domyślając się nawet ile bolesnem było dla niego to zetknięciem, a wsparłszy się z niewinną swobodą na tym, który miał zostać podporą jej życia, postępowała lekko obok niego.
Jesienne kwiaty nasycały powietrze słabą a miłą swą wonią. — Ostatnie nocne motylki fruwały dokoła róż zwiędłych już prawie. Tu i ówdzie padały zeschnięte listki, a nieznaczny szelest wywołany padaniem ich na piasek wyraźnie słyszeć się dawał, tak głęboka panowała cisza w naturze.
Alicya i Paweł milczeli. — Ona miała serce przepełnione nadzieją i szczęściem pierwszej miłości. Jego zaś serce trawione było niewysławioną goryczą, rozpaczą i złamanem szczęściem.
— A jednak powinienem pożegnać ją, — myślał pan de Nancey, — pożegnania tego nie zrozumie ona dzisiaj, lecz wspomni o niem jutro... jutro, gdy mnie już na tym świecie nie będzie.
Nagle zadrżał! — powtórzył sobie po cichu. Dlaczego? Czyż niespodziewany cios jaki spadł dziś na mnie do tyla sparaliżował moją inteligencyę? Czyż to moim jest zwyczajem tohórzyć w chwili niebczpieczeństwa?... Zkądże mi przyszło chcieć szukać schronienia w grobie wówczas, kiedy życie uśmiecha się jeszcze do mnie? Niema nic straconego jeżeli sam zechcę, a tak nawet lepiej będzie, w ten sposób nie ryzykuję nic; a przynajmniej nie dostanę się na galery.
W chwili gdy pan de Nancey zadrżał, drgnęła też bezwiednie Alicya.
— Pawle, — zapytała, — co tobie?... Coś się zmieniłeś dzisiejszego wieczoru... Nie probuj przeczyć... Jestem tego pewna! dobrze widziałam... — Obserwowałam cię ściśle przy obiedzie... — Byłeś smutny... —Co się stało? — Co cię zasmuca i niepokoi? — Nie mamże prawa wiedzieć o wszystkiem? a jeżeli masz troskę czyż nie przysługuje mi to prawo pocieszać cię?
Hrabia zatrzymał się.
Wziął w dłonie swoje obie ręce dziewczęcia, a dotknąwszy je ustami przycisnął do serca, czemu ona nie stawiała oporu.
— Pawle, nie odpowiadasz mi, — szepnęło łagodnie dziecię.
— Alicyo, rzekł młody człowiek drżącym głosem, stawiał bowiem całą swą przyszłość na kartę, ztąd siła jego wzruszenia była wielką, — Alicyo czy ty mnie kochasz?
— Dlaczego pytasz się o to? — Wiesz dobrze, że kocham cię tak jak tylko kochać można, więcej niż wszystko w świecie...
— Czy ufasz mi?
— Jak samemu Bogu! — Wierzyć w ciebie, jest moim obowiązkiem... Jakżebym mogła zostać żoną twoją za dwa dni, gdybym ci nie wierzyła, Pawle.
— Alicyo, a gdybym zażądał od ciebie wymownego tego zaufania, wahałabyś się?
— Ani chwili.
— Gdyby dowód ten był nawet najgorszej natury?
— Zapewne. — Nie możesz żądać odemnie nic złego... a zresztą, obowiązkiem moim jest słuchać ciebie.
Alicyo, mam do wyznania przed tobą rzeczy, od których zawisło moje szczęście... moje życie...
— Przerażasz mnie! niebezpieczeństwo ci grozi?...
— Bądź spokojna. — Niebezpieczeństwo istnieje wprawdzie, lecz ty możesz je zażegnać... Moje szczęście moje życie w twoich są rękach...
— Jakto?
— Dowiesz się... Dowiesz się o wszystkiem...
— Mów, błagam cię, mów prędzej!
— W tej chwili, nie mogę. Twoi wujostwo są w ogrodzie, tuż za nami prawie... — Mogą zbliżyć się lada chwila, a oni wiedzieć nie powinni o niczem... — Alicyo, muszę zobaczyć się z tobą tej nocy...
— Tej nocy... szepnęła młoda dziewczyna, której drobne rączęta spoczywały ciągle w rękach Pawła, — to niepodobna...
— Dlaczego?
— Sam wiesz najlepiej... Jakimże sposobem mogłabym widzieć się z tobą w nocy?
— Zdaje mi się że nie ma nic łatwiejszego... Któż ci przeszkadza pozostawić otworem drzwi od twego pokoju?
— Ah! — rzekła Alicya wyrywając ręce z ruchem pełnym obrażonej wstydliwości.
— Zrobisz to, nie prawdaż, moja najdroższa? mówił dalej hrabia.
— Nie, nie zrobię tego... Byłoby to bardzo źle z mej strony.
— Źle przyjąć u siebie na chwilę tego, który w niespełna dwa dni ma zostać twoim mężem, i nie opuszczać cię już do końca życia? — Więc cóż się stało z ową bezgraniczną ufnością o której mówiłaś mi przed chwilą? Miałaś się nie wahać, wszak prawda? To też ty się nie wahasz, lecz odmawiasz stanowczo!
Pan de Nancey mówił bardzo cicho, lecz z goryczą.
Alicya zaś odrzekła błagalnym głosem:
— Pawle, błagam cię, nie żądaj tego odemnie!... Moje sumienie ostrzega mnie bym ci nie była posłuszną...
— A więc niech i tak będzie! odrzekł młody człowiek. — Idź za głosem twego sumienia... uważaj mnie za nieprzyjaciela, którego pomawia się o złe zamiary... nie chciej wysłuchać mnie, lecz pamiętaj, że sobie przypiszesz winę w razie nieszczęścia, które mogłoby cię oddalić odemnie... Nieszczęście to jest wstanie rozdzielić nas nawet...
Pan de Nancey chciał odejść.
Alicya zatrzymała go, drżąc z przerażenia.
— Boże, Boże!... wyszeptało dziewczę tracąc głowę. Czyż jest coś, coby nas mogło rozdzielić? Czyż to podobna?
— Kiedyż przed tobą skłamałem? — Alicyo, na honor zaklinam się, że mówię prawdę!... Odpowiedz mi prędko... Rodzice twoi przybrani zbliżają się... Będziesz czekała na mnie tej nocy?
— Pawle... drogi Pawle...
— Odpowiedz... będziesz na mnie czekała?
— Niech i tak będzie!...
Słowa te zostały wymówione tak cicho, że pan de Nancey domyślił się ich raczej niż słyszał.
— Lebel Givard miał mnie zgubić... rzekł do siebie — tymczasem ratuje mnie!
W tej chwili, państwo Laféne zbliżyli się do narzeczonych, którzy już przez resztę wieczoru ani na chwilę nie znaleźli się sam na sam.

∗             ∗

Mieszkanie Alicyi położonem było na pierwszym piętrze przy końcu korytarza, tuż pod pokojem obitym dywanami, w którym rezydował hrabia de Nancey.
Mieszkanie to przylegało do pokoju zajmowanego przez panią Laféne, z którem łączyły je małe drzwiczki ukryte, składało się z przedpokoju, sypialni i gabinetu tualetowego.
O trzy kwandranse na dwunastą rozeszło się domowe kółko, Paweł udał się do pokoju dywanowego, a pani Laféne odprowadziła Alicyę do dziewiczego mieszkania, które zajmowała od dzieciństwa, a w którem jak zacna kobieta sądziła, miała już tylko dwie przebyć noce.
— Pieszczotko ty moja, — rzekła całując dziewczę z macierzyńską czułością, — za kilka minut będzie już jutro, a jutro to wilja ważnego dnia, szczęśliwego i smutnego zarazem, bo przestaniesz należeć już do mnie! — Będziesz miała męża... pana! Jeżeli zechce zabrać cię z sobą, musisz pójść za nim... a zechce niezawodnie, niestety!... Nie przypuszczałam nigdy abyśmy się tak prędko rozejść miały... Lecz ty dziecięciem mojem nieprzestaniesz być nigdy, nie prawdaż?
— Oh! tak zawsze! zawsze dzieckiem twojem będę! — odparła żywo Alicya.
A serce twoje podzielisz na dwie połowy? — jedną zachowasz dla mnie?... Będziesz mnie jeszcze kochała?
— Tak... po nim nadewszystko w świecie.
— Nie zapomnisz, że szczęśliwą tu byłaś... szczęśliwą i kochaną?... Alicyo dziecię moje kochane, nie zapominaj o tem, nie zapominaj nigdy!... Wiedz, że w przeciwnym razie zasmuciłabyś stare nasze lata bardzo, a bardzo...
Blada dziewczyna objęła obiema rękami panią Laféne, oparła łagodną twarz swoją na jej ramieniu, i płakała za całą odpowiedź.
Pan de Nancey wszedłszy do swego pokoju spojrzał na zegarek, i usiadł. Zawcześnie jeszcze na umówioną schadzkę i którą przed dwiema godzinami przemocą wymógł prawie na młodej dziewczynie.
Widok otaczających go dywanów wzbudził po raz pierwszy w umyśle jego dalekie wspomnienia. Przypominał sobie burzliwą noc w szwajcarskim domku w Ville d’Avray, i podobny zupełnie pokój z którego jak wiemy wykradał się po złodziejsku dla podejścia Blanki Lizely.
Podobieństwo dwóch tych sytuacyj zdawało mu się być uderzającem, i było niem istotnie.
— Z tą tylko róznicą, — mówił do siebie, że dziś rozwiązanie mogło być tragiczne! Jeżeli nie powiedzie mi się, jeżeli drzwi zostaną zamknięte, trzeba będzie wrócić do pierwszego zamiaru, i kulą strzaskać sobie głowę... Ileż romansów i dramatów nie osnuto na tym frazesie: miłość lub śmierć! — Ja zamienię to w rzeczywistość.
Pudełko z pistoletami zabrane z Paryża stało pod ręką Pawła.
Pan de Nancey wyjął jeden, przekonał się że jest nabity, i położył go na małym stoliczku przy którym siedział.
— Tak! — szepnął, jeżeli go zapotrzebuję, będzie już gotów. To wierny przyjaciel, dzięki któremu straszne przejście prowadzące do nieznanego, zostanie niebawem przebyte!
Pierwsza godzina po północy wybiła. Wszyscy w domu spać już musieli.
Paweł wyszedł z pokoju, zbiegł ze schodów bez światła, przebył korytarz po omacku, i z gwałtownem biciem serca zatrzymał się przed drzwiami pokoju Alicyi. Wyciągnąwszy rękę, szukał klamki. Drzwi były uchylone.
Popchnął je lekko by całkiem otworzyć, przestąpił próg i z cicha zamknął za sobą.


II.
Pożegnanie.

Mała Alicya rannym była ptaszkiem, jak wszystkie prawie młode dziewczęta, które większą część życia przepędzają na wsi.
Budziła się co dnia w porze, w której ptaki rozpoczynały wesołe swe pienia pod jej oknami.
Pomoc panny służącej przy skromnej tualecie jaką zwykła była nosić, przeszkodą była jej raczej niż pomocą, to też ubierała się sama, sama czesała swe piękne włosy, i zbierała je na szczycie głowy dla upięcia w oryginalny, a ładny sposób jaki opisaliśmy wyżej; — potem udawała się do ciotki którą zastawała jeszcze w łóżku, a uścisnąwszy ją zwykle serdecznie na dzień dobry, rozmawiała przez chwilę, poczem wychodziła na ogród, zrywała kwiatki, rozrzucała okruszyny chleba jakoteż rozmaite drobne ziarna, swym przyjaciołom szczygłom, czyżykom i raszkom, które trzepocąc skrzydełkami latały jak drób chowany za nią.
Tego jednak poranku pani Laféne z wielkiem spostrzegła zdziwieniem, że zwyczajna godzina odwiedzin jej siostrzenicy minęła, nie zaniepokoiło jej to jednakże.
Prawdopodobnem było, że Alicya w przeddzień ślubu za wiele myślała co odebrało jej sen z wieczora, a skutkiem czego zasnąwszy nad ranem, nie mogła się jeszcze rozbudzić.
Dobra kobieta zadzwoniła na pannę służącą.
— Widziałaś już pannę Alicyę:? — zapytała.
— Nie pani, jeszcze nie. Czy mam uprzedzić panienkę, że pani życzy sobie z nią mówić?
— Nie, nie trzeba jej budzić. Ubieraj mnie.
Pani Laféne oddała się w ręce garderobiany ze zwykłą sobie powagą, i powolnością jaka towarzyszyła jej zwykle.
Dopełniwszy tualety podług najświeższej mody frankfurtskiej, uniosła perską portjerę, przeszła mały pasażyk łączący pokoje jej z mieszkaniem siostrzenicy, i weszła do sypialni młodej dziewczyny.
Nie zastała tam nikogo a okna szczelnie były pozamykane, chociaż wesołe słońce jesienne kokieteryjnie zaglądało w szyby.
A przecież Alicya lubiła przedewszystko świeże powietrze i światło słoneczne.
— Zwykle wychodząc z łóżka, jeżeli tylko dopisywała pogoda, otwierała najsamprzód okna.
— Dziwna rzecz! pomyślała pani Laféne; dokąd ona pójść mogła?... dlaczego nie przyszła powiedzieć mi dzień dobry? Zaniedbała tego po raz pierwszy od lat dziesięciu? Ah! jak ta miłość przewraca głowy młodym dziewczętom! Zaledwie serce mocniej uderzy, już zapominają o nas, a przecież my tak te niewdzięcznice kochamy.
Po krótkim owym monologu, zacna kobieta odsunęła rygiel u okna, co wywołało szczebiot pomiędzy ptastwem wyczekującem na zwykłe swoje śniadanie, które im co dnia sypała szczodra rączka ich przyjaciółki a nachylając się za okno, trzykrotnie zawołała:
— Alicyo!... Alicyo!... Alicyo!...
Świeży i wdzięczny głos ukochanego dziecka nie odpowiedział wcale.
— Dziwna rzecz! — powtórzyła pani Laféne, która zaczynała się już obawiać na seryo. — Gdzie ona może być? świece paliły się przez całą noc... Gdyby nie to iż wiem, że żadne nieszczęście miejsca mieć nie mogło, obawiałabym się! — Oj! usłyszy burę za ten mój niepokój.
Dobra kobieta powróciła na środek pokoju, a w tem wpadł jej w oko list na gierydonie żałożonym książkami i albumami. Zbliżywszy się, wzięła list do ręki.
Podpis skreślony drżącą ręka, nosił adres: „Dla kochanej cioci.“
— List dla mnie... — szepnęła pani Laféne porwana śmiertelną trwogą, której towarzyszyło nerwowe drżenie — pismo mojej siostrzenicy! — Dlaczego pisze do mnie?... co pisze...?
Chcąc się dowiedzieć, trzeba było przeczytać: — Ciotka Alicyi rozdarła kopertę i rzuciła okiem na papier, który ją miał oświecić.
Zaledwie przebiegła na pierwsze wyrazy, zbladła jak mara, zachwiała się, a czując usuwający się grunt z pod nóg swoich padła na krzesło, trzymając ciągle fatalny list w ręku.
— Nie... nie... rzekła głośno, jak któś mówiący przez sen, — nie... to niepodobna... źle czytam... źle rozumiem... stracę zmysły... to niepodobna... to być nie może... Za chwilę zrozumiem lepiej, i sama śmiać się będę z mojego przestrachu.
— Ah! wyjąkała nareszcie, — więc prawda! — Boże! Boże! Boże!
Powstała z osłupiałą miną, a chwiejąc się co krok, doszła tak do głównego korytarza wiodącego na pierwsze piętro.
— Otworzyła drzwi, wsparła się na klamce by nie upaść, i rozpaczliwym głosem zawołała:
— Poprosić pana gdzie on jest?
Kamerdyner nadbiegł.
— Proszę pani — rzekł patrząc ze zdziwieniem na zmienioną do niepoznania twarz swej pani, — pan wyjechał rannym pociągiem do Frankfurtu, jak zwykle...
Chrapliwe łkanie wydobyło się z piersi pani Laféne.
— On opuścił mnie także!.... szepnęła. — Jestem więc samą, zupełnie samą! — O! ja nieszczęśliwa!...
Puściwszy klamkę, która jedyną dla niej była podporą, runęła ciężko na korytarz, jak gdyby rażona apopleksyą; list jednak pozostał w jej kowulsyjnie zaciśniętych palcach.
— Pani bardzo chora? — Pani umiera! — wołał wystraszony kamerdyner. — Na pomoc! na pomoc!
Pokojowe zbiegły się.
— Na miłość Boską! rzekła jedna z nich, pani umarła!... Oh! nasza dobra... kochana pani!
Pani Laféne, nieruchoma podobną była istotnie do trupa.
Ludzie jej, ubóstwiali ją. — Ogólny wybuch ubolewań brzmiał dokoła niej, a przerażenie wszystkich było tak gwałtowne, iż nikt nie myślał o niesieniu jej ratunku.
Ona podniosła się do połowy, i dziwnym głosem jakby z pod ziemi wychodzącym szepnęła:
— Nie umarłam... ja umrzeć nie chcę!... Powinnam żyć! Wody... octu... prędzej!...
Pospieszono z wypełnieniem rozkazów. Po upływie kilku minut biedna kobieta odzyskała całą przytomność. Poczem kazała zaprządz konie i odwieść się natychmiast do Homburga. Postanowiła jechać do Frankfurtu pierwszym pociągiem jaki się tam udawał.
W dziesięć minut później powóz toczył się doliną, w której Alicya przed kilku tygodniami wykryła martwe ciało Pawła de Nancey przeszyte szpadą Gregorego.
Pani Laféne odczytywała jeszcze przez drogę fatalny list, którego każde słowo raniło jej serce.
Oto treść tego listu wypisanego charakterem niepewnym, nieczytelnym prawie, który dostatecznie zdradzał nieład myśli, i obłęd nieszczęśliwego dziewczęcia:

„Kochana ciociu i najdroższy wuju?“

„Przebaczcie, przebaczcie mi... — Nie złożeczcie waszej biednej Alicyi którą kochaliście tak szczerze, a która miłuje was całą duszą... Oh! tak całą duszą, i nie wątpijcie o niej pomimo to co się stało... błagam was o to.
„Zegnam was... odjeżdżam, i to na zawsze...
„Nie mogę pozostać dłużej pod waszym dachem... Jestem zgnębioną... — Zgubioną!... Nie rozumiecie tego... I ja również... ale wiem, że zgubioną jestem... Pod spojrzeniami waszemi umarłabym ze wstydu... Zresztą on chce abym z nim jechała,., a jest panem... jest moim panem...
„Uprowadza mnie. — Dokąd?
„Nie wiem... — Nie starajcie się dochodzić tego. — Zabronił mi pisać do was... ale błagałam usilnie, i piszę... Czy papier ten skropiony memi łzami?...
„Odchodzę ztąd nieszczęśliwa i zrozpaczona... Serce mi pęka... Za co tak cierpię, nie wiem; lecz niezawodnie winną jestem... Kto upada jest winnym, a ja upadłam!... Bóg ukarze mnie za nieznany błąd jaki popełniłam... Już mnie karze, bo cierpię okropnie... Nie przeklinajcie mnie... Boskiej i waszej klątwy zarazem znieść bym już nie mogła...
„Powraca... muszę kończyć... Opuszczam ten dom... Pozostawiam w nim swoje szczęście... moje, serce moją duszę... — Cóż mi już dziś potem?
„Powiada, że mnie przywiezie tu na powrót, lecz nie mam żadnej nadziei.... a zresztą, czyżbyście zechcieli przyjąć mnie jeszcze!... Oh! jak ja was kochałam!... jak kocham jeszcze!...
„Żegnam!... żegnam!... żegnam was!...“

Alicya, wasza Alicya.“

W miarę odczytywania rozpaczliwego tego listu pani Laféne co raz mniej rozumiała, umysł jej plątał się coraz bardziej.
Nieustannie powtarza sobie na kształt monotonnego ruchu wahadła w zegarze:
— Co to ma znaczyć?... Dawano mu ją przecież, po cóż ją wykrada!... Nazajutrz miał ją poślubić, a dziś hańbi ją tak nielitościwie!
Któż jest ten człowiek?...
Powóz zatrzymał się przed dworcem kolei żelaznej.
Pociąg co tylko miał odejść.
Pani Laféne nie pomyślała nawet o przystąpieniu do kassy, i kupienia biletu, lecz znajomi urzędnicy widząc błędny jej wzrok, i chód niepewny a raptowny jakim odznaczają się zazwyczaj waryaci, zrozumieli że musiało zajść coś nadzwyczajnego, i nic nie mówiąc wpuścili ją do wagonu pierwszej klassy.
Pociąg ruszył. Podróż jakkolwiek krótka, wydała się wieczystą, biednej kobiecie.
Wysiadłszy z wagonu w Frankfurcie, wsiadła do dorożki, i kazała zawieść się do domu handlowego swego męża.
Czcigodny kupiec znajdował się właśnie w towarzystwie jakiegoś pana o poważnej powierzchowności, niezmiernie zadowolonego z swojej osoby, u którego widniała zaczepiona o guzik od podróżnego paltota, czerwona wstążka niezwykłych rozmiarów.
Czytelnicy domyślają się zapewne, że był to Lebel Givard.
Pan Lafene widząc wpadającą do siebie jak piorun, żonę, wydał okrzyk zdziwienia. Jedno spojrzenie jednak wystarczyło aby zdziwienie ustąpiło miejsca przerażeniu.
— Jakież nieszczęście, — nieprawdaż? wyjąkał.
— Tak... nieprzewidziane, najstraszniejsze ze wszystkich!, To mówiąc podała mu list Alicyi.


III.
Biedna Alicya.

Pan Lafene odczytał podany sobie papier przez żonę, zbladł i zawołał rozdzierającym tonem:
— Odjechała!... odjechała z nim!... O! nieszczęsna...
— Rozumiesz cośkolwiek? zapytała pani Lafene. Bo ja nic a nic nierozumiem.
— I ja również, — odparł negocyant ściskając obiema rękami czoło, — to oszaleć można!
— Cóż się stało mój stary przyjacielu, — ośmielił zapytać Lebel Givard. Gdyby nie obawa niedyskrecyi, chętnie podzielałbym twoje zmartwienie.
— Straszny cios w nas ugodził — odrzekł pan Laféne — a niebawem, przestanie on być niestety, dla kogokolwiek tajemnicą. Córka brata mojego, dziecię naszego serca, na które zlaliśmy najsłodsze uczucia, w którem tyle pokładaliśmy nadziei, opuściła dom nasz tej nocy...
— Jakto? sama!
— Oh! nie sama! z człowiekiem którego kochała, i to właśnie jest tak dziwne i pojąć się nie dające! Człowiek ten miał ją nazajutrz poślubić!... Tak nazajutrz!... właśnie ciebie chciałem poprosić na jednego ze świadków...
— Ależ to niesłychane rzeczy, nieprawdopodobne.
— Niesłychane! nieprawdopodobne, potworne! Co mogło popchnąć do podobnego czynu człowieka, w którym tak ślepo pokładałem zaufanie? Co za szatan skusił go do tego? Muszę się dowiedzieć! Będę go ścigał!... Odbiorę mu porwane dziecię! Wyzwę! Zabiję! On młody, a ja starzec prawie! lecz mam sprawiedliwość po sobie. W krwi hrabiego de Nancey obmyję honor shańbionego mego domu!
Lebel Givard zadrżał.
— Hrabiego de Nancey? — powtórzył z wyrazem osłupienia.
— Pan znasz tego nikczemnika — zapytał gwałtownie pan Laféne.
Paweł de Nancey? Francuz? Paryżanin? — pytał dalej ex-tapicer. — Czy to ten sam?
— Tak jest.
— Ah! nędznik! I powiadasz pan że miał zaślubić waszą siostrzenicę?
— Tak jest, jutro.
— Wiedz pan zatem, że właśnie by tego uniknąć wyjechał w nocy. Obawiał się kary.
— Prawo ściga bigamią; a on jest żonaty, żona zaś jego żyje.
Pan Laféne wstrząsnął głową!
— Mylisz się pan, szepnął, widziałem akt zejścia...
— Jego pierwszej żony... tak... wierzę w to... Oh! tamta umarła, prawdziwie umarła, zabił ją! Ale druga żyje...
— Jesteś pan tego pewny?
— Mam na to dowody. Wyjechała przed miesiącem z Paryża w towarzystwie pewnego księcia wołoskiego, prawdziwego czy fałszywego, za którym goni dziś policya... Otóż ścigając wiarołomną żonę, hrabia zapędził się tu do Niemczech.
— Ah! rozumiem... rozumiem wszystko... — wyjąkał pan Laféne. — Ten pojedynek był o żonę z jej kochankiem!.... Cóżeśmy uczynili przygarniając go... ratując w nieszczęściu! O! głupia litości! Cóż było łatwiejszego jak dać mu umrzeć! Alicya byłaby dotąd szczęśliwą, i zawsze ukochanem naszem dziecięciem!
Myśl o shańbionej Alicyi, o zgubionej bezpowrotnie Alicyi, kiedy wykradający ją nikczemnik nie miał sposobu przywrócić jej honoru, wzburzył a powtórnie gniew pana Laféne — krew zakipiała mu w żyłach.
— I powiadasz pan, że znasz tego nędznika? — rzekł znowu.
— Czy go znam!... Ja przyczyniłem się do pierwszego jego ożenienia!... Niestety! Biedna Małgorzata! Prawdziwy to był skarb! piękna, łagodna i czysta!... Dodaj pan do tego miljony ojca Bouchard! To wielki los na loteryi!... Patrząc na koniec tego wszystkiego, wyrzucałem sobie niejednokrotnie żem się w to wmięszał. Ale co pan chcesz, hrabia winien mi był pieniądze... dużo pieniędzy... a przysłowie powiada: pierwsza miłość od siebie!
— Jaki jest adres hrabiego? — przerwał pan Laféne.
— Ma pałac na ulicy Bulońskiej... prócz tego posiadłość w Normandyi, pałac Lipowy. — Czy pan myślisz szukać go?
— Jutro będę w Paryżu — odparł niegocyant z zimnem i głębokiem postanowieniem. — Kimże bym był, gdybym biedną Alicyę pozostawił w rękach tego bandyty? Dziewczyna nie jest winną i Bogiem się świadczę, że najmniejszej nie zrobię jej wymówki... Oh! nie, najmniejszej!
Tego samego jeszcze wieczora, pan Laféne nadzwyczajnym pociągiem udał się do Paryża w towarzystwie Lebel Givarda, u którego ciekawość brała górę nad egoizmem, a który chwilowo, wyrzekł się podróży do Niemiec li tylko dla tego, by być świadkiem rozwiązania strasznej awantury.
Cóż się stało pomiędzy Alicyą a Pawłem wówczas, gdy tenże zamykając za sobą drzwi korytarza, przestąpił próg dziewiczego pokoju?
Pan de Nancey nie taił przed sobą, że miał popełnić czyn niecny, lecz tłomaczył go sobie przyczynami, które, przy zupełnym braku moralnego sensu jaki zazwyczaj spotykamy u tego człowieka, zdawały mu się łagodzić niezmiernie ohydę zamierzonej zbrodni.
— Kocham Alicyę nadewszystko w świecie! — mówił sobie, i to było prawdą. — Chcę poświęcić jej życie! Narażałem się bez wahania na sądy trybunału i galery, li tylko dla tego by wszelkie zachować pozory względem tego dziecka, by uwierzyła w to iż prawnie należeć będzie do mnie. Przypadek zdziałał że stało się inaczej... Przybycie Lebel Givarda zniweczyło moje plany! Czyż to moja wina? Alicya kocha mnie równie silnie jak ja ją... Szczęśliwą może być tylko szczęściem jakie ja jej przyniosę... Trzeba zatem, aby, kiedy żoną być nie może, została przynajmniej moją towarzyszką... Trzeba aby wyjechała ze mną, chcąc jednak nakłonić ją do tego, mam tylko jeden sposób... Kiedy nie będzie mogła w żaden sposób pozostać w tym domu, pójdzie za mną... Czuję ile łez popłynie ze słodkich tych oczu, lecz wiem, że niebawem uda mi się osuszyć je potęgą mojej miłości...
Wszedł.
Świece w dwóch kandelabrach umieszczone na kominku, oświecały pokój.
Młoda dziewczyna, siedząc z otwartą książką na kolanach, której nie czytała, oczekiwała w niespokojnem zamyśleniu.
Widząc wchodzącego hrabiego, podniosła się, i zrobiła kilka kroków naprzeciw niemu.
Twarz jej wyrażała smutek, ale nie zakłopotanie. Wielkie jej oczy pełne słodkiego wyrazu, nie nosiły żadnej cechy niepokoju. W nadmiernej niewinności swojej nie domyślała się nawet grożącego jej niebezpieczeństwa.
— Widzisz drogi mój przyjacielu — rzekła — że czekałam na ciebie... Wiem, że złe jest to, czego żądałeś odemnie, że podczas nocy przyjmować cię u siebie nie powinnam, lecz jutro już będziesz moim panem... od Boga samego zyskasz prawo rozporządzania moją osobą... — To tylko może mnie tłomaczyć, że posłuszną ci jestem cokolwiek zawcześnie.
— Święta i boska niewinności! — rzekł do siebie pan de Nancey wzruszony. — Nadużywać niewinności tego anioła jest bezecnym czynem! — Ah! gdybym miał prawo zawahać się! gdybym był wolny! — Uszanowałbym słodką moją Alicyę tyle, ile ją kocham!... Opuściłbym ten pokój zgięty, schylony, jak się to czyni zazwyczaj na progu sanktuarjum, tam gdzie Bóg przebywa! O żelazne nierozplątane okowy łączące mnie z Blanką, dla których stanę się podłym, bądźcie przeklęte!
Paweł mówił sobie to wszystko i tak myślał. Lecz jakież ludzkie stworzenie miałoby odwagę i zdrowy rozsądek wziąść na siebie odpowiedzialność podobnego postępku.
— Żądałeś tej rozmowy — mówiła dalej młoda dziewczyna, zdziwiona uporczywem milczeniem narzeczonego, i wzrokiem utkwionym w siebie; — żądałeś jej chcąc mówić ze mną o grożącem ci niebezpieczeństwie, które ja potrafię usunąć... Słucham cię, mój przyjacielu, i bądź pewnym, że co tylko będzie w mej mocy, uczynię dla ciebie.
Hrabia pożerał oczyma łagodną twarzyczkę, piękne włosy, i wdzięczną postać dziewczęcia.. Chciał pobudzić w sobie wielkie namiętności cielesne, które opanowując mężczyznę, czynią go pijanym i szalonym... Usiłowania jego były jednak daremne w obec czystej Alicyi! W przytomności tego dziecka, czystego duszą i ciałem, a które kochał, Paweł czuł się bezwładnym.
A jednak potrzeba mu było koniecznie wzbudzić w sobie ten szał, tę zmysłowość prowadzącą do brutalnego występku... chcąc uciekać jak złodziej, porwawszy za sobą zdobycz, należało owładnąć całkiem Alicyą, — lub też powrócić do swego pokoju, wziąść nabity pistolet, przyłożyć go do skroni, nacisnąć kurek i umrzeć...
Paweł postanowił żyć, i ujął powtórnie cugle słabnącej już woli do złego.
— Wszystkiego się dowiesz, moja Alicyo, — szepnął — lecz pozwól mi powiedzieć sobie najprzód jak piękną jesteś, i jak szalenie cię kocham...
— Nie wiem czy jestem piękną... — odparła młoda dziewczyna, lecz wiem dobrze że mnie kochasz... Czyż bez miłości żeniłbyś się ze mną?
— Całego ogromu miłości mej, ty nie znasz... nie domyślasz się nawet... Ty nie masz pojęcia jaki ogień roznieca się w mych żyłach, kiedy oddycham wonią twoich włosów... kiedy drogich rączek twoich się dotykam...
— Pawle, nie patrz tak na mnie.
— Dlaczego?
— Zdaje mi się, jakoby oczy twoje mnie paliły...
— Przeciwnie pozwól by wzrok mój utonął w twojem spojrzeniu... — W źrenicach moich promienieje właśnie cała potęga miłości jaką odczuwam dla ciebie... Alicyo, ożyw się, kochaj mnie jak ja ciebie! — rzekł pan de Nancey, którego szał ogarniać zaczął nareszcie.
Porwawszy obie ręce Alicyi, gwałtownie pociągnął ją ku sobie.
— Pawle... oh! Pawle — wyjąkała dziewica — błagam cię, puść moje ręce... nigdy ich tak nie ścisnąłeś...
— Bo nigdy sam na sam z tobą nie byłem, w nocy, przy zamkniętych drzwiach, gdzie nikt podsłuchać nas nie może... gdzie wszelka niespodzianka wprost jest nie możliwą... — Czegóż się lękasz Alicyo? — czy czułość moja nabawia cię strachu? — Czyż jutro mężem twoim nie zostanę, i panem? Panem! oh! nie, niewolnikiem raczej!... niewolnikiem miłości, przykuty na wieki do drobnych nóżek mojej najdroższej?...
— Lecz dziś, jeszcze nie jutro.
— Zaledwie kilka godzin rozdziela nas od niego... i cóż to znaczy? — Czyż to prawo uświęca małżeństwo? Nie! miłość!... my już połączeni jesteśmy z sobą, bo się kochamy...
— Pawle, nie ściskaj mnie tak, błagam cię... Puść, ah! puść mnie!
— Alicyo, czy ty nie słyszysz bicia mego serca? — czy nie rozumiesz jego mowy? — nakłoń swoje, by mu równą siłą odpowiedziało...
Paweł dokonał pierwszej części czarnego swego dzieła. Druga sama z siebie stawała się, jeżeli nie łatwą, to przynajmniej możliwą do uskutecznienia.
Należało nakłonić młodą dziewczynę do opuszczenia domu przededniem. — Pan de Nancey, dla dopięcia celu, był bez litości. — Dał do zrozumienia swojej ofierze, że do niego już wyłącznie należała, że odtąd do nikogo więcej należeć nie może. Jakkolwiek wystrzegał się dać jej poznać właściwą przyczynę dla której małżeństwo ich stawało się niepodobieństwem, to wszakże uwiadomił ją, że takowe na czas jakiś dla nieprzewidzianych powodów odłożonem być musi! Nie zataił również przed nią, że w oczach świata została zgubioną, i że aż do dnia w którym będzie mógł cześć jej przywrócić, niepodobna aby pokazywała się na oczy swoim krewnym, w których domu zamieszkiwała... Nieszczęsne dziecię uwierzyło ślepo w to wszystko. — Była kobietą, a kobiecy instnykt mówił jej, że istotnie była zgubioną, jakkolwiek nie wiedziała na prawdę co się do jej zguby przyczyniło.
Ileż tam szlochań, ileż tam łez popłynęło! — Potem nastąpiło ciche poddanie się.
— Powiadasz że należę do ciebie... — szepnęło dziewczę — wziąłeś mnie... niech i tak będzie, strzeż że mnie teraz!... Uprowadź gdzie chcesz... wszędzie udam się za tobą...
— Ah! ileż mi złego wyrządzasz... a jednak ja cię tak kochałam...
W tej to właśnie chwili napisała, pomimo oporu pana de Nancey, list, który pani Laféne miała znaleść w kilka godzin później na gierydonie, w sprofanowanym tym pokoju.


IV.
Daremne poszukiwania.

Noc była jeszcze, kiedy pan de Nancey tryumfujący, a Alicya rozpaczona, opuszczali wiejski dworek, w którym od tej pory ciężki zasiał się smutek.
W chwili wyjścia małą furtką prowadzącą na pole, uciekające dziecię zatrzymało się. Uklękła na progu, który po raz ostatni miała przestąpić, wyciągnęła ramiona ku domostwu w którem spędziła szczęśliwe i bez zmazy dzieciństwo, którego już więcej oglądać nie miała, a przesyłając długi pocałunek tym, którzy kochali ją tak czule... szepnęła:
— Żegnam was!... żegnam... żegnam... przebaczcie mi.
Poczem wstała z twarzą skropioną łzami, i w cichości udała się za swoim uwodzicielem.
Paweł wiedząc, że pan Laféne udawał się co dnia do Frankfurtu pierwszym pociągiem, nie mógł ani myśleć o tem by udać się do pociągu, ani pozostać w mieście, w którem wielu ludzi znało Alicyę.
Udał się przeto do wynajmu karet, zbudził stróżów i woźnice, wszystkie ręce napełnił talarami, pokonał zwycięzko ospałość niemiecką, dokazał tego że zaprzężono mu wreszcie karetę, a pocztylionowi przyrzekł okrągłą sumkę pod warunkiem, jeżeli dzielne rumaki przepędzą w jak najszybszym czasie przestrzeń dzielącą Homburg od Frankfurtu.
Pasport wysłany z Paryża panu de Nancey, dla zastąpienia tego który skradł po pojedynku Gregory, nie wskazywał bynajmniej, jakoby hrabia podróżował z kobietą. Skutkiem braku małej tej formalności, Paweł mógł mieć kłopot na granicy, a lękał się wszelkiego opóźnienia. Czuł że pan Laféne puści się za nim w pogoń, a spotkania nie życzył sobie bynajmniej.
W owej epoce nie istniały jeszcze formalności pasportowe pomiędzy Niemcami a Belgją, jak również pomiędzy Belgją a Francją.
Zbiegi skierowali się w stronę Bruksellii, gdzie zatrzymali się przez dwa dni dla nabycia niezbędnych rzeczy, wiemy bowiem, że wyjechali nic nie zabrawszy.
Alicya nie miała nawet rękawiczek, a obówie jej składało się tylko z pokojowych pantofelków.
Po zaopatrzeniu się w sprawunki, hrabia i młoda dziewczyna udali się znów w drogę ku Francji przez Quiévraise i Blanc-Misseron.
Wiadomo nam, że wieczór tego samego dnia kiedy Alicya dom opuściła, pan Laféne udał się do Paryża w towarzystwie Lebel Givarda.
Zaledwie tam przybył, pobiegł natychmiast do pałacu na ulicę Bulońską, i zapytał o hrabiego de Nancey.
Służba odpowiedziała, że pan był już od kilku tygodni nieobecnym, że o blizkim swoim powrocie nie uwiadomił, i żadnej od niego wiadomości nie było.
Nie wierząc w szczerość takiej odpowiedzi, pan Laféne użył nie zawodzącego nigdy talizmanu, który ma szczególny dar rozwiązywania języków służby: — sypał złoto.
W zamian za napoleony, liberja zaproponowała mu aby zrewidował pałac od piwnic aż do stropu. W ten sposób miał się przekonać że nie oszukiwano go wcale.
Pan Laféne powrócił do mieszkania, jakie, zazwyczaj przybywszy do Paryża zajmował, a usłuchawszy rady Lebel Givarda, zorganizował na ulicy Bulońskiej pewien rodzaj warty.
Dwóch posłańców na jego żołdzie dostało zlecenie by niespuszczali oka z mieszkania pana de Nancey. — Ten zaś któryby oznajmił przybycie hrabiego, miał za trudy swoje otrzymać pięćset franków.
Łatwo się domyśleć, że ta policja nowego rodzaju zachęcona miłą perspektywą, zajęła stanowisko z całą gorliwością, lecz nadaremnie; pan de Nancey nie pokazywał się wcale.
I tak minął tydzień.
Rozjątrzenie umysłu pana Laféne wzrastało z każdą upłynioną godziną.
— Mój stary przyjacielu — rzekł mu pewnego dnia Lebel Givard — zdaje mi się żeśmy fałszywą obrali drogę, Zbrodniarz ten musi się ukrywać z pańską siostrzenicą w Normandyi, w swoim pałacu Lipowym.
— A może pan masz słuszność — odparł wuj Alicyi, jadę do Normandyi.
— Jadę z panem... — Kiedy już tyle zrobiłem, żem się wyrzekł podróży do Niemiec, dla towarzyszenia ci, będę towarzyszył aż do końca...
Smutna nadzieja jaką miał jeszcze pan Laféne, rozwiała się z przybyciem jego do Lipowego pałacu.
Nie widziano hrabiego. — Tyle tylko miano o nim wiadomości, że w merostwie i w kościele wyszły jego zapowiedzi; Przypuszczano we wsi, że się ożenił powtórnie.
Widocznie włościanie z Lipowego dobrze wiedzieli o nieobecności pana de Nancey. Zresztą aleje w parku pozostające w największem zaniedbaniu, i wszystkie żaluzye w pałacu hermetycznie pozamykane, wskazywały, że mieszkanie pustką stoi.
Pan Laféne i Lebel Givard powrócili do Paryża.
Hrabia nie zjawił się tam, ale za to ofrankowany list z Niemczech, oczekiwał na wuja Alicyi. Pani Laféne nie mogąc się oprzeć podkopującemu zdrowie zmartwieniu, zachorowała. Niebezpieczeństwo groziło lada chwila, to też wzywano jak najspiesznej do powrotu jej męża.
W dwie godziny po odczytaniu tego listu, zacny człowiek, tak źle przez los wynagrodzony za całe życie poświęceń i pracy, utraciwszy nadzieję odszukania swej siostrzenicy i ukarania jej uwodziciela, powracał stroskany do Frankfurtu, z podwójną goryczą w duszy, z podwójną w sercu raną.
Gdzież podział się hrabia z młodą dziewczyną, podczas gdy szukano ich nadaremnie w Paryżu i w Normandyi.
Paweł, jakieśmy to wyżej powiedzieli, miał silne przekonanie, że pan Laféne będzie go ścigał, że go wyzwie, i uczyni wszystko co się da, dla wyrwania z rąk jego siostrzenicy. Wiemy również że młody człowiek, pomimo najstraszniejszych swych zboczeń, strzegł usilnie odwagę swej rasy, i nie cofał się nigdy przed spotkaniem.
Tym razem jednak uciekał; — ocean byłby nawet przepłynął w razie potrzeby, aby tylko uniknąć zejścia się oko w oko z wujem Alicyi. — Rozumiał bowiem dobrze, że stanąć do pojedynku ze starcem którego dom zbezcześcił, byłoby czynem haniebnym tak dla niego, jak wobec świata. Pobity byłby śmiesznym — podłym zaś w przeciwnym razie.
Cóż jednak wypadałoby zrobić, gdyby go pan Laféne obraził? gdyby go spoliczkował? Człowiekowi żądającemu satysfakcyi za odebranie czci dziecka, niepodobna odpowiedzieć:
— Bić się nie będę! Jeden więc tylko był punkt wyjścia, jeden jedyny, to jest ukryć się dobrze.
To czytelnikom naszym tłomaczy dokładnie, dlaczego Paweł nie pokazał się ani w Lipowym pałacu, ani przy ulicy Bulońskiej.
Ukrył on się z smutną swoją towarzyszką bardzo daleko, na drugim końcu Francyi, na wybrzeżu bretońskiem w blizkości Roxoff, w małej wiosce, — pewny że tam go szukać nikomu na myśl nie przyjdzie, że policya nawet, w razie gdyby chciała w sprawy jego się wmięszać, tam go nie wytropi.
Paweł wynajął rybacką chatę. — Tapicer przybyły z Roxoff, musiał zadać sobie wiele pracy, by z niej urządzić przyzwoite mieszkanie, zasoby bowiem miasteczka, bardzo ubogie były w niezbędne ku temu ingredyencye.
Ściany zaledwie lepione, i sufit o belkach drewnianych, pokrytemi zostały prostą bawełnianą materyą w paski niebieskie i białe, co wszakże ładne robiło wrażenie.
Rodzaj starego dywanu, jaki artyści i koczujący kupcy nazywają kobiercem, pokrył ordynarną podłogę, za zimną na drobne nóżki Alicyi.
Wielkie japońskie postisze cokolwiek wyszczerbione, weneckie lustro szlifowane w hebanowych ramach, cokolwiek starożytnych mebli, którym nie brak było charakteru; zmieniły do niepoznania dwie stancye, z których składał się domek, a jeżeli dać wiarę bretońskiej służącej która zajmowała się gospodarstwem, przekształciły chatę w pałacyk.
Musielibyśmy pisać całe rozdziały przepełnione najdrobniejszemi szczegółami, chcąc dać dokładne pojęcie czytelnikom naszym o egzystencyi młodych ludzi, pośród samotności w jakiej żyli. Kilka rodzin rybackich zamieszkujących wybrzeże, mówiło tylko narzeczem bretońskiem, a język francuzki rozumieli zaledwie.
Nie mamy jednak czasu zatrzymywać się nad tem. Powiemy tylko, że w początkach pobytu tamże, Alicya płakała prawie ciągle. Patrząc na nią, podziwiaćby należało niezmierną obfitość łez, jaka się zawiera w oczach kobiety.
Powoli jednak uspakajać się zaczęło zbolałe jej serce. Wiedziała że jest kochaną, bo istotnie hrabia, jakkolwiek potwornego dopuścił się względem niej czynu, otaczał ją bezgraniczną miłością. Posiadł ją w sposób nikczemny i nieprawy, i bez wahania byłby oddał za nią życie! Z radością byłby krew z żył swoich wytoczył, gdyby takowa była wstanie okupić łzy Alicyi.
Biedna dziewczyna zrozumiała, że smutek jej był nieustannym dla pana de Nancey wyrzutem, to też postanowiła kres temu położyć, i więcej w jego obecności nie płakać. Nadszedł dzień, w którym młodość i uczucie wzięły górę. Łzy stały się coraz rzadsze, w końcu oschły zupełnie.
Czyż to znaczyło że Alicya czuła się szczęśliwą?
Nie. — Życie jej zaprawione było podwójną boleścią, podwójnym wyrzutem.
Nieszczęsne dziecię poczytywało sobie za zbrodnię pomimowolną, swą niewdzięczność względem krewnych których kochała...
Młode dziewczę o czystem sercu i pobożnej duszy, której umysł nigdy żadną sprośną myślą nie był owiany, cierpiało okropnie czując się tak upokorzoną, wiedząc że jest towarzyszką człowieka, który nie miał do tego najmniejszego prawa. Położenie jej przerażało ją.
Czasem znów chwilowo namiętność brała górę nad wyrzutami. Alicya kochająca, Alicya kochana, zapominała o wszystkiem, by chociaż godzinę przeżyć w tej upajającej atmosferze, którą otaczał ją kochanek...
Lecz niestety gdy szał minął, biedne dziewczę nie poznawało siebie. Obrzydzenie samej siebie opanowywało ją w okropny sposób. Wtedy mawiała do siebie załamując ręce:
— Żyję w sromocie, i już nie buntuję się nawet przeciw takowej. Znajduję rozkosz tam, gdzie powinnam znachodzić niesmak. — Oh! teraz dopiero upadłam zupełnie! Jeżeli jednak hrabia nadszedł w czasie paroksyzmu, miała odwagę uśmiechnąć się doń, by go nie zasmucić...


V.
Ukojona.

Paweł de Nanoey i Alicya przepędzili całą zimę w wieśniaczem swem mieszkaniu, uczepionem, niby gniazdo mew, na szczycie nagiego wybrzeża.
Młodzi ludzie jedyną mieli rozrywkę w przyglądaniu się widokowi wiecznie rozmaitemu, wiecznie nowemu, to jest jak stary Ocean rozbijał swe bałwany z hałasem katarakty o granitową ścianę skał napiętrzonych. Niezmordowanie obserwowali w czasie burzy, olbrzymią walkę morza z głazem, na którym od wieków wściekłość swoją wywiera, nie zdoławszy przekroczyć dumnej zapory. W ten sposób dnie schodziły im szybko.
Alicya była skończenie piękną, ze smętnem swem spojrzeniem, w malowniczym kostjumie bretońskiej wieśniaczki, który przywdziała na żądanie Pawła. Hrabia także ubierał się prawie na równi z ubogimi rybakami wybrzeża. Strój jego składał się z bluzy zrobionej z grubego sukna, z kapturem spadającym na plecy, spodni z ordynarnego materyału, i wysokich butów na grubej podeszwie.
Ten rodzaj przebrania nie oszpecił ani spospolitował go. Przeciwnie, dodał nawet wdzięku jego szlachetnej twarzy i eleganckim ruchom.
Pod względem moralnym zmienił się nie do poznania.
Nie pozostało w nim nic z owego znudzonego trochę lowelasa, goniącego bez ustanku za gwałtownemi wzruszenami, za szkodliwemi przyjemnostkami. Sceptyk zniknął, rozpustnik zatarł się w nim zupełnie. Czuł się młodszym o lat dziesięć, wierzył w cnotę, podziwiał piękno. Wszystkie dobre popędy i szlachetne uczucia, których dawniej nie domyślał się nawet, rozbudziły się w duszy jego.
Cud taki sprawiła miłość. Tak jest, Paweł kochał Alicyę, kochał ją całą potęgą duszy, całem sercem. Kochał ją miłością uczciwą, (tak jest, choćby nas pomówiono o paradoks, przy swojem się utrzymamy). Czułość jego dla łagodnej dziewicy, w niczem podobną nie była do owej chorobliwej namiętności, do owego szału zmysłowego, jaki go trawił przy Blance Lizely... Przywiązanie to całkiem innej było natury, było to gorące, a przecież czyste uwielbienie. Blanka Lizely nosząca jego nazwisko była raczej kochanką, a nie żoną. Alicya zaś przeciwnie wydawała mu się raczej żoną, a nie kochanką. Paweł szanował młodą dziewczynę ubóstwiając ją.
Czy pomiędzy czytelniczkami znajdzie się choć jedna, któraby tej różnicy nie zrozumiała?
Czysty, pełen wdzięku anioł w osobie Małgorzaty zasługiwał na podobną miłość. Gdyby ją Paweł był kochał w ten sposób, szczęście jakie trzymał w ręku nie byłoby mu się wymknęło. W miejsce gorączkowych walk i boleści, szalonego i zbrodniczego żywota; byłby zaznał same rozkosze uczciwej egzystencyi, prawego przywiązania, po za któremi nie ma nic; prócz upodlenia moralnego, upadku, wstydu i nieszczęścia.
Powoli jednak, w miarę ubiegającego czasu, wielki niepokój zamącił tę ciszę, jaka zajaśniała na burzliwym horyzoncie hrabiego.
Alicya zaczęła mizernieć i z sił opadać. Nie narzekała wprawdzie na nic, lecz najobojętniejsze oczy nawet dostrzedz były w stanie tej zmiany, bo z każdym niemal dniem wyglądała gorzej.
Pan de Nancey poradził się doktora z Roscoff, któremu nie brakowało ani wiedzy, ani rozumu, ani doświadczenia. Ten zaopiniował, że wyraźnej oznaki choroby w organizmie nie ma, lecz że morskie powietrze za ostrem było widocznie dla delikatnej kompleksyi młodej dziewczyny.
Paweł zrobił natychmiast postanowienie.
Pewnym był prawie, że pan Laféne zaprzestał już oddawna swych poszukiwań. Postanowił zatem przywieźć Alicyę do Paryża, i ukryć tam swe szczęście tak jak dawniej byłby się nim chełpił przed całym światem.
Postanowił strzedz swojej kochanki tak, jak skąpiec strzeże skarbu.
Przed wykonaniem jednak tego zamiaru, potrzebował załatwić się z interesami.
Pragnął, aby nic w obecnem życiu, nie przypominało mu przeszłości.
Napisał więc do pewnego agenta, by mu się postarał o nabywcę pałacu przy ulicy Bulońskiej, by się zajął wyprzedażą mebli, obrazów, i przedmiotów sztuki przyozdabiających pałac, oraz by do Tattersallu wysłał konie i powozy.
Po uskutecznieniu tego wszystkiego, opuścił Bretaniję z Alicyą, ulokował tymczasowo dziewczynę w małym odosobnionym domku w Bois-Colombes, sam zaś dojeżdżał co dnia do Paryża, w celu wyszukania odpowiedniego mieszkania.
Znalazł niebawem to czego szukał w tej części lasku Bulońskiego, która się rozciąga na pochyłości pagórka stykającego się z wyścigowem polem.
Była to całkiem nowa willa, niezmiernie elegancka, zbudowana dla pewnego spekulanta szybko wzbogaconego na giełdzie, a prędzej jeszcze zrujnowanego, który dom ten sprzedawał nie zamieszkawszy w nim jeszcze.
Dość obszerny ogród mogący śmiało nosić nazwę parku, otaczał to arcydzieło budowy. Zasłona z wielkich drzew, u stóp których wznosiły się gęste krzewy, formowały dlań zieloną opaskę, i zasłaniały całkowicie przed wszelkiem niedyskretnem spojrzeniem.
Z zewnątrz widną była tylko żelazna krata pomiędzy dwoma pilastrami. Niepodobna było domyśleć się nawet, w którem miejscu stoi budynek.
Mały pawilonik z czerwonej cegły ujęty w ramę z białego kamienia, a znajdujący się obok kraty, służył za mieszkanie dla odźwiernego. Stajnie i remiza ukrytemi były również jak sam pałacyk.
— Oto gniazdeczko jakiego nam potrzeba! — pomyślał Paweł. — Alicyi dobrze tutaj będzie...
Nie tracąc chwili czasu, udał się do notaryusza zajmującego się sprzedażą, do którego odźwierny dał mu dokładny adres, i bez żadnego namysłu nabył willę.
Nazajutrz zaraz tapicer, lecz tym razem nie następca Lebel-Givarda! — wziął się do dzieła, i dał dowotdy cudów pospiechu i czynu, praktykującego się jedynie w Paryżu, pod tym tylko warunkiem, by obficie sypać złotem.
Przed, upływem miesiąca ukończono wewnętrzne urządzenie, i umeblowanie domu w lasku Bulońskim; — szafy były pełne bielizny, kredensy uginały się pod srebrem, cztery konie gryzły siano w stajennych korytach, a trzy nowiuteńkie karety gotowe do wytoczenia stały pod remizą.
Nakoniec kamerdyner, woźnica, groom, kucharz, panna służąca i dziewczyna do posług, czekali na państwo, których nie znali jeszcze. Agent najął tych ludzi obejrzawszy wprzódy doskonale ich świadectwa, ci zaś stawili się, każde ze swej strony w oznaczonym dniu i godzinie.
Pan de Nancey rzucił kilka pytań wyższej służbie, a zadowolony z ich odpowiedzi oznajmił, że nazajutrz przybędzie z żoną.
Służba nie znająca przeszłości swego pana, uwierzyła w to najzupełniej, Nie przeszło im nawet przez głowy, aby się mieli znajdować pod rozkazami nieprawego małżeństwa. Alicyę tytułowali z całym szacunkiem: panią hrabiną, biedne zaś dziecię usłyszawszy po raz pierwszy tytuł, do którego, niestety! nie miała najmniejszego prawa, doznała niezmiernej przykrości, zarumieniwszy się przytem po uszy.
— Mój przyjacielu — zapytała Pawła — dla czego służba twoja nazywa mnie w ten sposób?
— Dlatego, droga Alicyo, że dla nich ty jesteś hrabiną de Nancey — odpowiedział hrabia — zostaniesz nią niezawodnie, i dałby Bóg, by chwila ta nastąpić mogła jaknajprędzej!... Ludzie moi wyprzedzają tę okoliczność, ot rzecz cała...
— Ten tytuł jednak wprawia mnie w wielki kłopot, czy nie dałoby się to odmienić?
— W żaden sposób, droga Alicyo. Otoczenie nasze powinno dzielić szacunek jaki ja mam dla ciebie, mianując cię mojem nazwiskiem. Przyzwyczaisz się prędko, wierzaj mi, drogie dziecię, do niewinnego kłamstwa, w którem nie bierzesz żadnego udziału...
Młoda dziewczyna spuściła oczy i nie odpowiedziała wcale.
Nie wiedząc, że Paweł był żonaty, nie śmiała zapytać go:
— Dlaczegóż ja nie jestem twoją żoną?

∗             ∗

Osiedlenie się Pawia i Alicyi w Paryżu, miało miejsce w pierwszych dniach wiosennych roku 1870 — nieszczęsnego, strasznego roku!
Po ustaleniu się w nowej siedzibie, pan de Nancey przywiódł do skutku zamiar, zajmujący umysł jego od dawna. Oto odosobnił się kompletnie od świata, oddając się cały swej miłości i szczęściu, a willa w lasku Bulońskim stała się ustroniem, mniej dzikiem, lecz równie kompletnem, jak owa nad brzegiem Oceanu.
Hrabia nie wznowił żadnego z dawnych swoich stosunków, nie pokazał się w żadnym z klubów, których był członkiem.
Zerwał całkowicie z dawnemi swemi nawyknieniami. Nie spotkano go nigdy pieszo na bulwarach, skutkiem czego uniknął uściśnień ręki, i niedyskretnych pytań ciekawych ludzi.
Zapuszczenie brody i opalona cera wskutek działania wiatrów bretońskiego pomorza, zmieniły go tak na pozór, że dawni przyjaciele widząc przejeżdżającego konno lub karetą, nie byli pewni tożsamości jego osoby. Gdy zaś odbierał ukłon od kogoś, zwykł był go oddawać z zimną grzecznością i zdziwioną miną człowieka, którego biorą za kogo innego.
Niebawem zaczęto powtarzać sobie, że w Paryżu zjawił się gentleman niezmiernie podobny do hrabiego de Nancey.
Jedni zaprzeczali podobnemu mniemaniu.
Inni zaś utrzymywali, że szlachcic ów był rzeczywiście panem de Nancey, lecz dla nieznanych przyczyn nie dał się poznać i żył tajemniczo w ukrytem mieszkaniu.
Wreszcie, po upływie jakiegoś czasu przestano zajmować się nim zupełnie.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne ostrożności, jakie ksiądz Carlos Hevrera kazał zachować Lucianowi de Rubempré dla uchronienia żydówki Estery od miłosnych nagabywań bankiera Nucingen.
Paweł de Nancey zachował podobne ostrożności w celu ustrzeżenia Alicyi przed ciekawością paryżan.
Jeżeli wyjeżdżał z nią na spacer odkrytym powozem nad brzeg jeziora, lub w cudowne okolice miasta, czynił to wieczorem, wówczas gdy blade światło księżyca zastępowało gorące promienie słoneczne.
Czasami prowadził ją do teatru, lecz umieszczali się wtedy w zasłoniętej loży. Młoda dziewczyna przychodziła z nim pod rękę, z twarzą zakrytą gęstą woalką koronkową, opuszczali zaś salę przed końcem widowiska, by nie znaleźć się w tłumie.
Zdrowie Alicyi ustalało się niezmiernie szybko, dziecięca wesołość jej charakteru powracała stopniowo z dniem każdym. Spojrzenie jej pozbywało się smutku, w uśmiechu nie było śladu melancholii. Miała lat siedemnaście... Kochała... i była kochaną...
Pan de Nancey ze swej strony czuł się nad wyraz szczęśliwym.
Czy jednak względne to szczęście, ten głęboki spokój nie przypominają ciszy poprzedzającej najgwałtowniejsze wstrząśnienia w naturze, owe przelotne nawałnice równikowe, które gdy przejdą po nad horyzontem, pozostawiają zaledwie kamień na kamieniu?


VI.
Jego ekscelencya.

Wiadomo nam, że Blanka i Gregory po pojedynku, którego byliśmy świadkiem a który pociągnął za sobą tak straszne dla Alicyi następstwa, opuścili natychmiast Homburg, mając to głębokie przekonanie, że hrabia śmiertelnie raniony, nie odzyskał więcej przytomności.
— Gregory — rzekła Blanka do swego lubego, podczas gdy siła pary unosiła ich w kierunku Berlina — dzięki tobie, jestem wdową! Ty wiesz czy ja ciebie kochałam!... Dziś kocham cię stokroć więcej, bo jednem cięciem szpady przeciąłeś wstrętne dla mnie więzy! W rozwodzie miałam szukać wolności, którą śmierć mnie obdarza! Miłość oddała mnie tobie... kiedyż należeć będę do ciebie całkowicie?... Kiedyż wdowa hrabina de Nancey, zostanie księżną Gregory?...
Wkrótce... — odpowiedział wołoch — za kilka miesięcy...
Blanka zadrżała.
— Za kilka miesięcy? — powtórzyła. — Dlaczego czekać tak długo?... Czy kochasz mnie mniej niż ja ciebie?...
— Ubóstwiam cię!... Lecz w tej chwili są przeszkody...
— Jakie?
— Jako spiskowiec... zagrożony jestem...
— We Francyi, tak... Lecz my nie jesteśmy we Francyi, a na obcej ziemi nie ma dla ciebie niebezpieczeństwa.
— Mylisz się, droga Blanko... Monarchowie wszystkich krajów trzymają się za ręce... Wszędzie mogę być doścignionym, wszędzie mogą albo proces mi wytoczyć, albo bez sądu skazać wyrokiem... Niechaj lepiej zapomną o mnie... Tutaj nie jestem księciem Gregory, ale hrabią Ladanoff. Ślub nasz zniewoliłby mnie do wyjawienia prawdziwego nazwiska, co mogłoby się przyczynić do mojej zguby... Pragnę byś żoną moją została, a nie wdową po mnie...
— Więc niech i tak będzie! poczekam... Ale zawieź mię przynajmniej do twego kraju rodzinnego. Pilno mi ujrzeć cię pośród tych niezmiernych włości, gdzie jak mi to sam mówiłeś, znaczysz więcej niż król.
— I mnie pilno również widzieć młodą twą piękność promieniejącą w starożytnych mych zamczyskach! — odparł wołoch. — Pilno mi zobaczyć tych czynszowników, którzy są poddanymi mymi, jak zginać się będą przed tobą, składać ci hołdy i przysięgać na wierność tak jak przedemną; — lecz najzwyczajniejsza przezorność wstrzymuje mnie od natychmiastowego udania się do Wołoszczyzny...
— Dlaczego?
— Cesarska policya nie mogąc znaleźć mnie już w Paryżu, zechce zapewne wiedzieć co się ze mną stało. Przypuszczać będzie niezawodnie, że powróciłem do rodzinnej swej ziemi... Kto wie, czy chwili w której mówię z tobą o tem, francuzki agent policyjny już mnie tam nie poszukuje. Skoroby tylko był dowód, że znajduję się tam istotnie, dyplomacya rozpoczęłaby swoje dzieło... Pomiędzy rzeczywistym hospodarem a mną, egzystuje dawna nienawiść familijna, i późniejsza nieco rywalizacya... Barbarzyńca ten, którego kiedyś obalę, czułby się szczęśliwym, mogąc mnie oddać bez litości w ręce nieprzyjaciela! Dowód zbrodni politycznej bez trudu może wyjść na jaw... Od cesarza do hospodara jest tylko krok jeden! Pojmujesz zatem, droga Blanko, że za nim przestąpię granicę mojej ojczyzny, muszę się upewnić, czy nie trafię, jak powiada wasze przysłowie, z deszczu pod rynnę...
— Zapewne. — odpowiedziała hrabina. — Ale jakimże sposobem dowiesz się o tem.
— Mam serdecznych przyjaciół pomiędzy otoczeniem hospodara. Utrzymuję tam nawet rodzaj małej policyi, która jakkolwiek nie urzędowa, dość jest zgrabną. Oczekuję niebawem wiadomości, a pewnym jestem że będą dokładne.
— Staraj że się o nie jak najprędzej, uspokój siebie i mnie, gdyż nieustannie żyć będę pod wpływem strachu.
Wołoch i pani de Nancey przybyli do Berlina, i zatrzymali się w jednym najpierwszych hoteli.
Upłynął tydzień, Gregory pisał wiele, i co dnia olbrzymie listy wysyłał na pocztę do Francyi, Anglii, Włoch i Austryi. Wysyłał też i odbierał częste telegramy.
Nie ukrywając się bynajmniej, jeździł z Blanką na spacery, w miejsca uczęszczane przez sam kwiat high-lifu pruskiego i regularnie co dzień prowadził ją do teatru, gdzie cudowna jej piękność ogromne robiła wrażenie.
Pewnego wieczoru, w królewskim teatrze jedna loża była nie zajętą naprzeciw tej, w której znajdowali się Blanka i Gregory.
Grano drugi akt francuzkiej opery.
Naraz zrobił się wielki ruch w sali, w połączeniu z szmerem pięciuset głosów zamieniających z sobą po cichu parę wyrazów. Artyści nawet, widząc do jakiego stopnia uwaga publiczności odwróconą została od sceny, przerwali rozpoczęty duet, muzykanci w orkiestrze przestali dąć w miedziane instrumenta, lub wstrzymali smyczki na dźwięcznych strunach, i wraz z innymi spektatorami skierowali spojrzenia ku jednemu punktowi sali.
Punktem tym była loża niezajęta dotąd.
Trzech mężczyzn przestąpiło próg takowej.
Jeden z tych mężczyzn zajął miejsce w pierwszym rzędzie, usiadł, zdjął rękawiczkę i miękką skórką tejże otarł starannie szkła olbrzymiej lornety oprawnej w kość słoniową.
Był on wzrostu średniego i miał na sobie uniform pułkownika białych kirasjerów.
Wielka i okrągła jego głowa, spoczywała na krótkiej szyi, wspartej atletycznemi ramionami.
Szpakowate i płaskie włosy przystawały do skroni, nie pokrywając bynajmniej wierzchu głowy. Oczy o zmarszczonych i wiszących powiekach, ocienione gęstemi krzaczystemi brwiami, wyrażały jednocześnie chytrą przebiegłość i niepokonaną energię żelaznej woli.
Prosty i gruby nos silnie zarysowany, przedstawiał się tak, jak pierwszy szkic pod ręką rysownika. Gęste siwiejące wąsy, wąsy prawdziwego starego żołnierza, zasłaniały prawie całkiem usta i spadały na tłusty podbródek.
Było coś z buldoga i sfinksa w tej twarzy o cerze koloru gliny, która jakkolwiek ani piękna, ani dystyngowana, pomimowolnie zwracała i zatrzymywała na sobie uwagę.
Od razu poznać w nim było można potężną jakąś osobistość.
Dwaj drudzy spektatorowie w tejże loży, byli to przystojni mężczyźni o płowych włosach, typy niemieckie, mieli cerę blado różową i nieco piegów, potężne wąsy i długie fawory.
Strój ich był czarny, białe kamizelki i białe krawaty; na piersiach mnóstwo orderów różnokolorowych.
Ci dyplomaci — a nie podobna było nie wziąść ich za dyplomatów — wyglądający na to od stóp do głów, usiedli ze czcią w głębi loży.
Hrabina de Nancey nachyliwszy się ku Gregoremu, wskazała końcem wachlarza pułkownika białych kirasjerów, i rzekła po cichu:
— Znam tę postać... Musiałam spotkać ją w Paryżu w roku 1867 na wystawie powszechnej... Dopomóż mej pamięci... Kto to może być?
Wołoch wymówił nazwisko, które zabrzmiało odtąd po całej Europie nakształt odgłosu piorunu.
Byłto istotnie on! On, śmiertelny wróg Francyi, nowy atylla, nowożytny bicz Boży.
To był on! Człowiek, który na karcie historyi pozostawił straszną, niczem nie zatartą plamę. Wielkim będzie, bo marząc o wielkości dla ojczyzny swojej, dla idei poruszył wszystkie sprężyny niekłamanego swego geniuszu. Świat nazywać go będzie kolosem aż do chwili, niedalekiej może, w której przekona się, że kolos był na glinianym postumencie. Swoi nawet przeklną go, bo wszystko co zrobił, zrobił daremnie.
Cokolwiek buduje się na piasku, jest krótkotrwałem. Cokolwiek spoczywa na kłamstwie runąć musi.
Dalej ten syn Lutra, zwalczywszy narody, wytacza walkę rzeszom świętym, lecz w nowej tej wojnie działa jego okażą się bezsilne. Zwycięzca zostawszy prześladowcą, pisze na czapkach swoich żołnierzy: Z Bogiem, za króla i ojczyzn! i zaczepia Boga samego w religii katolickiej, którą znieść pragnie w Niemczech!...
Pułkownik białych kirasjerów wytarłszy dostatecznie szkła swojej lornety, przyłożył ją do oczu, i stopniowo przeprowadzał takową po wszystkich miejscach w sali. Wypatrzywszy zaś ładną twarz ręcznym tym teleskopem, zatrzymał go na niej przez kilka sekund.
Przyszła kolej i na lożę, w której znajdowała się hrabina de Nancey, lecz tym razem przystanek był o wiele dłuższym niż dotychczasowe!
Widocznie znajdował nadzwyczajną przyjemność w studyowaniu szczegółów tej piękności tak oryginalnej, tak francuzkiej, tak paryzkiej, tak wreszcie niepodobnej, choć o blond włosach, do niemieckiej, chociażby najklasyczniejszej piękności.
Po przeciągłym owym egzaminie, zwrócił się ku dwom osobistościom, które siedziały po za nim, i rzucił pytanie.
Dyplomaci skierowali natychmiast nie mniej olbrzymie swoje lornety w wiadomym kierunku i z wojskową akuratnością celowali niemi w hrabinę.
Po upływie sekundy, jednocześnie spuścili do nogi broń i dali jego excelencyi odpowiedź, której towarzyszył ruch głowy przeczący.
Niezawodnie człowiek stanu zapytywał ich, czy nie znali powabnej cudzoziemki, ci zaś z widocznym żalem oświadczyli, że widzą ją po raz pierwszy.
Podczas całego przedstawienia, pułkownik białych kirasjerów nie wiele zwracał uwagi na śpiewaków opery, ani na balet, który zazwyczaj interesował go bardzo.
Natomiast pani de Nancey pochłaniała całą jego uwagę. Olbrzymie lufy lornety wycelowane w nią były nieustannie. A jeżeli odwracał je na chwilę, prędzej jeszcze wracały na dawne miejsce.
Blanka zmęczona podobnymi obrotami, zwróciła się ku Gregoremu i rzekła:
— Czy ty nie uważasz, że ten niemiec zanadto mi się przypatruje?
— Cóż chcesz, moja droga? — odparł wołoch niedbale. — Znajdujemy się w teatrze, w którym spektatorowie a zwłaszcza spektatorki, stanowią część widowiska... Natręctwo jego excelencyi jest impertynenckie, przyznaję, lecz znieść go trzeba, nie ma rady... Wiesz, że położenie moje nie pozwala na to, abym bezrozumnie szedł szukać zwady z człowiekiem takiego stanowiska...
— A któż tu mówi, aby szukać zwady? — mruknęła hrabina wzruszając ramionami. — Tobie tylko pojedynki w głowie, mój książę! Ale przecież z teatru wyjść można... Czy i w tem napotykasz jaką przeszkodę?
— Jestem na twoje rozkazy. Jedźmy.
Ostatni akt opery rozpoczynał się właśnie.
Blanka i Gregory wyszli z loży, i wsiedli do czekającej na nich karety.
W tej samej chwili inna kareta potoczyła się za nimi i dotarła w ten sposób do samego mieszkania. Służący w czarnej liberyi zeskoczył z kozła na którym siedział obok woźnicy, wszedł do hotelowego biura, przejrzał listę gości, zapytał o nazwisko podróżnych którzy co tylko weszli, zanotował je sobie, i oddalił się.


VII.
„Herr baron von Hertzog.“

Nazajutrz rano, otrzymawszy pismo, Gregory uwiadomił panią de Nancey, że wychodzi, i że zapewne nieobecność jego przeciągnie się aż do wieczora.
Blanka usiadła do śniadania sama, po południu zaś, godziny bowiem dnia owego wlokły się bez końca, zażądała karety, i gotowała się do wyjścia, gdy w tem rządca hotelowy zapukał dyskretnie do drzwi, i oznajmił jej, że Herr baron von Hertzog pragnie mieć zaszczyt złożenia jej swego uszanowania.
— Nie mam przyjemności znać pana barona de Hertzog — odpowiedziała młoda kobieta — i nie przyjmuję nikogo...
— Śmiem błagać pokornie pani hrabiny, by raczyła zrobić wyjątek... — odezwał się rządca.
— Powtarzam panu, że nie przyjmuję... — Odpowiedziała Blanka. — Proszę wyprawić tego gościa...
— Niepodobna... niepodobna... niepodobna!...
— A to dlaczego? jeżeli mogę wiedzieć? — zapytała wyniośle pani de Nancey.
— Bo pan baron przychodzi ze strony jego ekscelencyi...
— Jakiej ekseelencyi?
Rządca przybrał najpokorniejszą minę, i tonem pełnym uszanowania wyszeptał nazwisko wymówione przez Gregorego w teatrze poprzedniego wieczora.
— Pani hrabina — dodał jeszcze — zrozumie łatwo, że nie podobna odmówić posłuchania posłowi jego ekseelencyi... Zresztą pan baron jest już w przedpokoju, czeka... czy mam go wprowadzić?
Blanka nie należała do tych kobiet, które tak łatwo cudzej ulegają woli; lecz pomyślała natychmiast o Gregorym, który jako spiskowiec, uważał się za poszukiwanego na każdym gruncie. Powiedziała więc sobie, że byłoby bardzo nie politycznie zrażać sobie tak wysoką osobistość, która mogła podług kaprysu, albo oddać go w ręce władzy francuskiej, albo też otoczyć silną swoją protekcyą.
— Ha, kiedy inaczej być nie może — rzekła po chwilowem namyśle — proszę wprowadzić pana barona.
Gość o którym mowa, musiał zapewne usłyszeć to z przedpokoju, bo wszedł natychmiast, a rządca cofnął się ku drzwiom tyłem, oddając coraz to niższe ukłony.
Herr baron von Hertzog był to ładny mały prusaczek, mogący mieć lat około czterdziestu, twarz miał różową lalkowatą, czaszkę łysą, gładką i świecącą jak kość słoniowa, i dwa kosmyki rudawych włosów, zawiniętych po każdej stronie nad uchem na kształt rożków.
Chroniczny uśmiech odsłaniał mu białe i szerokie zęby. Ubrany był jak na bal, a za guzik zaczepiony miał pęczek orderów podobnych do tych jakie widzieliśmy poprzedniego wieczora u dwóch dyplomatów.
Herr baron von Hertzog skłonił się przed panią de Nancey z najwyższą galanteryą, wyprostował się całą wysokością małej swej figurki ściskając pod lewą pachą szapoklak podszyty niebieskim atłasem, z gracyą dobrej szkoły, podwoił wieczysty swój uśmiech, i rzekł po francuzku prawie bez akcentu.
— Nie wiem doprawdy, jak wyrazić mam pani hrabinie mą wdzięczność, za ten szczęśliwy wyjątek, z jakim raczyła łaskawie mnie przyjąć.
Pan de Hertzog zdawał się mówić całkiem na seryo, jeżeli jednak słyszał, co jest bardzo prawdopodobne, słowa Blanki wyrzeczone do rządcy, w tem co powiedział tkwiło cokolwiek ironii.
— Trudno było zamknąć drzwi przed takim gościem, panie baronie — odparła młoda kobieta zapytując siebie, czy wstęp podobny nie zawierał w sobie coś niepokojącego. — Pomimo to jednak przyznać muszę, że nadaremnie wysilam się...
— Nad odgadnieniem przyczyny mojej wizyty, zapewne? — zapytał mały człowieczek widząc, że pani de Nancey zatrzymała się.
— Tak jest, panie baronie.
— Przyczyna bardzo prosta — rzekł znów prusak z podwojonym uśmiechem. Jego ekscelencya pragnie gorąco wiedzieć, czy pani hrabina dobrze noc przepędziła, i czy opera berlińska nudzi ją, co wnosi ztąd, że opuściłaś pani takową na długo przed końcem przedstawienia...
— Nie wiedziałam, że mam zaszczyt być znaną jego ekscelencyi... — rzekła Blanka czując, że zaczerwieniła się pomimowoli.
— Jego ekscelencya zna cały świat, a że w szczególności zajmuje się panią hrabiną, raczył wybrać mnie łaskawie na szczęśliwego w tym względzie pośrednika.
— Racz pan podziękować jego ekscelencyi odemnie i powiedzieć mu, że opera berlińska niezmiernie mi się podobała.
— Jego ekscelencya ucieszy się prawdziwie! pan hrabia Ladonoff zdawał się jak mi mówiono, słuchać naszych śpiewaków z pewnem zadowoleniem... Pan hrabia jest zdaje się rossyjskim poddanym?
— Tak panie baronie.
— Pani hrabina należy zapewne do tej samej narodowości.
— Nie panie baronie, ja jestem francuzką.
— Biję czołem, pani hrabino! Piękny to kraj, ta Francya! bogaty kraj! cudowny kraj! wielki naród. Śmiem twierdzić że jego ekscelencya żywi dla Francyi najwyższą sympatyę, i że nadewszystko lubi Paryż! Piękny Paryż, miasto zarówno przyjemne jak świetne... stolica cywilizacyi, sztuk i dobrobytu!... Miałem zaszczyt towarzyszyć jego ekscelencyi w roku 1867 na waszą wystawę powszechną... Wywiozłem z tamtąd niezatarte wspomnienia!... Co za elegancya, co za zbytek! co za spryt! a paryżanki jakie ładne! Ach! jakiż ja niezgrabny... pani hrabino... Powinienem był odgadnąć zaraz, że osoba tak pełna wdzięku jak pani, tylko paryżanką być musi... Ale przepraszam najmocniej, zachwyt mięsza mi rozum, co spostrzegam za późno... Wizyta moja nieco przeciągła może wydać się niedelikatną, a z posłannictwa mego jeszcze się nie wywiązałem.
— O cóż chodzi, panie baronie? Wytłomacz się pan!
— Postaram się uczynić to jak najzwięźlej — rzekł prusak z miną swobodną i kokieteryjną. Jego ekscelencya pragnąłby gorąco mieć z panią hrabiną maleńką rozmowę... poufną...
— Ze mną — zawołała Blanka, z wrastającym w miarę rozmowy niepokojem.
— Cóż nad to naturalniejszego? — przerwał von Hertzog, bawiąc się swoim szapoklakiem. — Jego ekscelencya nie mogąc dla łatwo zrozumianych przyczyn udać się tu do hotelu; życzyłby sobie, aby ta rozmowa miała miejsce w należącem do niego, a przecież nie urzędowem mieszkaniu... Jest niem maleńki domek tajemniczy i dyskretny, niedaleko miejskich przedmieść, pośród rozkosznego parku... Potrzeba tylko oddalić pana hrabiego Ladonoff, co nie przedstawi wielkich trudności... Nie herbowana kareta przyjedzie po panią hrabinę, odwiezie ją lotem błyskawicy do pawilonu, o którym miałem zaszczyt mówić jej przed chwilą, a w dwie godzin później odstawi ją do domu... Pani hrabina raczy sama dzień oznaczyć... Jego ekscelencya pragnąłby, aby to mogło być jutro...
Pani de Nancey pokraśniała z oburzenia, oczy zapałały ogniem, usta kurczowo się ścisnęły. Gniew wziął górę nad rozsądkiem.
— Ah! mój panie — rzekła powstawszy z pogardą — czy to w waszym kraju taka moda, że pod nieobecność mężów przychodzicie znieważać ich żony? Za kogo mnie pan bierzesz? Proszę pójść powiedzieć swemu panu, że jesteście obaj w błędzie, on przysełając tu pana, pan zaś przychodząc z tak ohydną missyą! A teraz proszę wyjść!
Baron de Hertzog nie przestając ani na chwilę uśmiechać się dobrodusznie, stulił ramiona pod wyrazami Blanki.
Gdy skończyła ukłonił się głęboko, a kładąc rękę na sercu, rzekł:
— W rozpaczy jestem doprawdy, że gniew ten wywołałem... Popełniam same niedorzeczności!... Ale też przyznać również należy, że pani hrabina jest cokolwiek za prędką... Nie porozumieliśmy się! Nie skończyłem jeszcze! Jeszcze parę słów, a wytłomaczę się całkowicie.
— Więc kończ pan — rzekła Blanka przygryzając wargi.
— Pani hrabina nie wie zapewne, a raczej nie odgaduje, jaki przedmiot jego ekscelencya ma zamiar poruszyć w rozmowie poufnej, na którą mam zaszczyt ją wezwać?
— Nie panie. — A zatem przypadek, oh! tak, przypadek jedynie! Niechaj pani nie wątpi o tem, zdziałał, że dziś rano otrzymaliśmy z Petersburga telegram, w którym jest dość obszerna wzmianka o hrabim Ladonoff. Ta się zdaje interesować panią hrabinę, cóżby dopiero było, gdyby znała treść telegramu.
— Co mówi depesza? — zapytała pani de Nancey bardzo wzruszona.
— Jego ekscelencya, przychylny niezmiernie pani hrabinie, miał zamiar zakomunikować jej to osobiście, zastanowić się wraz z nią nad pewnymi punktami i działać tylko pod jej wpływem. Zdaje mi się, że było to z jego strony bardzo szlachetnie i delikatnie. Że zaś pani hrabina, nie uważa za stosowne wtajemniczyć się, co niech już więcej o tem mowy nie będzie. Pan hrabia Ladonoff zostanie poprostu wezwanym do dyrektora policyi, a panią hrabinę, której czołobitność moją składam, zostawię w spokoju.
Baron de Hertzog uśmiechnął się, dygnął, znów się uśmiechnął, znów dygnął, złożył po raz ostatni rękę na sercu, wykręcił się na wysokich korkach balowych swoich trzewików, i zmierzył ku drzwiom.
— Panie baronie... — szepnęła Blanka śmiertelnie blada.
Prusaczek wykręciwszy się powtórnie na pięcie, stanął przed młodą kobietą.
— Mamże zaszczyt być przywołanym przez panią hrabinę? — zapytał.
— Czy telegram... o którym pan mówisz... zawiera w sobie... jakiś cień niebezpieczeństwa dla hrabiego.
— Depesza przepełnioną jest faktami, prawdziwymi czy fałszywymi, to już do mnie nie należy... Jego ekscelencya, powtarzam, miał zamiar przedstawić ją pani hrabinie, i polegać tylko na objaśnieniach, jakieby ona sama uznała za stosowne dać mu. Wszak to było całkiem naturalne... i uczciwe...
— Miałeś pan słuszność, panie baronie, nie porozumieliśmy się przed chwilą...
— I ja tak sądziłem i sądzę.
— Teraz zaś, ponieważ nieporozumienie ustało, położenie rzeczy jest całkiem odmienne.
— Nieprawdaż? O! pani hrabina zanadto rozumną jest kobietą, aby miała nie pojmować tego... wcześniej, czy później.
— Dziękuję jego ekscelencyi za dobre jego usposobienia dla mnie, i przyrzekam korzystać z takowego.
— Zatem pani hrabina zgadza się na tę poufną rozmowę?
— Tak jest.
Fajansowe oczy pana de Hertzog przybrały wyraz radości.
— Jakiż dzień raczy pani hrabina oznaczyć?
— Jutro.
— Cudownie. Jutro punkt o drugiej, kareta o której wspomniałem zajedzie w podwórze hotelowe... pani hrabina zostanie uwiadomioną...
— A mąż mój?
— Postaramy się zająć go gdzieindziej, ponieważ zaś piękne czyny nabierają ceny właśnie wtedy, gdy je osłania tajemnica, postaramy się również, aby nic nie wiedział o poświęceniu pani hrabiny w tej sprawie.
Sformowawszy ten dwuznaczny frazes, mały prusaczek czuł się tak szczęśliwym, że chroniczny swój uśmiech zamienił na wybuch prawie. Następnie pożegnał się, tym razem na dobre, i wyszedł z pokoju pani de Nancey z swoim szapoklakiem, z swoją gracyą germańską, i brzękiem krzyżyków najrozmaitszego kształtu, które jak dzwonki u muła klekotały przy guziku czarnego jego ubrania.


VIII.
Avatar.

Zaledwie drzwi zamknęły się za baronem von Hertzog, hrabina de Nancey, która hamowała się aż do tej chwili, padła na krzesło. Naprężone jej nerwy rozmową, której byliśmy świadkami, rozprzęgły się całą potęgą. Osłabienie fizyczne i moralne zwalczyło energiczną naturę tej kobiety tak silnej, i zaczęła płakać jak dziecko.
— Ludzie ci wiedzą o wszystkiem... — szepnęła. — Jesteśmy zgubieni!
W każdym innym wypadku, Blanka Lizely, hrabina de Nancey, byłaby się bez obawy stawiła na to sam na sam z jego ekscelencyą, będąc pewną, że potrafi dać opór miłosnym jego zaczepkom, że ośmieszy germańską jego galanteryę, słowem, że zdoła być panią położenia.
Tym razem jednak na nieszczęście, położenie to brało nad nią przewagę.
Niezawodnie policya pruska uwiadomioną została, że spiskowiec Gregory ukrywał się pod nazwiskiem hrabiego Ladonoff. Niezawodnie rząd króla Wilhelma został zaskoczony pytaniem o wołocha, przez francuzkiego ambasadora w Berlinie. Człowiek stanu miał władzę robić poszukiwania, lub też sparaliżować je rozkazując agentom policyjnym niezgrabnie go szukać...
Więc nie trudno było ocalić księcia, ale za jaką cenę?
Blanka nie mogła i nie powinna uchodzić za kurtyzankę. Jakkolwiek zła i winna, popełniła ona tylko dwa błędy w życiu.
Kochała Gregorego. (Czy ta miłość tkwiła w sercu, czy tylko w wyobraźni, nie wiadomo, dość, że wątpić o niej było niepodobna). Ale myśl dania mu powodów tej miłości przez zaprzedanie się człowiekowi stanu, była dla niej wstrętną.
Jakkolwiek podziwiała w dramacie Wiktora Hugo poświęcenie Maryi de Lorme oddającej się Laffemas’owi dla ocalenia głowy od gilotyny drogiego jej Didier, sama nie czuła się zdolną do podobnego bohaterstwa.
Jednakże zdecydowała się na oznaczoną schadzkę...
Cóż się na owej schadzce dziać miało?
Niemcy w interesach są poważni, miłość jest także dla nich rodzajem interesu, jest tylko cokolwiek zabawniejszym jak inne, oto wszystko.
Jego ekscelencja nałoży cenę na towar, po wytargowaniu zaś, trzeba będzie zapłacić gotówką. Jak wybrnąć z tego?
Blanka nadaremnie ściskała oburącz głowę i szukała gorączkowo, chorobliwie — nic odpowiedniego znaleźć nie mogła. Zupełne niepodobieństwo wtajemniczenia w to księcia, podwajało jeszcze jej rozpacz.
Pewna że Gregory uwiadomiony o zuchwałej propozycyi barona von Hertzog w imieniu jego ekscelencyi, poszedłby bez najmniejszego namysłu i bez obliczenia następstw, wyzwać człowieka stanu i że zgubiłby się tym sposobem bezpowrotnie, postanowiła ukryć przed nim wszystko.
Nie mamy ani pretensyi, ani chęci uczynić bohaterki z pani de Nancey, lecz kobieta która kocha i cierpi skutkiem miłości, jest zawsze i w każdym razie godną pożałowania, a hrabina cierpiała bardzo.
Musimy jednak pospieszyć z objaśnieniem, że jakkolwiek strach i cierpienia jej opierały się na gruntownem rozumowaniu, prawdziwego ku nim powodu nie było. Ci ludzie wiedzą wszystko! — mówiła sobie Blanka.
W istocie zaś nie wiedzieli nic, a przynajmniej to co wiedzieli, nie mieściło w sobie nic, coby mogło źle wpłynąć na położenie wołocha.
Poprzedniego wieczora, człowiek stanu, zachwycony pięknością cudzoziemki, chcąc wiedzieć co to za jedna, kazał jechać za nią. Wysłany w tym celu powrócił wynotowawszy sobie nazwisko: Hrabia i hrabina Ladonoff.
W pięć minut potem wysłano telegram z żądaniem objaśnienia, do dyrektora policyi w Petersburgu.
Hrabia Ladonoff, autentyczny rossyanin i prawdziwy hrabia, serdeczny przyjaciel wołocha, któremu pasportu swego pożyczył. Można się łatwo domyślić natury objaśnień, jakie w kilka godzin później wysłano do Berlina.
Oto ich treść:
„Nic potem, z dobrej rodziny. Odepchnięty przez swoich, za kompromitowanie czcigodnego ich nazwiska. Rossyi zamieszkiwać nie może, skutkiem niezliczonej liczby czyhających nań wierzycieli. Za granicą żyje z kart, z operacyi giełdowych czasami szczęśliwych, częściej z oszustwa. Posądzają go o oszukaństwo w grze. Zresztą piękny mężczyzna, dobrze wychowany, gentleman w całem słowa tego znaczeniu, szczęśliwy do kobiet każdego rodzaju. Kawaler, nie mający zamiaru żenić się, i ściśle strzeżony przez francuzką policyę.“
Kawaler.
Zatem hrabina Ladonoff była urojoną hrabiną, jakaś ładna francuzka nie wiele warta, łatwego charakteru i cnoty, wiedząca czego się trzymać pod względem moralności kochanka, który pozwolił nosić jej swoje nazwisko.
W przeszłości człowieka jak Ladonoff, mieściła się zapewne nie mała liczba zdrożności nieznanych, a dostatecznie ważnych, których odkrycie mogło pociągnąć smutne dla niego następstwa.
Nie ulegało zatem wątpliwości, że aby nakłonić pseudohrabinę do uległości, wystarczało zrodzić w niej obawę, zwłaszcza, jeżeli kochała swego przyjaciela.
To nam tłomaczy dokładnie prosty plan jego ekscelencyi, i wizytę pana von Hertzog u hrabiny de Nancey.
Blanka jednakowoż nie świadoma tego wszystkiego, cierpiała i bolała najnaturalniej w świecie.
Dzień upłynął powoli i smutno. Nadszedł wieczór, wreszcie noc. Gregory nie wracał...
Młoda kobieta zapytywała siebie z przestrachem, czy nie wpadł już w ręce policyi, pomimo przyrzeczenia danego baronowi, że w następnym dniu uda się do prywatnego domku jego ekscelencyi...
Wreszcie z wybiciem godziny dziewiątej, drzwi otworzyły się raptownie, a Blanka zerwała się z miejsca wydając okrzyk zdziwienia.
w obec niej stanął człowiek podobny do Gregorego, lecz nie on, i zdawał się być młodszym o jakich lat dziesięć.
Mężczyzna ten był wzrostu wołocha, rysy miał podobne, takież spojrzenie, lecz podobieństwo na tem się kończyło. Wiemy, że włosy i wąsy księcia były koloru hebanowego, a cera brunatna, prawie oliwkowa.
Nowoprzybyły miał zaś skórę różowo-białą, niezmiernie delikatną i odpowiadającą jasno blond włosom.
— Kto pan jesteś? — zapytała młoda kobieta patrząc ze zdziwieniem na ten dziwny, a niedokładny sobotwór swego kochanka. — nie zameldowawszy się przedtem i nie wiedząc czy przyjmuję?
Gość uśmiechnął się pod wąsem i rzekł:
— Więc nie zgadłaś, że to ja? Wyśmienicie, tyle się nie spodziewałem.
Blanka usłyszawszy głos mężczyzny, utraciła wszelki cień wątpliwości.
— Ty! — zawołała — więc to ty jesteś.
— Najzupełniej! — odpowiedział wołoch. — Któżby jeżeli nie ja? brata bliźniego nie nam.
— Co to znaczy to przebranie?
— Słuchaj, droga hrabino: Jak książę Gregory przekształcił się w hrabiego Ladonoff za pomocą pasportu, tak hrabia Ladonoff przekształca się w bardzo zacnego baroneta sir John Snalsby, de Snalsby-Hause, podróżującego z lady Eother Snalsby. Oto formalny pasport. Papier ten jednak byłby niedostatecznym. Rysopis bowiem hrabiego Ladonoff jest znanym. Potrzeba było użyć cokolwiek sztuki... Woda na płeć, której receptę dostałem w Anglii od pewnego znajomego chemika, i pół flakonu indyjskiej farby uczyniły ze mnie, jak widzisz całkiem innego człowieka. Jeżeli ty Blanko, niepoznałaś mnie odrazu; pewien jestem, że nikt mnie nie pozna... a o to mi właśnie idzie...
— Ukrywasz się znowu... — rzekła hrabina żywo — zatem niebezpieczeństwo zwiększa i zbliża się?...
Gregory uczynił znak głową potwierdzający.
— Pewna jestem, że odebrałeś złe wiadomości... — mówiła dalej Blanka, nie ustając w pytaniach, chociaż zdawało jej się, że wie więcej od niego.
— Otrzymałem je rzeczywiście...
— Jakiej że one są natury?
— Najgorszej! Wpadnięto na mój ślad... Policya francuzka wzięła się za ręce z pruską policyą, i szukają mnie wspólnie. Już tylko fałszywe nazwisko jest pomiędzy nimi a mną, a i to lada chwila może być zdemaskowane.
— Już jest niestety — pomyślała hrabina.
— Dlatego też podszywam się pod inne zawczasu — dodał Gregory.
— Lecz — pochwyciła pani de Nancey — służba hotelowa zna hrabiego Ladonoff, i nie zechce zgodzić się na taką zamianę... Zacznie paplać.
— Zaczęłaby, powiedz raczej, moja droga, lecz czasu mieć na to nie będzie. Odjeżdżamy.
— Kiedy?
— Za dwie godziny.
— Gdzie?
— Do Baden.
— Przecież to zawsze w niemczech.
— Tak, ale nie w Prusach.
— Jesteś pewny, że nie stawią oporu naszemu wyjazdowi.
— Najpewniejszy... Jeżeli wydano jakie rozkazy, (co nie przypuszczam), mogą one dotyczyć hrabiego Ladonoff, poddanego ruskiego, lub księcia-Gregory, poddanego rumuńskiego... Sir John Snalsby, poddany angielski, jest panem swojej woli... Nastawanie na jego wolność, mogłoby wywołać casus belli. Pociąg na który wsiadamy, rusza o północy bez pięciu minut... Wyjdę z hotelu, gdzie nikt mnie nie poznał kiedym wchodził. Zamknij kufry, zapłać rachunek, i bądź na dworcu o godzinie w pół do dwunastej. Tam czekać będę na ciebie, wsiądziemy do jednego przedziału, lecz dopóki nie miniemy granicy wielkiego księztwa Badeńskiego, udamy, że sobie jesteśmy obcy... Zrozumiałaś, nieprawdaż.
— Tak jest — szepnęła Blanka przygnębiona — zrobię jak chcesz.
Po cichu zaś rzekła do siebie:
— Zapomniał o telegrafie! Zaledwie wyjedziemy, puszczą druty, i pomimo fałszywego pasportu i zmienionej twarzy, potrafią zatrzymać nas w drodze... Lecz trudno, chociażby ucieczka miała się nie udać, próbować nie zawadzi.
Gregory wyszedł z hotelu unikając spotkań, a pani de Nancey zajęła się pakowaniem rzeczy.


IX.
W Baden.

Kiedy mniemana hrabina Ladonoff zażądała rachunku, rządca hotelowy zadziwił się nie mało tak nagłym jej odjazdem; że jednak nie otrzymał żadnego rozkazu dotyczącego pięknej cudzoziemki, nie próbował go bynajmiej opóźniać.
W godzinie oznaczonej przez Gregorego, Blanka stawiła się na dworcu z bagażami.
A teraz przejdźmy do przyczyn, jakie wywołały tak żywy niepokój w wołochu, i spowodowały nagłe jego przekształcenie się.
Przed wyjściem z hotelu odebrał depesze od swoich korespondentów z Londynu, Wiednia i Paryża.
Z Paryża donoszono mu o hałasie, skutkiem niewypłacenia znacznych należytości do kassy Banku dyskontowego i o rezultacie natychmiastowego śledztwa sądowego, które w tym celu rozporządzono.
Kategoryczne odpowiedzi na telegramy rozesłane we wszystkich kierunkach wykazały, że mniemany książę wołoski był zręcznym awanturnikiem grającym z władzą w ciuciubabkę.
Policya poruszyła się. Przedsięwzięte kroki w celu wykrycia fałszerza, mnożyły się z każdą chwilą. Domy bankowe wyzyskiwane przez niego, obiecywały znaczną sumę tytułem nagrody temu ktoby go odkrył, lub na ślad jego wprowadził.
Otóż tego samego dnia, Gregory spotkał się oko w oko z agentem brygady bezpieczeństwa, którego znał z widzenia, a który prawdopodobnie na niego polował w Berlinie.
Tyle miał zaledwie czasu, że wpadł do jednego z magazynów, uchodząc tym sposobem uwagi francuzkiego policyanta, ponieważ zaś przy drugiem spotkaniu mógł być mniej szczęśliwym, pospieszył się z przeinaczeniem swojej powierzchowności, starając się jednocześnie o angielski pasport, co, dzięki tajemnym swoim stosunkom, przyszło mu łatwo.
Niemiłe przeczucia hrabiny de Nancey nie sprawdziły się.
Zbiegom udało się przebyć granicę wielkiego księztwa Badeńskiego bez żadnej przeszkody, a Blanka podwójnej doznała rozkoszy, najprzód skutkiem tego, że Gregory uniknął niebezpieczeństwa, a następnie, że sama uwolnioną została od niebezpiecznego sam na sam z pruskim człowiekiem stanu.
Uśmiechnęła się nawet na myśl o minie, jaką tenże zrobi nazajutrz, skoro nieherbowana kareta przybędzie pusta do tajemniczego domku w którym jego ekscelencya zapominając czasami o sprawach Europy, pali kadzidło na ołtarzu Wenery.
Herr baron von Hertzog pozbawionym zostanie nowego orderu, który byłby niezawodnie otrzymał za dyplomatyczne przeprowadzenie miłosnej sprawy. Taki ładny baronik, i tak wdzięcznie noszący owe urzędowe blaszki!... co za szkoda!
Sezon w Badenie kończył się już prawie; pomimo to jednak był jeszcze niezmiernie ożywiony, a nawet zapowiadano nowy napływ znakomitych gości.
Przybywając do tego miasta, które przed wojną zdawało się być miastem francuzkiem, tak rozgościł się tu high Life tej narodowości, a które po wojnie utraciło całą swoją wspaniałość, Gregory nie uznał za stosowne zatrzymać się w hotelu, gdzie piękność jego towarzyszki niezawodnie zwróciłaby na niego uwagę.
Wynajął tedy umeblowany lokal w dzielnicy oddalonej zupełnie od głównego ogniska przyjemności, tak zwanego Salonem konwersacyi. Tam zamieszkał z hrabiną, biorąc do posług wynajmujących się w tym celu niemców.
— Droga Blanko — rzekł — muszę wymódz na tobie wielkie poświęcenie.
— Jakie? — zapytała pani de Nancey.
— Wiesz dobrze, że niczego odmówić ci nie potrafię..
— Znam cię z tej strony. Tylokrotnie dałaś mi tego dowody i to w taki sposób, że nie zapomnę nigdy! Nie idzie o nic nadzwyczajnego, poproszę cię tylko, abyś się zgodziła przez jakiś czas na życie odosobnione i smutne. Razem w żaden sposób wychodzić nie możemy.
— Dlaczego?
— Zbyteczna piękność twoja nie może przejść nigdzie niepostrzeżona. Ja zaś, jak ci wiadomo, potrzebuję w tej chwili cienia. W Baden jest mnóstwo francuzów, z których wielu zna cię niezawodnie. W Paryżu wiedzą, żeśmy wyjechali razem; otóż trzeba się starać, by dzienniki nie pisały o bytności twojej w Baden...
— Rozumiem to doskonale i zamknę się w domu, jeżeli tego potrzeba koniecznie, co zresztą nie bardzo będzie wesoło, jak to sam powiedziałeś przed chwilą. Lecz czego wcale nie rozumiem, przyznaję, to tego, że potrzebując cienia (to twoje wyrażenie) wybrałeś sobie te włoskie bulwary położone o dwa kroki od Czarnego lasu! No, bo Badenu inaczej nazwać nie można!...
Blanka miała słuszność.
Gregory jednak tyle robił, iż w końcu uwierzyła, że tak nie jest. On zaś, jako gracz namiętny, będąc w posiadaniu znacznej sumy pieniężnej, a przekonany, że z zimną krwią można dojść do miljonów, chciał koniecznie znaleźć się w mieście gry, choćby z narażeniem własnej swojej osoby.
Dlatego opuszczając Fracyę, udał się prosto do Homburga.
Nie mogąc zatrzymać się tam dłużej, po pojedynku z hrabią de Nancey, pojechał do Baden.
Tego samego wieczora pozostawiwszy Blankę w samotnem jej mieszkaniu, jakie zajmowali od rana, wsunął do kieszeni paczkę biletów bankowych i poszedł grać.
Przy wejściu na salony, doznał pewnego rodzaju wzruszenia, zastawszy tam grupę młodych ludzi, z którymi witał się w Paryżu przy każdem spotkaniu, czy to w lasku, czy na bulwarach, czy też na foyer w Operze.
Próba miała być decydującą. Jeżeli ci paryżanie nie poznają go, to już nie ma się czego obawiać.
W mgnieniu oka zmienił swobodny swój chód, przybrał pozór pełen godności, chłodu i sztywności, której baronet szanujący siebie, nie pozbywa się nawet w życiu prywatnem i poszedł dalej.
Młodzi Judzie patrzyli nań ciekawie, w chwili kiedy się o ich grupę ocierał. Przewidując, że będą mówić o nim, zwolnił kroku i nastawił ucha.
— Kto to taki? — zapytał jeden z nich.
— Zapewne jakiś anglik... — odpowiedział drugi.
— Pierwszy raz go widzę, a jednak zdaje mi się, że znam tę twarz... Ah! wiem już, to tylko podobieństwo...
— Z kim?
— Z księciem Gregory L... Czyż nie?
— Może być... w każdym razie nie wielkie, gdyż mnie ono nie uderzyło...
Gregory słyszał dosyć, aby być pewnym, że przekształcił się dostatecznie.
Poszedł prosto do stolika „trenteet quarante,“ położył bilet tysiąc frankowy na Czerwonej, wygrał, powtórzył obrót do czwartego razu i wycofał swoje pieniądze właśnie w chwili, kiedy nadchodziła Czarna.
W godzinę potem powrócił do Blanki z łupem pięćdziesięciu pięciu, do sześćdziesięciu tysięcy franków.
! — rzekł do hrabiny rozkładając przed nią rulony złota i bankowe bilety na małym stoliczku, przy którym oświetlona dwoma świecami, czytała.
— Więc to — szepnęła pani de Nancey z goryczą — dla pieniędzy zaniedbujesz i opuszczasz mnie! Ah! Gregory!
Wołoch nie odpowiedziawszy ani słowa, począł rachować swoją wygranę.
— Co tobie po tych pieniądzach? — rzekła znów Blanka. — Dzięki Bogu nie potrzebujesz ich wcale, jesteś bogaty.
— Jestże się kiedykolwiek dość bogatym?
— Zapewne! Zwłaszcza też ty Gregory, który nie znasz cyfry swojego majątku... Sam mi to powiedziałeś...
— Bezwątpienia; ale może stać się przeciwnie, okoliczności mogą się tak złożyć, że zostanę z niego wyzutym... Gdyby naprzykład trybunały francuzkie wydały na mnie wyrok, niezawodnie nakłoniłyby hospodara, do zasekwestrowania dóbr moich na wołoszczyznie. Wówczas zostałbym żebrakiem...
— Nigdy, bo przypuściwszy nawet coś podobnego, zostałoby jeszcze to, co ja posiadam.
Gregory zrobił ruch pogardliwy.
— Nie będziesz miał prawa wyrzec się tego majątku! — dodała żywo hrabina, — będę żoną twoją, przysiągłeś mi na to, a co należy do żony, należy też i do męża. Czyż przez grę można się zbogacić?
Kto wygrywa dziś, przegrywa jutro. Gardź tymi pieniędzmi, błagam cię, i nie opuszczaj mnie więcej! Oh! nie opuszczaj mnie więcej! Kiedy ciebie nie ma przy mnie, ogarnia mnie śmiertelny smutek. Idąc za tobą, pozostawiłam wszystko! Zycie moje jest w tobie, Gregory!
Blanka powstała.
Objęła pięknemi swemi ramiony szyję wołocha, i rzekła:
— Gregory, przypomnij sobie! Raz mówiłeś do mnie, a upajające twe słowa na wieki wyryły się w mem sercu!... Oh! przypomnij sobie, mówiłeś do mnie: „Co znaczy upadek mocarstwa, najwyższa władza i tryumfująca pycha? Na tej ziemi jedna tylko rzecz jest prawdziwą, wielką, a czyniącą z człowieka Boga, a rzeczą tą jest: miłośc!“ Wtedy tak myślałeś... czyż zapominasz tak łatwo? Gregory, ja ciebie kocham zawsze jednakowo i zawsze piękną jestem!...
Jasno-włosa syrena była czarującą, to też wołoch tego wieczoru przyrzekł jej wszystko, czego po nim wymagała.
Nie przeszkodziło mu to przecież powrócić do domu gry i wygrąć jak dnia poprzedniego, okrągłej sumki. Cóż robić? lubił on namiętnie te brzęczące cacka i te połyskujące papiery, którymi tak hrabina pogardzała i byłby chętnie powtórzył z małą tylko zmianą ów liryczny frazes, który Blanka tak dobrze pamiętała: „Na tej ziemi jedna rzecz tylko jest prawdziwą, wielką, a czyniącą z człowieka Boga, a rzeczą tą jest: pieniądz
Szczęście sprzyjało ciągle Gregoremu. Wkrótce francuzkie i niemieckie pisma opiewały co dnia o niesłychanem powodzeniu czcigodnego baroneta Johna Snalsby, de Snalsby-House, nowego Gareia, którego obecność napawała krupierów szalonym strachem.
Podczas zaś gdy szczęśliwy wołoch napełniał kieszenie złotem, pani de Nancey w samotności swojej płakała z gniewu i żalu.
Uczuła się wzgardzoną, ona kobieta wyjątkowa, gotowa zarówno do poświęceń bez granic; jak do nieubłaganej zemsty. Miała rywalkę! Namiętność do gry, stokroć więcej niż uroda jej, przemawiała do serca Gregorego! Wołał on głos krupierów wołających:
Panowie, zbierać karty! Już nic niema; Czerwona idzie, nieparzysta wygrywa i t. d. niż szept jej o miłości!
Cierpiała okrutnie. Niebawem miał się dla niej rozpocząć szereg większych jeszcze cierpień. Przyszedł czas na pokutę, a chłosta miała być równie srogą, jak złymi były uczynki... Bóg jest sprawiedliwy!...


X.
Panna Maximum i szmaragdowa czarodziejka.

W tym samym czasie bawiły w Baden dwie paryżanki, wesołe córy dramatycznego świata, któremi zajmowali się wielce reporterzy dzienników high lifu.
Obie były ładne.
Pierwsza z nich, ciekawi znajdą nazwisko i przezwisko jej w Odach Teodora de Bauville, grywała małe rólki na jednej z rodzajowych scen francuzkich, w epoce w której była brunetką.
Później stała się rudą, znajdując zapewne, że czarne oczy zyskują przy czerwonych włosach.
Szmaragdy wielkiego kalibru uczyniły ją sławną.
Grała ona dużo i hazardownie, wygrywając z początku znaczne sumy. Następnie karta się odwróciła, i to co przyszło w „trente et quarante,“ poszło na ruletę.
Druga paryżanka miała większe prawo do miana artystki, gdyż stała się nią później, dowodząc, że praca i silna wola, z najzwyczajniejszej ładnej kobiety, mogą zrobić utalentowaną aktorkę.
Ta grała także, gorączkowo, namiętnie, a śmiały jej sposób zdobywania fortuny, zyskał jej wdzięczny przydomek panny Maximum, tak, jak klejnoty koleżanki sprawiły, że w Badenie przezwano ją: Szmaragdową czarodziejką.
„Tiente et quarante“ wypełnia życie, ruleta zaś drażni nerwy, ale wrażenia przy grze nie wystarczają potrzebom serca, a wiemy, że serca pięknych aniołów upadłych, nieznoszą próżni.
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka były ciągle otoczone wielbicielami, którzy prześcigali się w dostarczaniu im rozrywek. One jednak nie zdawały się sprzyjać nikomu w szczególności.
Był jednakże pomiędzy graczami ktoś, na którego obie zwróciły oczy, jakkolwiek ktoś ten nie zajmował się bynajmniej ich wdziękami.
Chcemy mówić o Gregorym, a raczej o czcigodnym baronecie sir John Snalsby, de Snalsby House.
Dla cór Ewy, chciwych wrażeń, był to uwodziciel w całem tego słowa znaczeniu. Anglik ten dziwacznej urody, zimny, ostrożny, prawie wyniosły, przechodzący nietykalnie jak salamandra przez ogień tylu ładnych oczu szarych, czarnych i niebieskich, z najzimniejszą krwią wypełniał kieszenie wygranem złotem, nie zważając na promieniste spojrzenia.
Wiedzieć zaś trzeba, że prócz tego sir John Snalsby był bohaterem legendy w salonie gry.
Opowiadano, ze ów syn Albionu, niezmiernie zakochany, a zazdrosny prawdopodobnie, ukrywał swą żonę w murach małego domku odosobnionego, i zamkniętego, opuszczał ją tylko idąc grać, a podczas nieobecności kazał strzedz jej służbie bacznej na surowy rozkaz.
Piękność tej cudzoziemki, której nikt nie widział, przewyższała o wiele, jak powiadano, wszystko co można sobie było wyobrazić najdoskonalszego.
Odnieść zwycięztwo nad podobną rywalką, podbić zajęte już serce, tyle nawet nie było potrzeba, aby wyegzaltować wyobraźnią panny Maximum i podsycić miłość własną Szmaragdowej czarodziejki.
Nie posądzajmy miłych tych grzesznic o jakiekolwiek wyrachowanie, chociaż rozsądek jest czasem jedyną cnotą. Czynnie byłoby pożyteczniej zastrzedz sobie jakie prawo do wdzięczności miljonowego szlachcica, który giął i wygrywał ciągle?
A zresztą, cóż u Boga! jest, albo nie jest się ładną, jeżeli zaś jest się nią niezaprzeczenie, powinno się wymagać od wszystkich i od każdego jakiegoś podatku uwielbienia, który najobojętniejszy nawet mężczyzna winien piękności! Dlaczegóżby młody anglik miał wyłamywać się z pod ogólnego prawa? Takiego wyjątku znosić niepodobna, bo jeżeli cesarstwa upadają, winny temu podobne swobody!
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka, każda ze swej strony rozumowała w ten sposób.
Widzimy więc, że hrabina narażoną była na walkę z silnemi przeciwniczkami:
Ją gniewało już to, że rywalizować musiała z namiętnością do kart, cóż dopiero pomyśleć o zapasach z niebezpieczniejszym żywiołem, którego kobieta nie toleruje nigdy.
Szmaragdowa czarodziejka przypuściła szturm.
Pewnego wieczora, przed nadejściem jeszcze panny Maximum, miłe dziecię rzekło do Gregorego rzucając mu spojrzenie zdolne przeszyć na wylot serce nie dość silnie obwarowane.
— Pozwól mi pan usiąść przy sobie i przypatrzeć się grze swojej. Mam przeczucie, że mi to przyniesie szczęście.
Był to dość błahy wstęp do zawiązania znajomości, lecz mniejsza o to!
— Pragnę aby nie zawiodło panią przeczucie — odparł wołoch uśmiechając się. — Jeżeli ziści się ono, tem lepiej; jeżeli nie, obecność pani przyniesie szczęście mnie samemu, nie mówiąc już o przyjemności jakie mieć będę w jej sąsiedztwie.
— Oh! — pomyślała czarodziejka — to człowiek grzeczny... niespodziewałam się tego.
W pięć minut po zamianie tych wyrazów, weszła panna Maximum doznając uczucia gniewu na widok kochanej, swojej przyjaciółki — pomiędzy sobą tak się mianują najzaciętsze nieprzyjaciółki — siedzącej obok Johna Snalsby i rozmawiającej z nim poufale.
Gregory wygrał jak zwykle. Szmaragdowa czarodziejka, nieprzestając grać także, nie mniej była szczęśliwą.
Że jednak mało jej tego było, chciała zaznaczyć początek swego tryumfu czemś, coby się galeryi wydało więcej stanowczem, niż błaha rozmowa.
W lewem jej ręku spoczywał bukiet róż, który od czasu do czasu przykładała do delikatnych i ruchliwych swych nozdrzy.
W chwili kiedy wołoch, po upływie dwóch godzin spędzonych przy zielonym suknie, opuszczał partyę dla powrotu do pani de Nancey odczepiła jedną różę z bukietu, a zatykając takową za guzik od fraka Gregorego, rzekła z uśmiechem zdolnym obałamucić świętego.
— Dzięki panu wygrałam dziś dużo... dużo zatem dłużną panu jestem... Oto procent od kapitału. To tylko róża... Lecz powtarzano mi to tak często, iż róża ofiarowana przezemnie doniosłą ma wartość, że w końcu uwierzyłam w to zupełnie...
— Intrygantka! — pomyślała panna Maximum drąc w poruszeniu nerwowem, małą paczkę biletów bankowych, które miała postawić na czerwonej.
Gregory nie mógł sobie odmówić ucałowania ładnej rączki, która udekorowała go herbem róży.
Uczyniwszy to, oddalił się.
Szmaragdowa czarodziejka przeprowadziła go wzrokiem aż do drzwi salonu „trente et quarante,“ po czem obejrzała się dokoła, a spojrzenie jej mówiło.
— Przyszłam... chciałam... zdobyłam!
— Nie tryumfuj zawcześnie, moja droga! — szepnęła panna Maximum w chwili kiedy przegrała na czarnej. — Nieskromna twoja zalotność powiodła ci się dzisiaj, jutro na mnie kolej!
Czy Gregory kochał hrabinę? czy kochał ją jeszcze?...
Nic łatwiejszego jak odpowiedzieć kategorycznie, a zwłaszcza krótko na podwójne to pytanie.
W początkach jedynym celem wołocha było ożenić się z Blanką, skoroby tylko szpada Clevelanda uczyniła z niej bogatą wdowę.
Zostawszy jednak kochankiem pani de Nancey, Gregory zawsze zimny i wyrachowany, poddał się potędze tej boskiej a namiętnej piękności, która sama mu się oddawała.
Odgrywając długo komedyę miłości, przejął się swoją rolą tak, jak to czynią znakomici aktorzy. Była nawet chwila w której mu się zdawało, że jest zakochany. Złudzenie to jednak trwało krótko! Po upływie kilku tygodni ogarnął go już przesyt, a w chwili do której doszliśmy, pierwsza lepsza rozrywka mile została powitaną.
Słysząc odgłos kroków wołocha na schodach prowadzących na pierwsze piętro małego domku, który zamieszkiwała, pani de Nancey powstała szybko, pobiegła do drzwi, otworzyła je, a zarzucając obie ręce na ramiona kochanka, pociągnęła go ku sobie mówiąc szeptem:
— Kiedy odchodzisz, przeklinam cię... kiedy jesteś nieobecny, zdaje mi się, że cię nienawidzę... gdy się zbliżasz serce mi bije... a kiedy wchodzisz kocham cię znowu!
I pociągnęła go do pokoju, podczas gdy on przez zęby wycedził błahą jakąś formułkę czułości.
Kiedy stanął pod światłem kandelabrów, hrabina cofnęła się cokolwiek obejmując go wzrokiem przepełnionym miłością.
Nagle zadrżała, jakiś nerwowy ból ścisnął jej serce, a wskazując końcem palca kwiatek którego zapomniał odczepić od guzika, rzekła doń wzburzonym głosem:
— Co to jest?
— Róża jak widzisz, droga Blanko — odparł wołoch z uśmiechem.
— Bardzo ładna jest ta róża!... nieprawdaż.
— Zkąd ją wziąłeś?
— Byłażbyś czasem zazdrosną?...
— Tu nie idzie o zazdrość... Od kogo pochodzi ta róża?
— Od kwiaciarki sprzedającej kwiaty przy drzwiach salonu gry.
— Nie masz zwyczaju kupować od niej.
— Tak jest, lecz dzisiaj biedactwo tak bardzo nastręczało się z wonnym swoim towarem, że nie mogłem jej się oprzeć!...
— A mnie nigdy nie przynosisz bukietu, Gregory!...
— Jeżeli pragniesz go, biegnę natychmiast!...
— Dziękuję!... Bądź łaskaw dać mi ten kwiatek!
— Z przyjemnością!
Blanka wzięła różę ofiarowaną sobie przez Gregorego; powąchała takową i drgnęła znowu, lecz tym razem tak, jak gdyby poczuła ukąszenie węża i pobladła.
Wołoch zakłopotany nieco odwrócił głowę i nie widział tego.
W miejsce delikatnej woni jaką wydaje z siebie róża, pani de Nancey poczuła ostry zapach opoponaksu, którym goła i wilgotna ręka Szmaragdowej czarodziejki nasyciła łodygę bukietu, trzymając takowy przeszło godzinę...


XI.
Dwie karty.

Skoro Gregory spojrzał znowu na twarz hrabiny, ta zdołała już pokonać gwałtowne swoje wzruszenie; była jednak bladą, a zmieniona jej fizynomia zachowała ślady doznanego cierpienia.
— Blanko — zapytał — co tobie jest?
— Nic — odpowiedziała chłodno.
— Zdajesz się cierpieć...
— Dlaczego?... mówiłam ci wczoraj, że nieobecność twoja zasmuca mnie... Prosiłam byś mię tak codzień nieopuszczał... Nie uczyniłeś zadość mej prośbie... Zamiłowanie do gry wzięło u ciebie górę nad miłością ku mnie... Zastosowywam się do tego, samotność przestaje mnie nudzić i wszystko jest w porządku...
Pani de Nancey mówiła tak umyślnie, by tem lepiej ukryć to co się działo w jej duszy. Nie chciała by się domyślał nawet, że wzbudził w niej jakiekolwiek podejrzenia. Zrazu opuszczona przeczuwała, że jest, lub niebawem będzie zdradzaną. Ostry zapach perfum któremi przesiąkła łodyga róży, kazał jej się domyślać rywalki. Kwiat ten nie pochodził od prostej kwiaciarki. Ręka jakiejś kobiety zatknęła go za guzik Gregorego; była tego najpewniejszą!
— Jestem znużona — rzekła nie dając czasu na odpowiedź kochankowi. — Zresztą, późno jest... dobranoc...
Podała mu rękę, którą Gregory chciał podnieść do ust, lecz cofnęła ją gwałtownym ruchem i poszła do swego pokoju, dokąd wołoch nie próbował nawet podążyć za nią.
— Ha! — szepnęła zostawszy samą.
— On mnie nie zna! niechaj się strzeże! Prawa małżonka zdradzana przez męża, może schylić głowę i znieść obrazę... W miejsce miłości, szacunek jej pozostaje jeszcze, a potem, pomimo wszystko istnieje pomiędzy nią a nim nierozerwalny związek... Gdy tymczasem zdradzanej kochance cóż pozostaje? Zniewaga, tylko zniewaga!.. Nie, z tem się nie zgodzę!
Długie godziny bezsennej nocy spędzone na rozmyślaniu, powróciły cokolwiek spokoju pani de Nancey.
Próbowała wmówić w siebie, że posądzała wołocha, że częstokroć pozory mylą i postanowiła czekać przed rozpoczęciem jakichś kroków, na nowe poszlaki.
Nazajutrz wieczór niepokazało się nic.
Panna Maximum, której widoki względem sir Johna Snalsby znamy, niezadowolona z wystąpienia Szmaragdowej czarodziejki, przysięgła sobie szukać odwetu, i sumiennie dotrzymała słowa.
Przybywszy pierwsza do Salonu gry, uczepiła się Gregorego, i udało jej się, jeżeli nie zagarnąć go całkiem dla siebie, to przynajmniej sparaliżować plany swej rywalki.
Porwany przez obie ładne kobietyj które widocznie walczyły z sobą o jego serce, wołoch nie przeszkadzał im, przeciwnie, dopomagał im, bawiła go bowiem ta mała komedya miłosna.
Łatwo odgadnąć, że piękne aktorki nie znajdowały tego równie zabawnem.
Tak jedna jak i druga za wiele miały rozumu, by nie pojąć, że współzawodniczące, a zupełnie równe siły działające przeciw sobie, osłabiają i neutralizują się.
Postępując w ten sposób, ani jedna, ani druga intetesów swoich nie polepszała, zaprzeczyć temu nie podobna. Żadna atoli ustąpić nie miała ochoty.
Należało wyszukać klina, iść prosto do celu, puścić się na awanturę, choćby z narażeniem form przyzwoitości. Dlaczegóżby nie?
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka jedną myśl powzięły!
Nazajutrz wieczór, w chwili kiedy Gregory wychodził jak zwykle z małego domku gdzie pozostawała Blanka, jeden z tych posłańców których specyalnością w Badenie było spełniać zlecenia miłosne we wszystkich językach, zbliżył się doń i wsunął mu w rękę zgrabną kopertę roznoszącą woń apoponaksu.
— Bardzo dobrze! — rzekł wołoch dając posłańcowi luidora.
Koperta mieściła w sobie wizytową kartę. Na karcie tej, pod nazwiskiem Szmaragdowej czarodziejki, wypisanym był adres: Hotel Reński, a poniżej dwa tylko wyrazy: Godzina dziewiąta.
Stylu żadnego, jak widzimy, ale bo i po co, jeżeli w tak krótkich wyrazach tyle można pomieścić.
O sto kroków dalej, drugi posłaniec, druga koperta, z zapachem ylang-ylang, drugi luidor w rękę posłańca Cytery, i drugie: Bardzo dobrze! Wołocha.
Treściwe umysły spotykają, się zawsze. Lakonizm panny Maximum wyrównywał lakonizmowi Szmaragdowej czarodziejki.
Jak na pierwszej karcie, tak i tu znajdował się adres: Hotel Bawarski, a pod spodem bez żadnej zmiany: Godzina dziewiąta.
Gregory zaśmiał się.
— Zła kombinacya — rzekł do siebie — powinny były porozumieć się! Obie na tę samą godzinę! Kłopot prawdziwy! Dwulicowym przecież nie jestem, co tu robić? Ba! — odpowiedział sobie po chwili namysłu. — Jedna dziś odbierze moje najgłębsze uszanowanie, a drugiej oddam jutro... Lecz od której zacząć? Równe mają prawa, pieszczotki, a nienawidzę niesprawiedliwości. Trzeba będzie pociągnąć losy.
Wołoch śmiejąc się ciągle, włożył obie karty do kapelusza, wstrząsnął nim sumiennie jako człowiek który wie że zawsze coś wygra, wreszcie wydobył jednę.
— Szmaragdowa czarodziejka wygrywa! Niech żyje!
Wsunął obie karty do portfelu, wszedł do Salonu gry i usiadł do zielonego stolika.
Rozmaite rzeczy wywołały zdziwienie tego wieczoru pomiędzy Badeńską publicznością.
Najprzód zauważono, było to bowiem prawdziwe zdarzenie, nieobecność ładnych paryżanek.
Następnie, i to po raz pierwszy, zaczęło się nie wieść najszczęśliwszemu z graczy, czcigodnemu baronetowi John Snalsby House, w niesłychany sposób. Dość mu było postawić na jakiś kolor, aby wyszedł natychmiast przeciwny.
Przegrał znaczną sumę, pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt tysięcy franków jakie miał przy sobie, a starzy krupierzy zauważyli, nie bez pewnego zadowolenia, że o ile mniemany baronet był rozsądnym, chłodnym i panem siebie w szczęściu, o tyle tracił głowę rzucając się w pogoń za utraconymi pieniędzmi.
O trzy kwadranse na dziewiątą, Gregory kompletnie zgrany, wychodził z sali „trente et quarante,“ kierując się ku hotelowi Reńskiemu.
— Za nadto szczęśliwy w miłości! — szeptał idąc. — Czyżby istotnie przysłowie miało racyę?...
Przed udaniem się na schadzkę z szmaragdową czarodziejką, wstąpił do kawiarni, napisał kilka słów i odesłał je do hotelu Bawarskiego pod adresem panny Maximum.


∗             ∗

Gdy wołoch przestępował próg małego domku który zamieszkiwał z hrabiną, było już koło północy.
Nieobecność jego tego wieczoru, trwała dłużej niż zwykle.
Spodziewał się złego przyjęcia ze strony zagniewanej kobiety, a nawet przysposobił sobie nie mały zapas słów w odpowiedzi na wyrzuty, które niezawodnie spaść na niego miały.
Tymczasem przeciwnie, pani de Nancey przyjęła go ze spokojnym uśmiechem.
— Powracasz cokolwiek późno — rzekła. — Czy przynajmniej nie spotkał cię jaki wypadek?
— Gdybym tak jak ty, droga Blanko, pogardził pieniędzmi, odpowiedziałbym ci: Nie Nieszczęściło mi się tego wieczoru...
— Przegrałeś dużo?...
— Jeżeli nie dużo, to za dużo...
— Tem lepiej! Czego najwięcej lękam się dla ciebie, to ciągłego powodzenia... Przeciwny tylko wypadek może cię poprawić... Widzisz, kochany Gregory, jak posmutniałeś pod wpływem przegranej! Czyż dla tego, że w pularesie twoim zmniejszyła się liczba banknotów, nie widzisz już potrzeby przywitać się ze mną? pocałować mnie?...
Wołoch zdumiony tak dobrem usposobieniem, którego nie spodziewał się wcale, nachylił głowę i przytknął usta do atłasowych lic Blanki.
Hrabinę, przyjmującą ten pocałunek przeszedł dreszcz od stóp do głowy. Podejrzenia jej ustępowały miejsca rzeczywistości! Z wąsów Gregorego wydobywała się woń perfum, która poprzedniego wieczoru obudziła w niej zazdrość.
Teraz nie miała już żadnej wątpliwości. Kochanek jej wracał od rywalki, ponieważ zaś kobiety w miłostkach nie przypuszczają ani kaprysu, ani fantazyi (ma się rozumieć u mężczyzn), rywalka ta była kochanką!...
Pani de Nancey była jednak bohaterką. Ranę swoją ukryła w głębi duszy, nie dając jej poznać po sobie. Rozmawiała czas jakiś z całą swobodą, poczem spokojna ciągle na pozór i uśmiechnięta, jak w chwili powrotu Gregorego, życzyła mu dobrej nocy po doznanych przy grze wrażeniach, i odeszła.
Zaledwie jednak zamknęła za sobą drzwi od swego pokoju, wybuchła burza. Burza cicha, lecz straszna. Nerwy naprężone do ostateczności i wzburzony umysł, spowodowały ulewę łez, nakształt rzęsistego deszczu spadającego potokami z niebios, bez grzmotów i błyskawic.
— Ah! — szepnęła rzucając się na łóżko — chcę widzieć i wiedzieć! Zobaczę, dowiem się!
Nazajutrz wieczorem, w chwili gdy wołoch wyszedł z domu, hrabina odziana w ciemną suknię, nie mogącą zwrócić niczyjej uwagi, wzięła na głowę kapelusz bardzo skromny, okryła twarz gęstą zasłoną, w jakiej miała zwyczaj udawać się dawniej do antresoli na bulwar Hausmana, wybiegła z domu tylnymi schodami wychodzącymi na ogród, i znalazła się na ulicy. O sześćdziesiąt kroków przed nią, szedł wołoch z roztargnioną miną. Podążyła za nim.
Szedł prosto do Salonu gry, którego próg przestąpił nie obejrzawszy się za siebie ani razu.
Pani de Nancey nie mogła, a raczej nie chciała wejść tam za nim.
— Gra jest tylko pokrywką! — rzekła do siebie — nie zabawi on tu długo... Poczekam...
Oczekiwanie to wydało jej się wiekiem. Nakoniec, o trzy kwadranse na dziewiątą, ukazał się Gregory..


XII.
Rywalki.

Szczęście przechyliło się znowu na stronę wołocha. Zwolna powetował sobie straty wczorajsze. Miał znakomity humor i nucił sobie wesoło motyw z Kur Kochinchińskich.
Przystanął na chwilę do zapalenia cygara, przy czem płomień zapałki rzucając blask na twarz jego, pozwolił pani de Nancey przyjrzeć, się i widzieć na niej wyraz zadowolenia.
— Idzie tam! — szepnęła zdradzona — kobieta — szczęśliwa miłość przekształciła go zupełnie!
Gregory nie domyślając się, że jest szpiegowanym, lekkim i swobodnym krokiem udał się ku hotelowi Bawarskiemu.
Hrabina podążyła za nim.
Sługa hotelowy palił przed bramą olbrzymią glinianą fajkę, umizgając się z niemiecką galanteryą do francuzkiej pokojówki.
Wołoch zbliżył się do nich i zapytał o numer mieszkania, gdzie prawdopodobnie był oczekiwanym.
— Pan zapewne jest tym anglikiem, który miał przyjść wczoraj wieczór? — zapytała służąca, z bezczelnym uśmiechem.
— Ten sam odpowiedział Gregory.
— No, to zaprowadzę pana.
I weszli razem do hotelu.
Pani de Nancey przyczajona o kilka kroków, była świadkiem tej rozmowy, jakkolwiek wyrazów dosłyszeć nie mogła.
Skoro tylko Gregory znikł jej z oczu, przystąpiła szybko do służącego, który w oczekiwaniu powrotu pokojowej, olbrzymie kłęby dymu z fajki swojej dobywał, i rzekła:
— Czy widziałeś tego pana, który dopiero co wszedł tutaj?
— A jakże, widziałem... — odpowiedział fagas, mierząc zuchwale pytającą. — Dlaczego się pani pyta?
— Do kogo idzie ten pan?
— Ho! ho! a cóż to panią może obchodzić? to mi ciekawość nie lada!
— Weź co ci daję i odpowiadaj!... rozkazała hrabina, wsuwając banknot w rękę sługi.
Ten nie spiesząc się bynajmniej, rozwinął z flegmą wartościowy strzępek, obejrzał cyfrę, poczem w mgnieniu oka stał się usłużnym i z całym szacunkiem dał odpowiedź młodej kobiecie.
— Do panny ★★★. Bardzo ładna francuzka. Drugie piętro, mieszkania Nr. 7, głównymi schodami na prawo.
Blanka nie potrzebowała wiedzieć więcej. Wpadła do hotelu i sunęła po schodach do góry tak szybko, że potrąciła służącą, która odprowadziwszy wołocha, schodziła właśnie na dół.
Wszedłszy na pierwsze piętro, pani de Nancey musiała odpocząć... Wzburzone serce zapierało jej oddech. Gniew oślepiał biedną. Nerwowe drżenie wstrząsało całem jej ciałem.
Wsparła się na poręczy, chcąc przyjść do siebie. Drżące jej wargi szemrały machinalnie:
— Nędznik!... nędznik!...
Wiarołomstwo kochanka, doprowadziło ją do ostateczności.
Zapomniała całkiem, że jeżeli ktokolwiek powinien być pobłażliwym dla zdrady, to ona. Ona, która oszukiwała Małgorzatę z Pawłem de Nancey! Ona, która oszukiwała Pawła de Nancey z Gregorym!...
Lecz to tak bywa! Zawsze, wszędzie i ze wszystkiem.
Niechaj kto spróbuje wyrwać z rąk pick-pockieta portmonetkę, którą ten co tylko wyłowił komuś z kieszeni, nazwie go złodziejem i uczyni to w najlepszej wierze. Wieczna historya o słomie i belce!
Podczas gdy Blanka usiłowała nadaremnie nerwy swoje uspokoić i zwalczyć w sobie oburzenie, ciekawa i nieprzewidziana scena odbywała się na drugiem piętrze, w pokoju panny Maximum.
— Prawdziwie mój panie — rzekła z uśmiechem ładna francuzka, podczas gdy Gregory całował jej rękę bez szacunku — prawdziwie nie wiem, dla czego dziś pana przyjmuję. Bo przez cały dzień myślałam, że tego nie uczynię.
— Przyjmujesz mnie pani — odrzekł wołoch — gdyż inaczej kara za mimowolne przestępstwo, byłaby niesprawiedliwą. Wiadomo pani dobrze, że jeżeli popełnia się podobną zbrodnię, jakiej ja wczoraj, pomimo żalu stałem się winnym, jest się raczej godnym pożałowania, a nie nagany... Któżby, mogąc zrobić inaczej, chciał dobrowolnie opóźniać dzień spodziewanego szczęścia.
— A zatem słysząc pana, domyślam się, że miałeś ważne powody na przeszkodzie?...
— Silniejsze niż moja wola... ah! tak!... robiłem wszystko co mogłem aby się zwolnić... Nie udało mi się... Żałuj mnie pani...
— Bardzo być może, że pan kłamiesz... bo mężczyźni kłamią zazwyczaj... ale chcę w to uwierzyć, a serce mam tak dobre mój panie, że pomimo woli przebaczam ci...
Tak wspaniałomyślne darowanie winy wymagało wdzięczności. To też Gregory okazał ją przyłożeniem ust do czoła panny Maximum...
Zaledwie rozpoczęło się miłosne gruchanie, gdy w tem drzwi otworzono z hałasem, i...
I Szmaragdowa czarodziejka ukazała się na progu z namarszczoną brwią, błyszczącem okiem i zaczerwienioną od gniewu twarzą.
Panna Maximum wydawszy harmonijny krzyk, schroniła się zalotnie w ramiona Gregorego.

-Nowo przybyła szarpała w złości małemi rączkami koronkową chusteczkę, mówiąc z ironicznym uśmiechem, Mefisto w małym Fauście mógłby jej pozazdrościć:
— Ah! Brawo! byłam tego pewną! Świetnie zagrane, panie Angliku! Winszuję ci moja droga!
— Pani... — zaczął wołoch.
Szmaragdowa czarodziejka nie pozwoliła mu kończyć.
— Kto tu mówi do pana? — krzyknęła tupiąc nogą. — Milcz wasan!... Nie znam cię!
Panna Maximum uznała za stosowne odezwać się, co też i uczyniła w tych, słowach:
— A mnie, czy także milczeć każesz, moja droga? Pozwalam sobie zapytać się, czemu zawdzięczam odwiedziny twoje o takiej godzinie?... Po co do mnie przychodzisz?
— Po tego pana! — odparła Szmaragdowa czarodziejka, kładąc na ramieniu Gregorego rękę z gwałtownością uderzenia pięści. — Nie dla tego abym dbała o niego, Boże uchowaj!... Ah! drwię sobie z takiego franta o karczochowem sercu!... Ale nie pozwolę aby mnie okpiwano!... Skradłaś mi to!... oddaj mi to!... Nie, już nawet nie chcę, nie! nie! i nie! Ale i ty mieć tego nie będziesz!... oh! nie!
— Śpiewaj sobie zdrowo, moja kochana — odrzekła panna Maximum z zimną krwią. — Zdaje mi się, że jesteś szalona!... Powiadasz, że przychodzisz po tego pana?... Czy masz do tego prawo?
— Mam...
— I odkądże to?
— Od wczoraj... od godziny dziewiątej wieczór...
— Ah! włóczęga! — krzyknęła aktorka zwracając się ze swej strony do Gregorego. Więc to ta była tak ważna przyczyna! dlatego należało go żałować! Nie! tego już za wiele!
Założywszy dramatycznie ręce na piersiach, mówiła dalej ożywiając się:
— Temu panu potrzeba brunetki i rudej! To sułtan! to basza! Gdzież jego seraj? gdzie odaliski? Więc to my? Dziękuję ci milordzie i bądź zdrów! Nie potrzebuję cię już i zwracam tej pani która ma niezaprzeczone prawa!... a ty moja droga, możesz zabrać sobie ten przedmiot!... ślicznieś się ubrała!
Szmaragdowa czarodziejka wyprostowała się pod taką pogardą.
— Co to znaczy? — odpowiedziała. — Czy ty myślisz że przyszłam cię prosić o pozwolenie zabrania tego co moje?...
— Twoje? Nie tak bardzo! — rzekła panna Maximum tracąc cierpliwość pod wpływem roszczeń swojej rywalki. Tak twoje, jak moje! Ten pan był wczoraj u ciebie! Jeżeli dziś tam nie wrócił, widocznie powab nie miał siły przyciągającej! Pierwsze doświadczenie mu wystarczyło. Jeżeli możesz, skaż go na recydywę, proszę cię. Ej, nie tak to łatwo! Ten pan jest u mnie... niechże już zostanie..
— Zabieram go...
— Zobaczymy! Spróbuj!
— Powtarzam ci, że tak chcę!
— A ja ci powtarzam, że zostanie u mnie!
— Wczoraj przysięgał, że mnie kocha...
— Mnie to przysięgał przed pięciu minutami...
— Strzeż się pani!
— A to czego, moja pani?
— Gdy gniew dochodzi mi do mózgu, staję się złą!
— Ah! moja pani, nie potrzeba na to gniewu!
Zwolna, małymi krokami, przy zamianie tych dosadnych i gorączkowych wyrazów, młode kobiety zbliżyły się do siebie.
Teraz stanęły sobie oko w oko z groźną miną.
Pamiętnym jest pojedynek, który narobił wiele hałasu w ubiegłym wieku, na dworze Ludwika XV.
Panie de Nesles i de Polignac, obie zakochane w księciu de Richelieu, biły się o niego na pistolety, w zupełnie podobnych okolicznościach, w jakich widzimy dwie paryżanki opisane przez nas.
Kto wie, czy panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka nie miały zamiaru pójść za tym przykładem, z tą atoli różnicą żeby w miejsce palnej broni, użyć różowych paznogci i pojedynek zastąpić zapasami mniej arystokratycznymi, ale też i mniej niebezpiecznymi...
Gregory, na cześć którego dwie pary ładnych ócz były w niebezpieczeństwie, grał w tem wszystkiem najgłupszą pod słońcem rolę. Czuł to dobrze i wiele byłby dał za to, by o sto mil mógł się znajdować... Ale w jaki sposób?
— Słuchaj pani — rzekła piorunująco panna Maximum; wznosząc zaciśniętą pięść do wysokości zgrabnego noska swojej rywalki. — Jeszcze czas, zapewniam panią! Cierpliwość zaczyna mnie opuszczać! Proszę wyjść!...
— Nie, sama nie wyjdę, lecz z moim kochankiem, moja pani!
— Mój kochanek pozostanie u mnie, moja pani!
Słowa te były iskrą elektryczną, która zapala ogień w baryłkach prochu ukrytych pod skałą, lub w podmorskich torpedach.
Dwie ręce, jedna w rękawiczce, a druga goła, podniosły się jednocześnie. Nie miały jednak czasu opaść.
Drzwi otworzyły się znowu, a zawoalowana kobieta stanęła w ich framudze.
Była to hrabina de Nancey.


XIII.
Rywalki Blanki.

— Jeszcze jedna? — szepnęła panna Maximum odwracając głowę i spotrzegając hrabinę. — Ah! to już przechodzi granicę! Było nas trzy moja droga! — dodała zwracając się do Szmaragdowej czarodziejki. Wodevil zaczyna mnie bawić!
I dwie paryżanki zapominając o swojej rywalizacyi, zaczęły śmiać się jak szalone.
Gregory się nie śmiał, nie miał nawet do tego ochoty.
Poznał panią de Nancey i przeczuwał nieunikniony kryzys.
Blanka postąpiła dwa kroki do Wołocha.
— Chciałeś oszukiwać mnie, sądząc, że to tak łatwo! — rzekła stanowczym tonem. — Nie zastanowiłeś się, niezręczny, że raz zaciekawiona, zechcę wiedzieć wszystko i że ścigać cię będę? Tak, do tego mnie doprowadziłeś! Ukryłam się w cieniu nocy... przekupiłam służbę! odegrałam rolę szpiega! Szkaradna rola, nieprawdaż?... tak, szkaradna i haniebna; lecz nie tak głupia w każdym razie, jak łatwowiernej! Przyszłam i oto jestem!.. Teraz wiem dla kogo zostałam zdradzoną! Zastaję cię pomiędzy dwiema pannami, które przy pomocy pięści kłócą się, jeżeli nie o twoje serce to o portmonetkę...
— Hola! hola! moja pani — zawołała panna Maximum blada od gniewu. — Wiedz, że jestem u siebie i że nie pozwolę aby ktoś gwałtem wdzierał się do mego domu dla rzucenia mi obelg w oczy. Proszę skończyć! Inaczej zawołam ludzi! Ja pani nie znam! Kto jesteś? i czego tu chcesz?
— Przychodzę po moją własność! po tego, który wpadł w wasze sidła, którego chcecie mi zabrać!... Mam zaś do tego prawo... jestem jego żoną! — odparła jednym tchem hrabina.
— Ah! to lady Snalsby!... — wtrąciła Szmaragdowa czarodziejka, zraniona do żywego pogardliwem obejściem się nowo przybyłej. — Winszuję pani!... Ależ oddamy ci twego małżonka, bądź spokojną, z dodatkiem, dobrej rady. Gdy się ma męża latawca, a przytem obawę by się gdzieś niezawieruszył, należy go trzymać na smyczy... jak Azora! Dlaczego pozwalasz mu pani wychodzić samemu? to nierozsądek!...
— Powiadano, że ładna... — rzekła znów panna Maximum — ale widocznie tak nie jest.. Pod gęstemi zasłonami ukrywają się tylko brzydkie twarze...
Wątpić o piękności kobiety, to znaczy wyrządzić jej śmiertelną zniewagę.
Niezastanowiwszy się i pomimowolnie prawie, Blanka nagłym ruchem odrzuciła koronki zakrywające twarz jej całą.
— Zdrada tego nikczemnika nawet tem tłomaczyć się nie może — rzekła: — jestem piękniejszą od was!...
Paryżanki spojrzały na mniemaną lady Snalsby, najprzód z ciekawością, następnie ze zdziwieniem.
— Ależ ja panią poznaję — zawołała Szmaragdowa czarodziejka po chwilowem egzaminie.
— Ja także! — dodała panna Maximum.
— Widywałam panią wszędzie... na wyścigach... w lasku... w teatrze. I co tu chwalić się, że się jest lady Snalsby! Nigdy w życiu! Pani jesteś hrabiną de Nancey.
— Hrabina de Nancey, która pewnego pięknego poranku, a raczej wieczoru frunęła z księciem Gregory — dorzuciła Szmaragdowa czarodziejka. — „Figaro“ opisał tę rzecz dokładnie... był to arcyciekawy artykuł, słowo daję!...
— Mówiąc nawiasem, ja fałszywego tego anglika poznaję także! — rzekła panna Maximum. — To Gregory, tylko przerobił sobie głowę; angielską farbą, a płeć wodą pani Rachel! Więc podróżujemy incognito, kochany książę! a małe księztwo nasze pakujemy do skrzyni, jako niepotrzebny kłopot, prawda?
— No, zatem skoro to nie mąż, nasze prawa są równe! — mówiła dalej Szmaragdowa czarodziejka.
— Scena jaka miała miejsce przed chwilą, wydaje mi się w bardzo złym guście. Czyż to pod ciężarem hrabiowskiej korony stałaś się pani tak pogardliwą? Ależ my do koron jesteśmy przyzwyczajone! I książęce i królewskie korony spoczywały już na naszych głowach!... a nawet było nam w nich do twarzy! Byłyśmy już tak wielkiemi, a nawet większemi od ciebie paniami... Z lewej ręki, to prawda, ale to wszystko jedno, nieprawdaż?... Pozbądź się pani tej książęcej miny!... Jesteśmy sobie równe!...
Podczas gdy straszne te drwiny świszczały jej koło ucha, jak syczenie żmij, pani de Nancey czuła się blizką zemdlenia.
— Tobie to zawdzięczam Gregory! — rzekła umierającym głosem, — czy pozwolisz aby mnie znieważano dłużej?
— A cóż ja na to poradzę? — wyjąkał wołoch, w głupiem położeniu. — Czy jest sposób zmusić kobiety do milczenia?
— Ah! podły! — szepnęła hrabina — podły, nie umie nawet zasłonić mnie od pocisków swoich kochanek!... Od tej chwili, wszystko między nami skończone! Gregory, nienawidzę cię! pogardzam tobą! zemszczę się!...
Ostatnie te słowa wymknęły się jak westchnienie, a raczej świst ze skurczonego gardła Blanki, poczem upadła bez zmysłów na dywan saloniku panny Maximum.
w obec tego zemdlenia, obie paryżanki, nie pomnąc już na urazy, stały się natychmiast dobremi dziewczynami, i pospieszyły z najczulszą gorliwością na pomoc rywalce, z którą tak niegościnnie się obeszły.
Spryskały jej skronie świeżą wodą, dały do wąchania silne sole angielskie, spaliły jej pod nosem kilka szypułek strusiego pióra odczepionego od kapelusza panny Maximum.
Wszystko było nadaremnie.
Pani de Nancey nie umarła wprawdzie, o czem świadczyło lekkie bicie serca, ale zemdlenie jej przybierało pozór katalepsyi.
Gregory posadził, a raczej rozciągnął ją na wielkim fotelu o odwiniętych poręczach. A blada jej twarz otoczona splotami bogatych blond włosów, zwiesiła się na ramię.
— Biedna kobieta... — rzekła panna Maximum patrząc z kolei, to na twarz hrabiny, to na lustro, które własne jej rysy odzwierciadlało. — Ma słuszność, utrzymując, że jest ładniejszą od nas!
Zwracając się do Gregorego, dodała:
— Ona ubóstwia cię! Dała tego dowody opuszczając męża dla ciebie, mój panie, a Paweł de Nancey to ładny chłopak! Znam go... Pomimo to oszukujesz ją! Oh! mężczyźni! Co za zbrodniarze! Bez serca! Bo powiedz mi, dlaczego oszukujesz ładną tę hrabinę?
— Dosyć! — przerwała szorstko Szmaragdowa czarodziejka. — Czuła ta sprawa jest na wskroś obrzydliwą i niezmiernie żałuję tego co się stało wczoraj wieczór.
— A ja tego, co mogło się stać dzisiaj... — nacisnęła panna Maximum; ale czyż mogło mnie przyjść na myśl... Ale, ale, wytłomacz no się, książę, dlaczego to przemienienie się z wołocha na anglika, ta zmiana nazwiska i twarzy?
— Dlaczego, dlaczego — odrzekł nie bez pewnego zakłopotania Gregory, który zagadnięcia tego się niespodziewał. — Dlatego żeby zatrzeć ślad przed hrabią de Nancey, który, jak pani wiadomo puścił się w pogoń za nami.
— Nie prawda, nie, to nie dlatego... Poczekaj pan, przypomnę sobie... Aha! otóż mam... Byłeś, kochany książę niepokojony przez prokuratora cesarskiego i kto wie jakby się to było skończyło, gdybyś był pozostał w Paryżu... Dzienniki opisywały to wszystko... Coś tam pan mógł u dyabła zbroić takiego? Mówiono o wekslach wzbogaconych fantazyjnemi twymi podpisami... Nieprawdaż?
— Bynajmniej! — odparł wołoch.
— Przecież ja mam dobrą pamięć.
— Dziś ona panią zawodzi... Miałem wprawdzie małe kłopoty... ale czysto pieniężne.. Wierzyciele moi, jako cudzoziemca, mieli zamiar kazać mnie aresztować. Oto wszystko...
— Wierzyciele to znów nic tak nadzwyczajnego... o! ja ich znam. Ileż to razy chrapkę mieli na mnie, chcieli mię zlicytować! Uwierzyć więc w to nie chcę, abyś pan przed niemi podobne zachowywał ostrożności... Czy tylko nie jesteś ładnym oszustem, kochany książę?
Słysząc to pytanie, uczynione najpoważniejszym tonem i z najnaturalniejszą miną, Gregory wyprostował się.
— Pani! — zawołał wyniośle — podobne podejrzenie...
— Oh! oh! uspokój się pan — przerwała aktorka. — Ja jestem święty Jan złotousty i mówię wszystko co mi przyjdzie na myśl. Jeżeli się mylę, tem lepiej! jeżeli nie, żałuję biednej tej kobiety w dniu, w którym dowie się prawdy... bo ta jak panu wiadomo zawsze na wierzch wyjdzie! Wyobrazić sobie, że się opuszcza dom, męża, słowem wszystko dla pięknego księcia i przekonać się, pewnego poranku, że mniemany książę jest najzwyczajniejszym filutem. To musi być wesołe! Brrr! na samą myśl dreszcz przebiega ciało...
— Raz jeszcze powtarzam pani, że podobne przypuszczenia...
— Dobrze... dobrze... Nie mówmy już o tem... Słuchaj książę...
— Usilnie proszę nie tytułować mnie w ten sposób.
— Prawda... prawda... Incognito! Mamże mówić, milordzie? To tak trudno! Do pseudonymów przyuczyć się nie mogę! Zresztą mniejsza o to, książę czy milordie, hrabina pańska nocy spędzić u mnie nie może... Na sam widok mojej osoby, dostałałaby nowego ataku... trzeba ją ztąd wynieść, ale jak?
— Nic łatwiejszego... — zawołam dorożki i zniosę panią de Nancey na rękach.
— Przyciskając ją do serca, nieprawdaż? Pan ją kochasz tak czule... a nadewszystko tak wiernie! Oh! męzczyźni! Cóż to za nicponie! Czemuż nie można się bez nich obejść!
— A no trudno, to złe nieuniknione — wtrąciła filozoficznie Szmaragdowa czarodziejka.
Gregory zbiegł nie tracąc ani minuty. Dywan pokoju w którym się znajdował palił mu podeszwy od chwili, w której panna Maximum w prawdomówności swojej wypowiedziała mu to, co na nieszczęście miało aż nadto silne podstawy.
Powróciwszy z dorożką, zniósł do niej Blankę nieprzytomną ciągle, a w pięć minut później, hrabina spoczywała na łóżku w swoim pokoju, w małym domku, który zamieszkiwali z Wołochem.
Ten ostatni powinien był przedewszystkiem posłać po doktora, dla użycia energicznych środków przeciw zbyt długiemu omdleniu pani de Nancey.
Lecz tego nie uczynił:
Wytłomaczył dwom wystraszonym służącym, że lady Snalsby dostała ataku nerwowego, którym podlega często, a który nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa i kazał im odejść do siebie.
Pozostawszy sam w pokoju Blanki, usiadł przy małym stoliczku, wsparł na nim łokcie i ścisnął czoło obiema rękami.
Po upływie godziny spędzonej na głębokiem rozmyślaniu, wstał nagle.
— Ta kobieta jest teraz dla mnie niebezpieczną — szepnął — trzeba z nią skończyć!


XIV.
Sama.

Kiedy hrabina de Nancey przyszła do przytomności, był już jasny dzień. Wesoły promyk słońca muskał po szybach zalotnie, a rozkładając się po zakurzonych dywanach i ciężkich wypłowiałych meblach, zdradzał braki pretensyonalnej nędzy zanieporządkowanego pokoju.
Po długiem odrętwieniu ciała, myśl pozostaje prawie zawsze przez kilka minut jakby pod całunem ciężkiej mgły.
Blanka nie stanowiła wyjątku w ogólnej tej zasadzie, a nie mogąc na prędce przypomnieć sobie wypadków dnia poprzedniego, została niezmiernie zdziwioną, że się ujrzała ubraną na łóżku.
Fizycznie czuła się nadzwyczaj utrudzoną. Zdawało jej się jakoby miała połamane członki. Pod względem moralnym, dotkliwy ból cisnął jej serce.
Zaczęła więc zastanawiać się nad podwójnem i bolesnem tem uczuciem. Szukając w pamięci, nie czekała długo na odpowiedź.
Mgła uniosła się w górę jak teatralna zasłona w chwili, gdy się ma rozpocząć przedstawienie i ujrzała w najdrobniejszych szczegółach scenę najokropniej upokarzającą dla siebie, a odegraną przed kilku godzinami w hotelu Bawarskim i rolę swą podrzędną tamże.
Obraz ten dokładny powrócił jej gniew, siły i energją.
Zsunąwszy się z łóżka, przystąpiła do lustra, które ukazało jej twarz bladą, bezbarwne usta i powieki sinem otoczonem kołem.
— Ah! — zawołała ujmując oburącz długie swe włosy rozwiane, aby je znów okręcić koło zbolałej swej głowy byłam słabą, nikczemną! Nie umiałam walczyć, ja, która do tego tylko stworzoną jestem! Powinnam była plunąć w twarz nędznikowi, który sprowadził na mnie taki wstyd!... powinnam była zabić go!... Nie uczyniłam tego. Teraz już za późno... Lecz wypędzę go przynajmniej!... Tak, wypędzę jak lokaja!...
To mówiąc zadzwoniła tak gwałtownie, że sznurek od dzwonka pozostał jej w ręku.
Niemiecka pokojowa przybiegła.
— Gdzie jest książę? — zapytała jej pani de Nancey.
— Książe? — zapytała niemka wystraszona i cokolwiek niespokojna, sądziła bowiem, że pani jej zwaryowała — co za książę, proszę pani?
— Sir John Snalsby? — odrzekła Blanka, która w nieładzie swych myśli zapomniała całkiem o zmianie nazwiska przez Gregorego.
— Nie widzieliśmy milorda dziś rano... — odpowiedziała służąca. — Czy trzeba uprzedzić milorda, że pani życzy widzieć go.
— Tak jest... idź!... Czekam na niego.
Niemka wyszła i powróciła prawie zaraz. Pani de Nancey rzuciła jej pytanie wzrokiem.
— Milorda nie ma w pokoju! — odpowiedziała. — Łóżko jest nie tknięte. Zresztą wstając, zastaliśmy drzwi mieszkania otwarte, co jest bardzo niebezpiecznie, proszę pani. Złodzieje mogą napaść... Niezawodnie milord wyszedł.
— Dobrze — rzekła Blanka odprawiając gestem służące.
Zostawszy samą, hrabina zaczęła chodzić wielkiemi krokami po pokoju, jak młoda lwica w klatce.
— Czyby odjechał? — zapytała siebie — odjechał na zawsze? Nie śmiał spojrzeć mi w oczy? obawiał się mego gniewu? Mojej zemsty? Kto wie — dodała z ironicznym uśmiechem — czy nie przypuszczał, że go wydam? Człowiek taki jak on, może przypuszczać, że byłabym zdolną do czegoś podobnego! Czyż ja używam takiej broni? Czy jestem podłą? nikczemną? Czy byłabym wstanie oddać w ręce policyi człowieka, któremu powiedziałam: „kocham cię!“
Pani de Nancey przeszła korytarz dzielący pokój wołocha od jej pokoju.
Tutaj zastała wszystko w nieładzie. Kufer otwarty, do połowy napełniony ubraniem porozrzucanem dowodził, że przebierano w wyborze takowego.
Mała ręczna walizka zniknęła.
— Odjechał... — szepnęła hrabina padając na krzesło już nie powróci... Zostałam sama na świecie!
Przed kilku sekundami Blanka nienawidziła Gregorego z całych sił swego oburzenia. Na myśl zniewagi jaką jej wyrządził, krwawych upokorzeń jakich doznała z jego powodu, powstał w głębi jej duszy potok niewypowiedzianej goryczy. Szukała go, by go wypędzić.
Teraz zaś, znalazłszy się w pustym pokoju, gdzie wszystko mówiło o jego odjeździe, pani de Nancey uczuła coś podobnego do pęknięcia serca. Ukryła twarz w załamanych dłoniach, spazmatyczne łkanie wzdęło jej piersi, a potoki gorących łez popłynęły z pięknych jej oczu.
— Opuszcza... — wyjąkała. — O mój Boże! mój Boże! mój Boże!... Czyż wszyscy mężczyźni do siebie podobni! Bez serca, bez duszy! Dlaczegóż mnie nie przeprosił? Byłabym go odepchnęła... sponiewierała... Byłabym słuszny gniew mój wyrzuciła w dotkliwych wyrazach, w krzykach boleści... lecz byłabym przebaczyła! On zaś jeżeli mnie kochał, byłby to zrozumiał, byłby mnie miał za wytłomaczoną!... Ale on mnie już nie kocha!... nie kocha! Czyż kochał mnie kiedy?... A ja... ja... Ah! to byłoby nikczemne!... ja się lękam, czy nie kocham go jeszcze...
Jakkolwiek gwałtowny, napad tej rozpaczy nie był długotrwałym. Pani de Nancey otarła łzy, poczem zamykając drzwi, których miała nieotworzyć więcej, a któremi przechodził człowiek cieszący się jej ślepem zaufaniem, powróciła do swego pokoju, a nakazując milczenie sercu, umysłowi zaś spokój, poczęła rozmyślać!
Godzina i chwila były stanowcze. Po raz trzeci odkąd Bóg ją stworzył w dniu strasznego swego gniewu, Blanka znalazła się najzupełniej osamotnioną...
Tak było owego wieczoru, gdy ojciec jej zamknął... powieki... Następnie gdy Paweł de Nancey zdradził i porzucił ją nikczemnie... Wreszcie gdy Gregory uczynił to samo.
Co robić?
Gdzie powlec to nędzne życie bez jutra i bez miłości?!...
W miłość przestała już wierzyć. Nadziei nie miała żadnej.
Hrabina zrozumiała prędko, że w przeciągu godziny zbudować nie można nowej przyszłości, na zwaliskach przeszłości, zwłaszcza w stanie fizycznego osłabienia i moralnego rozstroju w jaki popadła?
— Trzeba ztąd wyjechać jak najspieszniej... Ten dom wstręt budzi we mnie... Umarłabym tu! Gdzie się udać? Do Francyi.. Do Paryża... Tam tylko mogę żyć ukryta przed ludzkiem spojrzeniem, ironicznem lub litościwem... Nikt o powrocie moim wiedzieć nie będzie, a zresztą jestem wdową i niezależną... Przed nocą jeszcze wyjadę...
Chęć znalezienia się o sto mil od obrzydłego kraju, przeklętego miasta i znienawidzonego mieszkania w którem tyle wycierpiała, opanowała tak panią de Nancey, iż pobudziła ją do gorączkowej czynności.
Mniemała, że zająwszy się przygotowaniem do podróży, o wiele przyspieszy takową. Zawoławszy tedy swoje dwie sługi i chłopca, który przy Gregorym pełnił funkcye kamerdynera, oświadczyła im, że tego samego wieczoru zostają zwolnieni i mogą nowej służby szukać gdzie zechcą, tymczasem zaś aby znosili kufry, gdyż chce się pakować.
Podczas gdy służba wypełniała jej rozkazy, pani de Nancey szukała w kieszeni kluczyka od wielkiej szafy orzechowej, rzeźbionej w stylu siedemnastego wieku, która znajdowała się na wprost łóżka.
W szafie tej miała bieliznę, suknię i rzecz niezmiernie cenniejszą, podróżny worek z rosyjskiej skóry, zawierający półtora miljona w papierach wypłacalnych w główniejszych bankach niemieckich, prócz tego klejnoty, które jak wiemy przedstawiały grubą wartość.
Blanka nie opuszczając nigdy domu i nie wiele wychodząc z pokoju, szafy tej nie zamykała prawie nigdy, poprzedniego jednak dnia, przekręciwszy klucz w zamku wsunęła go do kieszeni zanim wyszła z mieszkania.
Toteż teraz przetrząsnęła kieszeń, lecz nadaremnie była próżną. Zdziwiona, lecz spokojna, przypuściwszy, że kluczyk ten zgubiła podczas swego zemdlenia w hotelu Bawarskim, już zamierzała kazać przywołać ślusarza, gdy wtem rzucając okiem na stary mebel, spostrzegła go w zamku.
Niezdolni jesteśmy dać wyobrażenia o zdumieniu pani de Nancey na ten widok. Pewna, że zamknęła szafę wychodząc, pamiętała dobrze iż nie otwierała takowej.
Przyskoczywszy szybko do starożytnej tej garderoby, rozsunęła ciężkie jej podwoje i uspokoiła się prawie natychmiast.
Wszystko było w porządku. Nikt nie poruszył sukien symetrycznie ułożonych, jej własnemi rękami. Podróżny worek stał na zwykłem swem miejscu.
Nie biorąc go w rękę, hrabina nacisnęła sprężynkę, która natychmiast odskoczyła, ukazując jej wewnątrz wszystkie futerały i czarny skórzany portfel zawierający papiery.
Wtedy usiłowała wmówić w siebie, że wychodząc zapomniała zamknąć szafę i zabrać klucz do kieszeni.
— Szczęście tylko — pomyślała sobie — że ta przypadkowa służba nie spostrzegła tego. Nie wiem czy są uczciwi, w każdym jednak razie wielki to nierozsądek wystawiać na próbę wątpliwą ich uczciwość.
Zniesiono kufry.
— Czy pani będzie jeść śniadanie? — zapytała pokojowa.
— Później odrzekła Blanka.
— Zapewne poczeka pani na milorda? wtrąciła znów niemka, ciekawa co znaczy nieobecność sir Johna Snalsby i nagły odjazd pani.
— Nie czekam na nikogo... Zostawcie mnie samą... Skoro będę potrzebować czego, zadzwonię...
Pokojowa wyszła, a hrabina wzruszona i gorączkowa ciągle, sama zabrała się do niewdzięcznego zajęcia, jakiem jest pakowanie rzeczy.
Według niezmiennego zwyczaju doświadczonych w tym względzie, zaczęła od układania na spod bielizny i ciężkich rzeczy, by tym sposobem lekkie materye i ozdobne garnitury nie zostały narażone na pogniecenie.
Wyjeżdżając z Paryża z wołochem, pani de Nancey, jakieśmy to mówili, odłożyła sobie na pierwsze potrzeby mały pakiecik zawierający dwadzieścia pięć banknotów, każdy po tysiąc franków.
W Kolonii wydała siedem czy ośm tysięcy na sprawienie kompletnego ubrania. Reszta sumy została nietkniętą i złożoną pod stosem koszul.
Uniósłszy bieliznę w celu zabrania ztamtąd pieniędzy, nie znalazła nic.
Tym razem trudno było bawić się w jakieś złudzenia i okłamywać siebie... Jeżeli zniknęły ztamtąd, więc zostały skradzione...
Blanka brała koszule jedną po drugiej, rozwijała i strzepywała je, ani śladu!
Niewysłowione położenie opanowało ją natychmiast.
Porwawszy podróżny worek, który zawierał w sobie całe jej mienie, otworzyła takowy, by się przekonać czy tam co nie brakuje.
Nim jednak nacisnęła sprężynę, zachwiała się.
Drogie kamienie są ciężkie, a worek był nadzwyczaj lekki.


XV.
Po rostrzygnieniu.

Są katastrofy tak straszne, piorunujące, że w pierwszej chwili nie chce się im wierzyć. Powiada się wtedy: To niepodobna! i pomimo całej pewności, wątpi się o nich...
Pani de Nancey trzymając w rękach ten podróżny worek, tak ciężki przedtem, a tak lekki teraz, potrząsała nim z przestrachem. Z każdą sekundą pewność nieszczęścia stawała się widoczniejszą, a jednak usta jej machinalnie wymawiały!
— Ja śnię!...
Nakoniec gwałtownym ruchem nacisnęła sprężynę. Futeraliki ukazały się. Otworzyła jeden był próżny... Następnie drugi... trzeci... wszystkie z tym samym rezultatem. Same tylko pozostały pudełka. Wartość zniknęła!...
Przyszła kolej na portfel zawierający papiery.
Hrabina konwulsyjnym ruchem odsunęła sprzączkę, a obłąkany wzrok jej zanurzył się w kieszonkę podbitą atłasem.
Papiery poszły za brylantami.
Chrapliwy jęk wydobył się ze ściśnionego gardła Blanki. Straszliwa prawda ukazała jej się w całej nagości. Zasłona spadła z jej oczu od razu.
Podejrzenie jej nawet przez setną część sekundy nie zatrzymało się na służących, których nie znała, lecz wymierzyła je wprost w Gregorego.
— Rozumiem wszystko — krzyknęła z niewysłowionym wyrazem obrzydzenia i niesmaku, cisnąc skurczone palce w gęste swe włosy.
— Mniemany spiskowiec był po prostu galernikiem! Nie ukrywał się ani przed cesarską policyą, ani przed wysoką władzą — ale przed żandarmami trybunału? Złodziej! złodziej! Ja, hrabina de Nancey, ja kochałam złodzieja! O jakaż nikczemna ze mnie kobieta!
Blanka drżała od stóp do głów. Myśl, że była kochanką bandyty, który uciekł ograbiwszy ją, sprawiała najprzód w niej ten bunt całej jej istoty. Zdawało jej się że ma usta na wieki skalane ustami Gregorego. Uczuła śmiertelne wzdęcie serca na wspomnienie bezecnej hańby, jaka spotkała ją z powodu tego człowieka.
Następnie, do zasłużonej tej tortury przyczyniło się konanie innego rodzaju.
Była zrujnowaną zupełnie! Przed kilku jeszcze godzinami bogata, została biedną od jednego razu. Co się z nią stanie, jakie będzie odtąd jej życie z widmem nędzy u boku?
Hrabina była odważną, lecz bywają czasem ciosy, pod którymi gną się najsilniejsi. Szalony przestrach ogarnął cudzołożnicę i złamał wyniosłą jej pychę. Wszystko runęło... Majątek i uczucie jakiekolwiek ono było, zniknęło jednocześnie. W miejsce ich pozostało zupełne opuszczenie, wraz z zimnem i czarnem ubóztwem.
Pani de Nancey płakała, a rozsądek jej powleczony został rodzajem mgły, która pozostawiwszy całą świadomość boleści, nie pozwoliła jej myśleć.
Najstraszniejsze przejścia mają swój koniec. Łzy Blanki najprzód powoli, potem zupełnie płynąć przestały. Umysł jej odzyskał swą trzeźwość. Spojrzała odważnie w straszne widmo swego położenia i postawiła sobie to pytanie:
— Co robić?
Hrabina zrozumiała, że brakło jej wszelkiego środka do utrzymania, że nazajutrz znajdzie się bez schronienia, bez obiadu lub noclegu...
Prawdopobnem było, że w krótkim przeciągu czasu dojdzie do tego; lecz w danej chwili nie było jeszcze tak źle jak sama przypuszczała.
Zajrzawszy w portmonetkę, o której wołoch widocznie zapomniał, gdyż nienaruszona pozostała w jej kieszeni, znalazła w niej banknot tysiącfrankowy i dwadzieścia ludwików.
Z sumą tą, jakkolwiek niewielką dla hrabiny przyzwyczajonej do zbytków, można było żyć przez pewien przeciąg czasu. Sprzedawszy zaś zegarek, część bielizny i garderoby, podwoiłaby tę sumę. Po wyczerpaniu jej jednak, co zapewne prędko nastąpić mogło... co dalej?
Blanka, oddajmy jej tę sprawiedliwość, nie myślała nawet o udaniu się na policyą, by zaskarżyć Gregorego i zatelegrafować na wszystkie strony w celu schwytania bandyty uciekającego z jej pieniędzmi.
Młoda kobieta byłaby wołała umrzeć z głodu natychmiast, niż ogłosić swą hańbę mówiąc całemu światu: Byłam kochanką złodzieja!
Należało naprzykład bez straty chwili, jak to już było jej zamiarem, opuścić dom zamieszkiwany, dotąd przez siebie, którego wygórowane komorne pochłonęłoby niebawem skromne jej fundusze.
Ale gdzie się udać?
Powrócić do Francyi? Pani de Nancey zaniechała już tego zamiaru. Coby robiła bez grosza w tym Paryżu, który olśniewała dawniej zbytkami? Z jakiego rodzaju pracy mogłaby żyć? Miałaby zostać jak dawniej nauczycielką, pod przybranem nazwiskiem ukrywając burzliwą przeszłość? lub iść w ślady: Jenny Ouvrière (Janiny wyrobnicy) zadowolonej zawsze — i kontentującej się małem?
Blanka nie miała żadnego powołania do tych zajęć, a zresztą, wiedziała dobrze, że wyrobnica której przez nawyknienie praca idzie łatwo, z trudnością zarabia zaledwie na skromne pożywienie!
Więc co robić?...
Przyszła jej myśl którą odepchnęła zrazu, lecz później w czyn zamieniła.
Dlaczegoby nie miała grać, znajdując się w Baden, w mieście gry?
Wiedziała jak Gregory wracał najczęściej do domu z pełnemi kieszeniami złota i banknotów, zyskanych niespełna w dwie godziny. Któż wie czy kapryśny los nie pozwoli jej, jeżeli już nie zdobyć sobie na nowo majątku, to przynajmniej zaopatrzyć się w środki pozwalające czekać bez obawy o jutro?...
Jakkolwiek chwiejna to była nadzieja, hrabina w przewidywaniu jej czuła się nieco pokrzepioną.
Ileż to ludzi bawiąc się mrzonkami, miało czas dojść do szczęścia rzeczywistości.
Blanka zapłaciła ludziom zasługi, należność za mieszkanie, posłała po dorożkę, na którą zabrano kufry i kazała się zawieść do drugorzędnego hotelu, w którym ceny numerów były przystępniejsze.
Za dwadzieścia jeden talarów tygodniowo, dostała dwa pokoiki na drugiem piętrze z balkonem i wprowadziła się tam.
Przyniesiono jej do mieszkania skromny obiadek, którego, będąc naczczo od dnia poprzedniego, bardzo potrzebowała. Wieczór spędziła w domu, gdyż utrudzona strasznemi przejściami następującemi szybko po sobie, o wyjściu i myśleć nie chciała.
Nazajutrz dopiero ku wieczorowi przywdziała skromną lecz gustowną tualetę i w chwili w której tłum graczy gromadził się koło stolików „trente et quarante, i rulety, weszła tam także. Zjawienie się jej w salonie gry wywołało wrażenie uwielbienia, które łatwiej zrozumieć niż opisać.
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka znajdujące się tam już oddawna, grały ciągle nieszczęśliwie, upierając się walczyć do upadłego z niepowodzeniem. Grube sumy przeszły już z rąk ich do banku i maluczko, a wystawione były na niebezpieczeństwo, jednej cnota... a drugiej klejnoty.
Zauważono dnia poprzedniego nieobecność najpiękniejszego z graczy w Badenie, mniemanego baroneta Sir John Snalsby, de Snalsby House.
Skoro ukazała się Blanka, piękna, zręczna i nad wszelwyraz powabna, mimo niezmiernej bladości cery, szmer przebiegł salony. Gracze pytali siebie wzajemnie:
— Co to za piękna nieznajoma?
— Lady Snalsby — odpowiedział ktoś, który tydzień temu, widział ich przypadkiem przybywających z Berlina i wysiadających na dworcu kolei.
— Nigdy w życiu! — odrzekły jednocześnie Szmaragdowa czarodziejka i panna Maximum, które od ostatniej sceny stały się względem sobie najlepszemi przyjaciółkami, to hrabina de Nancey. Paryżanka po zerwaniu kontraktu...
Imię hrabiny przebiegło z ust do ust z szybkością iskry elektrycznej.
Incognito Blanki jak widzimy, nie trwało nawet pięciu minut.
Młoda kobieta zmieniła swój bilet bankowy na pięćdziesiąt sztuk złota.
Usiadła do stolika „trente et quarante:“ bez wielkich namysłów stawiała pod kartę co jej podsunęło natchnienie. Natchnienie do szczęśliwych nie należało bynajmniej, gdyż nie wygrała ani razu, skoro zaś po paru godzinach niebezpiecznej z losem szermierki powracała do swego hotelu, sakiewka jej skromna lżejszą już była o piętnaście ludwików.
Nazajutrz było różnie; hrabina przegrywała i wygrywała na przemian. Rezultat zaś wieczora był taki, że nie poniosła ani straty, ani zysku.
Następnych dni powtórzyła się ta sama historya, fatum jednak brało górę, gdyż w krótkim czasie pięćdziesiąt ludwików zeszło do dwudziestu, jakkolwiek była już chwila, w której pani de Nancey miała ich sto pięćdziesiąt.
Niepewne takie szczęście zapala zazwyczaj najchłodniejszych, to też hrabina w padała bezwiednie w gorączkę. Zdawało jej się co moment, że już staje się panią, marzonej zwykle przez graczy, fortuny.
W Baden wiedzieli już wszyscy, że baronet John Snalsby znikł dla nieznanych przyczyn i że pani de Nancey pozostała sama.
Ładna kobieta „po zerwaniu kontraktu,“ jak dobrze wyraziły się dwie paryżanki, przepędzające wieczory przy kartach, wzbudza u mężczyzn ograniczony bardzo szacunek. Kto chciał, mógł starać się podobać hrabinie. Najpowabniejsi goście Salonu gry, usiłowali zwrócić uwagę jej na siebie. Bukiety i listy napływały do skromnego hotelu, który ona osobą swoją olśniewała.
Obojętna i pogardliwa, Blanka udawała, że nic nie widzi i nierozumie... Zajmowała się tylko grą. Jeżeli przypadkiem odezwał się ktoś do niej, dawała odpowiedź oschłą i wyniosłą, w obec której niebezpiecznie było rozpoczynać na nowo. Darła listy nieczytając ich, a kwiaty odrzucone przez nią, zawalały hotelowe biuro.
Powiedzieliśmy wyżej, że pozostało jej całego majątku dwadzieścia ludwików.
Przegrała jednego wieczoru w dziesięciu stawkach.
Nazajutrz kazała przywołać sobie żyda tandeciarza, który nabył od niej zegarek i całą prawie garderobę. Tym sposobem stała się znów posiadaczką jakichś tysiąc pięćset franków, z których zapłaciwszy mieszkanie za tydzień, poszła grać, przysięgając sobie, że będzie ostrożną. Po upływie godziny wysunęła się blada jak widmo, nie posiadając już nic prócz pięciu franków zachowanych w bocznej kieszonce portmonetki.
Po chwili namysłu weszła śmiało do aptecznego sklepu, którego czerwone, niebieskie i zielone słoje oświetlały ulicę. Położywszy na kantorku ostatnią pięciofrankówkę, rzekła stanowczym bardzo głosem:
— Proszę pana o flaszeczkę laudanum...


XVI.
W którym zjawia się znana już osobistość.

Aptekarz spojrzał nie bez zadziwienia na młodą i piękną kobietę, strojnie ubraną, bladą niezmiernie, lecz spokojną przytem zupełnie.
Nic istotnie nie zdradzało w fizognomii Blanki tego wzburzenia, które towarzyszy prawie zawsze zamiarowi samobójstwa, lub zbrodni.
Zażądała trucizny w sposób najprostszy, jakby syropu gumowego, lub szlazowego ciasta.
Sądząc, że ją nie dosłyszano, lub nie zrozumiano, pani de Nancey powtórzyła żądanie.
— Nie wiem, czy wiadomo pani — rzekł dobrą francuzczyzną właściciel sklepu — że laudanum jest substacyą bardzo niebezpieczną.
— Wiem panie.
— Ma pani receptę od doktora?
— Nie panie.
Bądź pani łaskawą powiedzieć mi przynajmniej, do jakiego użytku potrzebujesz tego laudanum.
— Cierpię od jakiegoś czasu na bezsenność... Otóż chcę użyć parę kropel opium, by snem pokrzepić nieco siły...
Tłomaczenie się, było uspakajające.
We Francyi, prawo, a przynajmniej przepisy policyjne zarządzające apteką, zabraniają stanowczo sprzedawać trujących substancyj każdemu, kto nie przedstawi formalnej recepty od doktora.
W Niemczech przepisy te nie egzystują, lub źle są strzeżone!
Kiedy autor tego opowiadania, wzięty przez prusaków w grudniu roku 1870, miał smutny zaszczyt być przewiezionym do Bremen jako zastaw, miejscowy aptekarz sprzedał mu laudanum bez najmniejszej trudności i nie zapytał go nawet na co takowy potrzebuje.
Pani de Nancey równie była szczęśliwą.
Aptekarz nie podniósł więcej tej kwestyi, nalał do flaszeczki ciemno-brunatnego płynu o cierpkiej sui generis woni, i zatkał, zapieczętował, przylepił etykietę, owinął w niebieski papier i podał ładnej swej klijentce, mówiąc:
— Pięć do sześciu kropel w szklance ocukrzonej wody, kładąc się spać. Mam nadzieję, że używszy tej dozy, będzie pani dobrze spała. Użycie większej ilości jest już niebezpiecznem, a całą flaszeczką można otruć sześć osób. Bądź pani zatem ostrożną...
— Dziękuję panu, zastosuję się do przepisu — odpowiedziała hrabina i wyszła ze sklepu.
Pewna osobistość o powierzchowności, która nie miała w sobie nic tajemniczego, znajdowała się tego wieczoru w salonie gry, mając ciągle na oku panią de Nancey, podczas gdy ta walczyła zawzięcie z losem i pobitą przezeń została.
Skoro wyszła z sali, postępował za nią tuż, a przylepił twarz do szyby aptecznego sklepu w ciągu sceny którą tylko cośmy opisali.
Osobistością tą był mały okrągły człowieczek, jasny blondyn, pretensyonalnie ubrany w spodnie szaro-perłowego koloru i ciasny surdut czarny, wyciągnięty na kształt gorsetu na wypukłej jego figurze.
W dziurce od guzika miał mieniącą wstążeczkę przypominającą odcienia tęczy.
Pani de Nancey trzymając w lewem ręku flakonik, udała się ku zamieszkiwanemu przez siebie hotelowi.
Mały człowieczek znów za nią poszedł, wyciągał jak mógł najlepiej krótkie swe nogi i tak przyspieszył kroku, że w niespełna trzy sekundy dogonił ją.
W tej też samej chwili zdjął nowiuteńki kapelusz jedwabny, odkrywając nagą i świecącą czaszkę, okoloną dziwacznie dwoma kosmykami rudawych włosów i rzekł zginając kark:
— Pani hrabino, mam honor upaść jej do nóg.
Blanka zadrżała, zwolniła kroku prawie bezwiednie i spojrzała nań ciekawie. Zdawało jej się, że zna głos mówiącego.
I nie myliła się.
— Pan baron! — zawołała.
— Ten sam pani hrabino, i nad wyraz szczęśliwy, że w tak krótkim czasie pobytu swego w tem mieście ma już sposobność złożenia pani swej czołobitności...
I Herr baron von Hertzog — gdyżto był on — skłonił się znowu kładąc rękę na sercu.
Blanka, dla której jak wiemy osobistość ta nie była wcale sympatyczną, która zresztą nie miała usposobienia do rozmowy, oddała mu ukłon i przyspieszyła kroku.
Pan de Hertzog nie chciał wcale zrozumieć tego niemego ukłonu, a postanowiwszy rozmawiać dalej, nawet wbrew woli młodej kobiety, poruszył się z miejsca jednocześnie, i niebawem chód swój z jej zrównał chodem.
— Pani hrabina — rzekł — zażartowała z nas w Berlinie, w sposób najrozumniejszy, najdowcipniejszy, najweselszy. Nie gniewamy się jednak na nią za to... Wiemy, że osobie tak pięknej wszystko wolno, wszystko co się zowie, z wyjątkiem atoli nieuleczalnego i złowrogiego szaleństwa, któreby pogrążyło w żałobie najserdeczniejszych przyjaciół pani hrabiny...
To mówiąc baronik ze zręcznością prestidigitatora wyrwał z rąk Blanki flakonik laudanum, rzucił go na bruk i strzaskał obcasem eleganckiego swego bucika.
— Panie! — krzyknęła młoda kobieta unosząc się z gniewu. — Coś pan uczynił?...
— Zdobyłem sobie prawo do wdzięczności pani, przerwał prusaczek.
— Po mojej wdzięczności?... — szepnęła Blanka zdumiona.
— Zapewne! bo ratuję pani życie... szacowne życie, które chciałaś przeciąć w samym kwiecie! Pozwoliłem sobie uczynić to i chlubię się takim czynem?
— Kto panu powiedział?
— Nikt... Byłem tego wieczoru w salonie gry... Widziałem jakieś pani stawiała ostatniego ludwika na czerwoną. Nie ma pani pojęcia jak twarz kobiety jest wymowną, gdy stawia ostatniego ludwika... a zwłaszcza gdy go przegrywa! Wtedy powzięłaś pani ten szalony zamiar... Czytałem to z twarzy i z oczów jej... Udałem się za panią... Przytknąłem nos do szyby, podczas gdyś kupowała truciznę... było to laudanum... Czujesz pani woń jego? To nie dobre, zapewniam, a podobno cierpi się okrutnie przed śmiercią po zażyciu tego specyfiku! Boże! co za szaleństwo! Szczęście tylko, że znalazłem się tu w porę i nie dopuściłem go.
— Ej, mój panie — rzekła Blanka z goryczą. — Któż ci powiedział, że jutro nie uczynię tego samego?
— Nie uczynisz pani, gdyż tego nie będzie potrzeba. Znam położenie pani...
— Pan! — rzekła Blanka — to nie podobna!
— Zaraz będę miał honor dowieść jej tego... Przybywszy dzisiaj do Baden, liczyłem na pewno, że tu panią zastanę... i to samą. Nagły odjazd baroneta John Snalsby, lub hrabiego Ladonoff, jeżeli pani wolisz, albo raczej Wołocha Gregorego, porzucającego panią hrabinę de Nancey, nie był dla mnie tajemnicą...
— Co!... jęknęła młoda kobieta przestraszona — i to, pan wiesz także!
— Oh! wiem daleko więcej! — odrzekł tryumfująco von Hertzog — i jeżeli pani chcesz, opowiem ci całą historyę zręcznego hultaja, który cię podszedł. Nigdy księciem nie był, sądzę, że się pani tego domyślasz po trochu, gdyż jeżeli się nie mylę, musiał okraść ją uciekając!... Pani hrabino, wierzaj mi, że my niemcy mamy dobrą policyę...
Blanka słuchając pana von Hertzog, zwiesiła ciężącą jej głowę na piersi.
— Zatem panie baronie — rzekła — skoro wiesz tyle, powinieneś zrozumieć, że nie mogę żyć!...
— Dlaczego?
— Ah! nie zmuszaj mnie pan do powiedzenia tego...
— Ja więc powiem za panią... Sądzisz, że jesteś pozbawioną środków do życia, i chcesz umrzeć... Ależ środki do życia znaleźć można zawsze i to niewyczerpane, kiedy się ma przyjaciół.
— Ja ich nie mam...
— Przeciwnie pani hrabino... Ja pierwszy...
— Pan się mienisz być moim przyjacielem?! pan!... A to z jakiego tytułu?
— Z bardzo szlachetnego, wierzaj mi pani!!! Moja sympatya pełna szacunku nie kompromituje jej... nie zobowiązuje do niczego... Pozwalam sobie tylko przyjść pani z pomocą w nieszczęściu... Przejście to smutne nie będzie długotrwałem... mam takie przeczucie... Weź pani mój pugilares do rozporządzenia, albo pozwól bym ci otworzył kredyt u jednego z tutejszych bankierów.
— Panie — zapytała Blanka patrząc prosto w oczy von Hertzog — mamże widzieć nową obelgę w propozycyi pańskiej?
— Boże uchowaj, nic w świecie niesprawiedliwszego nie mogłoby mnie spotkać...
Przypominam sobie rozmowę jakiej wysłuchać musiałam w Berlinie i przyznasz pan...
— Nie pani! — przerwał prusaczek. — Nie, nie przyznaję! Jak wtedy mówiłem, tak utrzymuję i dzisiaj, że zaszło pomiędzy nami wielkie nieporozumienie... Źle pani zrozumiałaś zamiary, jakie jego ekscelencya miał względem niej... Nie było w nich nic uwłaczającego...
— Jednakże...
— Przyznaję, że pozory... Ależ pozory mylą często... Wiedząc, że jesteś tak ładną, powabną i pełną wdzięku, sądzisz pani bardzo naturalnie, że piękność twoja musi zawracać głowy, że patrząc na panią nie można nie kochać jej, kochając, nie pragnąc powiedzieć, a mówiąc nie dowieść jej tego... We Francyi tak się dzieje, ale my niemcy, jesteśmy narodem poważnym i moralnym i jeżeli uwielbiamy piękność, to w sposób całkiem platoniczny, jako arcydzieło wyszłe z rąk stwórcy... W obecności takiego arcydzieła, dusze nasze uszlachetniają się!!!
Blanka słuchała ze zdumieniem obłudnej tej mowy, z której nic a nic zrozumieć nie mogła.
— Dostojne osobistości przybędą jutro do tego miasta... — mówił dalej von Hertzog. — Pozwól mi pani przedstawić się jego ekscelencyi.
— Nigdy! — przerwała hrabina — nie, nigdy!... Widział pan, że przed chwilą chciałam umrzeć... A teraz wiedz, że żadnem złotem na świecie kupić mnie nie można!... Nie jestem do sprzedania.
— Zawsze to samo nieporozumienie! — szepnął baron jęczącym głosem. — Znajdujesz się pani o tysiąc mil od prawdy! Mamy dokładne o niej wiadomości, znamy bogactwo umysłu pani hrabiny i giętkość jej inteligencyi. Zamierzamy tedy otworzyć pani, nie w Niemczech, lecz w Paryżu, stanowisko godne jej: to znaczy świetne! Procent od trzech miljonów natychmiastowo zapewniony, a sam kapitał na własność po upływie jakiegoś czasu... Co pani myślisz o tem? Da się to przyjąć lub nie?
Pani de Nancey tupnęła nogą.
Co mi pan prawisz o miljonach? — zawołała. Przypuściwszy, że mi zostaną ofiarowane, o czem wątpię mocno, czego żądanoby odemnie w zamian za nie?
— Rzeczy najłatwiejszej w świecie... Umiesz pani przyjmować gości jak nam mówiono i to ślicznie... Kupionoby jej pałac, w którymbyś przyjmowała gości dwa razy tygodniowo, a salon pani stałby się salonem politycznym... Widzisz pani, że to nie trudno...


XVII.
Pokusa.

Rozmawiając w ten sposób, szli powoli, to prawda; lecz żółw, tak dobrze, jak zając, dochodzi nareszcie do zamierzonego celu.
Pan de Hertzog i pani de Nancey, znajdowali się już tylko o dwa kroki od hotelu zamieszkiwanego przez hrabinę.
Prusaczek zaczął kaszlać.
— Oho! dostałem kataru! — rzekł. — Ubrałem się za lekko, a wieczór jest chłodny... Pragnąłbym zaś dokończyć tej rozmowy... Racz pani hrabino zrobić mi ten zaszczyt i pozwolić wejść do swego mieszkania na dziesięć minut...
— Tak, ale bo widzisz pan — odparła Blanka zakłopotana — ja mieszkam bardzo skromnie.
— Ah! zbyteczna uwaga! — zawołał baron — cóż może znaczyć skromność mieszkania wówczas, gdy blask piękności zajmującej go czarodziejki, nadaje takowemu pozór pałacu?
— Więc proszę... — rzekła hrabina uśmiechając się pomimowoli na germańską tę grzeczność.
W pięć minut później, pan de Hertzog i pani de Nancey, przy świetle dwóch świec stearynowych, siedzieli na przeciwko siebie po obu stronach małego stoliczka, na którym sługa hotelowy zastawił herbatę.
Ciekawość młodej kobiety, jak się tego domyślamy, pobudzoną została do najwyższego stopnia. W skrytości ducha przyznawała sobie, że istotnie prusaczek nie wyglądał na złego człowieka. Któż wie, czy w Berlinie nie źle go zrozumiała i nie za surowo osądziła? W każdym razie należało mieć się na baczności przed zbyt szybkiemi wrażeniami.
— Panie baronie — rzekła rozpoczynając pierwsza przerwaną rozmowę. — Przed chwilą mówiłeś pan o salonie politycznym?
— W którym byłabyś pani królową, a do tego miałyby wstęp najdostojniejsze osobistości z dyplomacyi, administracyi, senatu i ciała prawodawczego.
— I za to — wykrzyknęła niedowierzająco Blanka — proponowanoby mi stopięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu?...
— Powiększonoby nawet tę cyfrę, gdyby się okazała za małą... Prócz tego w danym czasie, kapitał, to jest trzy miljony, przeszedłby na zupełną własność pani hrabiny... zdaje mi się, że uczyniłem już wzmiankę o tem.
— A jakaż rola przypadłaby mojej osobie w tym salonie?
— Rola, pani domu, z rozumem, wdziękiem i pięknością, z którą, nikt nie ośmieliłby się rywalizować... Rozmawiałabyś pani dużo... Słuchałabyś jeszcze więcej...
— I to wszystko? — Najzupełniej, prócz jednego maleńkiego szczegółu...
— Jakiego?
— Najdostojniejszy człowiek stanu w niemczech, przywiązuje wielką wagę do ruchów politycznych, jakie odbywają się w najcelniejszych miejscowościach Europy. Otóż prosiłby panią, abyś mu po każdem przyjęciu, przesłała kilka not napisanych z tym wdziękiem, jaki eleganckie i ładne pióro pani musi posiadać w najwyższym stopniu...
— W jakim znaczeniu? — zapytała hrabina.
— W znaczeniu czysto politycznem, o tem, co zajmującego mówić będą pomiędzy sobą znaczni goście pani salonu. O tem zwłaszcza o czem się rozmawia poufnie przy kominku, lub też we framugach okien pomiędzy dwiema filiżankami herbaty... Jego ekscelencya lubuje się przedewszystkiem w oglądaniu odwrotnej strony dyplomatycznego medalu...
— Hola! — krzyknęła Blanka — ależ to pan mówisz mi po prostu o sprawozdaniach policyjnych! Proponujesz mi ni mniej ni więcej, jak szpiegowskie rzemiosło!
Baron de Hertzog uśmiechnął się przychylnie kurcząc ramiona, jak to było jego zwyczajem.
— Ah! pani hrabino — odrzekł najsłodszym głosem kładąc rękę na sercu. — Jakichże szkaradnych, jakich okropnych używasz pani wyrazów, dziwię się, że one z ust tak pięknych wychodzą! W czemże korespondencya o której mowa, świetna, rozumna, prowadzona najpiękniejszą w świecie ręką, na wonnym i herbowanym papierze, może być podobną do ohydnej rzeczy, jaką zwią sprawozdaniem policyjnem? Słuchasz pani co mówią w twoim salonie głośno, bez tajemnicy i powtarzasz to. Gdzież tu jest szpiegostwo? Kto żąda od pani sekretu? Nikt. Dlaczegóż więc zachowywać go? Dzienniki posiadają swoich reporterów, którzy uwiadamiają ich o wszystkiem co się dzieje w świecie; powtarzają to publiczności, a najlepiej poinformowane, najwięcej mają wziętości. Czy widzi pani w tem najmniejszy ślad szpiegowstwa? To czego żądają od pani, mogłoby się nazywać reporteryą publiczną... reporteryą przynoszącą jej pięćdziesiąt tysięcy talarów rocznie! Pozycya nie do odrzucenia!
Pani de Nancey, jeżeli nie zupełnie przekonana, to zachwiana przynajmniej w zasadach argumentacyą barona, nie buntowała się już, ale zdawała się namyślać.
Pan de Hertzog, rzekł znowu:
— Trzebaż mówić pani hrabinie, że to urzędowe znoszenie się, nie może przynieść nikomu najmniejszej szkody? Zanadto posiadamy moralności, wierzaj mi pani, abyśmy mogli kusić się o wystawienie na próbę patryotyzmu jej, o którym nie wątpimy! Skrupuł byłby naturalny i uzasadniony, gdyby czyniona pani propozycya pochodziła od nieprzyjacielskiego, lub współzawodniczącego narodu. Lecz tak nie jest! Niemcy w ogóle, a Prusy w szczególności, czują dla ojczyzny pani sympatyę żywą i szczerą. Mamy dla niej równą dozę uwielbienia jak miłości, a nasze jedyne dążenie jest, stać się do niej podobnymi. Oto, co jego ekscelencya kazała mi powiedzieć pani i co zapewne zechce jej powtórzyć... Uczynisz mnie pani niezmiernie szczęśliwym, jeżeli pozwolisz oświadczyć jego ekscelencyi przychylną swoją odpowiedź. Czy mogę to uczynić?
Pani de Nancey potrząsnęła głową.
— Propozycya pańska jest bardzo ponętną, przyznaję, ale właśnie dla tego obawiam się...
— Mogęż przynajmniej mieć nadzieję, że nie odrzucasz jej pani?...
— Ani odrzucam, ani przyjmuję... Muszę się zastanowić...
— Bardzo słusznie... Jestem zresztą bardzo spokojnym o rezultat tego zastanowienia... Pani jako kobieta, rozumna, długo wahać się nie będziesz...
— Może być — szepnęła Blanka uśmiechając się...
— A teraz niech mi wolno będzie pożegnać panią hrabinę — rzekł Herr von Hertzog wstając. — Czekać zaś będę na jej rozkazy, bym znów mógł mieć zaszczyt złożyć jej moje uszanowanie... Oto adres hotelu, w którym stoję, dodał kładąc kartę na tacy. Tam znajdzie mnie pani hrabina zawsze gotowego do najuniżeńszych usług.
Prusaczek zrobił jeden z tych pięknych dygów o trzech posunięciach, sekret którego on sam tylko posiadał, ucałował z szacunkiem i pewnością wygranej rękę Blanki, wykręcił się na wysokich swoich obcasach i wyszedł z pokoju.
W niespełna minutę po jego odejściu, pani de Nancey spostrzegła, że przez zapomnienie z góry widocznie obmyślane, zostawił ładny pugilaresik skórzany, o kątach i klamerce różowej. Prawdziwy damski pugilaresik.
Otworzyła go i znalazła w nim dwa nowe banknoty berlińskie, przedstawiające sumę tysiąca talarów, to znaczy blizko cztery tysiące franków.
— Przyjmuję tę pożyczkę — rzekła do siebie młoda kobieta. Z połową tej sumy, mogę wygrać bardzo dużo! Instynkt mi mówi, że szczęście przechyli się na moją stronę, a wtedy oddam co wzięłam dzielnemu temu niemcowi, który istotnie gładkim jest człowiekiem...
Do czego zmierzają przeznaczenia istot żyjących i opowiadania romansopisarzy, tych historjografów prywatnego życia.
W chwili gdy pani de Nancey przed godziną opuszczała salon gry, zrobiła już silne postanowienie. Utraciwszy wszelkie środki do życia, nie widząc w przyszłości żadnego promyka nadziei, a nie chcąc z piękności swojej robić rzemiosła, postanowiła umrzeć.
Gdyby nie spotkanie się z baronem von Hertzog, który wyrwał jej z rąk flaszeczkę laudanum i strzaskał ją na bruku, znalezionoby nazajutrz ciało młodej kobiety sztywne od pocałunku śmierci i zsiniałe od działania trucizny.
Wtedy wszystko uległoby zmianie.
Wieść o samobójstwie rozniesiona dziennikami badeńskiemi, powtórzona przez gazety paryzkie, doszłaby do Pawła de Nancey i uczyniłaby go wolnym.
Poślubiwszy Alicyę, żyłby z nią szczęśliwy; dramat opisany przez nas nie miałby rozwiązania, Małgorzata nie zostałaby pomszczoną, chyba tylko śmiercią Blanki, jednego z morderców swoich i to może najwinniejszego....
Opatrzność, która chce aby wszystko było spłaconem, postanowiła inaczej.
Hrabina wahając się w obec nieprzewidzianej a świetnej propozycyi barona von Hertzog, czyniła to szczerze i zupełnie na seryo.
Po za tem co raniło jej serce, wzgardzoną i zdradzoną jej miłość przez Pawła po rozkosznych nocach w domku w Ville-d’Avray, Blanka zachowała jeszcze wielki zasób prawości.
Sofizmaty prusaka nie mogły zupełnie trafić jej do przekonania. Obowiązek przesyłania człowiekowi stanu not płatnych po książęcemu, a opiewających to, co miało być mówionem w jej salonie, wydawał się jej niczem innem, jak rodzajem szpiegostwa.
Córka pułkownika francuzkiego i komandora legii honorowej, oburzała się na samą myśl służenia jego ekcselencyi niemieckiej.
Czuła jednak dobrze, że w braku jakiegokolwiek innego promyka nadziei, będzie musiała wejść w umowę z własnem sumieniem.
Niechętnie powracała do zamiaru samobójstwa, skoro gdyby ją takowe prześladować miało, i udała się do salonu gry.
Napływ graczy i ciekawych był znaczny.
Pani de Nancey spostrzegła w pewnej grupie osób małego prusaczka, odpowiedziała skinieniem głowy i uśmiechem na nizki jego ukłon, i usiadła przy stoliku Czerwonej i Czarnej (Rouge et Noire).
Po upływie godziny, przegrywała ostatniego ludwika z przyniesionej sumy. Mówiąc prawdę, zamiast iść za natchnieniem, stawiała ciągle na czerwoną. Kiedy panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka stawiały na czarnę i vice versa.
Tym sposobem ładne paryżanki wygrywały dużo tego wieczoru, a pani de Nancey przegrywała.
Zgrawszy się do szczętu, powstała z miejsca i wyszła z salonu gry, ale gorączka gry zapaliwszy się w jej żyłach, przygłuszyła głos rozsądku, który jej mówił, aby poprzestać na tem...
Blanka poszła prosto do domu, wzięła i powróciła do sali.
Pan de Hertzog czekał zapewne na ten powrót. Obserwując z pod oka hrabinę, zacierał radośnie ręce dzielny niemiec.


XVIII.
Wieczór w badeńskim teatrze.

Pani de Nancey usiadła napowrót do gry, zmieniwszy dotychczasowy system, stawiała na ten sam kolor co panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka.
Rezultat zaś z tego był taki, że obie paryżanki w fatum swoje pociągnęła...
Nie zadziwimy bynajmniej naszych czytelników, gdy im powiemy, że w niespełna godzinę, hrabina przegrała wszystko. Nie pozostało jej nawet jak dnia poprzedniego, na truciznę.
Przy ostatnich nieszczęśliwych obrotach, Herr baron von Hertzog nakreślił szybko ołówkiem kilka linii, na oderwanej kartce z portfelu. Salę opuścił w chwili, w której Blanka kompletnie ogołocona z pieniędzy, opuszczała swe miejsce. Wsiadł do powozu który nań czekał u drzwi i odjechał wyciągniętym kłusem.
Skoro w kwadrans później pani de Nancey przestępowała próg hotelu, jeden, ze służących oddał jej kopertę, którą jak mówił co tylko przyniesiono.
Wszedłszy do pokoju, Blanka otworzyła tę kopertę i przeczytała co następuje:

„Pani hrabino!

„Fatalność ciężyła uporczywie nad panią tego wieczoru, ale najniższy jej sługa śmie pokornie błagać, abyś się pani niczem nie martwiła. Mniejsza o przegrane pieniądze. Pieniądze te były bezużyteczne.
„Nieograniczony kredyt otwartym jest dla pani w niegodnem mieszkaniu, które sobie wybrałaś.
„Wydano rozkaz w biurze hotelowym, aby załatwiano wszelkie rachunki pani, jakiej by one nie były doniosłości i pokrywano wszelkie koszta jakie uzna pani za stosowne robić.
„Mam zaszczyt dołączyć przytem lożę na przedstawienie, które jutro ma dać trupa francuzka w badeńskim teatrze i najpokorniej prosić panią, abyś raczyła obecnością swoją zaszczycić to przedstawienie. Bądź pani najzupełniej pewną, że nikt nie ośmieli się wejść do jej loży.“
Poniżej umieszczoną była formuła najprzesadnieszych czołobitności i podpis barona von Hertzog.
List ten pisany ołówkiem, zawierał istotnie kupon do loży, noszący datę dnia następnego.
Pani de Nancey nie wahała się.
— Pójdę — rzekła — odtąd muszę chcieć wszystko, czego zechce ten człowiek... Przyszłość moja jest w jego rękach, gdyż teraz nie mam już odwagi umrzeć...
Blanka poddawała się fatalnie tej demoralizacyi, jaką gorączka gry pociąga za sobą — bo gra, wierzajmy w to, jest rodzajem rozprzężenia nieporównanej siły.
Znajomość rzeczywistej wartości pieniędzy zaciera się, gdy się wygrywa. Złoto i banknoty płynące z szczęśliwego obrotu, sprzyjają dziewięć razy na dziesięć szalonym wypadkom i wybrykom.
Strata przeciwnie denerwuje najsilniejsze dusze, osłabia najwytrwalszą energję.
Jakżeż rzadkimi są gracze, którzyby pracą chcieli wypełniać luki zrządzone przegraną!
Nazajutrz sługa hotelowy przyszedł uprzedzić panią de Nancey, że przed zaczęciem widowiska powóz będzie czekał na jej rozkazy.
Zrobiwszy jedną z tych eleganckich tualet, które umiała nosić z takim wdziękiem, zeszła z góry.
Pański powóz dwukonny, z woźnicą i kamerdynerem w fantazyjnej liberyi, oczekiwał na nią w podwórzu i w parę minut zawiózł ją do teatru.
Trupa francuzka dawała sztukę niewydaną dotąd Teodora Barvière, śliczną dwuaktową komedyę, którą paryżanie oklaskiwali dnia poprzedniego w Wodewillu pod tytułem „Dianah.“
Wyborowa publiczność zapełniała salę. Mnóstwo ładnych kobiet w sukniach żywej i jasnej barwy, nadawały jej wesoły pozór olbrzymiego kosza kwiatów, któremu nie brakowało nic, nawet woni.
Loża pani de Nancey znajdowała się wprost urzędowej loży, w której dostojne osobistości miały zasiąść i gdzie istotnie zajęły miejsce na kilka sekund przed podniesieniem zasłony.
Blanka ujrzała wtedy, nie bez pewnego rodzaju niepokoju, sławnego człowieka stanu, o twarzy sfinksa, którego portret skreśliliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów. Tym razem jednak jego ekscelencya zajmował drugie miejsce.
Na przedzie pośrodku loży, w fotelu wybitym karmazynowem aksamitem, o złoconych poręczach, tronował wielki starzec, który się zdawał nakazywać dla siebie szacunek, co w rzeczywistości było tylko wynikiem zwierzchniej jego rangi.
Dwa kosmyki białych włosów obejmowały w koło łysą czaszkę barczystego tego starca. Gęste białe wąsy zakrywały mu prawie całkiem usta, a długie białe faworyty spadały niżej podbródka. Oczy jego blade miały wyraz chłodu, surowości, a chwilami metaliczny odblask stali. Zdawało się jakoby nigdy gorętszy promyk nie przemknął pomiędzy obwisłemi jego powiekami, czy to w sporach politycznych, czy na krwawem polu bitwy:
Nos miał zadarty, pospolity i gruby przy końcu. Twarz jego martwa nie przypominała w niczem typu niemieckiego.
W roku 1867 na wystawie powszechnej w obec dział Kruppa przysłanych z Prus, hrabina de Nancey zwąca się wtedy Blanką Lizely, widziała już tatarską tę fizognomję. To też poznała ją natychmiast; zresztą obecność człowieka stanu trzymającego po za złoconym fotelem utwierdzała ją w dokładności jej wspomnień.
Mały baronik von Hertzog, strojny we wszystkie swoje ordery i haftowany napierśnik mający dwadzieścia centrymentrów szerokości, siedział w fotelu w orkiestrze, kręcąc się ustawicznie dla zwrócenia na siebie uwagi hrabiny. Nie udało mu się to jednak.
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka, które pomimo usilnych zachodów nie mogły dostać innej loży jak drugiego piętra, (cała sala wynajętą została naprzód) wystawiały na widok krzyczące wprawdzie tualety, ale w bardzo dobrym guście, które się stały punktem obserwacyjnym dla licznych lornetek pruskich. Nie jeden oficer lub major, cnotliwy syn, cnotliwych niemiec, miał na myśli zdradę swojej Gretchen lub Doroty...
Blanka uzbrojona w maleńką lornetkę o dwunastu szkiełkach, która jej pozostała jeszcze z lepszych czasów, studyowała martwą fizognomję starca z większą ciekawością, niż na to pozwalała etykieta.
Nagle spostrzegła jak jego ekscelencya nachylony do dostojnego ucha dostojnej osobistości, szepnął słów parę. Prawie natychmiast szkła dostojnej lornety wymierzono w hrabinę z taką natarczywością, że uczuła wielkie zakłopotanie i zaczerwieniła się po uszy.
Przyglądając się tak ładnej francuzce, dostojna osobistość uśmiechnęła się pod srebrzystemi wąsami, a kiedy położył kieszonkowy swój teleskop, oczy jego zazwyczaj szklanne, zaczęły migotać fosforycznym blaskiem, jak źrenice kota w cieniu nocy.
Ta sama historya powtórzyła się ze dwadzieścia razy w ciągu przedstawienia.
Hrabina, której zakłopotanie wzrastało w miarę jak obserwowano ją w tak znaczący sposób, nie śmiała już zwrócić oczu w stronę urzędowej loży.
Widowisko skończyło się bez żadnego wypadku. Blanka niechcąc się cisnąć przez tłum, czekała z wyjściem, aż sala całkiem się wypróżni.
Wyszedłszy, spotkała się oko w oko z panem de Hertzog na korytarzu. Radosny i szczęśliwy, wypuszał pierś swą udekorowaną, muskał szapoklak, a przy każdem poruszeniu dzwonił pękiem swoich świecideł.
— Pani hrabino — rzekł. — Pozwoliłem sobie czekać na panią. Przyjm łaskawie niegodne me ramię i pozwól odprowadzić się do powozu.
Blanka nie miała powodu odmówić, więc przyjęła.
— Musisz pani być zadowoloną z wieczoru! — rzekł znów prusak. — Co za powodzenie! — Nowa sztuka jest istotnie ładna. Autor okazał w niej wiele sprytu!
— Nie myślę teraz o sztuce!... — odrzekł Herr von Hertzog. — Ładna jest, kiedy pani hrabina tak twierdzi, zresztą oklaskiwano ją hucznie... ale ja nie słuchałem... Ja mówię o innem powodzeniu... o nierównie większem bo o pani powodzeniu...
— O mojem... — zapytała Blanka. — Jakto?
— Zapewne! Jakkolwiek niesłychanie skromną pani jesteś... niepodobna abyś nie zauważyła nic! Ja widziałem wszystko, co się działo w sali. Nie straciłem ani jednego szczegółu... Aż w karku mię boli, tak nieustannie patrzyłem po za siebie na pierwsze piętro. Ah! pani hrabino, pozwól niech złożę u stóp twoich najszczersze moje powinszowania!
— A to czego, panie baronie?
— Nie domyślasz się pani ani trochę?...
— Nic a nic... tłomacz się pan jaśniej!...
— Dzisiaj nie mogę... nie śmiem. Jutro będę miał zaszczyt być u pani. Racz sama łaskawie naznaczyć mi godzinę, w której będę mógł to uczynić.
— Wszystko jedno... wiesz pan, że cały dzień jestem wolna...
— A zatem pomiędzy godziną drugą a trzecią jeżeli pani pozwoli.
— Czekam na pana.
Przy zamianie słów tych, schodzili bardzo wolno ze schodów budynku teatralnego. Pan de Hertzog wsadziwszy hrabinę do powozu, ucałował jej rękę, a w uniesieniu najwyższej swej galanterii, nawet drzwiczki zamknął za lokaja.
Jak długo widać było jeszcze latarnie, trzymał się prosto, po wojskowemu, w karnej postawie, z wydłużonemi w formie serduszka ustami i szapoklakiem pod pachą.
Skoro zaś powóz znikł na zakręcie ulicy, poprawił swoje dwa rude kosmyki, rozczochrane trochę chłodnym wiatrem północy, nakrył świecącą czaszkę, zapalił cygaro i podążył ku salonowi gry, mówiąc do siebie po cichu:
— Lola Montès nie była tak ładną, a Bawarya jest niemieckim krajem! Kto wie? Może od tego zacznie się moja fortuna, może w nagrodę za to pójdę wyżej!... wyżej!... wyżej!...
Nazajutrz, przed trzecią godziną, rządca wchodził do pokoju pani de Nancey z bukietem nieporównanej piękności.
Bukiet ten o nieprawdopodobnej średnicy, składał się z pąsowych i białych kamelii, tworzących półśrodkowe pasy z purpury i kości słoniowej, a wywierających cudowne wrażenie.
— Od kogo? — zapytała hrabina.
— Nic nie mówiono, odpowiedział rządca.
O godzinie trzeciej punkt, drzwi otworzono i oznajmiono:
— Pan baron de Hertzog.


XIX.
Księżna.

Mały prusaczek wszedł jeszcze uniżeńszy, bardziej skurczony, więcej służalczy niż zwykle.
Złożywszy niekończące się nigdy swe hołdy, zwrócił całą uwagę na bukiet stojący przed panią de Nancey.
— Ah! co za bukiet! — zawołał przesadnie. — To bukiet co się zowie! Cudowny bukiet!
Blanka przerwała szybko ten entuzjazm, mówiąc:
— Delikatniej by było, gdybyś go pan tak nie podziwiał. Przypuszczam bowiem, że pochodzi od pana.
— Pani hrabina jest w błędzie — odparł pan de Hertzog — pochodzenie jego wyżej sięga!... Nie odważyłbym się, ja chudy pachołek na prezent tak znaczący; gdyż albo mało się rozumiem na mowie kwiatów, albo też połączenie kamelii śnieżnej barwy, z ognistym kolorem powiada wyraźnie, że jest zamiar płomieniem miłości, stopić lody serca pani... Nie zdaje się pani tak jak mnie, że jest coś królewskiego w tym podarunku przysłanym z niewiadomej ręki, królowej piękności.
— Przyznam się, że nie umiem odgadywać zagadek — odpowiedziała pani de Nancey. — Niezmiernie mię pan zobowiążesz, tłómacząc się jaśniej...
Pan de Hertzog przybrał uroczystą minę.
— Tłómaczenie którego wymaga pani hrabina jest dość trudne.
— Dlaczego?
— Kiedy Sémèlè zwyczajna śmiertelnica, kochanka Jowisza, (czy to tylko była Sèmèlè?) mniejsza o to... chciała widzieć Boga w jego chwale, pośród przymiotów jego wszechmocności, nierozsądna pochłoniętą została zbyt silnym ogniem, który otaczał bóstwo jej kochanka... Podobny los mógłby spotkać panią hrabinę, jakkolwiek prawda, że jesteś półbóstwem...
— Do czego zmierza ta mitologja? — zapytała Blanka uśmiechając się. — Panie baronie, powróćmy na ziemię...
Uroczysty rozstrój pana von Hertzog podwoił się.
— Panią czeka najwyższe przeznaczenie — szepnął — by kiedy raczyła przypomnieć sobie, że ja miałem zaszczyt być pierwszym szczeblem, po którym pani dosięgniesz szczytu wielkości?...
— Rozumiem pana coraz mniej... Jakiej że to ja wielkości dosięgnę w tym salonie politycznym, o którym mówiliśmy kiedyś!
Mały baronik przybrał minę niesłychanie pogardliwą.
— Nie o tem już mowa! — odrzekł — oh! bynajmniej... teraz idzie o co innego.
Hrabina tupnęła nogą niecierpliwie. Rozciągła gadanina prusaka denerwowała ją do najwyższego stopnia.
Pan de Hertzog zmiarkował to, gdyż dodał spiesznie.
— Dostojny wzrok spoczął na pani... Nieporównane wdzięki jej, głębokie wywarły wrażenie na dostojnem sercu... Wczoraj podczas widowiska, wszystkie damy znajdujące się w sali, były o panią zazdrosne i to nie bez powodu! Czy pani hrabina rozumie teraz?
— Zaczynam...
— Od pani tylko należy zostać królową...
— Z lewej ręki... — przerwała Blanka.
— Racz pani przypomnieć sobie jaką rolę odgrywały w jej kraju królowe z lewej ręki! Agnieszka Soler, piękna Gabriela, Mantespan, la Valiére, są to figury nieśmiertelne, podziwiane w całym świecie. Nie mówiąc już o tem, że to otwiera drzwi do marzeń chciwych honorów, które w nieprzewidzianych chwilach stają się rzeczywistością. W naszych Niemczech, pani hrabino, związek morganatyczny, to bardzo poważna instytucya.
— Ale nie dla panujących żonatych...
— Każdy żonaty może zostać wdowcem!... Otóż, pani jesteś za piękną i za nadto zręczną, by nie umieć wywrzeć wpływu na starym Jowiszu, wpływu niezmiernego i trwałego, któremu nie powinna stanąć na przeszkodzie żadna przeciwna wola, żadna dworska intryga... Od pani zależy umieć panować nad królem; to zaś, pani hrabino znaczy, być podwójną królową...
Blanka potrząsnęła głową i rzekła drwiącym głosem.
— Zadziwiasz mnie, panie baronie! Wczoraj byłeś moralniejszym.
— Dziś jestem taki sam, pani hrabino — odparł żywo von Hertzog. — Tak, jestem i będę zawsze moralnym... Nasze Niemcy wielkość swoją zawdzięczają tylko moralności! My niemcy jesteśmy moralni, bardzo moralni, ale protestanci... Biblję czytamy inteligentnie i czerpiemy z jej źródła dobre przykłady jakich nam potrzeba. Sara, prawa małżonka była wiekową i za mało powabną. Bóg nie sprzeciwiał się temu, aby patriarcha rozmiłował się w pięknej Agarze... Otóż dostojna połowa dostojnej osobistości przestała być młodą. Wnioskuj pani hrabina ztąd, co zechcesz.
Pani de Nancey cofnęła się myślą w te czasy, kiedy zastęp kokodesów tworzył gończy jej szwadron'Tekst pochyłą czcionką i rzekła do siebie po cichu, tą malowniczą formą, którą mały d’Albam usiłował wprowadzić w modę:
— Hultaje ci niemcy! słowo honoru! co za spryt! Ich moralność z lewej ręki ma znakomite znaczenie!
Wspomnienie to wywołało uśmiech na usta hrabiny, co widząc prusak, pomyślał iż wygrał już sprawę i rzekł z pośpiechem:
— Mówiłem o przyszłości, bo marzenie o wielkich dostojeństwach, które w bardzo krótkim czasie może się ziścić, powinno powstać w duszy tak wielkiej jak pani. Milczeniem również zbyć nie mogę natychmiastowych korzyści, powstających z położenia tak świetnego i tak słusznie zazdroszczonego... Korzyści te są nie obliczone: Najprzód objęłabyś pani wysokie stanowisko... Wszak Lolę Montes baletniczkę zrobiono jak pani wiadomo, hrabiną de Lansfeld... Czyż nie łatwiej umieścić książęcą koronę na cudownych włosach hrabiny de Nancey?... Któż mógłby się temu dziwić? Już wielka dama, stałabyś się pani jeszcze większą.. To bardzo naturalne i rozumie się samo przez się!... Teraz druga strona medalu: Tak we Francyi jak tutaj, nie posiadasz już pani żadnego majątku... Fałszywy książę zabrał wszystko... Mieliśmy nawet ochotę kazać go aresztować w drodze, było to możebnem, ale — widzi pani jak daleko sięga moja prawdomówność! Woleliśmy pozostawić rzeczy tak jak są, bo to dogadza naszym projektom... Otrzymasz pani dobra książęce... Będziesz pani właścicielką włości, z których nikt w świecie, gdyby się nie wiem co stało, nie będzie miał prawa ogołocić jej... Będziesz pani bogatą, przyjmowaną u dworu, otoczoną, pieszczoną, obsypywaną przyjemnościami i szanowaną, wierzaj mi pani... Pozwolę sobie dodać, że aby odrzucić coś podobnego, trzebaby być szaloną... pani hrabina zaś nią nie jesteś!...
Blanka słuchała w zamyśleniu podczas gdy pan de Hertzog, któremu własne wyrachowanie dodawało werwy gaskońskiej, migotał przed nią fałszywymi blaskami.
Gdy dokończył, pochyliła głowę na piersi i milczała przez kilka minut, mówiąc sama do siebie:
— Postanowiłam żyć, bo nie mam już odwagi tej z jakiej potrzebaby umrzeć. Cóż mię czeka w przyszłości? Nędza i upokorzenie. Czemże jestem? Kobietą upadłą, cudzołożnicą, która uciekła z pod małżeńskiego dachu, a którą okradł przypadkowy kochanek. Zostać na powrót uczciwą czy podobna? Próbować nawet nie warto. Któż mię już uszanuje? Nikt. Przeszłości zatrzeć nie łatwo. Noszę na czole piętno niczem nie obmytej plamy! Straciłam honor, którego nikt w świecie nie jest już wstanie mi powrócić! Wstyd już tylko przedemną, niechże przynajmniej będzie pełen blasku! Człowiek ten miał słuszność przed chwilą; trzebaby być szaloną aby odmówić! Byłam kochanką złodzieja... Zostając kochanką króla, podniosę się tylko!..
Pani de Nancey odrzuciła głowę do góry i spojrzała na pana de Hertzog.
— No więc! — zawołał z gorączkową ciekawością — czy zastanowiła się pani hrabina?
— Tak jest.
— I Cóż?
— Postanowiłam zostać księżną.
Słysząc tę przychylną odpowiedź prusak poczerwieniał z radości, a raczej zsiniał Była obawa przez chwilę aby nie dostał apopleksyi, że jednak był zdrów, prędko przyszedł do siebie, przesunął palce pomiędzy grubą swą szyją a białym krawatem, przyłożył rękę do serca, pokłonił się aż do ziemi, i rzekł:
— Wieczór o godzinie dziewiątej, będę miał zaszczyt przyjść do „księżnej pani“ na filiżankę herbaty — tytuł wymówił z naciskiem — nie przyjdę sam... księżna pani pozwoli mi przedstawić sobie gościa, którego nazwisko przez szacunek wymienić nie śmiem.
Blanka dała znak przyzwalający, a pan de Hertzog, pożegnawszy się podług wszelkich formułek ceremoniału, wyszedł stąpając po obłokach i wyobrażając sobie, że jest już ministrem.


∗             ∗

Podczas gdy scena ta odbyła się pomiędzy prusakiem a hrabiną, człowiek stanu o twarzy sfinksa przechadzał się wielkiemi krokami po swoim apartamencie, z namarszczoną brwią i pochmurnem czołem.
Ta nowa intryga niepodobała mu się wcale. Zrobić z pani de Nancey szpiega na żołdzie pruskim i owszem; ale uczynić z niej faworytę, to go niepokoiło. Jak można pozwalać na jakikolwiek inny wpływ, prócz na swój? wpływ francuzki? wpływ, który w miarę wzrostu mógłby się stać niebezpiecznym? Niepodobna!.... Ale jak przeszkodzić najwyższej woli?
Nagle ponura twarz jego ekscelencyi wypogodziła się, a brew zmarszczona przed chwilą, rozsunęła się. Uśmiech skurczył wargę przed gęstym i twardym wąsem. Rozwiązanie zagadki miał już na myśli.
O godzinie dziewiątej punktualnie, pan de Hertzog wchodził na schody prowadzące do mieszkania pani de Nancey. Miał towarzysza, którego szeroki kapelusz zakrywał całkiem zwierzchnią część twarzy, dolna zaś połowa znikała w podniesionym kołnierzu wielkiego płaszcza, który nie odpowiadał bynajmniej porze. Pomiędzy kapeluszem a płaszczem, zaledwie rozpoznać można było długie faworyty białe.
Pani de Nancey czekała, pełna wdzięku i powabu, do czego przyczyniało się i to nie mało, że lica jej zazwyczaj blade, pokryły się delikatnym rumieńcem, pod wpływem bardzo racyonalnej gorączki.
Spirytusowa lampka paliła się pod samowarem, filiżanki były gotowe.
Obecność lokaja była tam bowiem zupełnie zbyteczną.
Bardzo ożywiona rozmowa wszczęła się odrazu.
W tem na ulicy pod oknami powstał szmer, najprzód niepewny i harmonijny, następnie wybuchnął w pieniach narodowej pieśni pruskiej, granej przez sześćdziesięciu wykonawców z tą cudowną zgodą i harmonią, która charakteryzuje instrumentalistów niemieckich.
Muzyka badeńskich pułków, która co wieczór przed urzędową galanteryą dawała rodzaj koncertu w pałacu, na wprost sypialni dostojnej osoby, dowiedziała się w mieście, że tego wieczoru taż dostojna osoba jest na herbacie u ładnej kobiety na drugiem piętrze w podrzędnym hotelu[2].
Nieopodal zaś ztamtąd, jego ekscelencya, w kasku o czerwonej przepasce, w ciemnym uniformie, słuchał i uśmiechał się...


XX.
W Paryżu.

W chwili cofnięcia się w tył dla połączenia się w Berlinie z hrabiną de Nancey i wołochem Gregorym, jak również dla podążenia za nimi do Baden, Pawła i Alicyę pozostawiliśmy w Paryżu, gdzie ukrywali miłość swoją w willi zasłoniętej wielkiemi drzewami lasku Bulońskiego i gdzie głębokim oddychali spokojem.
Zdrowie młodej dziewczyny, wstrząśnione północnemi wiatrami na wybrzeżu Oceanu, podczas zimy spędzonej w Bretanii, wzmocniło się i usunęło wszelką obawę.
Odzyskiwała ona z dniem każdym dziecinną prawie wesołość swego charakteru.
Wzrok stawał się coraz mniej zamyślonym, uśmiech coraz mniej smętnym.
Miała lat siedemnaście. Kochała. Była kochaną.
Sam zaś Paweł de Nancey czuł się zupełnie szczęśliwym. Żył tylko dla Alicyi. Prócz Alicyi nic dla niego nie istniało na świecie.
Pewnego poranku spostrzegł z niewypowiedzianą trwogą, że młoda dziewczyna miała czerwone oczy.
— Dziewczę najdroższe — rzekł uścisnąwszy namiętnie małe jej rączki i pozostawiwszy je w swych dłoniach — tyś płakała?
Alicya nie umiała kłamać.
— Prawda — odpowiedziała wspierając ładną swą główkę na ramieniu Pawła — płakałam.
— Masz jakie zmartwienie?
— Tak jest...
— O cóż ci chodzi?
— Sumienie wyrzuca mi, że jestem niewdzięczną i okrutną.
— Niewdzięczną i okrutną, ty, moja Alicyo! — zawołał Paweł. — Względem kogo, dziecię moje ubóztwiane?
— Względem tych, którzy kochali mnie przed tobą, którzy otaczali mnie głęboką, nieskończoną czułością, o którą zazdrosnym być nie powinieneś... względem zacnych tych istot które opuściłam, którzy nie wiedzą co się ze mną dzieje, a którzy płaczą teraz po mnie, jak gdybym umarła... Niestety mają słuszność. Czyż istotnie nie umarłam dla nich?
— Luba moja — odpowiedział hrabia wzruszony mocno — ja sam winien wszystkiemu jestem i wiesz dobrze, że niewdzięczność twoja pozorna, mnie tylko przypisaną być może. Co mogłaś zmienić, biedna Alicyo, w położeniu jakie ci zgotowałem?
— Pawle — szepnęła młoda dziewczyna — Pawle, oni tam cierpią.. Pomyśl sam! Przez tyle lat byłam szczęściem domowego ich ogniska, nadzieją na przyszłość... Teraz są sami... całkiem sami i smutni. Sądzą, że zapomniałam o nich. Ah! gdyby przynajmniej dowiedzieć się mogli, do jakiego stopnia są w błędzie!...
— A czy jest sposób przekonać ich o tem?
Alicya dała znak ręką potwierdzający!
— Jaki? — rzekł znów pan de Nancey.
Alicya wysunęła delikatnie ręce z rąk swego kochanka, przystąpiła do małego biurka fornirowanego i otworzyła szufladkę w której znajdował się list napisany, lecz niezłożony. Wyjąwszy go, powróciła do Pawła mówiąc:
— Ty jesteś panem moim, nie powinnam mieć innej, prócz twojej woli. Pozwól mi wysłać ten list. Dowiedzą się przynajmniej, że myśl moja jest ciągle przy nich.
— Czy wolno przeczytać — zapytał hrabia.
— Co za pytanie?... Czyż ja mam przed tobą sekret jaki?...

List biednej Alicyi nie był długi, oto jego osnowa:
„Drodzy kochani krewni!

„Nie, wasza mała Alicya niewdzięczna, nie jest... Ani niewdzięczną, ani obojętną! Serce swoje przedzieliła na dwie połowy, jedna do was należy... Kocha was równie silnie jak dawniej, a może nawet więcej... Zwątpiliście o tem, zmieńcie zdanie wasze, błagam was, bo byłaby największa względem mnie niesprawiedliwość.
„Jakkolwiek bardzo zawiniłam nie przeklęliście mię, wszak prawda? Pomimo najsilniejszej woli, nie bylibyście mieli do tego odwagi... Zrozumieliście dobrze, że opuszczając was, ustąpiłam sile potężniejszej, niż słaba moja wola... Zresztą, miałamże ja swą wolę? Wszak dzieckiem byłam.
„Dziś dziecko nie istnieje już. Jestem wprawdzie starszą o rok tylko i nie bardzo doświadczoną, ale cierpiałam i kochałam, rozumiem więc doskonale co wy musieliście wycierpieć, kochając mnie tak czule.
„Przed rokiem nie znałam jeszcze wielu stron życia. Dziś patrzę na nie trzeźwo. Rozumiem i osądzam je.
„Przekląć mnie nie byliście wstanie, w to wierzę i wiem, ale trzeba uczynić coś więcej, trzeba mi przebaczyć... chociaż wyznaję szczerze, że o przebaczenie to prosić was nie śmiem.
„Opuszczając was, przysięgam przed Bogiem, który mnie słyszy, nie byłam winną, lub jeżeli tak było, nie wiedziałam o tem!... Tak nie wiedziałam!.. Inaczej nie byłabym zbłądziła!...
„Dziś mam oczy otwarte... Poznaję błąd mój i teraz dopiero winną jestem, bo szczęśliwą...
„Dlatego więc najdrożsi moi przebaczyć mi trzeba... Niewinni mogą potrzebować tylko litości... winni zaś potrzebują przebaczenia!
„Posyłam wam serce przepełnione wami i całą duszą kocham was i do końca życia kochać będę!

Alicya“

W miarę jak pan de Nancey czytał, młoda dziewczyna studyowała na twarzy jego wrażenie wywołane listem.
Zdawało jej się, że czyta w oczach Pawła głębokie rozczulenie.
— No cóż? — zapytała gdy skończył.
Hrabia wziął ją w swoje objęcia i długo cisnął do piersi.
— To, droga moja Alicyo — odpowiedział po chwili mocno wzruszonym głosem — że trzeba list ten wysłać na pocztę... Kochające dusze, wybrane serca, do których jest adresowanym, ucieszą się, wiedząc, że jesteś szczęśliwą....
— Pawle, drogi Pawle — szepnęła bojaźliwie młoda dziewczyna, śmiąc zaledwie podnieść na hrabiego wielkie swe oczy łagodne i czyste jak dawniej — czy nigdy nie nadejdzie dzień, w którym to szczęście me uzupełnisz? Dzień, w którym będzie mi wolno napisać do tych, których ukochanem byłam dziecięciem: „Kochajcie mnie już tylko... Przebaczenia już nie potrzebuję... Jestem jego żoną...
Pan de Nancey pobladł.
— Dzień ten nadejdzie!... — rzekł. — I jeżeli Bóg raczy wysłuchać gorących modłów moich, nastąpi to niedługo!!!
— Dlaczegóż się to tak opóźnia? — rzekła znów młoda dziewczyna. — Tyle już razy pytałam cię o to, nieodpowiedziałeś mi nigdy...
— I tym razem jeszcze nie odpowiem — rzekł Paweł. — Moje ukochane dziecię, moja Alicyo, błagam cię, nie pytaj mnie oto. Ranisz mi serce, a ranisz nadaremnie. Jest to smutna tajemnica... Poznasz ją, ale później, wtedy, gdy nadejdzie błogosławiona chwila, w której będę mógł naprawić wszystko... Do tej zaś pory zadawalniaj się tą pewnością, że ciebie tylko kocham na świecie, że do ciebie należę na wieki i że jedyne więzy nieprzerwane mogące łączyć dwa serca w jedno, to nie utrwalające je prawo, moje dziecko, to miłość!...
Alicya spuściła głowę, smutna i niezupełnie przekonana. Cóż to był za sekret, który z takim uporem ukrywał przed nią pan de Nancey? Na prożno starała się przebić niepokojące te cienie.
Nie pytała jednak o więcej i jak zwykle, zdała się na wolę Boską.
W parę tygodni później, zaczęły się straszne wypadki, przygotowywane oddawna w ukryciu przez Prusy. Wypadki te należą do historyi i nie powinniśmy ich naruszać, musimy jednak zaznaczyć tu kilku słów, wiążących się ściśle z faktami, jakie pozostały nam jeszcze do opowiedzenia.
Król Wilhelm obraził Francyę w osobie hrabiego Benedetti. Książe de Gramont wstąpił na trybunę ciała prawodawczego i deklaracya wojny wybuchła jak piorun.
Czy Francya doznała trwogi na wieść tę straszną i nieprzewidzianą? Nie! Francya, tak dumna z militarnej swej potęgi; Francya zwycięzka pod Sewastopolem, Magenta i Solferino, a wszędzie szlachetna pomimo zwycięztwa, nie mogła znieważyć się do tyla, aby zwątpić o wygranej.
Jak można było przypuścić, że trzy czwarte francuzkiej armii egzystowało tylko na papierze? że arsenały były próżne? że Napoleon III, autor szacownych dzieł o artyleryi, nie miał jednej armaty zdolnej wytrzymać walkę z potężnemi działami pruskiemi? jak przypuścić było nareszcie, aby cesarz zdziaławszy tyle, dawszy pierwszemu narodowi w świecie, ośmnaście lat niesłychanego dobrobytu, mógł być do tyla ślepym, lub dać się omanić, żeby siłą trzech kroć sto tysięcy niewyćwiczonych ludzi, wydać wojnę niemcom, posiadającym miljon dwakroć sto tysięcy żołnierzy?
To też wołano: „Do Berlina!“ i mówiono o naszych pułkach: „Oni nie na wojnę idą, ale na gotowe zwycięztwo!“
Złudzenie to niestety! krótko trwało. Straszna rzeczywistość ukazała się z wieścią o porażce Wissemburgskiej... Po Wissenburgu Woerth, potem Reichsoffen.
Wszędzie stoczono walki nierównemi siłami, jeden stawał naprzeciw dziesięciu, sława tylko cała przypadała zwyciężonym, tej garstce bohaterów zmiażdżonych massą nieprzyjaciela, rozbitych bombami pruskiemi.
Nareszcie Sedan! Ośmdziesiąt tysięcy ludzi zamkniętych dokoła pagórkami, których szczyty najeżyły się artyleryą niemiecką, uniemożliwiając wszelką walkę, armia schwytana w sieć, Mac-Mahon ranny, cesarz w niewolę wzięty!
To było nie do uwierzenia, nieprawdaż? A jednak było to jeszcze niczem, w porównaniu z nikczemnym i potwornym czynem, który nazajutrz, 4 września! miał popchnąć pobitą Francyę w przepaść!...
Tak jest, nazajutrz po klęsce, znaleźli się ludzie, mianujący się Francuzami, ludzie, którzy przywłaszczając sobie władzę, z której wiadomo jaki mieli zrobić użytek, skazali na pozbawienie praw rodzinę cesarską, rozwiązali ciało prawodawcze, ogłosili rzeczpospolitą, a siebie rządem obrony narodowej!
Historya, nieubłagana historya zachowa nazwiska tych ludzi! Wypadki szybko następowały po sobie: armja Fryderyka Karola rozbiła pod murami Metzu ostatnią armję francuzką.
Już białe i czarne punkciki włóczni ułańskich ukazywały się na drogach w okolicach Paryża.
Żelazna obręcz mająca na celu odosobnienie wielkiego miasta od reszty kraju, ściskała się szybko i niebawem spoić miała dwie swe kończyny.
Dnia 17 września otoczono stolicę zupełnie.
Paweł de Nancey nie mógł mieszkać podczas oblężenia w swej willi w lasku Bulońskim sprzeciwiała się temu logika militarna.
Wynajął więc przy ulicy Lille, blizko miejsca w którem przecina ulica Bac, wielki parterowy apartament, wychodzący na ogród.
Kazał tam przenieść niezbędne meble i zamieszkał z Alicyą, przekonany, że tymczasowe to mieszkanie dłużej nad kilka tygodni nie potrwa.


XXI.
Pułkownik Komuny.

Paryż był zagrożony. Należało bronić Paryża.
Paweł de Nancey zaciągnął się jako ochotnik pod rozkazy generała D... i spełnił swój obowiązek jako szlachcicowi przystało.
Został ugodzony kulą w lewe ramię, w potyczce pod Bourget, obok Ernesta Baroche umierającego po bohatersku, w chwili, w której bataliony Bellevillèskie jako prawdziwi republikanie, nie chcieli iść w ogień, usprawiedliwiając słowa wielkiego Juliusza Favra, który powiedział: „Nie ma już ludu!
Umierającego hrabiego przyniesiono do domu przy ulicy Lille, a biedna Alicya po raz drugi nakazując milczenie ogarniającej ją rozpaczy, odegrała przy nim rolę siostry miłosierdzia.
Po raz też drugi słodka i łagodna istota, stała się aniołem wybawicielem tego, którego kochała.
Jak w Niemczech po pojedynku z Gregorym tak teraz, pan de Nancey zawdzięczał jej życie, lecz powrót jego do zdrowia odbywał się bardzo powoli, bo kiedy po zawieszeniu broni co nastąpiło 18 marca, za słabym był jeszcze by módz wyjechać z Paryża. Biedny zaś Paryż wpadając z deszczu pod rynnę, jak powiada ludowe przysłowie, wydobył się z rąk ludzi 4 września dlatego, by wpaść w nikczemne pazury dyktatorów Komuny.
Tak, paryzka komuna miała przerazić świat cały!
Po wojnie i przegranej, Francya utraciwszy dwie prowincye i wzbogaciwszy skarb pruski niezmiernemi bogactwami, miała jeszcze przed sobą, stokroć większe i nieprzewidziane nieszczęścia, a nierównie bardziej hańbiące niż wtargnięcie, niż przegrana, niż ruina!
Miano widzieć francuzów, francuzów!.. korzystających z tego, że konająca matka ojczyzna tracąc krew tysiącem ran, bronić się nie mogła i ostatnim ciosem czyhających na jej zagładę!...
Tak, straszna komuna roku 71, miała sparodjować rok 93 i niemodne rusztowanie zastąpić fuzyą, która równie dobrze, lecz prędzej zabija.
Miano ujrzeć wodzów demagogii pchających na przód biedne istoty zbydlęcone, rozszalałe, bez poczucia, spojone absyntem i czerwonymi dziennikami, które przenosząc hańbiących 30 sous dziennie z ruchawki, nad uczciwy zarobek w warsztatach, porzuciły narzędzia swe dla zastąpienia ich powstańczemi szaspotami i poszły na rzeź! — po przegranej sprawie, nikczemni, bezwstydni wodzowie rozpierzchli się, lub pochowali z przerażenia, by nie patrzeć na śmierć swych żołnierzy...
Pomiędzy tymi hersztami zaś, można było napotkać ludzi, którzy dawniej zanim pycha popchnęła ich do szaleństwa, zanim szkodliwe porządliwości i zwierzęce namiętności stłumiły w nich ostatni promyk zdrowego sensu, zdobyli sobie stanowisko w literaturze i sztuce, a którzy, podwójni zbrodniarze, przy pomocy talentu i sławy, popchnęli w przepaść zbłąkanych, których poprzednio umieli oczarować...
Artysta Coubert, naprzykład, podburzył obrzydłych radykałów przeciwko kolumnie Vendôme i ten pomnik przeszłych naszych tryumfów, te dumne trofea ukute z bronzu zdobytych armat, miały runąć w błoto i kał, podczas gdy to żywe błoto zwane federalistami z krzykiem miało przyjąć ich upadek. Ukryci zaś w tłumie oficerowie i szpiegi cesarza Wilhelma śmieli się z tego rozszalałego motłochu kopiącego nogami swą chwałę, i plwającego na swój honor...
Feliks Pyat głosił z ambony mord i pożogę; hrabia Henryk de Rochefort-Luçay, w dzienniku swoim „Mot d’Ordre“ (Słowo Rozkazu) wydał istotnie „Słowo rozkazu* burzycielom hotelu na placu Saint-Georges, łupieżcom skarbca kościoła Notre-Dame (Panny Maryi), podpalaczom Roquetty...
Miano ujrzeć nakoniec, (rzecz najniepodobniejszą z niepodobnych!) Wiktora Hugo, sławnego poetę, chwałę Francyi rojalistycznej, ofiarującego schronienie zbiegom z Komuny, to jest mordercom arcybiskupa i de Chaudey, który niepozwalał na podpalenie naftą Tuilleries, i Ratusza, który się sprzeciwiał podpalaczom teatrów, gdzie autor sztuk: „Król się bawi“ i „Marya Tudor,“ wystawiał swoje dramata.
W jednym z epizodów wielkiego romansu paryzkiego, który się ukaże pod tytułem: „Tragedya Paryża[3] a który prawdopodobnie najpierwej wpadnie w ręce czytelnikom „Figara,“ autor tego opowiadania ma zamiar wystawić na widownię, ludzi i wypadki z komuny i chyba nigdy realne pióro pisarza nie pokusi się, o odwzorowanie ohydniejszego przedmiotu.
Dziś nie możemy zatrzymywać się dłużej pośród tego wykolejenia. Należy zdążać do rozwiązania dzieła.
Wiadomo jaka szarańcza obcych awanturników, chciwych złota, galonów i rozpusty, spadła na Paryż. Któż nie pamięta Dombrowskich, Wróblewskich, La Cecilia i tylu innych, jako generałów komunistycznych partyj?
Miasto zajmowało się wielce pewnym pułkownikiem federalistów, który niezmiernie prędko stał się popularnym, legendowym prawie.
Powiadano o nim, że był księciem wołoskim. Głos publicznej opinii twierdził, że kiedyś miał zamiar zamordować Napoleona III. W międzynarodowej partyi wybitne zajmował stanowisko. Prusak Franckel poważał go. Cluseret odpowiadał za niego.
Był zresztą dzielny i swoją własną osobą płacił z najzimniejszą krwią.
Brunatna i oryginalna jego piękność, długie i delikatne wąsy, malowniczy układ, a nadewszystko wspaniałomyślność jego, silne wywierała wrażenie na motłochu który tworzył przy nim straż pretoryańską, a który wdzięcznym mu był za to, że mogąc wynieść się na stopień generała, był tylko pułkownikiem.
Federaliści witali go okrzykami, kiedy przejeżdżał konno po Bulwarach, strojny w kępy o pięciu galonach, przy długiej szabli zwieszonej na boki konia, przy błyszczących rewolwerach przyczepionych dwoma stalowemi łańcuszkami do paska, lub też kiedy wieczorem szukając w miękkiej rozkoszy dozwolonej rozrywki po wojennych trudach, przejeżdżał rozciągnięty na poduszkach wielkiej karety o ośmiu resorach (skradzionej rozumie się w remizie dawniejszych posiadaczy), a otoczony rozwięzłemi dziewczętami.
Pułkownik, jak wszyscy pułkownicy federalistów, wydawał od czasu do czasu swoją małą proklamacyę, napisaną zawsze w bardzo małej formie.
Nie podpisywał się na niej swoim imieniem księcia — czyż to mówić potrzeba? — lecz po prostu imieniem Gregory.
Był to istotnie nasz wołoch, nasz Gregory, któremu kobiety, a nadewszystko karty, zabrały w kilku miesiącach majątek hrabiny.
Ujrzawszy się nagle panem znacznego mienia, którego cyfra przewyższała o wiele najśmielsze rojenia, hultaj, pomimo wytrawnego doświadczenia i energicznego charakteru, został jakby oszołomiony.
Straciwszy głowę jak to zwykle bywa, postanowił podwoić, potroić, zdziesiątkować ogromne kapitały, jakie trzymał w ręku.
Pamiętnym jest sławny Garcio, zdobywca kilku miljonów na niemieckich bankach, których jednak nie potrafił utrzymać.
Tak samo było z Gregorym, wtedy to drapieżny ten ptak pociągniętym został, jak wszyscy jemu podobni, ku rozszalałemu Paryżowi, chwiejącemu się nad brzegiem przepaści wykopanych przez ludzi 4 września, a wzniesiony nadmiernie przez oprawców 18 marca.
Przyszła nareszcie chwila powiedzieć w kilku słowach, kim był na prawdę wołoch i jakim sposobem udawało mu się przez lat kilka, że na seryo wierzono w jego tytuł i że wielu zacnych ludzi podawało mu rękę.
Książęca rodzina, nosząca historyczne nazwisko S... egzystowała istotnie i po dziś dzień egzystuje na Wołoszczyźnie.
Rodzina ta bogata niegdyś, lecz zbiegiem okoliczności sprowadzona do bardzo skromnego mienia, zamieszkiwała starożytny zamek leżący wśród lasów, zdala od szerokiego świata.
Książe S... umarł był oddawna.
Księżna żyła samotnie z jedynym synem, któremu było na imię Gregory, a który na kilka lat przed zaczęciem opowiadanej przez nas historyi, skończył lat piętnaście.
Ani matka, ani syn nie opuszczali nigdy swoich włości, gdzie otaczała ich mała liczba służących.
Księżna marzyła o tem, by siłą oszczędności, odbudować dla Gregorego część utraconego bogactwa i znakomitemu domowi powrócić cokolwiek dawnej świetności.
Ażeby zaś młody książę mógł stanąć na szczycie marzonej dla niego przez matkę karyery, należało mu dać odpowiednie wychowanie, a księżna za nic w świecie nie chciała się z nim rozłączyć...
Więc co tu robić?
Postanowiła dać mu nauczyciela, ten zaś nauczyciel był to młody dwudziestoletni człowiek obdarzony bystrym umysłem, a syn dawnego czynszownika rodziny S... który nauki ukończył chlubnie na uniwersytecie w Bukareszcie.
Chciwy wiedzy, niezmordowany w pracy, czyniąc sobie igraszkę z największych trudności, młody Georgy — tak było na imię nauczycielewi — posiadał zwłaszcza dar do języków. Słowa, frazesy, djalekt obcych języków, lokowały się w jego pamięci nazawsze.
Obdarzony tak wielkiemi zdolnościami Georgy, pomimo nizkiego urodzenia, co w jego kraju nieprzebytą było zaporą, mógł i powinien był zdobyć sobie kiedyś znaczne stanowisko.
Nieszczęściem jednak miał on w sobie najróżnorodniejsze złe skłonności, które czekały tylko na sposobność wydobycia się na wierzch.
Zbytek burzliwego życia, kobiety, dobry stół, wyborowe wina, słowem przyjemności pod każdą postacią pociągały ku sobie młodego Georgy, zajmowały mu umysł, mięszały się do snu, nie odrywając go jednakże od pracy.
Pod takim kierunkiem młody książę, jakkolwiek średnich zdolności, uczynił szybkie postępy.
W wieku lat ośmnastu wiedział więcej, niż studenci rówieśnicy jego i niezawodnie Georgy byłby zrobił kiedyś z niego znakomitego człowieka, gdyby nie nieszczęśliwy wypadek. Pewnego dnia będąc na polowaniu, spadł z konia przeskakującego pień drzewa i to tak nieszczęśliwie, że nieodzyskawszy przytomności stracił życie w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
Księżna z rozpaczy zalewała się łzami, a mieszkanie swoje przemieniła w rodzaj klasztoru, zkąd nie wyszła już więcej i gdzie nie przyjmowała nikogo. Wprzód jednak, tytułem gratyfikacyi ofiarowała młodemu Georgy sumę względnie znaczną, która mogła zapewnić mu nawet dobrobyt.
Wejście w posiadanie takiej sumy, było właśnie sposobnością, na którą oczekiwały złe narowy pana Georgy.
Zaopatrzony w mały swój skarb, wołoch postanowił urzeczywistnić bezzwłocznie swoje marzenia o zbytkach i przyjemnościach.
Udał się do Niemiec, gdzie grał, wygrywał i pochlebiało mu mnóstwo wyzyskiwaczy i kurtyzanek szukających szczęścia w miejscach kąpielowych.
Ludzie ci uważali go dla pieniędzy, jako wielkiego pana. Raz powiedziała doń pewna ładna kobieta:
— Mnie się zdaje, że pan musisz być księciem podróżującym incognito!
Słowo to zadecydowało o jego przyszłości. Wytłómaczył sobie, że nic łatwiejszego jak przybrać tytuł księcia przy dobrej swojej minie i zrobić się tym Gregorym S... którego nikt nigdy nie widział i o śmierci którego nie wiedziano.
Myśl ta owładnęła jego umysłem z niesłychaną siłą. Pod jej urokiem nie miał ani chwili spokoju, w końcu uległ pokusie.
Wtedy gdy ukazał się w wielkich miastach europejskich świetny książę Gregory S... autentyczny i niezaprzeczony na pozór.
Jedna tylko księżna wdowa mogła była upomnieć się o to. Że zaś zamknięta w smutnem swem ustroniu, nie wiedziała co się dzieje na szerokim świecie, spokojnym się czuł zupełnie. Resztę można odgadnąć.
Pewnego pięknego dnia, szczęście odwróciło się doń plecami. Fałszywy Gregory stracił wszystko co wygrał, nie mogąc zaś wyrzec się odtąd zbytkownego życia do jakiego przywykł, postanowił nieprzebierać w środkach i prowadzić go nadal jakim bądź kosztem. Wtedy to stał się uwodzącym i niebezpiecznym awanturnikiem jakiegośmy czytelnikom naszym przedstawili, a jakiego odnajdujemy w randze pułkownika Komuny paryzkiej.


XXII.
Ulica Lille.

Było to w miesiącu maju. Bogate słońce zasłaniało na wsiach zasłanych kwieciem to wielkie przebudzenie natury, które zowią wiosną.
Wesołe jego promienie rozsiewały złote strzałki po zakurzonym asfalcie i liściach pól elizejskich i zdawały się nadawać smutniejszy pozór nieszczęśliwemu miastu dławionemu żelaznym pręgierzem, którego szruby: Komuna i Komitet Centralny ścieśniały coraz bardziej z dniem każdym.
Tak samo jak w czasie oblężenia przez Prusaków, słychać było nieustanny huk armat na około Paryża. Co moment strzelnice w murach Mont-Valerien wieńczyły się białawym dymem.
Po ulicach pustych prawie i na bulwarach, przejeżdżali tam i napowrót galopem na kradzionych koniach, oficerowie fantastycznego sztabu Cluseretów, Dombrowskich i La Ceciliów.
Improwizowani ci kapitani, protektorzy dziewcząt swojego stanu, lub zbieracze ogryzków od cygar, przy wielkich swych szablach i czerwonych szarfach, wyglądali na stajennych cyrkowych. Pod kapeluszami o powiewających kitach zachowali tradycyonalne accroche-coeurs, przymyziane do skroni, a tak odpowiednie na bal pod Białą Królową, wielu z nich zamieniło bluzę stróżowską na wyszywany uniform, a niektórzy nie mieli wcale skarpetek w nowych butach z ostrogami.
Paweł de Nancey nie cierpiał skutkiem swej rany powoli zagajającej się, odzyskał dawne siły i pomimo czułych nalegań Alicyi, która koniecznie chciała zatrzymać go przy sobie, przewidując dlań jakieś niebezpieczeństwo w razie gdyby, ją opuścił chociaż na krótką godzinę, przygotowywał się do wyjścia na miasto, dla przyjrzenia się własnemi oczami temu, co się działo.
Był to zresztą jedyny sposób dowiedzenia się czegoś. Komuna, ten rząd nieograniczonej wolności, zniósł wszystkie dzienniki, prócz dwóch czy trzech ćwiartek papieru drukowanych pod jej kierunkiem, a zatem zawierających najbezczelniejsze kłamstwa.
Paweł, ubrany zupełnie, stał na progu oszklonych drzwi, wychodzących na ogród, a należących do pokoju bardzo skromnie umeblowanego i nakładał rękawiczki.
Powiedzieliśmy wyżej, że przeprowadziwszy się na ulicę Lille, w początkach oblężenia, sądził, że czyni to zaledwie na kilka tygodni. Dla tego też nie kazał bynajmniej przenosić mebli z willi z lasku Bulońskiego, a meble wynajęte u tapicera przy ulicy Bac, jakkolwiek wystarczające a nawet przyzwoite, miały pozór niesłychanie mieszczański.
Strona artystyczna w pokoju tym przedstawioną była pięknym fotogramem pana de Nancey, w ochotniczym uniformie adjutanta generała D... Alicya, pragnęła całą duszą posiadać portret hrabiego w tym kostyumie, który podług zdania młodej dziewczyny, czynił go jeszcze piękniejszym. Paweł chcąc zadość uczynić temu życzeniu, udał się do zręcznego artysty Reutlingera.
Szpada kawalerzysty i rewolwery zawieszone u spodu ramy, wyobrażały małe trofea.
— Więc zostawiasz mnie samą? — zapytała Alicya siedząca tuż obok drzwi, oświetlona padającemi wprost na nią słonecznemi promieniami.
— Dziecię najdroższe — odrzekł Paweł nachylając się ku młodej dziewczynie i do jedwabistej frendzli jej włosów. — Jeżeli obawiasz się, pozostanę...
— Tak jest, lękam się czegoś...
— A jednak żadne niebezpieczeństwo grozić ci tutaj nie może...
— Wiem, to też nie o siebie, ale o ciebie drżę, Pawle...
— Ależ droga moja Alicyo, zastanów się, że w Paryżu nie ma wojny, a do ruchawki mięszać się nie mam zamiaru, zapewniam cię... Kula która ugodziła we mnie, pochodziła przynajmniej od Prusaków!... Ta zaś którą dziś bym otrzymał, wypadłaby z karabinu francuzkiego!... Bądź spokojną będę jej unikał...
— Jakaż pilna potrzeba wypędza cię na ulicę?
— Po prostu ciekawość... Od kilku miesięcy, droga moja, nie wychodzę z domu. Chciałbym zobaczyć pozór miasta... musi być dziwny i straszny...
— Więc weź mię ze sobą...
— To niepodobna.
— Dlaczego?
— Słyszysz? głuchy łoskot toczących się armat, maszerujące wojsko, tętent koni? Pośród takiego ruchu, nieładu i tłumu, mężczyzna sam może się prześliznąć i przejść... Kobieta tego nie potrafi, dla niej wszystko jest przeszkodą...
— Idź więc kiedy chcesz koniecznie... — szepnęła młoda dziewczyna z głębokiem westchnieniem. Ale wracaj prędko przynajmniej! Niespokojną będę dopóki nie wrócisz... Oh! może to i bez przyczyny, ale trudno. Jakiś dziwny niepokój ciśnie mi serce, nie potrafię zapanować nad tem uczuciem.
Kamerdyner Pawła wszedł do saloniku i oznajmił, że odźwierny radby się z panem hrabią zobaczyć...
— Niechaj wejdzie — odpowiedział Paweł.
Odźwierny ten, dawny woźnica wielkiego domu, zostawszy na łaskawym chlebie po długich i uczciwych wysługach, byłto służący starej szkoły, która, śmiemy dodać, więcej wartą była niż dzisiejsza.
Dzielny człowiek ślepo w to wierzył, że łączy go jakiś tajemny węzeł z arystokracyą, dla której przez tak długie lata siadał uroczyście na swym koźle okrytym bogatą zasłoną. Dla kasty patrycyuszowskiej żywił najgłębszy szacunek i każdy człowiek dobrze urodzony miał prawo do zupełnego jego poświęcenia.
Zacny odźwierny z ulicy Lille był to wysoki starzec dobrej miny, o białych włosach, o fiziognomii szlachetnej i prawie dystyngowanej.
Wszedł, ukłonił się bez przesadnej uniżoności i czekał dopóki pan de Nancey go nie zagadnie.
— O co chodzi, Warzyńcze? — zapytał Paweł.
— Dowiedziałem się od służby pana hrabiego w tej chwili, że pan ma zamiar wyjść z domu... — rzekł były woźnica.
— Tak jest. A więc?
— A więc ja błagam pana hrabiego, by tego nie czynił...
— Widzisz, Pawle! widzisz! — rzekła żywo Alicya.
— Cóż się tam dzieje nowego? — zapytał pan de Nancey.
— To się dzieje panie hrabio, że tym tam gałganom źle idzie... Rozeszła się wieść, że wojsko wersalskie odnosi zwycięztwo, jakkolwiek te łajdaki z Komitetu Centralnego i z Komuny opiewają przeciwnie w swoich afiszach. Widzą teraz, że w krótkim czasie przegrać muszą sprawę i to doprowadza ich do wściekłości... Gdy jednak zmiarkują już, że zginęli, wtedy coś zrobią... co? nie wiem, ale zapewne będzie to coś okropnego. Chwilowo wymyślili sobie branie zastawów... Szukają ich wszędzie, a pan hrabia jest niezawodnie z tego materyału, z którego oni je wyrabiają. Dostawszy się raz w ręce tych ludzi, nie ma już o czem myśleć... To gorsze niż dzikie zwierzęta! Żywcem z pazurów ich się nie wychodzi! Tak, tak, pan hrabia najlepiej zrobi jak pozostanie w domu... Od czasu, w którym pan został ranny, nikt go nie widział, zapomnieli o nim... Źle usposobieni ludzie z tej dzielnicy, jeżeli są, na nieszczęście takich nigdzie nie brak! zapomną denuncyować pana hrabiego. Dla większej ostrożności, wywiesiłem kartę: „Mieszkanie na parterze do wynajęcia natychmiast.“ Przypuszczając, że mieszkanie próżne, poszukiwań w niem robić nie będą; niech tylko pan hrabia się nie pokazuje.
Alicya podniosła się.
— Pawle... — rzekła błagalnym głosem z oczyma pełnemi łez, chwytając ręce hrabiego. — Pawle zaklinam cię, zostań. Widzisz, że przeczucia nie zawiodły mnie!... Widzisz, że miałam słuszność lękać się.
Pan de Nancey jakkolwiek nie zupełnie przekonany i nie kontent, nie chciał za nic przedłużać cierpień malujących się w wielkich i wystraszonych swych oczach drogiej swej Alicyi i rzekł z uśmiechem do młodej dziewczyny:
— Niech i tak będzie! Zwyciężyłaś pani hrabino! Zrzekam się mego zamiaru... Pozostaję w domu...
Gdyby nie obecność Wawrzyńca, Alicya byłaby się niezawodnie rzuciła w objęcia Pawła, okazując mu tym sposobem swą wdzięczność. Zastąpiła to jednak zbliżeniem do ust ręki swojego kochanka.
— Nie ośmieliłbym się nigdy dawać rad panu hrabiemu... — rzekł znów przychylny odźwierny — ale ostrożność nie zawadzi nigdy... Może byłoby nie źle gdyby pan hrabia nabił te dwa rewolwery... W czasach obecnych, nie można wiedzieć co się może stać za godzinę...
— Masz słuszność Wawrzyńcze, nabiję je... — odrzekł pan de Nancey — ale wytłomacz się jaśniej, ty wiesz coś więcej nad to co powiedziałeś!
— A więc tak — szepnął odźwierny — nie chciałem przerażać pani hrabiny, ale czasem lepiej wiedzieć wszystko. Jedna przestroga w porę, wiecej znaczy, niż dwie, innym razem! jak powiada przysłowie. Dzielnica nasza, spokojna dotąd, a przynajmniej spokojniejsza od wielu innych, zaczyna się burzyć. Od samego rana zaległy ją bandy hultajów rozżartych, którzy się tu mają zamiar okopać i powiadają, że prędzej wysadzą wszystko w powietrze, niż się wersalczykom poddadzą. Oznaczają już miejsca na barykady. Jedna ma być na ulicy Bac o dwa kroki od naszego domu. Zapowiadają też, że ludzi bogatych i właścicieli, ustawią przed barykadami, aby wersalczycy mieli w co celować. Motłoch ten jest pod rozkazami jakiegoś pułkownika, pięknego wysokiego chłopa, który bynajmniej do innych nie jest podobny. Wygląda jak książę, ten hultaj! Nikt mi nie wybije z głowy, że go przed wojną widywałem nieraz jadącego konno, albo ładnym powozikiem. Poznałbym w piekle jego długie wąsy czarne. W każdym razie jeżeli się mylę i jeżeli to nie on, to przynajmniej ktoś bardzo doń podobny... Dwie krople wody! tak dwie krople wody!... Te dziady w łachmanach z zardzewiałemi szaspotami, którzy rozgadują się o swoim pułkowniku, w handlu win, utrzymują, że okrutniejszy jest niż tygrys i że niezawodnie kazałby wystrzelać całą dzielnicę,, nie krzyknąwszy nawet: Baczność! Oto wszystko. Czy pan hrabia nie ma nic do rozkazania mi?...
— Nie, Wawrzyńcze, dziękuję ci za twe dobre rady...
— Do usług pana hrabiego...
Odźwierny wyszedł, a Alicya blada i drżąca, padła w objęcia Pawła, i przytuliła się do jego serca jak spłoszona gołąbka.
— Co tobie jest, drogie dziecię? — zapytał pan de Nancey.
— Ah! — szepnęła młoda dziewczyna — moje czarne przeczucia przybrały nareszcie postać!... Teraz jego się już tylko lękam!
— Jego? Kogo?
— Tego młodego człowieka o długich wąsach... tego nieznanego... pułkownika... dowódcy tych bandytów... Niebezpieczeństwo, to on... nieprzyjaciel, to on!... Pawle, o mój Pawle, ja się go boję!...


XXIII.
Noc Majowa.

Dnie postępowały po sobie z przerażającą powolnością, nic jednak nie usprawiedliwiało obaw Alicyi.
Krwawa walka regularnego wojska z bandytami ruchawki, zdawała się dążyć do rozwiązania.
W nocy z niedzieli na poniedziałek 22 maja, artylerya wersalska zrobiła wyłom w 64 bastyonie, a federaliści oszołomieni gradem kul, opuścili natychmiast wejście do niego.
Dozorca dróg i mostów, pan Ducatel, któremu „Figaro “ pierwszy oddał sprawiedliwość, był w tej chwili prawdziwym zbawcą Paryża.
Z niesłychanem heroizmem naraził własne życie, wstępując na zapadający się wał z białym znakiem w ręku i uprzedził forpoczty naszej armii o tem co się działo.
Właśnie biła godzina trzecia rano.
W godzinę później, generał Douay przestępował wyłom z kilkoma oddziałami inżynierów, artyleryi i piechoty, a po za nim organizowało się powoli całkowite wojsko. Niebawem generałowie Ladmirault i Clinchand szli za generałem Douay. Przed wschodem jutrzenki Muetta była zwyciężoną. Regularna armja zabierała wszystkie bastyony od Point-du-Jour aż do Levattais a trójkolorowa flaga, zastępując miejsce krwawego gałgana federalistów, powiewała na Trocadero i na tryumfalnym łuku Gwiazdy.
Aż do tego dnia i godziny Komuna i Komitet Centralny, i Komitet Publicznego Ocalenia, przeczyli nieustannie wbrew prawdzie i prawdopodobieństwu, aby się mogło powodzić armii wersalskiej.
Wobec jednak chorągwi roztaczających na lazurze nieba swoje trzy kolory, niepodobna już było kłamać. To też rano dnia 22, Komitet Ocalenia Publicznego wydał krzyk grozy po raz pierwszy i rozlepił na murach Paryża ciekawą tę proklamacyę, podpisaną przez obywateli: Arnaud, Billieray, Eudes, Gambou i Ranvier.
„Aby wszyscy dobrzy obywatele powstali.
„Na barykady! nieprzyjaciel jest w naszych murach.
„Bez wahania.
„Naprzód za republikę, Komunę i wolność!...
„Do broni?“[4]
Już wersalscy żołnierze zdobyli prawy brzeg aż do placu Zgody.
Już na lewym brzegu, generał de Cissey przypierał jednem skrzydłem swej armii do Inwalidów, a drugiem do dworca Montparnassu; lecz nie koniec był na tem. Federaliści opanowawszy Tuileries strzelali na pola Elizejskie, a baterye ich od strony ulicy Rennes otaczali przedmieście Saint-Germain.
Wojska regularne zajmowały część przeciwległych ulic, czekając aby można było wejść w posiadanie dróg komunikacyjnych.
Powstańcy fortyfikowali się w dzielnicach pustych jeszcze. Barykady stawiano miejscami na ulicy Bac.
Paweł i Alicya słyszeli wyraźnie zgiełk i przekleństwa tych nędzników, zastawiających bruk na rogu ulicy Lille.
Noc tak zeszła, potem dzień i znów zapadła noc nad zakrwawionem miastęm.
W tem, na wysokości placu Zgody zaczął się wznosić dym ciężki, gęsty, cuchnący, jużto wijąc się wężykowato ku niebu, już czołgając po ziemi.
Szerokie czarne płomyki, podobne do lotu nietoperzy, poprzedzały ten dym, a wiatr pchał je, w stronę rogatek Gwiazdy.
Po nad lewym brzegiem Sekwany unosiła się para czerwonawa. Wkrótce nad prawym brzegiem wzniosła się podobnaż para...
Potem nagle, z obydwu stron rzeki jednocześnie ukazała się wielka jasność, podobna do olbrzymiego fajerwerku. Niebo stało się purpurowe, potem białe, ale tą oślepiającą białością, jaką miewają huty metalowe.
Ministeryum finansów paliło się na prawo, Izba obrachunkowa z lewej.
W kilka godzin później, około północy, miała przyjść kolej na Tuilerie.
Paweł de Nancey wiedział, że armja wersalska zajmowała w tej chwili część miasta.
Zaręczamy, że całem sercem byłby oddał połowę życia za to, by módz pójść połączyć się z generałem D... pod rozkazami którego już walczył.
Na myśl przywdziania ochotniczego munduru, wskoczenia na koń, nabijania broni pośród gradu kul i sieczenia motłochu federalistycznego, doznawał rodzaju upojenia.
Na nieszczęście było to niepodobieństwem...
Wszystkie ulice przytykające do ulicy Bac, należały do powstania. Próbować przedrzeć się przez nie, znaczyło to samo, co dać się rozstrzelać jako szpieg lub wersalczyk.
Zresztą, gdyby nawet przejście było swobodne, czyżby pan de Nancey miał był odwagę opuścić Alicyę, która tuliła się doń pod wpływem nieopisanego przestrachu?
Hrabia i młoda dziewczyna znajdowali się sami w ciemnościach, mała tylko bowiem lampka ukrytą była za parawanem. Jakkolwiek okienice zewnątrz były pozamykane, światło mogło było przedrzeć się szparą, a wtedy komuniści przekonawszy się, że parter jest zamieszkały, byliby powzięli pewne podejrzenia. Dla tego też obawiano się zapalić lampę lub świecę.
Wkrótce po zapadnięciu nocy, cuchnąca woń nafty i dymu przedarła się do tak szczelnie pozamykanego mieszkania.
Następnie wzniosła się światłość, o której wspominaliśmy, zrozumieć jednak było trudno, którędy przedostała się ona do najciemniejszych kątów pokoju, w którym siedzieli Paweł i Alicya.
Jednocześnie federaliści wyprawiali orgie, około sąsiedniej barykady, wydawali krzyki pijackie, a raczej ryk podobny do tego, jaki wydają z siebie dzicy w chwili, w której przyprowadzają im jeńca na pożarcie.
Witali oni w ten sposób nowego bożka, którego odtąd mieli wyznawać, bożka Nafty!
Alicya miała febrę w całem tego słowa znaczeniu. Biedne dziecię drżało wszystkiemi członkami. Słychać było szczękanie jej zębów.
Kamerdyner hrabiego, zapukał lekko do drzwi, a wezwany, wszedł. Miał twarz bladą, zmienioną, jak człowiek w paroksyzmie najwyższego strachu.
— Co się dzieje? — zapytał żywo pan de Nancey — zkąd pochodzi ta oślepiająca jasność, która tak nagle powstała? Co to za zgiełk tu słychać?
— To właśnie przyszedłem powiedzieć panu hrabiemu... — odpowiedział służący — palą Paryż!... w tej chwili wchodziliśmy z odźwiernym na poddasze... Pałac Izby obrachunkowej pali się jak pudełko zapałek, z drugiej zaś strony Sekwany, w kierunku ulicy Castiglione i placu Vendôme, widać wielki pożar... To zapewne Ministeryum finansów... Wszystko przez ręce ich przejdzie... Powiadają, że ludzie ci wysełać będą kobiety i dzieci, aby polewały mury domów naftą, pod bramy zaś i do piwnic, mają wrzucać gałgany nasycone nią!!! W kanałach zaś mają ustawiać beczki z prochem, jeszcze tam coś, że zresztą użyją drutów telegraficznych do wysadzenia w powietrze Paryża... Co zaś jest pewnem, to to, że lokatorów z przeciwka wyrzucili na ulicę nie pozwoliwszy im nic zabrać z sobą... Kto wie, czy za chwilę nie zrobią tego samego tutaj!...
Alicya słuchała tracąc zmysły z przerażenia.
— Uciekajmy — jęknęła — trzeba uciekać Pawle, trzeba koniecznie... Czyż ty nie widzisz, że ja umrę jeżeli pozostaniemy tutaj? Uprowadź mnie, uprowadź...
— Ah! chciałbym! Za cenę własnego życia chciałbym to uczynić, droga Alicyo! Ale jakim sposobem?... Ci nędznicy przejść nam nie pozwolą...
— Z wszelką pewnością, panie hrabio — odparł służący — warty ich pozaciągane na wszystkie strony, te pytają o słowo porozumiawcze, aresztują zaś, jeżeli go kto nie posiada... Ah! strzegą się teraz, a im więcej nie dowierzają, tem są niespokojniejsi... lękają się napadu... Wojsko ma być na placu, gdzie pałac Ciała Prawodawczego, na ulicy Burgundzkiej, słowem wszędzie po tamtej stronie.
— Więc niech przyjdą, kiedy są tak blizko i niech nas oswobodzą! — szeptała młoda dziewczyna, składając ręce i padając na kolana. — O Boże! Boże niepojętej dobroci, pozwól aby tu przyszli i aby pospieszyli oswobodzić nas!
Koniec nocy był straszny. Przerażające światło pożarów zwiększało się; powstało teraz trzecie ognisko, w porównaniu z którem dwa pierwsze wydawały się tylko zapalonemi wiązkami siania.
Teraz paliły się z kolei Tuileries. Okna starożytnej siedziby królów naszych, uiluminowały się naprzód tak, jak nigdy przedtem, podczas największej uroczystości cesarskich, lub królewskich. Pałac tlał wewnątrz. Szyby wypadały jedna po drugiej; olbrzymie węże czerwone świszcząc, lizały mury i pozostawiały po sobie czarne ślady. Wreszcie wszystko co znajdowało się tam z drzewa, objęły płomienie odrazu. Byłto huk niesłychany, prawie fantastyczny, a olbrzymie słupy ognia wzbiły się pod niebo, nakształt gorejącej wieży Babel.
Cokolwiek przed świtem, dzieło nafty zaczęło się zbliżać. Dom położony na przeciw tego w którym się znajdowali Paweł i Alicya, podpalono. Huczenie płomieni, łoskot walących się w żar belek, łączył się teraz ze zgiełkiem i bezecnemi śpiewkami federalistów.
Alicya, rozciągnięta na wielkim fotelu i bledsza niż śmierć sama, była prawie bez zmysłów, od czasu do czasu drgnęła tylko boleśnie przy każdym żywszym wybuchu światłości, raniącej jej zbolałe powieki, przy każdym donośniejszym krzyku, jaki raził jej ucho.
— Przyjdą — mówił do siebie pan de Nancey — niepodobna aby nie przyszli!
W takim oczekiwaniu, zdecydowany bronić Alicyi i siebie, aż do ostatniego tchnienia, i zabić przed śmiercią jak można najwięcej, hrabia położył przed sobą na stole dwa rewolwery nabite i swoją szablę kawalerzysty.
Nastał dzień.
Wtedy w dwóch różnych kierunkach, to jest od strony Izby deputowanych i od ulicy Babilońskiej, wszczęła się podwójna walka. Słychać było, już to pojedyńczą strzelaninę szaspotów, już poważny rotowy ogień piechoty. Regularne wojsko znajdowało się blizko o kilkaset kroków w zapasach z powstańcami.
Hałas około barykad ustał, natomiast rozkazy wydawane tonem stanowczym i szczęk broni, dowodziły, że barykada była dobrze strzeżoną.
Nagle Alicya wyprostowała się cała drżąca, a pan de Nancey położył rękę na rewolwerach. Uderzenia kolb o bramę domu rozlegały się nakształt grzmotu?
— Otóż i oni! — szepnął Paweł.


XXIV.
Ostatnie spotkanie.

Przepity głos wołał z ulicy:
— Otworzycie czy nie, zgrajo wersalczyków! Jeżeli nie otworzycie natychmiast, damy og...nia do wa...szego gniazda reakcjonistów...
I znów walono kolbami w bramę z podwojoną gwałtownością. Dębowe drzewo silnie okute brzmiało tylko jak bęben, lecz nieustąpiło.
Kamerdyner wszedł z twarzą zmienioną do najwyższego stopnia.
— Słyszy pan hrabia? Banda wdzierców jest na ulicy!... Wawrzyniec się pyta co robić?
Zanim pan de Nancey zdążył odpowiedzieć, przepity głos ryknął znowu:
— Obywatele, przynieście tu belkę i wy...walcie mi drzwi tej nory...
— Lepiej otworzyć — rzekł Paweł.
— Ten daremny opór jątrzy ich tylko.
Kamerdyner wybiegł co prędzej.
Strzelanie zbliżało się z każdą sekundą. Alicya z zamkniętemi oczyma, zatykała sobie uszy maleńkiemi swemi rączkami, próbując w ten sposób zagłuszyć złowieszczy hałas jaki ją torturował.
Okrzyk tryumfu zwiastował, że otworzono już bramę.
Fala zabłoconych federalistów wtargnęła pod sklepienie, i rozlała się po podwórzu, jak najokropniejsze bagno ludzkie, jeżeli notabene istoty takie można nazwać ludźmi.
Rozbójnicy ci stanęli najprzód oko w oko staremu odźwiernemu, który wyszedł na ich spotkanie z gołą głową i tak spokojny na pozór, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Prawdziwa odwaga imponuje zawsze, przynajmniej na krótko, najpodlejszym tłumom.
Federaliści spojrzeli ze zdziwieniem na tego starca z siwą głową, który należał do ludu jak oni, a który nietylko, że się ich nie obawiał, ale przeciwnie zdawał się wyzywać ich.
— Czego tu chcecie? — zapytał Wawrzyniec.
— Chcemy po wojskowemu zająć ten dom — odpowiedział jeden z przywódzców, którego kepi strojne było w galony kapitana.
— Jakiem prawem?
— Prawem rewolucyjnem, mój stary... Prawem naszych szaspotów!... — odparł oficer. — Wchodźcie... — dodał zwracając się do towarzyszy. — Idźcie wszędzie gdzie się wam podoba... Wyrzucajcie mieszkańców za drzwi, a podejrzanych aresztujcie. Okna na wszystkich piętrach pootwierać i być w pogotowiu. Będziecie strzelać na ulicę i bronić barykady jeżeli wersalczycy tu przyciągną. O hultaje przyjmiemy was dobrze... Po tem spalimy naftą tę norę.
Zaledwie kapitan skończył, a już federaliści szturchając się wzajemnie, drapali się na schody jak chmara złych duchów. Pewność łatwego rabunku, w tych mieszkaniach arystosów, uśmiechała się do nich tak rozkosznie, jak chęć obronienia barykady.
Dwudziestu pięciu do trzydziestu obywateli wtargnęło do mieszkania parterowego. Nie zatrzymując się w pierwszych pokojach, wpadli jak dzikie zwierzęta tam, gdzie się znajdował Paweł z Alicyą.
Młoda dziewczyna zdjęta najwyższem przerażeniem, wstała z miejsca i wydała okrzyk grozy na widok tych twarzy noszących na sobie piętno wszystkich występków i zbrodni, tych łotrów w zbryzganych łachmanach, z brudnemi brodami, i niechlujnemi rękami.[5]
Pan de Nancey zastawił ją sobą.
Jego szpada kawalerzysty zawieszoną była na prawej pięści, a w każdej ręce trzymał rewolwer wymierzony we drzwi.
— Pierwszy który uczyni krok naprzód, zginie! — rzekł z zimną krwią.
Skutek takiej groźby był natychmiastowy; federaliści, na których lufy rewolwerowe działały niby głowa Meduzy, usunęli się w nieładzie; panika ta jednak krótko trwała.
Dzielni żołnierze Komuny zastanowili się niebawem, że ich było trzydziestu, a mogło być w potrzebie i więcej, gdy tymczasem mieli przed sobą tylko jednego nieprzyjaciela.
Chodziło więc tylko o to aby go zabić jaknajprędzej nie narażając się zanadto na jego kule.
Rozwiązanie zagadki nie trudnem było do odnalezienia.
Bandyci rozsunęli się jak mogli najbezpieczeniej, stawając po obu stronach drzwi, zasłaniając tym sposobem ciała swoje ścianą. Pięć czy sześć szaspotów wzięło na cel pana de Nancey i Alicyę, niedokładnie po za nim ukrytą, a chrapliwe głosy ryknęły:
— Śmierć wersalczykom! śmierć!
Paweł nachylił się ku młodej dziewczynie i rzekł doń po cichu:
— Moja Alicyo, Bóg wysłucha próśb twoich, módl się za mnie... Idziemy na śmierć!...
— Razem!... — odpowiedziała ożywiona Alicya wspierając złożone ręce na ramieniu Pawła. — Tem lepiej!... Bóg nam przebaczy, a tam wysoko nic już nas nie rozdzieli... nigdy!... Tak jest, chcę umrzeć...
Śmierć jednak nie wypłynęła tak odrazu z rozbójniczych szaspotów.
Zkąd to opóźnienie? Ludzie ci obawiali się, więc powinni byli zabijać prędko, by się później okrzyczeć bohaterami, depcząc ciała zamordowanego przeciwnika... Taka jest logika komunistów?
Oto do uszu ich zaleciały dwa słowa powtarzane z ust do ust przez federalistów będących w pierwszych pokojach, na podwórzu i pod sklepieniem bramy.
— Pułkownik idzie! pułkownik idzie!... — powstały wszystkie głosy.
Otóż w obecności pułkownika, zwyczajni rabusie któremi dowodził, tracili wszelką wolę, i nic postanowić nie umieli.
Nastała cisza, przy której słychać było suchy odgłos butów z ostrogami, kroczących szybko po posadzce sąsiedniego pokoju...
— Obywatelu pułkowniku, nie wchodzić tam! — szepnął jeden z rabusiów wzburzonym głosem.
— Dlaczego?
— Łajdak wersalczyk ma rewolwery.
— Cóż z tego?
To mówiąc, pułkownik ze szpadą pod lewem ramieniem a rewolwerem w prawej ręce, przestąpił bez wahania próg niebezpiecznego pokoju.
Federaliści otworzyli nie tylko okiennice, ale i okna salonu w którym się znajdowali, zatem dostatek było światła, by módz przypatrzeć się złączonym w uścisku kochankom, którzy od kilku sekund na śmierć wyczekiwali.
Oczy Pawła spotkały się z wzrokiem nowo przybyłego. Podwójny okrzyk wyrwał się z ust obudwu mężczyzn.
— Książe! — rzekł pan de Nancey.
— Hrabia! — zawołał Gregory.
— Żywy! — rzekł Wołoch... I pocieszony! dodał rzucając spojrzenie na Alicyę. — Winszuję panu hrabiemu!... Sądziłem, że umarłeś dawno!... Widocznie nie dobrze cię zabiłem!...
— Możesz to pan sobie powetować dzisiaj! — odparł Paweł z miażdżącą pogardą. Każ mię rozstrzelać twoim oprawcom! Nie chybią mię na pewno! Pułkownik rozbójników, tytuł godny pana. Powinieneś był tak zakończyć!
Groźny szmer powstał za Wołochem, federaliści usłyszeli i podawali sobie z ust do ust jak przedtem:
— Śmierć wersalczykom!... śmierć!...
— Cicho! — krzyknął Gregory. — Pomiędzy tym obywatelem a mną, jest jeszcze coś innego prócz polityki. Wypalę w łeb pierwszemu, któryby się poważył podnieść swój szaspot!...
Szmer przycichł, a były kochanek pani de Nancey postąpił ku hrabiemu.
— Wiesz pan, że podłym nie jestem! — rzekł doń głuchym tonem — dam panu tego świeże dowody. Po zniewadze jaką mi w tej chwili wyrządziłeś, mógłbym ci w tej chwili głowę roztrzaskać kulą! Zabiję cię, ale inaczej! Policzek pański czuję jeszcze na twarzy, kiedy żyjesz! Rozpocznijmy na nowo niedokończony tam pojedynek. Masz pan szpadę jak ja... Precz z rewolwerami, panie hrabio i baczność!
— Ah! jestem! — krzyknął Paweł wysuwając się z objęć nieprzytomnej prawie Alicyi.
Już błyszczące ostrza długich szabel dotknęły się i już dwa żelaza szczękały o siebie.
Ciekawi federaliści przestąpiwszy próg, przypominali sobie z rozkoszą owe piękne pojedynki teatralne, w których Melingue, Dumaine, lub Laferrière bywali oklaskiwani.
W tem rozległ się potężny huk bardzo blizkich wystrzałów, następnie drugi i trzeci. Dom zadrżał od posady aż do zrębu jak żywa istota. Słychać było rodzaj olbrzymiego zawalenia się, w połączeniu z jękiem, skargami i przekleństwami.
Gregory nagłym ruchem odrzucił się w tył z dala od szpady Pawła, a zwróciwszy się do swoich ludzi, rzekł:
— Dowiedzieć się co takiego? Prędzej!...
Ludzie do których to było wyrzeczone, nie mieli czasu spełnić rozkazu. Jeden z federalistów hulających po podwórzu, wpadł zdyszany.
— Pułkowniku — rzekł — wersalczycy ustawili baterye artyleryi na ulicy Lille... Strzelają z blizkiej odległości na barykadę... położenie jest już nie do wytrzymania...
— Wytrzyma zawsze dopóki ja nie załatwię się z tym obywatelem! — odpowiedział Gregory zbliżywszy się do Pawła. — Służę panu hrabiemu...
Szable spotkały się znowu, i przez kilka sekund widno było iskry sypiące się z pomiędzy nacierających na siebie ostrzy.
Alicya klęcząc w kąciku modliła się...
Armaty grzmiały. Bomby roztrzaskiwały barykadę, a za każdym wystrzałem tworzyło się krwawe błoto z ciał ludzkich...
Dwaj przeciwnicy, z zaciśniętemi w milczeniu zębami, nacierali na siebie groźnie.
Gregory liczył zapewne wiele na swoją umiejętność robienia szablą, w czem jak wiemy przewyższał pana de Nancey.
Lecz zarówno jak Paweł nie miał jej w używaniu, co stanowiło na ten raz równowagę.
Była chwila, że wołoch miał się już za zwycięzcą. Szpicem swej broni musnął pod ramię Pawła i skaleczył go. Krew zaczęła płynąć.
Alicya wydała okrzyk przerażenia i zasłoniła oczy rękoma.
Pan de Nancey zrozumiawszy, że z ubytkiem krwi utraci niebawem siły, zrobił rozpaczliwe postanowienie, nie zgodne z przepisami fechtunku, a używszy szabli tak, jak mieszkańcy wschodu używają pałaszy do ścinania głów, skoczył na wołocha.
Stal napotkała ciało.
Gregory z poderżniętem gardłem powalił się ciężko i nie ziewnął nawet...
Lecz niestety! Paweł zamienił tylko chwilowo niebezpieczeństwo.
Federaliści ryknęli z wściekłości na widok martwego ciała swego wodza i chcieli pomścić go natychmiast.
— Zabił pułkownika! — krzyknął jeden — strzelajmy do niego!...
— Na mur! na mur! — wrzasnęły inne głosy.
Paweł ogłuszony chwilowo uderzeniem kolby w głowę, poczuł na piersi swojej kłucie bagnetami i musiał cofnąć się aż do ściany.
Alicya czołgała się u nóg morderców, a bezprzytomna z rozwianym włosem, konająca, błagała ich z załamanemi rękami.
Nie słuchali jej.
Wtedy podniosła się chwyciwszy oburącz ubranie Pawła, a obejmując go za szyję rzekła do nędzników.
— Więc zabijecie i mnie także! Zabijcie nas razem!
Nie strzela się zblizka, taka jest reguła, federaliści znali ją dobrze, oni, którzy strzelali dla honoru, nie dla niczego, dla przyjemności...
Cofnęli się więc w sam kąt pokoju, stanęli rzędem i wsparli na ramionach szaspoty...
Lecz nagle na ulicy pod samemi oknami powstała niesłychana wrzawa. Rozlegały się afrykańskie rogi myśliwskie... Strzelanina ustała. Jeden głos krzyknął tylko: „Niech żyje Francya!
Wzięto barykadę i otoczono dom...
— Uciekajmy kto może! — rzekł jeden z bandytów wyskakując na dwór, a inni w przerażeniu chcieli uczynić to samo. Lecz pan de Nancey przyszedłszy do siebie, chwycił za rewolwery zatknięte u paska. Obiema rękami dał ognia sześć razy, powalając federalistów, jak grad powala kłosy...
Poczem przycisnąwszy do serca omdlałą Alicyę, wyniósł ją z tego pokoju pełnego trupów.


XXV.
Lasek Buloński.

Cztery miesiące upłynęło od dnia, w którym waleczna nasza armja pod wodzą chwalebnego Mac-Mahona, księcia Magenty stłumiła komunę w Paryżu, w którym krew zakładników zbryzgała płyty brukowe.
Ślady obcej i domowej wojny zaczęły się zacierać dokoła wielkiego miasta.
Hrabia de Nancey i Alicya weszli na powrót w posiadanie w swej willi w lasku Bulońskim i znów miłość swą ukrywali pod cieniem drzew cudownego i tajemniczego schronienia.
Pamięta zapewne każdy, jak pięknym był miesiąc październik roku 1871. Nigdy wspanialsze słońce nie oświecało pól zieleńszych. Zaledwie dopiero w początkach listopada lasy pokryły się żółtawą i czerwonawą barwą, która poprzedza zazwyczaj opadanie liści.
Alicya korzystając z tak pięknej pogody, spędzała całe dnie prawie w ogrodzie. Lecz nie widziano już jak przedtem, aby biegała za motylkami, lub zbierała kwiatki na bukiet nie tak świeży jak jej jagody.
Zdawało się, jakoby w ślad za strasznemi przejściami majowemi, pękło coś w jej sercu.
Niepozostało w niej nic z dawnej dziecięcej żywości. Każdy przedłużony ruch sprawiał u niej ogólne znużenie i rozstrój.
Godzinami całemi siedziała nieruchoma w wielkim fotelu o odwiniętych poręczach, a gęste sklepienie lip, chroniło ją od żarzących promieni słonecznych.
Nie mogła zajmować się ani czytaniem książek, ani ręczną robotą.
Tak umysł jak i ciało jej zdawały się potrzebować zupełnego spokoju. Słuchała śpiewu zięby i piegży, patrząc przez rzadkie miejscami liście na przemykające się po sklepieniu niebios obłoczki, które wietrzyk gnał w stronę zachodu.
Czasami Paweł niespokojny klękał przed nią na miałkim piasku, a obejmując ją ramieniem, mówił:
— Dziecię ty moje, czyś chora?
— Nie — odpowiadała Alicya z uśmiechem i nachylając się wtedy cokolwiek, brała głowę Pawła w drobne swe rączki i całowała go w czoło: Młoda dziewczyna nie dla tego to mówiła, aby uspokoić pana de Nancey. Istotnie nie doznawała ona żadnego cierpienia, a to ogólne znużenie o jakiemśmy wspominali, nie było chorobą, w pierwszych przynajmniej czasach.
Zwolna jednak nieprzewidziane zmiany zaszły w stanie Alicyi; obrzydziła sobie potrawy, które przedtem lubiła nade wszystko, a nabierała fałszywego apetytu do rzeczy, które znów dawniej wstręt w niej budziły. Ulubionych kwiatków wąchać nie mogła, charakter jej zmienił się nie do poznania. Napadała ją zarówno wesołość bez przyczyny, jak smutek, którego niczem usprawiedliwić nie było można.
Dopiero płakała rzewnemi łzami, już głośnym i nerwowym wybuchała śmiechem.
Gdy zaś Paweł zapytywał ją:
— Dlaczego płaczesz moja najdroższa?
Miała zwyczaj odpowiadać:
— Nie wiem... nie jestem smutną, przeciwnie czuję się szczęśliwą.
I ma się rozumieć nie umiała zdać sprawy ani ze śmiechu, ani z łez swoich.
Nakoniec pewnego poranku w miesiącu październiku, idąc z Pawłem pod rękę do ogrodu, gdzie najbardziej lubiła przesiadywać, zachwiała się i gdyby nie obecność młodego człowieka, który podtrzymał ją męzkiem swem ramieniem, niezawodnie byłaby upadła.
Aż do tej chwili pan de Nancey nie chciał używać doktora, z obawy, by niezaniepokoić Alicyi; przewidując jednak w niewytłomaczonem tem zemdleniu symptomat groźnej jakiejś choroby, nie zawahał się ani na chwilę, lecz napisał do jednej ze znakomitości medycznych, uczynił to zaś w słowach tak naglących, że w dwie godziny potem przybył doktór F... najweselszy i powiemy chętnie, najprawdomówniejszy z doktorów Paryża.
— Gdzież nasza chora? — zapytał Pawła, który uwiadomiony o jego przybyciu, wyszedł na przywitanie do małej furtki ogrodowej.
— Jest w ogrodzie, doktorze — odpowiedział pan de Nancey.
— Więc nie w łóżku?
— Nie jeszcze, dzięki niebu!
— Chodźmyż do niej, po drodze zaś raczy pan hrabia dać mi niektóre objaśnienia...
Paweł opowiedział doktorowi to, cośmy poprzednio czytelnikom naszym zakomunikowali.
Słuchając, doktór F... kiwał głową z uśmiechem na ustach.
— Nie widzisz pan w tem nic poważnego? — zapytał żywo pan de Nancey, uspokojony już cokolwiek wyrazem twarzy swego słuchacza.
— Wyznaję szczerze, że dotąd nie.. W jakim wieku jest chora?
— Lat ośmnascie i sześć miesięcy.
Doktór uśmiechnął się znowu.
— Jak dawno ożeniłeś się pan — zapytał.
— Przed dwoma laty...
Zbliżano się właśnie do sali zieleni, w której młoda dziewczyna spoczywała jak zwykle w wielkim swym fotelu.
Doktór wziął za puls, zadał pół tuzina pytań i rzekł zwracając się do Pawła.
— Recepta moja będzie prosta a nawet nie mam potrzeby jej pisać. Składa się ona z wyrazów: Nic nie robić.
— Nic nie robić! — powtórzył Paweł zdziwiony. — A jednakże pani jest cierpiącą, sam to pan widzisz, panie doktorze.
— Zapewne. Lecz niemoc jej należy do tych, które są do przewidzenia skoro się wychodzi za mąż... Książęta nauki całego świata zgromadzeni na konsylium, nie byliby w stanie zapobiedz niemocy tej przez przeciąg dziewięciu miesięcy, ani też przedłużyć jej po za ten termin.
— Co! — wykrzyknął pan de Nancey którego oczy zaiskrzyły się — co pan mówi? Czy dobrze zrozumiałem?
— Jaknajlepiej, panie hrabio, jeżeli pan zrozumiałeś, że za cztery miesiące pani hrabina uczyni cię ojcem! — odparł doktór śmiejąc się.
Alicya wydała słaby okrzyk, poczerwieniała i zakryła twarz rękami.
— Ah! doktorze... doktorze... — rzekł Paweł z wybuchem radości — gdybyś wiedział jak czynisz mię szczęśliwym!
— Sprawia mi to niewymowną przyjemność, zapewniam pana... Ale jakżeż się to dzieje, że się pan tego nie domyślałeś?
— Nie wiem... nie myślałem o tem...
— Pani hrabinie się nie dziwię... — rzekł znowu doktór z uśmiechem — którego Rabelais nie byłby się wyparł, ale pan! mówiąc między nami, to dziwne! Szczególni ci mężczyźni! Rolnik zasiawszy pole w jesieni, dziwiłby się wielce gdyby z wiosną nie ujrzał wschodzącego plonu. Pan posiałeś, będziesz zbierał... to bardzo logiczne.
Zamieniono jeszcze parę słów, poczem pan de Nancey odprowadził doktora do powozu.
Skoro powrócił, Alicya płakała, a kropliste łzy spływające po jej twarzy nie były łzami nerwowemi, jakie tak często wylewała od jakiegoś czasu, ale łzami goryczy.
— Najdroższa Alicyo, co tobie jest? — zawołał Paweł, pociągając ją w swoje objęcia i przyciskając do serca. — Ja ciebie nie pojmuję! Dlaczego nie podzielasz tej rozkoszy jaką wezbrało me serce? Nic w świecie nie byłoby wstanie wyrównać szczęściu, jakiego doznaję w tej chwili!... Pomyśl tylko, moja najdroższa!... Twoje dziecię! dziecię mojej Alicyi, maleńki cherubinek, maleńka istotka, którą kochać będę tak jak ciebie, ubóstwiać jak ciebie... bo istotką tą, będziesz ty... jeszcze ty... zawsze ty! Alicyo, nie odpowiadasz mi i łzy twoje nie przestają płynąć... To źle i okrutnie! Powiedz mi przynajmniej dla czego płaczesz?
— Ah! — wyjąkała biedna Alicya z podwojonem łkaniem, ściskając konwulsyjnie Pawła. — Ah! gdybym twoją żoną była, szczęście me przewyższałoby twoje... Ale dziecię które ma przyjść na świat jest dziecięciem błędu... dziecię to nie będzie miało nazwiska...
— Będzie miało moje! — krzyknął Paweł bezmyślnie przyrzekając to czego nie mógł dotrzymać pomimo najsilniejszej woli. Za życia bowiem hrabiny de Nancey, nie mógł nawet dziecięcia Alicyi przyznać za swoje!
Lecz młoda dziewczyna nie wiedziała tego wszystkiego i zapytała gwałtownie:
— Będę twoją żoną?
— Wszak wiesz o tem.
— Kiedy?
— Jak będzie można najprędzej...
— Zanim się urodzi, nieprawdaż?... Oh! Pawle, najdroższy Pawle, powiedz tak!... Niechaj ma przynajmniej prawo urodzić się...
Pan de Nancey milczał.
Alicya spuściła smutnie głowę, a łzy jej na nowo zaczęły płynąć. Tak więc, bardziej niż kiedykolwiek otaczały ją dziwne tajemnice, nierozjaśnione żadnem światełkiem i zakrywające jej przyszłość! Zawsze nieznana przeszkoda pomiędzy nią a prawem szczęściem! Więc niczem przeszkody tej usunąć nie było można? Niczem, nawet tak wielką zmianę jaka zajść miała? To co miało stanowić jej radość, dumę, oczyszczenie, powiększało tylko hańbę! Niestety! wyrzekła prawdę, dziecię Pawła nie mogło mieć nazwiska!
Alicya doznawała w tej chwili wszystkich męczarni pękającego serca... Cierpiała za winy cudze, których jak wiemy, wspólniczką nie była!
Pan de Nancey nie mógł wymówić słów, których potrzeba było na osuszenie tych łez, na uspokojenie tego rozdartego serca! Położenie jego względem Alicyi w takiej chwili było nikczemne, rozumiał to dobrze...
Ucałował małe rączęta, które drżały pod jego pocałunkami, a pozostawiwszy młodą dziewczynę samą, zwolna poszedł ku domowi.
Idąc szeptał:
— Sprawiedliwy Boże nie ulitujesz się nad niewinnem tem dzieckiem? Czy długo jeszcze karać będziesz za moją zbrodnię? Nie pozwoliszże jej nigdy zająć obok mnie miejsca, które jej się należy?
Paweł modlił się do Boga o śmierć Blanki, hrabiny de Nancey!
O śmierć Blanki! Gdyby Blanka umarła, byłby wolnym!...
Myśl ta owładnęła umysł jego ze straszną natarczywością. Próbował odegnać ją, bo go przerażała. Pod jej wpływem rozumiał morderstwo. Zdawało mu się, że widzi przed sobą Blankę i ręka jego machinalnie szukała noża...
Postanowiwszy siłą odeprzeć myśl tę od siebie, wziął dzienniki i zerwał z nich opaski. Otwierał on po większej części gazety nieprzychylne rzeczypospolitej, „Figaro,“ „Gaulois,“ “Paris-Journal,“ „Pays,“ „Ordre,“ etc.
Otworzył Figaro i machinalnie, nie rozumiejąc ani słowa z tego co czytał, przebiegł oczyma pierwszą i drugą stronę.
Nagle na trzeciej stronicy, artykuł umieszczony pod rubryką: „Gazeta Trybunalska“ zwrócił jego uwagę w szczególny sposób.
Głuchy okrzyk wydarł mu się z piersi; źrenice rozszerzyły się, a całe ciało jego drgnęło, jak pod działaniem potężnego stosu Wolty.
Artykuł tak się zaczynał:
„Zapożyczamy z „Gazety Kolońskiej“ następujące fakta, które nam się wydają być rozwiązaniem dramatu sądowego wyrosłego na gruncie Paryzkim.“


XXVI.
Artykuł z „Gazety Kotońskiej.“

Po dwóch czy trzech wstępnych wierszach, w których dziennikarz francuzki tłomaczył swoim czytelnikom, że odpowiedzialność za styl pozostawia reńskiemu pismakowi, artykuł zapożyczony przez „Figaro“ niemieckiej gazety, powiada dalej:
„Niesłychana zbrodnia popełniona przy wjeździe do Kolonii, rzuciła postrach na spokojnych mieszkańców naszej dzielnicy, a zwłaszcza na tych którzy posiadają letnie mieszkania w malowniczej okolicy naszej!
„Młoda kobieta, niezmiernej piękności, francuzka, przybywszy do Niemiec przed dwoma laty, po romansowej intrydze miłosnej, zwróciła kilkakrotnie uwagę szeregiem rozmaitych awanturek, na które lepiej jest rzucić zasłonę.
„Osoba ta pomimo nagannego prowadzenia się, nie należała bynajmniej do tej klasy kobiet lekkich, które z przedajnych miłostek, czynią sobie rzemiosło.
„Zwiedzając nasze miasto gry, — z wyjątkiem Homburga — cudzoziemka zajmująca nas dzisiaj, której nazwisko nikomu znanem nie było, tytułować się kazała hrabiną, i miała istotnie do tego prawo.
„Grała zawzięcie, i jak to zwykle bywa z graczami, zmienne przechodziła koleje, już to znaczne wygrywając sumy, już tracąc wszystko do szeląga. Zauważono jednak, iż szczęście sprzyjało jej zbyt rzadko.
„Protekcya tajemna, a bardzo silna niezawodnie, pozwoliła jej nie opuszczać Niemiec w epoce, w której zabronionem było francuzom przebywać w tym kraju, to jest od miesiąca czerwca 1870 roku, do lutego 1871.
„Z ostatnią wiosną hrabina natchnęła gwałtowną miłością młodego oficera wyższych zasług, barona L... rodem z naszego miasta, który odznaczywszy się podczas wojny franko-niemieckiej, używał swobodnie zasłużonego urlopu na łonie rodziny.
„Baron L... w wieku lat dwudziestu pięciu, jest pełnym porucznikiem, i najpiękniejszym oficerem swojego pułku, w którym wszyscy ludzie są ładni. Posiada on prócz tego znaczny majątek. Hrabina przyjęła chętnie wyznanie miłości, której stała się przedmiotem; prawdopodobnem jest nawet, że odpowiedziała nań podobnem-że wyznaniem; to też z wzajemnej tej sympatyi wytworzył się pomiędzy pełnym porucznikiem, a ładną francuzką związek który da się wytłomaczyć młodością, który atoli moralność potępia bezwzględnie.
„Do szaleństwa zakochany baron L... zaniedbywał swoich, pędząc trzy czwarte dnia w domu swej przyjaciółki. Pokazywał się z nią wszędzie w sposób najokropniej kompromitujący, nie troszcząc się bynajmniej o to, że podobne postępowanie było skandaliczne. Popełniał mnóstwo niedorzeczności, nie zważając na zdrowe napomnienia ludzi poważnych, odznaczających się czystością obyczajów.
„Wynajął dla hrabiny śliczny dworek wiejski, położony o ćwierć mili od miasta. Mieszkała ona tam z panną służącą i lokajem. Wynajęta kareta w Kolonii, była nieustannie na jej rozkazy. Dla uniknienia zaś wszelkiego kłopotu, przynoszono jej obiady z pierwszej restauracyi.
„Rodzina zamykała z początku oczy na ten stosunek, wychodząc z zasady, że: „Młodość musi wyszumieć.“ Później jednak zaniepokoiła się tem niemało. Słuszna była to obawa, aby uwodzicielka zarówno zręczna jak piękna, nie zapanowała do tego stopnia nad młodym człowiekiem, iżby potem nie zechciała nadużywać przewagi swojej nad nim.
„Myśleć jednak o rozłączeniu ich, nie było tak łatwo. Udało się atoli rodzinie złożyć u stóp cesarskiego tronu swoje obawy. Cnotliwy monarcha kierujący naszemi sprawami, zajął się żywo przedstawioną mu prośbą. Młody porucznik, jakkolwiek termin jego urlopu oddalonym był jeszcze, otrzymał rozkaz bezzwłocznego udania się do swego pułku, który stał w północnych Niemczech. Hrabinę zaś urzędownie zawiadomiono, że pod zagrożeniem natychmiastowego wydalenia się z kraju, nie wolno jej towarzyszyć baronowi L... ani jechać za nim.
„Można się domyśleć, ile tam było łez i gniewu z obu stron; karność jednak wojskowa jest nieugięta. Trzeba było słuchać.
„W wilię odjazdu, młody oficer wziął od swojego bankiera znaczną sumę. Kupił u pierwszego jubilera naszego miasta garnitur za cenę sześć tysięcy talarów, — jako pożegnalny podarunek, — przepędził ostatnią noc w dworku który był świadkiem jego miłostek, i odjechał.
„Z kilku słów zamienionych pomiędzy baronem L... a jednym z jego przyjaciół wiemy, że hrabina przy czułem pożegnaniu oświadczyła mu zamiar opuszczenia Niemiec nazajutrz, i powrotu do Francyi, gdzie miała przebywać aż do chwili, w której oficer ukończywszy służbę, będzie mógł powołać ją do Kolonii, lub przybyć do niej do Paryża.
„W dzień wyjazdu barona L... kamerdyner hrabiny prosił swej pani, by pozwoliła mu opuścić natychmiast służbę i udać się do Monachium, gdzie powoływały go interesa rodzinne. Otrzymał zezwolenie i opuścił kraj bezzwłocznie.
„Tym sposobem hrabina pozostała sama ze służącą w dworku, w którym miała ostatnią noc spędzić, nazajutrz bowiem postanowiła wyjechać także, kufry już nawet miała w pogotowiu.
„Cóż się stało w nocy, w osamotnionym tym dworku? (Najbliższy dom znajdował się na przestrzeni tysiąca najmniej kroków).
„Otóż tu kryje się straszne słowo zagadki, którego magistrat nasz szuka nadaremnie. Trafić jednak nań musi, gdyż niepodobna, aby tak potworny czyn przeszedł bezkarnie... Bóg protegujący widocznie Niemcy, nie pozwoliłby na to.
„Pośród nocy wielka światłość, zauważona przez kilka osób, nie wiedzących czemu ją przypisać, zawisła po nad wsią.
„O świcie, przekupnie jadący drogą z jarzynami do Kolonii, ujrzeli dworek stojący wprawdzie jeszcze, lecz strawiony pożarem, i dymiący nieustannie.
„Nie śmieli wejść do ruin, w których nie zagasły jeszcze płomienie, lecz zaledwie przybyli do miasta, z hałasem oznajmili co wpadło im w oczy.
„Policya czujna zawsze, wysłała bez straty czasu, kilku najzręczniejszych agentów, ci zaś sprawdzili tożsamość strasznej zbrodni.
„Podwójne morderstwo widocznie w celu grabieży zostało tam dokonanem. Złoczyńca miał nadzieję pokryć swą zbrodnie pożarem. Oddalił się podłożywszy ogień w przekonaniu, że świat uwierzy nazajutrz w przypadkową katastrofę. Nieba jednakże zrządziły inaczej. Zbrodniarz za prędko się oddalił, nie przekonawszy się pierwej, czy zapalone przez niego płomienie, wiernie się wywiązały ze swego dzieła zniszczenia.
„Pożar ograniczył się wbrew wszelkiemu oczekiwaniu i prawdopodobieństwa na zniszczeniu drugiego piętra i części pierwszego, pozostawiając resztę domu nietkniętą. Z jakiego się to stało powodu, niewiadomo.
„Agenci nie wahali się pomimo wyraźnego niebezpieczeństwa wejść na schody, które nie mając prawie żadnej podpory mogły runąć niechybnie.
„Przybywszy do miejsca gdzie była sypialnia Francuzki, na każdym kroku widzieli straszne dowody zbrodni, które złoczyńca mniemał ukryć pod zgliszczami.
„Dywan o tle białem w różowe kwiaty, był nietylko splamiony, ale literalnie zalany krwią. Meble i kufry porozbijane siekierą. Nie chciał się widocznie zabawiać szukaniem kluczy i próbowaniem takowych. Ozdoby kobiece i przedmioty tualetowe porozrzucane były w najwyższym nieładzie.
„Cokolwiek dalej i właśnie w miejscu gdzie nie doszedł ogień straszniejszy jeszcze przedstawiał się widok:
„Trup kobiety; hrabiny, oszpecony i zwęglony w części leżał na podłodze. Z ubrania nic już prawie nie zostało, promień tylko blond włosów nienaruszony starczył za wskazówkę, że była to istotnie Francuzka.
„Nieszczęśliwa służąca, dziewczyna młoda i ładna jak powiadają, śpiąca o piętro wyżej, zginęła widocznie w płomieniach. Nic bowiem z niej nie pozostało, zupełnie nic. Kości jej nawet w proch się rozsypały pod zawalonym dachem.
„Natychmiastowe poszukiwania w zgliszczach nie doprowadziły do niczego. Nie odnaleziono ani garnituru kupionego przez barona L... na dwa dni przedtem, ani pieniędzy, które Francuzka musiała posiadać. Niezawodnie zbrodniarz zabrał wszystko.
„W głębokich cieniach otaczających straszną tę katastrofę, magistrat nasz zdawał się natrafiać na jakiś ślad. Podejrzenia jego padły na oddalonego służącego. Ponieważ wiedziano, że z Monachium pochodził, telegrafowano bezzwłocznie do tamtejszej władzy. Sprowadzono go do Kolonii pod silną strażą. On zaś nie zdawał się być ani zatrwożony, ani wzruszony, zmartwił się tylko, że skompromitowano go najniesłuszniej w świecie. Odjazd swój tłomaczył przyczynami, jakie podaliśmy wyżej. Śledztwo prowadzi się dalej.
„Policya zebrała dowody, że zamordowana Francuzka była prawą małżonką francuskiego szlachcica, hrabiego de N... Nieomieszkamy zakomunikować nadal czytelnikom naszym wszystkiego, cokolwiek nowego w sprawie tej się dowiemy.“
Oto koniec artykułu zapożyczonego z „Gazety Kolońskiej.“
Sądowy kronikarz dziennika „Figaro“ dodaje:
„Gazeta niemiecka drukuje całe nazwiska, które my pierwszą tylko literą zaznaczamy. Mąż bowiem ofiary żyje, mieszka ciągle w Paryżu i jest człowiekiem należącym do najlepszego świata.
Hrabia de N... był sam przed kilku laty bohaterem sądowego dramatu, którego pamięć nie zatarła się jeszcze, a który się skończył uwolnieniem przewidzianem z góry.
„Pan de N... zabił żonę i jej kochanka, schwyciwszy ich na gorącym uczynku wiarołomstwa.
„W kilka miesięcy później zaślubił powtórnie kobietę rzadkiej piękności, która porzuciła go znowu, a wyjechawszy za granicę Francyi, zginęła tam w okropny sposób. Mieliśmy tedy słuszność twierdzić na początku, że ten reński dramat nie był niczem innem, jak rozwiązaniem dramatu czysto paryzkiego.
„Szczegóły podane przez „Gazetę Kolońską“ a dotyczące sensacyjnej tej sprawy, powtórzymy wiernie dnia każdego.“
Pan de Nancey blady jak śmierć, pożerał oczyma, artykuł ten aż do ostatniego wyrazu, poczem „Figaro“ wypadło z drżących rąk jego, padając na dywan.
Przywalony zdziwieniem, radością i zwątpieniem, Paweł był blizkim zemdlenia.
Blanka umarła, więc został wolnym! Wolnym! Byłoż to prawdą?
Podniósł się z miejsca gwałtownie, zadzwonił i kazał zaprzęgać.
W dziesięć minut później wsiadał do powozu, rzucając kamerdynerowi te słowa:
— Ulica Rossini, trzeci numer.


XXVII.
Nadzieja.

Po upływie trzydziestu minut konie pana de Nancey zatrzymały się na ulicy Rossini, przed drzwiami redakcyjnego bióra.
Hrabia wyskoczył z powozu i wszedł.
— Co pan rozkaże? — zapytał szwajcar w ciemno zielonej liberyi.
— Potrzebuję pewnych wskazówek od jednego z tych panów, którzy się zajmują kroniką sądową — odpowiedział Paweł.
— Zaraz go uwiadomię. Proszę pana za mną.
Hrabia został wprowadzony do małego pokoiku w którym się odbywają prywatne posłuchania, a który zastąpionym zostanie obszerniejszym salonem za kilka miesięcy, skoro „Figaro“ wejdzie w posiadanie domu, budującego się dlań przy ulicy Drouot.
W dzienniku ludzi dobrze wychowanych, nie dadzą nigdy długo czekać interesantowi. Redaktor kroniki sądowej ukazał się natychmiast i ukłonił się Pawłowi, mówiąc:
— Pan życzył sobie widzieć się ze mną... Jestem na pańskie rozkazy...
— Jakkolwiek nie mam zaszczytu być panu znanym, ośmielam prosić go o wyświadczenie mi wielkiej usługi...
— Proszę, mów pan o co chodzi.
— Jestem hrabia de Nancey...
Dziennikarz ukłonił się powtórnie.
— I przychodzę dowiedzieć się o nazwisko wydrukowane w całości, w „Gazecie Kotońskiej “ i które pan przez szlachetną oględność zaznaczyłeś tylko pierwszą literą.
— To właśnie pańskie nazwisko.
Hrabia spodziewał się takiej odpowiedzi. Zakończenie artykułu w „Figaro“ nie mogło mu pozostawiać w tym względzie najmniejszej wątpliwości. Że jednak obawiał się już wszelkiego złudzenia, nie śmiał wierzyć w to do ostatniej chwili. Serce zabiło mu tak gwałtownie, że przyłożeniem ręki do lewego boku usiłował powstrzymać jego uderzenia.
— Ah! — jęknął nareszcie, padając na krzesło pod brzemieniem gwałtownego wzruszenia.
— Panie — rzekł porywczo dziennikarz, pan jesteś blizkim zemdlenia. Mamże kazać przywołać lekarza?
— Nie... nie, dziękuję panu. To nic... już przeszło... szeptał Paweł, panując całą siłą woli nad wzruszeniem, wreszcie powstał blady jeszcze, ale uspokojony prawie, rzekł znowu:
— Racz pan powiedzieć mi, czy dziennik ów niemiecki znajduje się jeszcze w pańskiem ręku?
— Tak panie... czy życzysz pan sobie przejrzyć go?
— Tak jest... tak, pragnąłbym go przeczytać.
— I owszem, a nawet możesz pan zabrać go ze sobą, jeżeli się panu podoba...
Paweł znał cokolwiek język niemiecki, nie do tyla, aby módz wytrzymać w nim rozmowę, ale był wstanie przesylabizować drukowany artykuł.
Odczytał raz i drugi zwolna dwie szpalty tłomaczone przez „Figaro.“
— Nie było już żadnej wątpliwości. Nazwisko jego ortograficznie wypisane:
Graf von Nancey, znajdowało się w następującym frazesie:
„Policya wykryła, że ofiara zbrodni była prawą małżonką francuzkiego szlachcica, hrabiego de Nancey.
— Zatem pozwolisz mi pan zatrzymać ten numer? — rzekł Paweł.
— Zapewne, wszak miałem honor powiedzieć to już panu.
— Serdecznie dziękuję — rzekł hrabia — ściskając rękę redaktora. Wierzaj pan, że niewymownie wdzięcznym ci jestem za to, co uczyniłeś dla mnie.
To mówiąc wyszedł i podążył do czekającego nań powozu.
Trzeba wierzyć, że w niektórych wypadkach najruchliwsza nawet fizyognomja, nie posiada dwóch rozmaitych sposobów na wyrażanie głębokiej radości i wielkiego smutku, jak również, że redaktorowie „Figara“ podpadają tak dobrze pomyłkom jak najzwyczajniejsi śmiertelnicy.
Ten któregośmy na scenę powieści naszej wprowadzili, jakkolwiek sprytny, nie poznał się bynajmniej na rodzaju wzruszenia Pawła i rzekł do siebie w najlepszej wierze:
— Oh! słabe serce człowieka. Któż potrafi zgłębić twoje wnętrza? Oto mąż oszukiwany na wszystkie strony, co się zowie! Pomino to w jak straszny sposób przyjął wieść o śmierci żony. Chociaż da się to wytłomaczyć łatwo; hrabina de Nancey była tak ładna! Hrabia więc opłakuje ją poprostu jako arcydzieło sztuki!
Zadowolony z filozoficznego swego wniosku, powrócił do swoich zajęć, to jest do ukończenia olbrzymiego artykułu o radzie wojennej, funkcyonującej w tej epoce z wielką sprężystością.
Paweł kazał wieść się na powrót do willi, podczas zaś gdy konie wyciągniętym kłusem pędziły przez pola elizejskie, odczytywał nieustannie artykuł z „Gazety Kolońskiej,“ której gotyckie pismo migotało mu przed oczyma tak, jak gdyby dziennik był drukowany fosforem.
Niezawodnie skazany na śmierć, któremu by na pięć minut przed egzekucyą wręczono ułaskawienie, nie czytałby z większem upojeniem stokroć błogosławionego pisma, powracającego mu prawo egzystencyi.
Więc w chwili kiedy on błagał Boga o wymiar sprawiedliwości, o zrobienie Alicyi miejsca, które Blanka Lizely, hrabina de Nancey, bezcześciła, w chwili w której sam zamierzał choćby kosztem zbrodni przyspieszyć tę zbyt powolną sprawiedliwość, ręka Boska dosięgła nareszcie cudzołożną kobietę!...
Nie byłoż to coś nadziemskiego w tej strasznej i piorunującej karze?
Zapytał sam siebie Paweł, jak również w tem, w tem że tak szybko dowiedział się o tem?
Cokolwiek bądź, więzy pękły... Ciemna przyszłość rozjaśniła się... znalazła się możność okupienia niecnego postępku, oczyszczenia niewinnej Alicyi, złożenia na czystem czole tego anioła hrabiowskiej korony, której ona niezawodnie nie shańbi, dziecię zaś mające przyjść na świat, będzie miało nazwisko!...
Pan de Nancey, promieniejący, przekształcony zupełnie, powtarzał sobie to wszystko, wyskakując z powozu przed gankiem willi.
Nieobecność jego nie trwała dłużej nad półtory godziny.
— Gdzie jest pani? — zapytał.
— Jeszcze w ogrodzie, panie hrabio. Pani hrabina nie wchodziła wcale do mieszkania — odpowiedział kamerdyner.
Paweł skierował się szybko w stronę alei, w której pozostawił młodą dziewczynę.
Alicya milczała, przywitała go ze słodkim i smutnym uśmiechem rezygnacyi.
Nie płakała już, lecz zaczerwienione powieki wielkich jej oczu i wilgotne ślady na pobladłych licach świadczyły, że przed kilku jeszcze minutami łzy jej płynęły.
Pan de Nancey klęknął przed nią i ujął obie jej ręce.
Alicya patrzyła nań ze zdziwieniem. — Zdawała się czytać na twarzy hrabiego zwiastowanie szczęśliwego zdarzenia; obawiała się jednak, czy nie jest w błędzie.
— Drogi Pawle — zapytała nareszcie — co tobie? — Kiedy odchodziłeś ztąd, nie taki byłeś... Czy z dobrą przychodzisz nowiną?
— Najdroższa moja — szepnął Paweł głosem bardzo cichym i czułym. — Pozwól powiedzieć sobie, iż jesteś istotą najdoskonalszą i najmilszą, jakiej Bóg pozwolił zstąpić z Niebios i zamieszkać ziemię. Masz postać anioła i takąż duszę. Zapominając o sobie, myślisz tylko o mnie i ukrywasz cierpienia swoje byle tylko nie zasmucać mnie!..
Odważna, zrezygnowana, tkliwa, nie żalisz się nigdy, cierpisz zatem podwójnie, ukrywając swe cierpienia! Czy jednak silna w zmartwieniu, potrafisz pozostać silną pod wpływem radości?..
— Tak... oh! tak... będę silną! — krzyknęła gorączkowo Alicya. — Nie obawiaj się niczego... mów... mów prędko... słucham...
— Przypominasz sobie, aniele o co pytałaś mnie przed dwoma godzinami?..
— Pytałam się, czy prędko żoną twą zostanę?.. Czy o tem mówisz, Pawle?..
— Pytałaś, droga Alicyo, czy dziecię, które za cztery miesiące ma ujrzeć światło dzienne, będzie miało prawo do mojego nazwiska...
— A ty nie odpowiedziałeś mi na to! rzekła młoda dziewczyna, której spojrzenie utkwione w twarzy Pawła, probowało wyczytać to, co się działo w głębi duszy.
— Za to odpowiem ci teraz...
— I co?
— Tak jest.. Dziecię nasze będzie prawe... Zanim miesiąc upłynie, będziesz moją żoną...
Krzyk radości, który się wydarł z serca i ust Alicyi, byłby poruszył najobojętniejszego człowieka.
Objęła ona Pawła ramionami z siłą nerwową, której delikatne ciało nie zdawało się posiadać, a obsypując go pocałunkami, szeptała mu do ucha:
— Ach! winną byłam kochając cię, a kochałam cię całą duszą!!! Jakżeż potrafię kochać cię więcej wtedy, gdy Bóg pobłogosławi miłość moją?
Po słowach tych nastąpiło długie milczenie; lecz jeżeli milczały usta, splecione i drżące ręce zamieniały myśli dwóch serc bijących jednem tętnem, dwóch dusz, które się zlały w jedną całość.
Paweł przerwał pierwszy, mówiąc:
— Każdy medal ma dwie strony, moja Alicyo, niema na tym świecie rozkoszy bez cienia przykrości...
— Przykrość musiałaby być nadzwyczajnych rozmiarów, aby zdołała zamącić mą radość! — rzekła młoda dziewczyna uśmiechając się. — Po tem co mi powiedziałeś, żadna przykrość wzruszyć nie jest mnie w stanie... Wytłomacz się więc i mów śmiało...
— Moje drogie dziecię — rzekł hrabia — muszę rozłączyć się z tobą...
Alicyę przeszedł dreszcz mały, że jednak przyrzekła być odważną, pokryła to umiejętnie.
— Rozłączyć się ze mną... — powtórzyła. — W takiej chwili!
— Trzeba koniecznie.
— Ależ to nie przykrość, to prawdziwe zmartwienie, miałeś słuszność. A jakże długo rozłączenie to trwać będzie?
— Najmniej trzy, a najwięcej pięć lub sześć dni.
— Trzy dni nawet zbyt długiemi mi się wydadzą. Kiedy odjeżdżasz?
— Dziś wieczór.
— Tak prędko!
— Im prędzej wyjadę, tem prędzej powrócę...
— Czy podróż tę przedsiębierzesz w celu zajęcia się naszem małżeństwem?
— Tak jest.
— Więc jedź bez straty czasu. Czy mogę uczynić ci jedno pytanie?
— Zapewne!
— Dokąd jedziesz?
— Do Niemiec.
Alicya zadrżała.
— Do Hamburga? zapytała żywo.
— Nie, do Kolonii.
— A ich czy nie odwiedzisz? — szepnęła młoda dziewczyna... — Nie uwiadomisz ich, że wkrótce już będą mogli nazwać mię córką jak dawniej?..
— Paweł zaprzeczył giestem.
— Nie umiałbym jeszcze pokazać się im w tej chwili... — odpowiedział. — Odwiedzę ich wtedy, kiedy moja Alicya przed Bogiem i ludźmi zostanie hrabiną de Nancey... Bądź spokojna moje dziecię, tego dnia będą oni tutaj! Wieczorem hrabia zaopatrzony w akt ślubny i wszystkie papiery potrzebne do udowodnienia swojej tożsamości, odjechał do Niemiec.
Udawał on się do Kolonii po akt zejścia Blanki Lizely swojej żony.


XXVIII.
Akt zejścia.

Paweł jakeśmy powiedzieli udawał się do Kolonii po akt zejścia hrabiny de Nancey, a podczas gdy para unosiła go szybko w stronę granicy, wspomnienia przeszłości całą massą cisnęły mu się do głowy.
Przed dwoma przeszło laty, wyjeżdżał o tej samej godzinie i z tego samego dworca, słowem odbywał tę samą podróż.
Widział się jeszcze szalonym z wściekłości i rozpaczy, rzucającym pudełko z pistoletami i dwie szpady w skórzanej pochwie w kąt wagonu, w którym nocne godziny wydawały mu się bez końca.
Wtedy ściskał Blankę Lizely, swoją żonę, jasnowłosą syrenę, którą ubóstwiał do zapamiętałości, a która uciekała z Gregorym!
Cóż tu zmian od owego czasu!... On sam, czy był tym samym człowiekiem? Cóż się stało z miłością, która według jego mniemania miała się nie skończyć nigdy, a którą pogarda i wiarołomstwa Blanki podsycały tylko?
Dziś kochał inną kobietę! Zabił Gregorego! Blanka nie istniała już, on zaś z sercem przepełnionem radością! nadzieją biegł do Kolonii po niezbite dowody jej śmierci!
Po otrzymaniu zaś takowych i zostaniu mężem Alicyi, miało się zacząć nowe życie dla niego.
Po przejściu tylu burz, życie pełne szczęścia, prawdziwej miłości, zaufania bez granic, wiary w przyszłość, rozkoszy domowego ogniska, spokoju sumienia, słowem, czekało go niebo na ziemi!
— Czyż ja zasłużyłem na to? pytał sam siebie Paweł. — Nie jestże to prawdziwa niesprawiedliwość, abym ja był do tyla szczęśliwy?..
I pogrążył się do tego stopnia w przyszłem swem szczęściu niemylnem, że wszystko co nie było Alicyą lub nim, ścierało się w jego umyśle.
Zapomniał o wojnie, nie pamiętał już Komuny...
Długa podróż z Paryża do Kolonii, wydawała mu się przejażdżką na żart.
Przypadek zrządził, że kareta w którą wsiadł, wyszedłszy z wagonu, zawiozła go do tego samego hotelu, do którego zajechał wówczas wycieńczony znużeniem, gniewem i bezsennością.
Garson hotelowy nie poznał go wcale. Był to jednakże ten sam, któremu dał tysiąc franków za wyszukanie zbiegów po hotelach kolońskich... Piękny garson, poprawny, zawsze akuratnie ufryzowany, a sprytniejszy jeszcze od chwili, w której jako ułan znał się na końcu palca teoryę i praktykę dobrze zrozumianej grabieży. Francuzów pomimo to lubił, dobry ten chłopiec, a nawet bardziej niż przed wojną, odniósłszy z ukończonej kampanii mnóstwo przyjemnych wspomnień, pod postacią zegarków, łańcuszków, pierścionków, bransoletek, medalionów i t. d. wszystko w złocie ma się rozumieć. Cóż chcecie?.. Nie darmo się jest Niemcem, takie rzeczy mają swój powab!!! Kraj tak ofitujący w zegarmistrzostwo i jubilerstwo, ma prawo do sympatyj staroniemieckich.
Pan de Nancey kazał podać sobie śniadanie do pokoju, by być swobodniejszym i zapytał:
— Czy zajmują się tu ciągle ową zbrodnią, popełnioną przed kilku dniami w okolicach Kolonii?
— Czy się nią zajmują? panie — zawołał garson. — Ach! spodziewam się! Taka piękna zbrodnia! Taka interesująca! O tem tylko mówią!.. A mówią tem więcej, że osoba zamordowana, piękna kobietka, panie, Francuzka, Hrabina jak ją nazywano, była bardzo znaną w mieście. Czy rzecz ta wiadomą jest we Francji, proszę pana?
— Tak jest. Jeden z dzienników Paryzkich powtórzył artykuł waszej gazety.
— Śliczny artykuł, panie! Redaktor jest bezżennym, i stołuje się tu codzień w table d’hote, punktualnie o godzinie drugiej. Jeżeli pan zechce, pokażę go panu... Jest to mały człowieczek, cokolwiek łysy, z okrągłym brzuszkiem. Dobry chłopak, jak to mówią w Paryżu.
— Czy dowiedziano się co więcej od chwili ukazania się artykułu? — zapytał znów hrabia.
— Nie wiele, panie. Wilhelm, służący hrabiny siedzi ciągle w więzieniu, bardzo słusznie. Utrzymuje on, że nic nie wie i że jest tak niewinny jak nowonarodzone dziecię. Zdaje się jednak, że sprawa jego kiepska, gdyż jakkolwiek powiada, że tego samego wieczora odjechał do Monachium dowieść nie może, że był w drodze podczas nocy, w której zabito dwie kobiety i podłożono ogień... Są tacy, którzy utrzymują, że widzieli go wsiadającego na kolej rano... Jeżeli się to sprawdzi, panie, wolę siedzieć w mojej skórze, niż w jego. Oh! tak! bo wtedy wszakże pozory staną przeciw niemu... Czy pan jest również tego zdania?..
Paweł skinął głową na znak potwierdzenia.
Eks-ułan ufryzowany mówił dalej:
— Proszę pana, jednak, jaki ten świat niesprawiedliwy! O hrabinie tylko mowa, a o Dorocie ani mrumru!.. A Dorota była śliczna blondynka, słowo panu daję!.. Znałem ją dobrze... Zamordowali ją jednak tak dobrze, jak jej panią i spalili tak jak ją, a nawet więcej, bo ani ząb nie pozostał z biednej dziewczyny... Ale! jedna była Hrabiną, druga zaś tylko służącą! Dla hrabiny więc wszystko, dla służącej nic! Oh! cóż to za macocha to społeczeństwo!
Nie było odpowiedzi na spostrzeżenia filozoficzne i demokratyczne garsona, żywcem przeniesione z Francji, gdzie zasady podobne wyrosły na świeżych pokładach socialistycznych.
Pan de Nancey rzekł tylko:
— Jak daleko ztąd znajduje się ów dom spalony?
— Około dwóch kilometrów, jak powiadają w Paryżu... Chcąc iść pieszo, potrzeba pół godziny, powozem zaś, za kwandrans się zajedzie.
— Chciałbym obejrzeć te ruiny...
— Nic łatwiejszego. Jeżeli pan chce postaram się o pewnego woźnicę. Zresztą wszyscy już znają tę drogę... Jeżdżą tam jak na procesyą, chociaż dalibóg nie ma co widzieć. Uprzedzam pana, że policya nie dozwala nikomu wchodzić wewnątrz. Czy pan życzy sobie odbyć tę małą przejażdżkę zaraz po śniadaniu?
— Tak jest... proszę uprzedzić woźnicę. Ah! jeszcze słówko... Potrzebuję pewnej wskazówki.
— Do usług pańskich.
— Nie znasz przypadkiem w Kolonii jakiego zręcznego i inteligentnego agenta, któryby mówił dobrze po francuzku, a przynajmniej tak, byśmy się wzajemnie porozumieć mogli?
— Coś w rodzaju adwokata, czy tak panie?
— Adwokata lub notaryusza, tak jest...
— I owszem... znam... Mamy tu Hermana Grüber, jest to dzielny i szanowany człowiek w mieście... Pełno zawsze u niego interesów... Jakkolwiek z maleńkim akcentem, mówi po francuzku, tak dobrze jak pan i ja..
— Pojadę do niego, wracając ze spalonego domu.
— Bardzo dobrze, panie... woźnica zna drogę wiodącą do niego...
Hrabia dokończył śniadania i wsiadł do żółtego fiakra, podobnego do maruderów paryzkich. Po upływie kwandransa, fiakr stanął na miejscu. Paweł wyskoczył na ścieżkę prowadzącą do ogrodzenia willi.
Przez kratę widać było murawę i klomby przed domem spalonym do połowy. Z tyłu zielona gęstwina kazała się domyślać małego, lecz dobrze wysadzonego ogrodu.
Pół tuzina ciekawych zaglądało wewnątrz przez kratę.
Dwóch agentów policyi Kolońskiej, maszerowało obok siebie, poraz pewnie setny od rana, do koła murawy, paląc wielkie fajki z malowanej porcelany.
Paweł wyjął z kieszeni dwa talary, dał znak agentom by się zatrzymali, wsunął pieniądze w niechlujne ich ręce, a złożywszy kilka wyrazów niemieckich, które zdawało mu się że umie, wyrzucił z siebie frazes bez związku, który podług niego miał znaczyć:
— Chciałbym zwiedzić ten dom...
Frazes ten był niezrozumiałym dla agentów, ale zrozumieli talary, otworzyli więc natychmiast furtkę zrobioną w kracie i to ku wielkiemu zgorszeniu ciekawych, którzy nie chcąc zapłacić, nie mieli żadnego przywileju i stali na dworze.
Agenci towarzyszyli panu de Nancey aż do progu sieni; skoro jednak chciał próg ten przestąpić, wstrzymali go za rękaw potrząsając głową i kracząc jak kruki.
Krakanie to i potrząsanie głową miało zapewne znaczyć:
— Żałujemy bardzo, że nie możemy zadość uczynić chęci pana, szlachetny cudzoziemcze, lecz wzbronionem jest wchodzić dalej. Musimy szanować dany nam rozkaz... pan de Nancey poraz drugi sięgnął do kieszeni, krogulcze palce schwyciły po raz drugi dwa świeże talary, wargi ich lepkie rozwarły się od ucha do ucha w szerokim uśmiechu i rozkaz zniknął.
Paweł minął korytarz, wszedł na schody i mógł przyjrzeć się ohydnemu widokowi, opisanemu przez „Gazetę Kolońską.“ Trupa zwęglonego prawie nie było już wprawdzie, ale pozostał dywan, a tło jego o różowych wzorach znikało pod kałużami skrzepłej krwi...
I to była krew Blanki Lizely!...
Przed dwoma laty, podobny widok byłby na miejscu zabił hrabiego. Teraz zaś, wielkie te czerwone plamy wywarły na nim wrażenie obrzydzenia i strachu. Powiedział sobie, że jeżeli kara była sprawiedliwą, to również straszną, a niemogąc pokonać niemiłego wrażenia, opuścił szybko tę rzezalnię, wybiegł z domu i wsiadł do czekającej nań dorożki.
Podług wskazówek danych woźnicy przez garsona, dorożka zatrzymała się powtórnie w pustej ulicy przed małym domkiem, przyzwoitej, ale skromnej powierzchowności.
Na metalowej płycie na drzwiach wypisanem było:

„Herman Grüber“
„Adwokat und Notar“

Paweł wszedł i został natychmiast przywitany przez prawnika, u którego w tej chwili nie było prawie nikogo. Chcąc co prędzej zakończyć, przystąpił odrazu do celu.
— Panie — rzekł — jestem hrabia de Nancey... Nieszczęśliwa kobieta którą zamordowano, była moją żoną... Potrzebuję jej aktu zejścia i to natychmiast... Poczyń pan w tym względzie kroki i nie szczędź pan niczego by osiągnąć rezultat... Jestem bogaty i sowicie wynagrodzę panu jego trudy.
— Panie — odpowiedział Herman Grüber — rzecz której pan żądasz jest najprostsza w świecie. Pani hrabina była wprawdzie zeszpecona płomieniami, lecz fakta, to jest położenie w jakiem znaleziono trupa, z jednej strony, a z drugiej strony świadectwo osób, które poznały panią hrabinę po kolorze włosów, wystarczy najzupełniej do stwierdzenia tożsamości osoby. Skoro tylko świadectwo takie otrzymamy, dostanie pan natychmiast akt żądany... Biorę to na siebie.
Pan Herman Grüber prowadził interesa żwawo, gdy miał do tego pełnomocnictwo, zwłaszcza gdy takowe popierały jeszcze pieniądze.
W trzy dni potem, Paweł wracał już do Paryża, wioząc z sobą akt zejścia Blanki Lizely, hrabiny de Nancey zamordowanej w Kolonii.
Tymczasem od trzech dni, Blanka Lizely, hrabina de Nancey była już w Paryżu żyjąca!


XXIX.
Blanka.

Wiktor Hugo, w epoce niestety! tak oddalonej, w której był wielkim poetą, napisał dwa następujące wiersze:

„Nie bluźnij nigdy upadłej kobiecie,
Bo nie znasz gromu, co strzaskał jej życie.“

Wiktor Hugo miał słuszność... Saâdi, perski poeta, miał również słuszność, mówiąc:

„Nie godzi się uderzyć kobiety, nawet kwiatkiem“

Nieczuliśmy pogardy dla Blanki Lizely wówczas, gdy uwierzywszy w prawość charakteru człowieka, którego sobie upodobała, stała się kochanką Pawła.
Zrozumieliśmy, a przynajmniej powinniśmy byli zrozumieć nienawiść, która zajęła miejsce przywiązania w zranionem jej sercu, a w której ścigała bez litości i wypoczynku hrabiego, swego męża.
Jakkolwiek winną wydała nam się później cudzołożna kobieta, nieuważaliśmy jej jeszcze za straconą, bo pragnienie zemsty, a złudzenie nowej miłości popchnęło ją w objęcia Gregorego.
Lecz w dniu w którym nakłaniając ucho do podszeptów pychy, ustępując podnietom dumy, zgodziła się bez obrzydzenia zostać faworytą ukoronowanego starca, wtedy upadła... upadła zupełnie i przestajemy stawać w jej obronie.
Każdy upadek da się jeszcze wytłomaczyć, gdy w nim nie ma niecnych pobudek; lecz skoro tylko kieruje nim wyrachowanie, czy to dla pieniędzy, czy dla tytułów i honorów, skoro kobieta zamiast oddawać, sprzedaje się, przekracza ona już przepaść dzielącą ją od nierządnic, wtedy nie warto już z nią się rachować...
Czytelnicy nasi przypominają sobie baronika pruskiego, wprowadzającego dostojnego gościa na filiżankę herbaty do hrabiny de Nancey w Baden.
Nie zapomnieli też zapewne owacyi, jaką wyprawiła pod oknami hotelu pułkowa muzyka na rozkaz jego ekscelencyi.
Owacya ta wywróciła z kretesem piękne plany pana de Hertzog i podcięła w samym zarodku dumne nadzieje pani de Nancey.
Dostojny gość, zadziwiony zrazu, wpadł następnie w wściekłość, odepchnął filiżankę herbaty ofiarowaną mu pięknemi rączkami, na których miał złożyć pocałunek, wyszedł szybko z hotelu tylnemi drzwiami, podczas gdy miedziane instrumenta z podwojoną energją rozpoczynały drugą zwrotkę hymnu narodowego, a nie śmiąc czynić wymówek jego ekscelencyi, bez której nie mógł się obejść, wypędził nieszczęśliwego barona najniewinniej w świecie. O hrabinie zaś nie chciał już słyszeć, ani jako o faworycie, ani jako utrzymującej salon polityczny w Paryżu na pruskim koszcie. Zabronił surowo, aby nazwisko jej wymawiano w jego obecności.
Pani de Nancey znalazła się tedy, po tak strasznym zawodzie, w takiem samem położeniu, z jakiego wyrwał ją pan de Hertzog owego wieczoru, gdy ostatnią sztuką złota płaciła w aptece truciznę...
Z tą atoli różnicą, że dziś umierać nie chciała, a nie posiadając nic zgoła, jak tu żyć?
Użyjemy tu frazesu z artykułu „Gazety Kotońskiej“ który w przekładzie czytaliśmy w Kronice sądowej „Figara“ i powiemy, że pani de Nancey aż do chwili spotkania barona L... ściągała powszechną uwagę długą serją awantur, na które lepiej jest rzucić zasłonę.
Nie podobna nam opowiedzieć w sposób szybszy i dokładniejszy, a przyzwoity zarazem, życia jej kompletnie rozwięzłego, w którem epizodyczne role odgrywali kolejno bohaterowie rojący się z tamtej strony Renu, powiemy tylko, że nie byli to ani książęta, ani nawet hrabiowie.
Niżej już upaść było niepodobna!
Cóż pozostało z dawnej Blanki Lizely? Piękność tylko jak zawsze bez zarzutu i porównania... Ale z gorącego serca i wyniosłej duszy, nic! ani iskierki ani śladu! Widywano hrabinę de Nancey, córkę pułkownika barona Lizely, komandora legii honorowej, biesiadującą w czasie wojny z pruskiemi oficerami! Wnosili oni w jej obecności toasty na rzecz zagłady Francyi, ona zaś nie miała cywilnej odwagi rozbić szklanki o twarz szyderców, którzy pogardzili nią do tego stopnia, że śmieli w obec niej znieważać rodzinną jej ziemię!
Stosunek młodej kobiety z baronem L... był cokolwiek trwalszym, niż poprzednie awantury.
Wyższy porucznik uczuł dla Francuzki prawdziwą namiętność.
Być może, że zetknięcie się z taką namiętnością, roznieciło jaką iskierkę w spopielonem jej sercu... Tego nie wiemy, zresztą mniejsza o to...
W każdym razie, skoro baron L... przyszedł oświadczyć jej, że znaglonym jest do odjazdu i skoro zabroniono Blance jechać z nim, pod karą wydalenia z kraju, uczyniła postanowienie z rzadką filozofją. Jeżeli zaś uroniła przypadkiem kilka łez, łzy te były bez żadnej goryczy.
A teraz, kiedy skreśliliśmy na prędce szkic malujący sposób życia hrabiny przez przeciąg dwóch lat, zbliżmy się do owej katastrofy, o której policya niemiecka i „Gazeta Kolońska“ niedokładne miała wiadomości.
Oznajmiwszy baronowi L... że natychmiast wyjeżdża do Francyi, hrabina de Nancey mówiła prawdę.
Pociąg który miał zawieść młodego oficera do jego pułku, stał jeszcze na dworcu w Kolonii, kiedy Blanka czyniła już przygotowania do podróży.
Paryżanka, jakkolwiek wszystkie uczucia patryotyczne wygasły oddawna w jej sercu, zatęskniła za Francyą, a zwłaszcza za Paryżem.
Niemców miała ona już powyżej głowy, że się tak wyrazimy.
Dusiła ją atmosfera ciężka umysłu i galanteryi staroniemieckiej.
Cieszyła się na samą myśl ujrzenia znowu lasku Bulońskiego, bulwarów, opery i rozmaitości.
Miała jeszcze w zapasie kilka tysięcy talarów pochodzących z wspaniałomyślności barona L... Garnitur zaś ofiarowany jej w przeddzień wyjazdu, mógł również zostać nieźle spieniężonym.
Prawda, że nie można było nazwać tego majątkiem, zwłaszcza dla kobiety która istotnie była kiedyś bogatą, ale jakiś czas, można było żyć z tego przyzwoicie, po kawalersku.
Blanka marzyła o stworzeniu sobie egzystencyi swobodnej i wesołej, która uśmiechała się jej wielce.
Kupić meble było niepodobieństwem, musiałaby wszystkie pieniądze wyłożyć na nie. Otóż postanowiła wynająć mały apartamencik umeblowany, za pięćset franków miesięcznie. Za takąż cenę mogła mieć najęty powóz dobrze utrzymany, u pierwszego fabrykanta, któryby codzień był na jej rozkazy, od godziny czwartej.
W lasku widywano by ją zawsze samą. Obiady jadłaby również sama w modnych knajpach. Do tego chodziłaby także bez towarzysza. Byłoby to zabawne, bardzo oryginalne, a trwałoby do chwili zajaśnienia nowej jakiejś niespodziewanej gwiazdy. Czyż to było niemożebnem?!...
Blanka wiedziała, że piękność jej może lada dzień zawrócić głowę jakiemu anglikowi wypchanemu banknotami, lub jakiemuś amerykaninowi, który zachwycony jej ekscentrycznością, nie zapyta o przeszłość, ale złoży u stóp jej swoje miljony i swoją rękę, jako wdowie...
Tu Blanka uczyniła małą pauzę, bo znak zapytania stawał przed nią jak mara...
Czy była istotnie wdową?
Można było śmiało się założyć, że hrabia de Nancey przeszyty na wylot szpadą Gregorego, wyzionął ducha na rozstajnych. drogach nieopodal Homburga, w każdym razie nie zawadziło wywiedzieć się o to na pewno...
Jeżeli Paweł nie umarł, postać rzeczy się zmieniła, a projekta hrabiny inny wtedy obrót wziąść by musiały....
Hrabia ją tak kochał!... a może miłość ta nie wygasła w jego sercu... Kto wie? Mężczyźni są tak głupi... Cóżby w takim razie wstrzymywało Blankę do powrotu do męża? Ze wszystkich oryginalności, ta byłaby najoryginalniejszą.
Oddając się podobnym myślom w których jak widzimy baron L... zajmował nie wiele miejsca.
Pani de Nancey zajęta była pakowaniem w kufry licznej swej garderoby.
Dorota, jej panna służąca, ładna dziewczyna z niebieskiemi oczyma, i włosami popielatemi, podobnemi delikatnością i barwą do włosów jej pani pomagała czynnie w tem zajęciu.
— Chcesz jechać do Paryża, Doroto? — zapytała nagle Blanka. — Jeżeli tak mogę zabrać cię z sobą.
Nic Dorota nie myślała o tem, była zaręczoną. Miała wyjść za mąż za Frytza, wysokiego chłopaka przystojnego, odznaczającego się charakterem łagodnym i moralnym, z którym szczęśliwe obiecywała sobie pożycie.
Frytz ten odznaczył się podczas ostatniej kampanii! Nikt lepiej nad niego nie podpalał naftą chałup w Bazeilles i nie pędził bagnetem dzieci i starców. Z tem wszystkiem był to chłopiec pełen serca! Widząc w uszach umierającej kobiety złote kolczyki, a chcąc ofiarować je Dorocie, obciął jej uszy, by pozyskać kolczyki.
W obec takich dowodów miłości, wahać się niepodobna!
Pani de Nancey nie nalegała też bynajmniej.
Wilhelm, kamerdyner przyszedł prosić hrabiny, (wiemy to już z „Gazety Kotońskiej “), o natychmiastowe zwolnienie ze służby, gdyż ważne interesa familijne powoływały go do Monachium.
Wilhelm to także dzielny chłopiec! cokolwiek niezgrabny i ciężki, ale taką poczciwą miał twarz, okrągłą i czerwoną, z szerokiemi śmiejącemi się ciągle ustami i ufryzowaną głową jak cherubinek... Ten okrył się także sławę obok Frytza, w Bazeilles.
Blanka mogła obejść się bez niego. Obliczywszy się z nim, dodała mu jeszcze znaczną kwotę do zasług, to też odjechał przejęty głęboką wdzięcznością, zciągając na panią hrabinę wszystkie błogosławieństwa Boga, protegującego Niemcy.
Nadeszła noc. Przyniesiono obiad z restauracyi, a pani de Nancey usiadła sama do stołu, myśląc, że nazajutrz, o tej samej godzinie, wsiadać będzie na kolej.
O godzinie dziewiątej Dorota zajmująca pokój o piętro wyżej, prosiła swojej pani o pozwolenie udania się na spoczynek.
— Idź — odrzekła hrabina — ale obejrzyj wpierw, czy drzwi dobrze pozamykane i okna na parterze. Nie ma już w domu mężczyzny, trzeba mieć się na ostrożności.
Dorota zapewniła swą panię z całym szacunkiem, że w uczciwym kraju niemieckim nie ma złodziei. Pomimo to zeszła, powróciła niebawem, zapewniając, że wszystko jest w porządku i udała się do siebie.
Blanka miała zwyczaj kłaść się późno. Poczyniła ostatnie przygotowania do podróży, aby już nie myśleć o tem nazajutrz, włożyła w podróżną torbę klejnoty i pieniądze, zatrzymując przy sobie tylko pugilaresik zawierający dwadzieścia ludwików i kilka banknotów, zamknęła na dwa spusty drzwi od szafy w której znajdował podróżny worek, wsunęła klucz do kieszeni (od kradzieży popełnionej przez Gregorego w Baden, stała się niedowierzającą), wzięła książkę, usiadła przy małym stoliczku oświetlonym lampą i zaczęła czytać.
Pani de Nancey utrudziwszy się wielce dnia tego, uczuła wcześniej potrzebę udania się na spoczynek.
Na kilka minut po północy zamknęła książkę, zapaliła świecę, zgasiła lampę i skierowała się ku swemu gabinetowi tualetowemu.
Otwierając drzwi, zadrżała nagle i przystanęła nadstawiwszy ucha. Zdawało jej się, że słyszy dziwny szmer, czy hałas na parterze.


XXX.
Dobry Wilhelm.

Hrabina de Nancey bez ruchu, z wytężoną uwagą, wstrzymując całą siłą woli gwałtowne bicie serca, przekonała się niebawem, że nie było to złudzenie.
Dziwny i niepokojący hałas o którym wspomnieliśmy wyżej, dochodził do niej wyraźnie, pośród głębokiej ciszy nocnej.
Niepodobna było mylić się co do natury tego ciągłego skrzypienia, jakie wydawało żelazne narzędzie obracane na wszystkie strony w zamku.
Widocznie starano się otworzyć drzwi, albo dobranym kluczem, albo też jednym z tych żelaznych haczyków, które złodzieje przezwali słowikami.
Zatem cel nocnej tej wizyty zwłaszcza też z włamaniem się, nie był bynajmniej wątpliwy.
Blance nie zbywało na zimnej krwi. Dała tego świeży dowód. Postawiwszy świecę na stole w gabinecie toaletowym, przeszła swój pokój, uchyliła delikatnie drzwi położone na wprost schodów, a nachyliwszy się, próbowała zgłębić cienie korytarza.
Metaliczne sklepienie szło crescendo.
Nagle dał się słyszeć mały trzask i hałas ustał. Zamek ustąpił.
Coś nakształt wiatru syberyjskiego, przemknęło po ramionach Blanki, śmiertelny pot zrosił jej głowę, lecz nie ruszyła się z miejsca. W podobnych okolicznościach dobrze jest zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, zanim uczyni się jakieś postanowienie.
Na samym końcu korytarza zabłysło jakieś światełko, które powiększało i zbliżało się zarazem. Lecz dziwna rzecz sądzićby można, że światło to szło samo nakształt błędnych ogników snujących się nocą po nad stojącemi wodami, lub bagnami.
Blanka zrozumiała wkrótce znaczenie tego fenomenu. Światełko pochodziło od ślepej latarki, rzucającej jasność na przód, a pozostawiącej w cieniu tego który ją niósł.
Latarka szła ciągle. Dosięgnęła nareszcie pierwszego stopnia schodów. Wtedy jasność jej odbijająca się na połyskujących i malowanych ścianach, pozwoliła hrabinie rozpoznać dobrą twarz Wilhelma, kamerdynera, który w tej chwili miał być w drodze do Monachium.
Była to istotnie ta szorstka twarz różowa o fajansowych oczach, o grubych wargach i kręconych włosach. Pomimo to godny niemiec zaledwie podobnym był do siebie... Musiał tak wyglądać w Bazeilles, kiedy wojował naftą i bagnetem, pędząc w ogień kobiety i dzieci.
Okrągłe i słupowate jego oczy, miały w sobie coś dzikiego, grube wargi podniesione zwierzęcym uśmiechem, odsłaniały zęby białe i spiczaste. Śpiąca i spokojna zazwyczaj fizyognomja, stała się nagle straszną. Widocznie okropna myśl jakaś poruszała niemiecki ten umysł.
Zanim próg przestąpił, przezorny Wilhelm, zdjął kamasze, tym więc sposobem ciężkie jego kroki tyle sprawiały odgłosu, co chód kota po kamiennej posadzce korytarza...
W lewej ręce niósł latarkę, prawą zaś trzymał jeden z tych długich nożów o silnem ostrzu, jakich używają rzeźnicy.
Niewypowiedziany przestrach ogarnął hrabinę. Zesztywniała cała... Przez mgnienie oka doznała ona tego okropnego uczucia, jakie napada czasem we śnie, gdy człowiek chce uciekać, przed niebezpieczeństwem, a kroku naprzód zrobić nie może...
Wilhelm wszedłszy na pierwszy stopień, szedł zwolna do góry. W niespełna minutę miał stanąć na pierwszem piętrze, oko w oko Blance. Czas naglił.
Pani de Nancey odzyskała natychmiast przytomność umysłu. Zamknęła bardzo delikatnie drzwi od swego pokoju, obróciła klucz w zamku dwa razy i zasunęła rygle, poczem cofnąwszy się cokolwiek, nadstawiła znowu ucha.
Przyszło jej na myśl, że Wilhelm miał może tajemny stosunek z Dorotą i chciał widzieć się z nią w sekrecie przed odjazdem. Jeżeli tak, przejdzie zapewne na drugie piętro nie zatrzymawszy się.
Nadzieja ta trwała krótko.
Niemiec zatrzymał się na pierwszem piętrze, a narzędzie którego tak zręcznie używał, zaskrzypiało znów złowrogo w zamku.
Blanka ujrzawszy się w najwyższem w niebezpieczeństwie, spojrzała dokoła szukając jakiejś broni, lecz nadaremnie, nie była bowiem w nią zaopatrzona.
Nie posiadała nic! nic! nawet owego maleńkiego sztylecika, jakiego kobiety używają czasem do rozcinania kartek w nowych książkach... nawet marnego stołowego noża, na odparcie razów rzeźniczego narzędzia, w które uzbroił się bandyta...
Zamek zgrzytnął. Ząb klucza zrobił swoje, lecz rygle zostały na miejscu.
Wilhelm zrozumiał naturę tego oporu, a widząc, że wyprawy swojej nie zakończy tak cicho jak zaczął, o co zresztą nie chodziło mu bynajmniej, wiedział bowiem, że dom nie ma żadnego sąsiedztwa, wstrząsnął drzwiami tak gwałtownie, że aż ściany po bokach rozdzieliły się od góry do dołu, a zasuwy wyszły do połowy z swych osad.
Jeszcze jedno podobne wstrząśnienie, a morderca próg przestąpi...
Pani de Nancey, której przestrach wyrwał z piersi krzyk rozdzierający, wpadła do gabinetu tualetowego, zamknęła drzwi i zasunęła rygiel. Lecz jak wiemy dla złoczyńcy była to zbyt mała przeszkoda i gdyby w pokoju tym nie było innego wyjścia, nic nie byłoby jej ocaliło.
Na szczęście ukryte schody wyłącznie do użytku służby przeznaczone, łączyły go z parterem.
Blanka zdmuchnęła świecę, zsunęła się po schodach jak wicher, wpadła do ciemnego pokoju, który przebiegła po omacku potrącając meble, otworzyła okno i wyskoczyła niem na ogród.
Znalazłszy się na dworze, chciała uciekać lecz zawiodły ją siły; upadła na trawnik i z wielkim trudem zaledwie przyczołgała się do grupy krzaków, w gęstwinie, w których się ukryła.
Z niedostatecznej kryjówki, widziała ona front willi i okna swego pokoju. W oknach tych było ciemno, zatem Wilhelm nie mógł się tam znajdować.
Eks-ułan, istotnie, wyważywszy drugie drzwi tak samo jak pierwsze, zaczął szukać hrabiny. Nie znalazłszy jej, a niechcąc tracić czasu, poszedł wyżej i Blanka ujrzała sylwetkę jego rysującą się na szybach oświetlonego znów pokoju... Jednocześnie słabe światło zabłysło po za skromną firanką na drugiem piętrze, poczem rozproszyło się stopniowo.
Dorota zbudzona krzykiem swej pani, zapaliła lampę i odziawszy się cokolwiek, zeszła na dół.
Pani de Nancey uczuła śmiertelny dreszcz w szpiku kości.
— Nieszczęśliwa... — — rzekła do siebie — już po niej...
Kilka sekund upłynęło zaledwie, a jasno-włosa pokojowa stanęła na progu pokoju, w którym Wilhelm za pomocą swego noża próbował odrywać zamki od szaf i kufrów.
Chciała cofnąć się i uciekać, widząc wywalone drzwi i pojmując co to ma znaczyć, lecz niemiec rzucił się na nią i wciągnął ją do pokoju.
Wtedy zdaleka, hrabina była świadkiem najstraszniejszego widoku, jaki wyobraźnia mogła stworzyć kiedykolwiek! To zaś czego dojrzeć nie była wstanie, łatwem jest do odgadnięcia.
Wilhelm porwał Dorotę za wielkie jej włosy rozpuszczone. Ona szamotała się, błagając o życie. Morderca podniósł nóż i uderzył pierwszy raz. Działo się to przy oknie, więc pani de Nancey widziała.
Dorota padła na ziemię krzycząc. Hrabina nic już nie widziała. Zbrodniarz nachyliwszy się, siekł swoją ofiarę bez ustanku. Nieszczęsna dziewczyna rogatą duszę mieć musiała. Pomimo mnóstwa ran, nie umierała jeszcze. Przeraźliwe i rozdzierające krzyki jej konania, rozlegały się przeszło minutę, poczem słabnąć zaczęły, zamieniły się na chrapliwy jęk, wreszcie ustały zupełnie.
Wilhelm wtedy podniósł się z ziemi, wbiegł na schody, przeszedł wzdłuż korytarz, zbiegł ze schodów ganku z latarnią w ręku i znalazł się w alei wysypanej piaskiem, która otaczała murawę przed domem.
Zaledwie trzydzieści kroków dzieliło go od hrabiny.
— Szuka mnie — pomyślała Blanka. — Znajdzie mię niezawodnie... Trzeba umierać... I zamknęła oczy, nie chcąc patrzeć na wzniesiony nóż po nad swą głową.
Nie! Morderca nie myślał w tej chwili o niej.
Skierował on się ku małej szopie, malowniczo krytej słomą, która służyła za drwalnię, a gdzie składano zwykle narzędzia ogrodnicze i rozmaite narzędzia używane w wiejskiem gospodarstwie.
Po chwili wyszedł z tamtąd trzymając topór przeznaczony do rąbania drzewa, wrócił tą samą drogą do opuszczonego domu i wpadł do krwawego pokoju, w którym leżał trup Doroty.
Hrabina zrozumiała szybko do czego potrzebna mu była siekiera, widząc ruchy olbrzymiego jego cienia na szybach, a zwłaszcza słysząc łoskot podobny do tego, jaki czynią drwale ścinając dwuwiekowego dęba.
Odbijał on wieka od kufrów, nie mogąc zaś dać rady roztrzaskiwał je w kawały.
Zrozumiawszy, że czynność ta zabawi go cokolwiek dłużej, pomyślała o ratowaniu się ucieczką; w każdym razie należało się spieszyć, bo zabrawszy pieniądze i klejnoty, zechce zapewne zgładzić ze świata drugiego świadka swej zbrodni, tak jak to uczynił z pierwszym.
Blanka powstała. Nogi drżały pod nią; lecz przywiązanie do życia i instynkt samozachowawczy, powraca, jak mówią sprężystość członków, nawet sparaliżowanym; hrabina zaś chwilowo tylko była osłabioną przestrachem.
Przywlokła się do drzwi ogrodowych, które Wilhelm pozostawił otworem. Znalazłszy się zaś na otwartej drodze, odżyła całkiem, i z gołą głową, szybkim krokiem udała się ku Kolonii.
Chwilami zdawało jej się, że słyszy za sobą odgłos kroków i dyszący oddech.
Wtedy sądząc że ją goni, przytuliła się wystraszona do drzewa, przekonawszy się jednak że była samą, biegła śmiało dalej.
Dochodząc do miasta obejrzała się i spostrzegła wielką jasność na horyzoncie.
Czyżby to miało być już świtanie? Nie jeszcze. To jej dom stał w płomieniach.
Dobry Wilhelm osiągnąwszy cel swojej wyprawy, wydobył z kieszeni małą blaszanną manierkę napełnioną naftą, i rozlał szacowny płyn na prześcieradła i kotary łóżka. Eks-ułan robił to artystycznie, wyćwiczywszy się w tej sztuce podczas kampanii francuzkiej.
Chemiczna zapałka przyszedłszy w pomoc, sprawiła pożar, którego rezultat jest nam wiadomy.
Niemiec rzuciwszy nóż w płomienie, porwał topór i latarkę i począł gorliwie szukać hrabiny na parterze i w ogrodzie.
Po kwadransie bezowocnych poszukiwań, zrozumiał, że Francuzka ratować się musiała ucieczką i myślał już tylko o tem, by dopaść stacyi kolei żelaznej, gdzie postanowił wsiąść na pierwszy pociąg odchodzący do Monachium.
Niechcąc zajmować się dłużej tym nędznikiem, powiedzmy odrazu, że wszystkie wykręty jego wyszły na jaw; było bowiem trzech świadków, którzy stwierdzili przysięgą, że widzieli go wsiadającego do wagonu o trzy mile od Kolonii, w kilka godzin po spełnionej zbrodni, że skazanym został na śmierć i straconym, a powróćmy do Blanki Lizely, hrabiny de Nancey.


XXXI.
Informacye.

Blanka nie pomyślała nawet o tem, by Wilhelma zaskarżyć w policyi Kolońskiej.
Pod wpływem niewypowiedzianego strachu, byłaby stokroć wołała uciekać na koniec świata, niż znaleźć się raz jeszcze w obecności tego nędznika, choćby okutego w kajdany i otoczonego strażą. Zdawało jej się, że na sam jego widok umarłaby ze strachu...
Odtąd jedną już tylko przewodnią myśl miała, opuścić jaknajprędzej Niemcy i powrócić do Francyi. Paryż tylko zapowiadał jej spokój i bezpieczeństwo...
Blanka spędziła resztę nocy skurczona pod osłoną wielkich drzew przytykających do drogi, czekając na powstanie dnia, by módz wejść do miasta.
Dostawszy się tam, kupiła ciemny kapelusz i wielki czarny woal bardzo gęsty, który zasłonił jej twarz całą, poczem udała się na dworzec kolei.
Nieposiadając ani pasportu, ani żadnych podobnych dokumentów, młoda kobieta mogła być aresztowaną na granicy. Wiedziała dobrze o tem; ale wiedziała również, że jadąc przez Belgję, niebezpieczeństwa tego uniknie.
Pociąg ruszał właśnie do Brukselii. Wsiadła nań, i nazajutrz przybyła do Paryża, odbywając przez drogę najrozmaitsze rozmyślania, które nie odznaczały się bynajmniej wesołością.
Zbrodnia Wilhelma zmieniła bowiem w okropny sposób położenie pani de Nancey.
W miejsce egzystencyi łatwej i swobodnej przez kilka miesięcy, wśród której mogła czekać jutra bez troski, a z niem szczęśliwszych okoliczności tak łatwo rodzących się na bruku paryzkim; znalazła się odrazu bez żadnego środka do życia!
Portmonetka jej, która na szczęście pozostała jej w kieszeni w chwili w której ratowała się ucieczką, zawierała w sobie tylko trzy tysiące kilkaset franków.
Nędzna ta suma niedaleko ją mogła zaprowadzić przy największej nawet oszczędności, zwłaszcza, że potrzebowała zaopatrzyć się w bieliznę i jakiekolwiek ubranie.
Otóż była perspektywa zostania bez grosza, a wtedy co robić?
Przyszłość tedy i ta przyszłość bardzo blizka nie zapowiadała się pani hrabinie w świetnych barwach.
Na wstępie zaraz do Paryża miłość jej własna, w bolesny sposób została zranioną, czego nie spodziewała się bynajmniej. Traktowano ją jako awanturnicę.
Powóz do którego wsiadła na północnej kolei zawiózł ją do dwóch pierwszorzędnych hotelów, gdzie zobaczywszy ładną kobietę bez papierów i bagażu, nie chciano jej przyjąć. Pani de Nancey zrozumiała zniewagę, jaka się kryła pod grzeczną tą odmową.
Woźnica stary frant w rodzaju Tomasza Vireloque Gavarniego, studyując obyczaje przez lat trzydzieści, z wysokości swego kozła, i nie mniej obeznany z tajemnicami życia paryzkiego, jak z brukiem Paryża, nachylił się w chwili gdy ta upokorzona i zawstydzona wsiadała na powrót do powozu i rzekł jej z djogenesowskim uśmiechem:
— Paniulku, to nic, ja panią zawiozę w takie miejsce gdzie się to niepowtórzy... Bywa lepiej to prawda... ale też bywa i gorzej... A zresztą co robić? trzeba brać co się trafi... Zawsze będzie pani miała czas obejrzeć się... No dobrze?
Blanka dała znak potakujący.
Woźnica zaciął konia i nie zatrzymał się aż na ulicy Rochechouart, blizko bulwaru zewnętrznego.
Fjakr stanął na przeciwko hotelu, a raczej domu umeblowanego dwudziestej klasy. Wszystkie prawie jego pokoje zamieszkane były przez młode osoby podejrzanej cnoty.
Właścicielka umeblowanego domu, typ w rodzaju pani Nourisson tak znakomicie odmalowanej przez Balzaka, prowadziła prócz tego na parterze profesyę modniarki.
Widząc zatrzymujący się powóz, opuściła wytłuszczony swój fotel, który zajmowała zwykle z ogromnym kotem na kolanach i zbliżyła się do drzwi.
— Pani Chaudet — zawołał woźnica — przywiozłem pani gościa... ta paniulka przybyła w tej chwili do Paryża północną koleją, bez pakunków i bez papierów...
Pani Chaudet przestąpiwszy chodnik, zbliżyła się do drzwiczek powozu.
— Bez pakunków i bez papierów — powtórzyła. — Da djabła!... Czy pani ma przynajmniej pieniądze?
— Mam... — odpowiedziała Blanka.
— I nic na sumieniu?... — zapytała znowu imość.
— Nie rozumiem, co pani chcesz przez to powiedzieć.
— Płaci się u mnie za dwa tygodnie z góry taki jest zwyczaj.
— Wszystko mi to jedno.
— A więc dobrze!... Możesz pani wysiąść...
Pani de Nancey zapłaciwszy dobrze woźnicy, weszła do domu.
— Życzysz sobie pani mieć pokój, czy gabinet? — zapytała pani Chaudet.
— Życzę sobie mieć to, co pani posiadasz najlepszego.
— Na pierwszem piętrze mam coś w wyższym guście... coś całkiem szykownego... Pójdź pani obejrzeć!
To coś w cenie sześćdziesięciu franków miesięcznie, był to dosyć duży pokój, z pstrym dywanem, z łóżkiem w rodzaju czółna, miał fotele kryte Utrechtem, okrągły stół z czerwoną serwetą, czerwone firanki z wełnianego adamaszku i dwa olejodruki podług Horacego Vernet, z których jeden wyobrażał „Mazepę,“ a drugi „Spowiedź rozbójnika włoskiego.“
Krótko mówiąc mały Louvre!
Pani de Nancey pytała sama siebie, jak będzie mogła mieszkać w podobnem miejscu choćby tylko dwa tygodnie; nie mając jednak wyboru, zatrzymała opisany przez nas pokój i wsunęła w rękę pani Chaudet trzydzieści franków.
Ta zaś zobaczywszy pełną portmonetkę nowej lokatorki, stała się natychmiast bardzo uprzejmą.
— Będziemy tu mieli o pani staranie... — rzekła przywołując na usta uroczysty uśmiech. — No, no, będziesz pani zadowoloną! Dasz cośkolwiek służącej za usługę... drobnostkę... co sama zechcesz... dziesięć franków miesięcznie... Na funcie świec pierwszego gatunku, policzę pani tylko pięć sous nad to, co bierze kupiec sprzedający hurtownie. Jeżeli pani zechcesz jeść u siebie, można posyłać do mleczarni na przeciwko, gdzie jest przedziwna kuchnia.
Właścicielka umeblowanego domu przybierając drugą rolę modniarki, rzekła z podwojonym uśmiechem.
— Ah! paniulku, szczęśliwie dalibóg trafiłaś! Jakby umyślnie... Nie mając pakunków, potrzebujesz wiele rzeczy... Trzeba kupić, w Paryżu zaś drogo niesłychanie... Ja zaś tu obecna, prowadzę handel przedmiotami, których pani potrzebujesz! Magazyn mój na parterze, zaopatrzonym jest w towary wyborowe i nowe prawie... Mam bieliznę, spódnice, koronki, suknie kaszmirowe i jedwabne... znakomita sposobność, niechaj pani korzysta! Gdy zechcesz wybierać, proszę tylko szepnąć słówko... cały magazyn mój będzie na pani usługi... za gotówkę, ma się rozumieć!...
— Zobaczymy później — odpowiedziała Blanka, której instynkta arystokratyczne oburzały się na samą myśl noszenia używanej bielizny i odzienia.
— Kiedy tylko pani zechce... Tymczasem może podać jej cośkolwiek?... filiżankę białej kawy z bułeczką?
Pani de Nancey, zezwoliła.
— Za pięć minut będzie...
Hrabina z obrzydzeniem przystąpiła do tego skromnego posiłku pochodzącego z mleczarni, tak zachwalonej przez panią Chaudet. Poprawiła cokolwiek nieład w swem ubraniu, które noc spędzona w polu pod Kolonją i podróż koleją żelazną, sfatygowały haniebnie, poczem wyszła, wsiadła do pierwszego lepszego fiakra i kazała zawieść się na ulicę Bulońską.
Serce zabiło jej cokolwiek, gdy powóz stanął przed bramą pałacu, w którym kiedyś panowała. Czego też dowie się tam? Czy hrabia żyje, czy umarł i czy tym sposobem jako prawa małżonka, będzie mogła dopominać się o jakąś cząstkę spadku po mężu?
Blanka wysiadła, zadzwoniła, weszła w podwórze i skierowała się ku loży odźwiernego.
Tam znalazła obce sobie zupełnie figury. Mały powozik w ładnego konia zaprzężony stał przed werendą. Woźnica nie miał na sobie liberyi Pawła.
— Czego pani sobie życzy? — zapytał odźwierny wychodząc na próg swego mieszkania, odznaczający się wspaniałością innego rodzaju, niż szykowny — pokój mamy Chaudet.
— Chciałabym wiedzieć, do kogo należy obecnie ten pałac — odrzekła Blanka.
— Do bogatego Anglika, szanownego sir Edwarda Cleveland...
Blanka zadrżała usłyszawszy to nazwisko. Byłżeż to ten sam młody Cleveland, przyjaciel Gregorego, którego przyjmowała w swoim domu, któremu przypięła kwiatek na żądanie wołocha w teatrze podczas pierwszego przedstawienia „Kur Kochinchińskich?“
— Czy pałac ten dawno sprzedany sir Edwardowi Cleveland? — pytała dalej.
— Nie ma jeszcze dwóch lat.
— Zapewne przez spadkobierców hrabiego de Nancey?...
— Nie, przez samego pana hrabiego de Nancey...
— Ah! — zawołała Blanka, nie zdolna zapanować nad wzruszeniem. — Więc nie umarł!...
— Wtedy kiedy dom sprzedawał, był żywy... — odrzekł odźwierny z uśmiechem, który miał znaczyć: Ta pani jest trochę głupia.
— Mój panie — przerwała hrabina — czy nie mógłbyś mi dać dokładnego adresu hrabiego de Nancey?
— Nie znam go bynajmniej...
— Pański chlebodawca będzie zapewne wiedział, zechciej pan posłać kogo zapytać się, a wielką wyświadczysz mi grzeczność.
Blanka powiedziała to, wsuwając delikatnie ludwika w rękę odźwiernego. Ten ostatni nie mogąc oprzeć się tak przekonywającej wymowie, skłonił się i poszedł ku pałacowi, zkąd po upływie kilku minut powrócił, mówiąc:
— Kamerdyner poszedł zapytać się sir Edwarda Cleveland... ten jednak nie wie zupełnie gdzie mieszka hrabia de Nancey... Wie tylko, że jest w Paryżu, bo spotkał go przed paru dniami... Zresztą, oto i pan wsiada do powozu, jeżeli pani życzy sobie z nim pomówić...
— Nie, nie — odparła żywo hrabina — nie ma potrzeby.
Spuściła lepiej woalkę i spojrzała w stronę werendy. Nowym właścicielem pałacu, był istotnie dobrze jej znany Cleveland. Towarzyszył on młodej osobie wysokiego wzrostu, o złotawych włosach, ubranej z najwyższą elegancyą, która wsiadła obok niego po prawej stronie w powozie.
— Ta dama... — szepnęła Blanka zdziwiona.
— Pani ją poznaje — rzekł odźwierny przymrużając złośliwie oczyma, skoro powóz wytoczył się z podwórza. — Nic dziwnego, przed zaślubieniem mego pana, była ona artystką i to głośną.
— Przed zaślubieniem? — powtórzyła hrabina w najwyższem zdumieniu. — Więc ta osoba jest dzisiaj panią Cleveland?
— Najprawdziwszą w świecie... tak, pani.
Odźwierny mówił prawdę. Młody Anglik, stawszy się bajecznie bogatym po śmierci jakiegoś krewnego, złożył imię i majątek u stóp ubóstwianej Kloryndy, „byłej królowej Corrikodêty,“ z teatru „Caprices-Parisiens.“
Klorynda rozumie się, przyjęła jedno i drugie, użytkując obojga w sposób najweselszy.
Pani de Nancey opuściła pałac przy ulicy Bulońskiej, nie dowiedziawszy się nic więcej nad to.
— Żyje! — rzekła do siebie wsiadając do fiakra. — Teraz chodzi tylko o to, by go wyszukać!... a ja go znajdę!...


XXXII.
Firma Roch et Fumel.

Trzeba go wyszukać, a ja go wyszukam! — mówiła do siebie Blanka, wyjeżdżając z ulicy Bulońskiej.
Po chwili jednak namysłu przekonała się, że było to zadanie dosyć skomplikowane.
Paryż jest wielki. Chcąc orjentować się w nim dobrze, potrzeba dobrych wskazówek, a skromne jej środki mogły łatwo wyczerpać się jeszcze przed osiągnięciem rezultatu.
Wreszcie, przed rozpoczęciem kampanii wypadało zastanowić się nad tem, czy istotnie miała prawo poszukiwać męża.
Człowiek zdradzony i opuszczony przez nią, mąż którego wskazywała kochankowi, wymawiając owe potworne wyrazy:
— „Ciebie kocham, a jego nienawidzę!... zabij go!.. “ Otóż czy ten człowiek, ten mąż, (jeżeli rozumie się nie był do tyla słabym, aby kobietę taką kochać i pożądać), nie zechce zamknąć drzwi przed nią, lub gdyby gwałtem weszła, kazać wyrzucić ją za drzwi?
To wiedzieć potrzebowała.
Z drugiej strony, nie posiadała nic, a pan de Nancey bezwątpienia był zawsze bogaty...
Jakby tu skorzystać z takiego położenia?
Czy prawo przyzna jej słuszność w poszukiwaniu części majątku mężowskiego, lub chociaż coś z jego dochodów i ile by to być mogło?...
O to wszystko należało się wywiedzieć jak najspieszniej.
Powracając do umeblowanego domu na ulicę Rochechouart, wstąpiła do składu tandety, który służył zarazem za bióro pani Chaudet, właścicielki i modniarki.
— Ah! — zawołała ta ostatnia — oto moja ładna lokatorka przychodzi nareszcie zaopatrzyć się w garderobę... Chwała Bogu! Pokażę pani bieliznę tak cienką, że ani księżniczka krwi, ani faworyta bankiera nie pogardziłaby takową! Aktorki z paryzkich teatrów nie używają lepszej!... Obejrzemy też jedwabne suknie tak świeże, że nikt by nie dał wiary, iż je noszono, boć co prawda żadna z nich nie była używaną więcej nad cztery razy!... Od czegóż zaczniemy, droga pani?
Blanka nie mogła przerwać tej kaskady słów wypowiedzianych jednym tchem. Gdy jednak imość zrobiła małą pauzę dla zaczerpnięcia powietrza, rzekła:
— Nie mam zamiaru zajmować się dziś tualetą; pomyślimy o tem później.
— Do woli pani. Lecz w takim razie czemuż mam przypisać zaszczyt?...
— Przychodzę prosić panią o pewne objaśnienie.
— Jeżeli to jest w mojej mocy, dam je pani bezinteresownie.
— Przybyłam do Paryża — mówiła dalej hrabina — dla odzyskania przy pomocy prawa, przynależnej mi pozycyi.
— Z właściwem wynagrodzeniem? — zapytała imość.
— Z bardzo właściwem... — odpowiedziała Blanka, uśmiechając się.
— Więc życzę pani powodzenia! A może byś pani chciała pójść pierwej do kabalarki, aby wiedzieć czego się trzymać?
— Nie, nie o to mi chodzi... W karty nie wierzę, ale za to ufam Kodeksowi.
— Ma się rozumieć! Kodeks, zapewne! Prawo przedewszystkiem! Ale karty nie zawadzą... Kabalarki uznane przecie przez rząd. Świadkiem panna Lenormand, która przepowiedziała przyszłość cesarzowi Napoleonowi I. Idź pani do kabalarki.
— Chciałabym poradzić się prawnika.
— Znam takiego i zapewniam panią, że lepszego nie znajdziesz... Pan Roch, z firmy Rocher Fumel... Ah! to spryt pierwszej wody!... były adwokat! On to załatwia zwykle moje interesa, gdy mam jaką za wikłaną sprawę. Kilka razy wyrwał mię z ciężkich tarapatów. Tak, tak, to właśnie człowiek, jakiego pani potrzeba; on pani przyzna słuszność i przez niego będziesz miała prawo za sobą, jakiem uczciwa kobieta. Uprzedzam tylko panią, że go byle czem zbyć nie można, każe sobie dobrze płacić i ma racyę! Z tego żyje.
— Zapłacę co będzie potrzeba.
— To dobrze znasz się pani na rzeczy!... Lubię to... Nie cierpię sknerów... Czy pani pilno?...
— Bardzo pilno...
— Więc możesz pani zobaczyć się jeszcze dzisiaj z panem Roch... Skoro zaś dowie się, że to z mojej rekomendacyi, przyjmie panią jaknajlepiej.
— Gdzie mieszka pan Roch?
— Muszę mieć u siebie jego karty drukowane. Dam pani jedną...
Imość zaczęła szperać w jednej z szufladek swego biórka i po chwili wydobyła mały kwadracik tektury i podała go Blance.
Na karcie tej wydrukowane było:
„Pan Roch (były adwokat), prawnik, poborca. Interesa sporne, swarliwe, odzyskanie bezpowrotnych wierzytelności. Widzialny codziennie, z wyjątkiem niedzieli, od 9-tej do 10-tej rano, a od 2-ej do 5-ej wieczorem. Ulica Montmartre 131 (blizko giełdy i bulwaru).
„Agencya Rochet Fumel. Tajemne objaśnienia, codziennie od 9-ej rano, do 10-ej wieczorem. Taż sama firma. “
— Jest teraz godzina trzecia... — rzekła pani Chaudet — na pewno zastaniesz pani pana Roch... Nie omieszkaj oświadczyć mu odemnie mnóstwo grzeczności, to pani dobrze zrobi... Zgoda?
Blanka kiwnęła głową potakująco, z zamiarem jednak nie dotrzymania słowa.
— Pilnuj pani omnibusu... — rzekła imość — zaraz będzie przejeżdżał.
— Omnibusem nie pojadę — odparła pani de Nancey.
— Fanfaronka! — mruknęła pani Chaudet z ironicznym grymasem, skoro tylko młoda kobieta wyszła z jej loży. — Co za tony! Za jakie sześć tygodni nie będzie to już miało ani grosza, a omnibusem nie chce jechać! Gęś! Ja, a jeżdżę nim i nie wstydzę się!
W kwadrans później, Blanka wysiadała z powozu przed nr. 131 na ulicy Montmartre, udając się do gabinetu pana Rocha (byłego adwokata), prawnika i poborcy.
Jakkolwiek dom z powierzchowności był przyzwoity i dobrze utrzymany, Blanka spodziewała się znaleźć w nim rodzaj podejrzanego mieszkania, zawalonego staremi papierami, brudno umeblowanego, trącącego wonią niechlujstwa i kurzu.
Otóż nie. Przedpokój był wielki, woskowany, starannie okurzony i zaopatrzony w ławeczki obite czerwoną ceratą, a przeznaczone dla czekających.
W przedpokoju tym staruszek przepisujący akta prawne, przy oknie, ukłonił się i zapytał:
— Do pana Rocha, czy do agencyi Rochet Fumel?
— Do pana Rocha — odpowiedziała Blanka.
— Bardzo dobrze... Salon na prawo...
Hrabina otworzyła sobie wskazane drzwi i znalazła się w salonie artystycznego prawie gustu, gdzie pięć czy sześć osób czekało na posłuchanie.
Dość ładne kopie sławnych, włoskich obrazów, pokrywały ściany. Palisandrowe krzesła rzeźbione, były wyściełane i obite imitacyą gobelinów. Firanki i portyery aksamitne, dwa olbrzymie sepety w rodzaju Boulle, garnitur kominków z bronzu i marmuru, żyrandol zaopatrzony w świece, pośrodku stół w takim samym stylu jak sepety, nakoniec dywan z Aubusson zaścielający posadzkę, składały najprzyzwoitsze umeblowanie.
Kilka codziennych pism, gazet sądowych i tygodników ilustrowanych, rozłożonych ku wygodzie interesantów pana Rocha sprawiały to, że oczekiwanie nie zdawało się nikomu za długie.
Prawnik używał tytułu „byłego adwokata“ i miał do tego prawo, będąc tytularnym urzędnikiem miasta Paryża. Chwalono natenczas jego inteligencyę, jego spryt przebiegłość i cudowną zręczność, z jaką umiał dochodzić i podnosić nieprzywidziane wypadki. Pióro jego cieszyło się wówczas wielką jawnością.
Na nieszczęście pan Roch był zanadto zręczny. Niektóre fakta, w które nie nasza rzecz wchodzić, spowodowały skargi i narzekania, które doszły aż przed kratki sądowe. Po ściślejszem dochodzeniu pokazało się, że jakkolwiek postępowanie adwokata nie było bez zarzutu, to wszakże na karę policyjną niezasługiwało. Rezultat zaś z tego wypadł taki, że prezydent Izby adwokatów poradził panu Roch, aby się bezzwłocznie zrzekł publicznej swej służby, jeżeli nie chce narazić się na smutne wymiary dyscyplinarne...
Pan Roch sprzedał co prędzej swą kancelaryę i został „prawnikiem.“
Prawnicy dla adwokatów są tem, czem wekslarze dla bankierów. Rzadko kiedy oni cieszą się uznaniem, ale też i rzadko zasługują na nie. Pomimo to, (a może właśnie dla tego), mnóstwo ludzi do nich się udaje chętniej niż do tych drugich.
Istotnie bowiem, łatwo jest zainteresować ich złą sprawą, przegraną z góry w oczach sprawiedliwości, którą odzyskać można przed trybunałem, dzięki wykrętom żydowskim jakiegoś artykułu prawa. Zresztą, człowiek instynktownie obawia się ludzi surowej moralności, gdy idzie o powierzenie im drażliwych tajemnic, które natomiast odsłania się bez ceremonii i skrupułu przed ludźmi elastycznego sumienia.
Opinia pana Roch, ustaloną była w świecie zawikłanych interesów, a nawiasem mówiąc, nieczystych, gabinet jego przepełniony był ciągle klijentami.
To też „zrobił na tem pieniądze“ jak powiada lud.
To jeszcze nie wszystko.
Po Vidocq’u, stwórcy tego rodzaju, a przed Tricochem i Cocoletem, dowcipnemi jego naśladowcami, pan Roch stowarzyszył się z panem Fumel, byłym urzędnikiem prefektury (wydalonym za postępki, które mu bynajmniej zaszczytu nieprzyniosły), założył w gabinecie swoim agencyę poufnych objaśnień, „w interesie rodzin i handlu“ i rozesłał po Paryżu i większych miastach prowincyi, jako też za granicą, dwieście do trzystu prospektów, których osnowę tu powtarzamy:
„Agencya prywatnych i sekretnych interesów. Poszukiwanie wierzycieli i spadkobierców. Objaśnienia wszelkiego rodzaju w interesie rodzin i handlu, zasięganie wiadomości dotyczących projektów małżeńskich.

„Panie.

„Często się zdarza, że osoby powodowane najpoważniejszemi przyczynami, pragną być objaśnionemi potajemnie o postępowaniu i pozycyi niektórych osobistości, takie objaśnienia dajemy urzędownie.“
Co znaczyło, że panowie Roch i Fumel zorganizowali maleńką tajną policyę, że mężom sprzedawali zasiągnięte wiadomości o żonach i naodwrót, jakoteż podejrzliwym protektorom małe skandaliki, których dopuszczały się ich ładne protegowane.
„Gabinet Rocha,“ jakieśmy powiedzieli, robił pieniądze.
„Agencya Roch et Fumel“ robiła złoto, tem więcej, że częstokroć żony przybywały w godzinę po mężach, zapisywać się na listę klijentek pana Fumel, który biorąc wówczas od stron obydwóch, używał swoich agentów całkiem do czego innego, jak do owego śledztwa podwójnie opłaconego, a niedowiadując się nawet o sprawki interesowanych, mówił mężowi: „Żona panu jest wierną!...“ Żonie zaś; „Ależ, mąż myśli tylko o pani!“
Znakomita zabawka w chuśtanego, która zadawalniała wszystkich.
To też klijenci pana Rocha cisnęli się jeden po drugim do gabinetu prawnika.
Hrabina przestąpiła z kolei próg jego sanktuarjum.


XXXIII.
Narada.

Gabinet prawnika był istotnie pięknym i imponującym gabinetem.
Ściany wyklejone tam były zielonym aksamitnym papierem ciemnej barwy, narożniki hebanowe. Firanki aksamitne zielone. Krzesła hebanowe obite takimże aksamitem. Dywan zielony ze strzyżonego aksamitu, Biblioteka hebanowa napełniona prawniczemi dziełami znakomicie oprawnemi. Pióro hebanowe zarzucone papierami w malowniczym nieładzie.
Obrazów tam nie było, kilka tylko marmurów i bronzów.
Tuż obok bióra, o trzy kroki od poważnego krzesła na którem tronował eks-adwokat, stał fotel dla interesantów.
W bogatym owym gabinecie, pan Roch sprawował swój urząd cudownie.
Nie można sobie było wyobrazić nic bardziej poprawnego, jak znaczna ta osobistość, powiemy nawet, bardziej kokieteryjnego, jeżeli wyraz ten da się zastosować do surowej jego elegancyi.
Pan Roch miał lat pięćdziesiąt lecz wyglądał na czterdzieści dziewięć. Nie można było go nazwać łysym, oh! nie... Tylko rozdział był cokolwiek za szeroki, przez co odsłoniętą była czaszka, zacząwszy od czoła, aż do karku, a wydeptana ta ścieżka, zapewne skutkiem pracy uwydatniała się tem więcej, że po obu stronach puszyła się gęsto dobrze zakonserwowana i nie siwiejąca czupryna.
Długie faworyty okalały okrągłą twarz jego bladawą, starannie wygoloną. Nos prosty i szczęśliwie zakończony usta zmysłowe, oczy bardzo żywe i sprytne, spoglądały z pod złotych okularów.
Wywinięty kołnierz od koszuli odsłaniał szyję prałata.
Czarny surdut, biała kamizelka i śnieżnej białości gors u koszuli bez najmniejszego zapięcia.
Rękę miał białą, lecz bardzo tłustą, zdawała się to być jego słaba strona, bo nieustannie trzymał ją na wierzchu.
Dolne ubranie czarne bardzo obcisłe i elegancki bucik, dopełniały starannej tualety eks-adwokata.
Pan Roch ukłonił się lekko wchodzącej Blance, i wskazał jej próżny fotel obok bióra.
— Przedewszystkiem racz pani powiedzieć mi, z czyjego polecenia przychodzisz do mnie?
— Przysyła mnie jedna z pańskich klijentek... — odpowiedziała hrabina — pani Chaudot.
Rodzaj grymasu, powściągnionego żywo, skurczył poprawne rysy twarzy prawnika.
— Pani zna panią Chaudet? — zapytał tonem prawie oschłym.
— Mieszkam w jej domu.
— Ah! ah!... w jej domu?... Tak... bardzo dobrze... Zajmiemy się zaraz sprawą pani. Poprzednio jednak muszę powiedzieć jej, jaki zwyczaj panuje w mym gabinecie... Czas mój jest drogi, cenię go na wagę złota! Próżne wyrazy to moja ruina, otóż aby tego uniknąć, każde dziesięć minut rozmowy, utaksowałem na dwadzieścia franków... płatnych z góry...
— Dwadzieścia franków, dobrze panie — rzekła Blanka — natychmiast dam je panu.
To mówiąc podniosła woal.
Eks-adwokat został olśniony, a szare jego źrenice zabłysły żywiej pod złotemi okularami.
— Dla pani jednak — przyspieszył z dodaniem — mogę uczynić wyjątek, jeżeli zechcesz i udzielę rady darmo...
Mówiąc to, nachylił się w celu ujęcia ręki i przyłożenia jej do ust z galanteryą, hrabina jednak cofnęła ją i rzekła:
— Darmo? to byłoby za drogo... Oto pański luidor...
Prawnik wsunął filozoficznie złoto do kieszeni, przyznając sobie w duchu, że o mało nie popełnił głupstwa... Lecz trudno!... Jest się młodym, albo nie!... A on był nim pomimo swoich lat pięćdziesięciu.
— Uregulowawszy wstęp ten za wspólną zgodą — rzekł znowu — pomówmy teraz o interesie pani, lecz proszę zmierzać odrazu do celu.
— Panie — rzekła Blanka — jestem zamężną...
— Ah! do licha! — zawołał eks-adwokat zdumiony. — Zamężną i mieszkasz pani u Chaudet. To dziwne!
— Przybywszy dziś rano do Paryża, u niej stanęłam, bo w przyzwoitszych hotelach przyjąć mię nie chcieli...
— Nie chcieli! A dlaczego?
— Bo nie mam ani pakunków, ani papierów.
— Bardzo dobrze rozumiem... nie wybrałaś pani sobie tego smutnego mieszkania, ale przyjęłaś takowe w braku lepszego.
— Tak panie.
— Przybywasz pani sama do Paryża i tego samego dnia zgłaszasz do mnie. Zgaduję... Zaszły w małżeństwie nieporozumienia, nieprawdaż? Chciałabyś pani rozwieść się z mężem?
— Rozłączoną z nim jestem już od lat dwóch przeszło.
— Więc o cóż pani idzie?
— Chciałabym wiedzieć jakie są moje prawa.
— Pod jakim względem?
— Ja nie posiadam już nic, a mąż mój ma majątek, gdy się o to postaram?
— To zależy.
— Od czego?
— Od wielu okoliczności... przedewszystkiem zaś, czy rozłączenie nastąpiło z woli pani, czy z woli męża.
— Urzędowego rozłączenia nie było.
— Bardzo dobrze! Zatem seperacya dobrowolna za zgodą stron obu?
— Nie koniecznie, gdyby mąż mój był mógł, niezawodnie mojemu odjazdowi byłby się oparł.
— Kochana pani, człowiek mojego fachu jest w interesach tem, czem lekarz dla ciała, a ksiądz dla duszy... Albo nie należy udawać się do niego... lub też nie zakrywać nic przed nim... Wszystko wiedzieć powinien... Mów do mnie otwarcie bez ogródki, inaczej bowiem nic pani poradzić nie będę wstanie... Opuszczając dom mężowski, nie uczyniłaś pani tego sama, nieprawdaż?
— Prawda, nie sama odjechałam...
— A czy mąż nie wniósł wtedy skargi na panią o wiarołomstwo?
— Nie panie...
— Jesteś pani tego pewną?
— Najpewniejszą.
— A przecie mąż pani miał chyba tego jawne dowody.
— Tak jest. Gonił... i dogonił mnie... Wyzwał na pojedynek mego towarzysza i otrzymał ranę śmiertelną.
— Ślicznie! romantycznie! namiętnie! Czy działo się to we Francyi.
— Nie, panie... Za granicą... w Niemczech...
— Doskonale! A teraz powiedz mi pani, czy mąż nie posiada jakiego dowodu na zakazany ten stosunek? Przez dowód rozumiem jakikolwiek papier mogący być przedstawionym w sądzie... naprzykład list od pani?
— Był jeden, jeden jedyny!
— No i cóż?
— Lecz ten już nie egzystuje.
— A zatem nie ma ani dowodów przyłapania pani na gorącym uczynku, ani skargi o wiarołomstwo, ani żadnego co się zowie dowodu.
— Nie, zupełnie nic.
— Taką rzeczą sprawa pani stoi bardzo dobrze... Zresztą nie rozumiem, dlaczego mąż pani nie miałby jej przyjąć w dom napowrót, gdybyś pani objawiła ku temu ochotę... Może za powód stawić długą jej nieobecność... Chociaż w rezultacie i to złagodzić można, wytłomaczyć się w sposób uniewinniający i porozumieć ostatecznie, przypuściwszy jednak, (co jest rzeczą prawdopobną nieprawdaż), że pożycie małżeńskie nie ma dla pani powabu, że zresztą mąż rozgniewany na panią za przeszłość, pozostają alimenta, a te ja się postaram pozyskać dla niej...
— Jakaby mogła być ich cyfra?
— To zależy od majątku męża. Przypuściwszy, że mąż pani ma dwanaście tysięcy franków rocznego dochodu... co jest ładną sumką...
— On ma dwakroć sto tysięcy rocznego dochodu — przerwała Blanka.
Eks-adwokat podskoczył na krześle tak gwałtownie, że okulary zmieniły swe położenie na jego nosie.
— Pani — rzekł tonem pełnym uszanowania — wybacz niedyskrecyi mojej, lecz człowiek mojego fachu musi koniecznie znać swoich klijentów... Z kimże mam honor mówić?
— Jestem hrabina de Nancey.
Pan Roch wstał i ukłonił się.
— Żona hrabiego de Nancey, który to miał ów głośny proces? — zapytał.
— Tak panie.
— Bardzo dobrze, pani hrabino. Chętnie interesem jej się zajmę. Otrzymamy niezawodnie dwadzieścia pięć tysięcy pensyi alimentarnej, a może i więcej. Co do przyczyny nagłego odjazdu pani hrabiny i długiej jej nieobecności, to już rzecz ułożona. Powiemy, że pan hrabia zazdrosnej natury, podejrzywał panią niewinnie i groził, że zaś zabił pierwszą swą żonę, pani ulękłaś się by w napadzie monomanii gróźb swoich nie urzeczywistnił i ratowałaś się ucieczką. Jest to całkiem naturalne, prawdopodobne i nikt zaprzeczyć tego nie może.
— Nikt istotnie.
— Jeżeli pani hrabina zechce, mogę zacząć od dziś chodzić koło pana hrabiego w jej imieniu i próbować ułożyć ten interes polubownie... Mam nadzieję, że z pośrednictwa mego pani będzie zupełnie zadowolona... Nie myślę przechwalać się, bo zarozumiałym nie jestem, ale twierdzić mogę, że wieloletnie moje doświadczenie i niewyczerpane źródło pomysłowości, pozwala mi zwalczać najtrudniejsze położenia... Mam ten takt, który nic nie popsuje, a łagodzi wszystko...
— Nie wątpię o tem panie, lecz kroki które pan mi proponujesz, ja mam zamiar poczynić sama...
— W takim razie, pani hrabino, przerwał eks-adwokat tonem prawie opryskliwym — jakąż rolę mnie pani przeznaczasz w tem wszystkiem? Za wielką pani jesteś na to damą, ażebyś nie zrozumiała, że narada jaką odbyliśmy nie może być opłaconą dwudziestoma frankami! Mówię z panią już przeszło dwadzieścia minut!
— Zapewne, panie — odpowiedziała Blanka kładąc na biórze cztery ludwiki — wyjaśniłeś mi pan całą sprawę lepiej niż by to uczynił ktokolwiek inny. Mam zamiar prosić pana i nadal o udzielanie mi rad swoich, skoro zaś wygram bądź pan pewny, że będę umiała sowicie wynagrodzić mu jego trudy. W tej chwili o co innego poproszę pana jeszcze.
— Do usług pani hrabino... O cóż chodzi?
— Nie znam adresu mego męża...
— Ba! A przecież jeżeli dobrze pamiętam, to pan hrabia posiadał pałac...
— Byłam tam dziś rano... Pałac ten został sprzedany.
— A nowy nabywca nie wie teraźniejszego mieszkania pana hrabiego?
— Nie. Wie tyle tylko, że jest w Paryżu...
— Więc pani hrabina życzy sobie by ją w tym względzie objaśniono?
— Tak jest.
— Bardzo dobrze! Natychmiast To już jest rzeczą „Agencyi“ a nie „Gabinetu.“ Za pozwoleniem pani hrabiny...
Eks-adwokat chwycił za jakiś musztuczek z kości słoniowej, który przytwierdzonym był do kauczukowej tuby. Zbliżywszy do ust takowy wymówił kilka słów niewyraźnych.
— Pani hrabina będzie chwileczkę cierpliwą — rzekł potem — Fumel zaraz przyjdzie... a Fumel sprytny człowiek!


XXXIV.
Policya Fumela.

Boczne drzwi otworzono i wszedł Fumel.
— Pani hrabino — rzekł eks-adwokat — mam zaszczyt przedstawić jej moje drugie ja, pan Fumel, mój wspólnik, kierujący specyalnie agencyą tajnych wiadomości, człowiek nader zręczny! Kiedy Fumel zajmie się jakiemś poszukiwaniem, nie było jeszcze przykładu, aby to czynił bezowocnie...
Były urzędnik prefektury policyjnej ukłonił się Blance, nie spuszczając jej z oka.
Niepodobna było wyobrazić sobie dwojga istot niepodobniejszych sobie, jeżeli nie moralną, to fizyczną stroną, jak dwaj dyrektorowie firmy Roch i Fumel.
Pan Roch jakieśmy to wyżej powiedzieli, miał pozór pięćdziesięcioletniego bankiera, który chce się podobać paniom.
Fumel zaś był wcieleniem biórokracyi oszczędnej, akuratnej i surowej w obyczajach.
Długi, suchy, osadzony na dwóch nogach podobnych do szczudeł, miał włosy płaskie i siwiejące, twarz bladą starannie wygoloną bez najmniejszego zarostu. Biały krawat z czasów 1840 roku ściskał jego nieproporcyonalną szyję, z pod którego wychodziły dwa szpice fałszywego kołnierza średnio wykrochmalonego.
Ubrany całkiem czarno, miał na sobie, nie surdut, ale klasyczne ubranie o kwadratowych połach. Odzienie jego bardzo czyste, przeświecało jednak gdzie niegdzie, (dowód długiego używania).
Nogi szerokie i płaskie rozkładały się w trzewikach wyczernionych, zachodzących wysoko na czarne pończochy, a związanych sznurkami z filozeli.
Okulary kształtu niepamiętnych czasów, oprawne nie w złoto, jak u pana Roch, ale w niebieskawą stal, przysłaniały przenikliwy wzrok małych jego czarnych oczek.
— Siadaj Fumel — rzekł eks-adwokat — pani hrabina pozwoli.
Specyalny dyrektor agencyi tajnych wiadomości ukłonił się znowu i usiadł na skraju fotelu, odchyliwszy starannie poły swego ubrania.
— Mówimy? — rzekł nareszcie zwracając się jednocześnie do Blanki i wspólnika. — O co idzie?
— O wyszukanie adresu — odpowiedział pan Roch.
— W Paryżu, czy na prowincyi?
— W Paryżu.
— Nazwisko osoby?
— Pan hrabia de Nancey, mąż pani...
Fumel skłonił się po raz trzeci i zanotował w małym notesie który wydobył z bocznej kieszeni, poczem rzekł znowu:
— Pozwolę sobie zapytać panią hrabinę gdzie mieszkał pan hrabia po raz ostatni?
— W swoim własnym pałacu przy ulicy Bulońskiej — odparła Blanka.
— Czy ten pałac nie jest już jego własnością?
— Sprzedał go przed dwoma laty.
— Czy pani hrabina jest pewną, że pan hrabia znajduje się w Paryżu?
— Spotkano go przed wczoraj...
— Czy jest przypuszczalnem, aby pan hrabia miał powód ukrywać się?
— Nie wiem o tem i nie przypuszczam coś podobnego.
— A może pan hrabia prowadzi życie samotne pośród wiru Paryża?
— Nie sądzę, hrabia jest bogaty, lubi przepych i zapewne żyje po pańsku.
— Jakie mniej więcej pisma prenumerować może pan hrabia? Blanka wymieniła gazety, które mąż jej trzymał dawnemi czasy.
Fumel zanotował je sobie.
— Czy pani hrabina życzy sobie mieć adres? — za pytał nareszcie — czy też potrzeba do adresu tego dołączyć rezultat z małego śledztwa o prywatnem życiu pana hrabiego od chwili rozłączenia?
— Życzę sobie mieć to wszystko — odpowiedziała Blanka.
— Bardzo dobrze... Doskonale... Polecenia pani zostaną wykonane.
Fumel zwrócił się do swego wspólnika i zapytał:
— Czy z pracy „Agencyi tajnych wiadomości“ ma przypaść jaka korzyść dla „Gabinetu zleceń?“
— Tak sądzę, licząc na wdzięczność i prawość pani hrabiny, której położenie będzie świetnem w krótkim czasie.
— Wyśmienicie! W takim razie jestem gotów zrobić ustępstwa ze zwykłych cen, w celu pozyskania dla naszego domu klijenteli pani hrabiny i jej otoczenia... Mała ta sprawa kosztować będzie dwadzieścia pięć ludwików... z których dziesięć płatne mi być muszą z góry na koszta poszukiwań, a piętnaście po skończonym interesie...
Blanka wsunęła dziesięć sztuk złota w rękę Fumela, rękę długą i suchą o kończystych palcach i zapytała:
— Prędko mogę się spodziewać rezultatu z pańskich poszukiwań?
— Wątpię aby to mogło potrwać dłużej nad dwa dni... Czy trzeba odesłać go do pani hrabiny?
— Nie — odparła młoda kobieta sama się zgłoszę...
— Pojutrze o tej samej godzinie będziemy na rozkazy pani...
Blanka powstała.
Stowarzyszeni odprowadzili ją z pokłonami do drzwi przedpokoju, a Roch więcej elegancki od Fumela, towarzyszył jej do samego powozu.
W chwili kiedy woźnica ruszyć już miał z miejsca, zatrzymał go jeszcze i rzekł:
— Jeszcze słówko pani hrabino. W razie gdyby interesu z panem hrabią nie dało się załatwić polubownie, potrzebowalibyśmy niektórych dokumentów dla zaznaczenia ich w aktach i to w najkrótszym czasie. Pozwól mi pani zapytać się, gdzie się ślub jej odbył?
— W Paryżu odpowiedziała Blanka.
— W którym czasie?
— Dnia 16 kwietnia 1869 roku, w merostwie przy ulicy d’Anjou-Saint-Honoré, a w kościele Trójcy świętej.
— Dziś jeszcze każę zrobić wypis... Dowidzenia z panią hrabiną. Jedź!
Nazajutrz o godzinie trzeciej, pani de Nancey wychodziła z powozu przed nr. 131 na ulicy Montmartre, kierując swe kroki na drugie piętro.
Wydano rozkaz aby ją nie przeprowadzać przez salon poczekalny, gdzie kręcili się zwyczajni klijenci. Otóż wprowadzono ją natychmiast do gabinetu wspaniałego pana Roch.
Fumel znajdował się tam już z swoim wspólnikiem i żywą zajęci byli rozmową.
— No cóż! panowie — zapytała żywo Blanka. — Czy jest co nowego? Dowiedzieliście się czego?
— Pani hrabino — odpowiedział eks-adwokat pospiesznie — niebylibyśmy się ośmielili narażać panią dziś na bezużyteczne trudzenie się. Niechaj pani będzie o tem przekonaną! Tak, jest coś nowego. Tak, dowiedzieliśmy się bardzo wiele rzeczy. Zostawiam głos memu wspólnikowi, jako specyalnemu dyrektorowi „Agencyi tajnych wiadomości“.
— Bez chwili zwłoki, wysłałem najzręczniejszych moich wspólników na polowanie — zaczął Fumel. — Trafić na ślad i iść nim to zabawka dla nich dziecinna, lecz jestże pani hrabina pewną, że nie istnieje żaden drugi pan hrabia de Nancey?
— Najpewniejszą. Zkąd to pytanie?
— Ztąd, że myśliwi moi wytropili więcej zwierzyny, niż myśliwska nasza torba pomieścić jej jest wstanie. Znaleźliśmy nietylko pana hrabiego, ale i panią hrabinę de Nancey.
— Nie rozumiem! — zawołała Blanka. — Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Zaraz będę miał zaszczyt wytłomaczyć się kategorycznie. Jest w Paryżu gentleman bogaty i elegancki, w wieku lat trzydzieści jeden lub dwa, nazwiskiem hrabia Paweł de Nancey. Czy to ten sam?
— Tak jest, ten sam...
— Otóż gentleman ten jest żonaty...
— Zapewne, jeżeli ja jestem jego żoną!
— Niewątpliwie. Oglądałem pani akt ślubny i tu właśnie widzę zawikłanie. Hrabia de Nancey o którym mowa, kupił przed dwoma laty willę w lasku Bulońskim i żyje tam samotnie z hrabiną...
— Co pan mówisz o hrabinie? Nie ma żadnej innej prócz mnie.
— Zgoda, ale tak nazywają towarzyszkę pana hrabiego... śliczną kobietę...
— To jego kochanka!...
— Nikt w to nie wierzy. Nie podobna jest widocznie być uczciwszą i przyzwoiciej wyglądać.
— Twarze są zwodnicze!
— Ah! pani mnie to mówi! Jeden z moich ludzi, znający swoje rzemiosło, zaprzyjaźnił się w ciągu godziny z kamerdynerem pana hrabiego. Służący ten, (rzecz niesłychana) zamiast źle mówić o swych chlebodawcach, nie ma dość wyrazów na pochwały dla pana i pani hrabiny! Powiada, że to małżeństwo, jakich nie było i nie będzie! gniazdko synogarliczek! para gołąbków! Służba rozczula się nad niemi! Hrabia ubóstwia młodą kobietę, która oddaje mu to z procentem...
— Ah! — szepnęła Blanka przez zaciśnięte zęby — ubóstwia ją!
— Najniezawodniej.
Pani de Nancey bardzo blada, zwróciła się do eks-adwokata.
— Ah! ubóstwia ją! — powtórzyła. — Pan jako prawnik, odpowiedz mi!... Czy ma do tego prawo?
— Prawo ubóstwiania swej żony? — zapytał pan Roch, ździwiony podobnem pytaniem — zapewne pani.
— Ależ to nie żona! — krzyknęła pani de Nancey gwałtownie. — Zrozumiejże pan, że to nie jego żona!
— Przypuśćmy, że kochanka.
— To co?
— To nie narusza praw serca.
— Ja mówię do pana o prawie, a pan mi prawisz o sercu. Mój mąż ubóstwia tę dziewczynę... Cóż mnie do tego? Ale czy ma prawo ubóstwiać ją w mojem mieszkaniu, jeżeli (jak mi to pan kiedyś powiedziałeś), nie było pomiędzy nami urzędowego rozłączenia? Czy ma prawo pozwalać na to, by używała mego tytułu i nazwiska, które do mnie tylko należy? Odpowiedz pan, proszę... Czy ma prawo?...
— To zmienia postać rzeczy — odpowiedział eks-adwokat. — Tego prawa nie ma. Nie! nie! stokroć nie!
— I mogę wzbronić tego nadal?
— Zapewne.
— Jakim sposobem?
— Najprostszym w świecie. Mamy w „Kodeksie karnym“ artykuł na usługi pani... „artykuł 339.“


XXXV.
Powrót.

— Artykuł 339?... — powtórzyła hrabina.
— Tak pani, niezawodnie.
— Cóż opiewa ten artykuł?
Eks-adwokat wziął z bióra mały tomik o różnokolorowych brzegach, przewrócił w nim kilkanaście kartek i odpowiedział:
— Oto jego tekst:
„Mąż któryby utrzymywał nałożnicę pod małżeńskim dachem, a któremu by to było dowiedzionem na skutek zażaleń żony, będzie skazany na pieniężną karę w kwocie stu, do dwóch tysięcy franków.“
— I to wszystko — zawołała Blanka.
— Eh! pani hrabino, a czegóż potrzeba więcej?
— Ależ to żarty! to żadna kara!... A tamta wspólniczka złego, przeciw niej nic prawo nie mówi?
— Nic.
— Ale prawa małżonka może wejść z głową wzniesioną, do domu swego męża?
— Zapewne!...
— I może wypędzić nałożnicę?
— To nie ulega kwestyi...
— A jeżeli mąż nie zechce przyjąć żony?... Jeżeli zechce zatrzymać przy sobie kochankę?...
— W takim razie bierze się do pomocy komisarza policyi, który na żądanie obrażonej małżonki siłą publiczną nakazuje szacunek dla prawa.
— To za wiele skandalu.
— Tak, bardzo wiele, pani hrabino...
— A wtedy prawa małżonka może żądać rozwodu?
— Tak jest, trybunał przysądza odrazu go na jej korzyść... W początkach wprowadzenia Kodeksu Napoleona, prawa małżonka mogła na zasadzie artykułu 230 Kodeksu cywilnego, żądać i otrzymać rozwód z mężem przekonanym o wiarołomstwo, zwłaszcza jeżeli nałożnicę trzyma w domu.
— Dziękuję panu, prawdopodobnie jutro potrzebować pana będę.
— Każdej chwili gotów jestem na usługi pani.
— Panie Fumel, oto pańskie piętnaście luidorów.
— Mam zaszczyt zwrócić uwagę pani hrabiny, że ludzie moi z całą gorliwością za interesem jej biegali i że mała gratyfikacya wielce by ich zobowiązała — rzekł z nizkim pokłonem wspólnik pana Rocha.
Blanka, wyjęła z portmonetki dwie sztuki złota, które utonęły natychmiast w dłoniach pana Fumel. Poczem z zaognioną twarzą opuściła gabinet domu Roch et Fumel.
Któż potrafi zgłębić kiedykolwiek tę otchłań, którą zowiemy sercem kobiety? Czy zjawi się kiedy taki cudowny badacz, który zobaczy, odgadnie i zrozumie wszystko? A jeżeli powie co widział, czy dadzą mu wiarę?
Wiemy jak straszną, bezgraniczną i okrutną nienawiścią hrabina pałała dla swego męża.
Zkądże wziął się tedy ów gniew szalony jaki ją ogarnął na myśl, że Paweł kochał i że był kochany?
Nam się zdaje, że gniew ten miał podwójną przyczynę.
Z jednej strony, kobieta namiętna, nawet wtedy gdy się przemienia w nieprzyjaciółkę, nie znosi nigdy aby choć ziarnko z kadzidła palonego kiedyś na jej ołtarzu, miało na inną cześć zapłonąć.
Z drugiej zaś, Blanka w nowej miłości Pawła widziała runięcie jej projektów nienasyconej zemsty, gdyby nic miłości tej złamać nie zdołało...
Czyżby wszystko co dotąd przeciw mężowi działała, miało do tego tylko dążyć, aby go uczynić szczęśliwszym?... Nie, byłby to zawód niezmierny, niepojęty, na to ona pod żadnym pozorem zgodzić się nie chciała!...
Powoli uspokoiła się nareszcie. Zmarszczki rozeszły się z czoła. Uśmiech groźnego wyrazu zastąpił miejsce dzikiej ironii, która wznosiła kąty jej ust i szepnęła:
— Gdzież miałam rozum?... Na nic lepszego chyba zdobyć się nie podobna... Tak! ta prawdziwa i jedyna moja zemsta! Jutro uporządkujemy stare rachunki!
Paweł de Nancey w chwili opuszczenia Kolonii dla powrotu do Paryża, wysłał telegram do willi w lasku Bulońskim.
W tymże uprzedzał Alicyę o swem przybyciu w celu oszczędzenia jej niespodzianki, która aczkolwiek radosna, w wyjątkowym stanie młodej dziewczyny, mogła stać się niebezpieczną.
Więc lube dziecko czekało nań, i gdy koła powozu wysłanego przez nią na pociąg kolei Północnej, zadudniły w alei, wybiegła na jego spotkanie i skoro Paweł zeskakiwał ze stopnia, ona stała na najwyższym schodku galerii.
Słaby okrzyk radości wydarł się z ust Alicyi na widok pana de Nancey i wyciągnęła doń swe białe ręce, które od pewnego czasu woskowej nabrały przezroczystości, a które teraz drżały ze wzruszenia.
Hrabia jednym skokiem był przy niej; wziął kochankę swoją w ramiona, przycisnął ją do serca, podniósł do góry z namiętną ostrożnością i wniósł do mieszkania obsypując pocałunkami oczy i włosy jej:
— Alicyo... moja Alicyo... moja najdroższa... moje ukochane dziecię... moja żono...
— Twoja żona — powtórzyła młoda dziewczyna z upojeniem. — Zawsze nieprawdaż? Nic się nie zmieniło?...
— Nic, nic! — odpowiedział Paweł — i nic się nie zmieni. Odpędź twe troski, luba moja!... Już więcej łez wylewać nie będziesz, biedna Alicyo! Chmury rozproszyły się na horyzoncie... Przyszłość należy do nas, nie dbam o los!
Mówiąc to, hrabia posadził Alicyę w wielkim fotelu, ukląkł przed nią, a cisnąc w dłoniach małe jej rączęta, patrzył na nią z wyrazem najczulszej miłości.
— Ah! — mówiła cichym głosem młoda dziewczyna uśmiechając się, podczas gdy łzy radości drgały na jej powiekach. — Przyjechałeś nareszcie! Jesteś przy mnie, mój Pawle... mój ubóstwiany Pawle... widzę cię... czuję cię przy sobie... dotykam się ciebie... mam cię...
— I to już na zawsze...
— Nie opuścisz mnie więcej?...
— Ani na dzień jeden, ani na godzinę...
— I to prawda, co mówisz?
— Boże wielki! czy prawda?
— Wyobraź sobie... Ale nie... mówić ci takie dzieciństwa?
— Mów Alicyo, mów co chcesz... pragnę wiedzieć wszystko, znać wszystkie twe myśli najdziecinniejsze nawet...
— Więc dobrze! Podczas smutnych dni nieobecności twojej, które wydawały mi się bez końca, sądziłam, że cię już więcej nie zobaczę... i płakałam okrutnie, oh! gdybyś wiedział jakem płakała...
— Dziecię najdroższe, wątpiłaś o mnie?!..
— Oh! nie o tobie!... Ale nie dowierzałam szczęściu. Wydawało mi się ono za wielkie! Pomyśl tylko... być twoją żoną... nosić twoje nazwisko... zostać przed Bogiem połową ciebie... Przepędzić całe życie, (długie życie, jam taka młoda!) w tym ustronnym domu pomiędzy tobą, Pawle, a naszem dziecięciem! To za piękne!... to było w mojem przekonaniu szczęście więcej niż ludzkie!... Więc mówiłam sobie: To niepodobna!... I lękałam się... i płakałam...
— A teraz?
— Teraz powróciłeś... kochasz mnie jak dawniej i pragniesz żyć ze mną... Czegóż mam się obawiać?..
— Niczego, moja Alicyo! Ani teraz, ani w przyszłości!... Nikt na świecie ani dziś, ani nigdy stanąć pomiędzy nami nie może...
— Więc to co w Niemczech chciałeś zrobić?
— Zrobiłem... Nadzieja, w której tak daleko się udałem, nie zawiodła mnie, przeciwnie uwieńczoną została pomyślnym skutkiem.
— Chodziło o jakąś przeszkodę, nieprawdaż? Coś, czy ktoś, ah! to rozumiałam dobrze, opierał się naszemu związkowi...
— Prawda.
— I przeszkoda ta zniknęła?
— Sam Bóg postarał się o przełamanie jej.
— I nie odżyje na nowo?
— Żadna siła ludzka ani boska zdziałać tego nie potrafi... — odpowiedział Paweł, przyciskając ręką kieszeń, w której się znajdował portfel z aktem zejścia Blanki Lizely, hrabiny de Nancey. — Bądź więc szczęśliwą moje kochane dziecko, szczęśliwą i spokojną! Jest to moją wolą, a twoim obowiązkiem. Po tem co powiedziałem, wątpić o szczęściu, to znaczyłoby co wątpić o mnie.
Była chwila milczenia, poczem Alicya rzekła:
— Szczęśliwą i spokojną... Tak, już nią jestem. Lecz o ileż szczęśliwszą i spokojniejszą uczuję się wtedy, gdy wyjdziemy z kościoła, w którym kapłan wymówi nad nami sakramentalne słowa, jednoczące dwoje w jedno ciało.
— Wkrótce — odpowiedział hrabia — uklękniemy przed nim oboje.
— Kiedy?... Uśmiechasz się mój Pawle!... Wydaję ci się zbyt niecierpliwą? A więc tak! prawda, pilno mi!... Czyż tobie nie śpieszy się tak jak mnie?...
— Przeciwnie! może nawet więcej!
— Więc nie trać czasu!... Co masz do roboty... powiedz?... Chcę wiedzieć!
— Przedewszystkiem zająć się muszę ogłoszeniem zapowiedzi...
— Jutro zaraz?
— Nie, niepodobna jutro.
— Dlaczego?
— Brakuje mi niezbędnych papierów.
— Jakich?
— Najprzód twojej metryki i aktu zejścia twoich drogich rodziców.
— Dziś jeszcze mieć je możesz. W Paryżu się urodziłam... i w Paryżu rodzice moi pomarli...
— Masz racyę. To dałoby się załatwić. Prócz tego jednak potrzeba piśmiennego zezwolenia zacnego człowieka, który zastępuje ci ojca... pana Laféne opiekuna twego... a to więcej zajmie czasu.
— Ah! — zawołała młoda dziewczyna, trzeba pisać doń natychmiast, natychmiast. Nie należy tracić ani sekundy!
— Zapewne! — odpowiedział Paweł, uśmiechając się znowu z tej naiwnej i rozczulającej niecierpliwości — będziemy pisać oboje, — dziecię moje najdroższe. Lecz pomimo całego a tak uzasadnionego naszego pośpiechu, poczta nie zmieni nic ze swoich zwyczajów i byle listy nasze były gotowe na wieczór, wszystko pójdzie dobrze.
— Boże, mój Boże! — rzekła prawie smutno Alicya — cóż tu opóźnień! co zwłok!
— Z naszej przyczyny nie ma żadnego opóźnienia, moja luba... Dziś mamy wtorek. Jeżeli zezwolenie opiekuna twego przybędzie nam jutro nawet, leżeć będzie bezużytecznie aż do soboty.
— Dlaczego?
— Oto dla tego: Prawo wymaga aby zapowiedzi były ogłoszone dwa razy, jedna niedziela po drugiej... i dodaje, że ślub może być zawartym trzeciego dnia po wyjściu zapowiedzi. Otóż tym sposobem musi to trwać dni jedenaście, jak widzisz.
— I to stoi w prawie?
— W Kodeksie cywilnym, rozdział 3, artykuł 65.
— Jedenaście dni! — powtórzyła szeptem prawie, młoda dziewczyna — cztery jeszcze brakuje do niedzieli, nie licząc dzisiejszego, który dopiero się zaczął! To wieczność cała! Pawle, mój najdroższy Pawle, powiedz mi, że jestem szalona! Powtórz raz jeszcze, że nic w świecie rozłączyć nas nie zdoła! Znów drżeć zaczynam...
Pan de Nancey wziął Alicyę w pieszczotliwe swe ramiona.
— Moja ubóstwiana żono — szepnął jej do ucha przysięgam ci na dziecię, które nosisz w łonie, że wszystko co ci powiedziałem już i co powtarzam jeszcze, jest prawdą. Niebo rozpogodziło się dla nas... Przyszłość do nas należy, nie dbam o los!


XXXVI.
Przed burzą.

— A teraz — zapytał Paweł przyciskając do ust jedną po drugiej, ręce Alicyi — a teraz dziecię moje najdroższe, powiedz mi prędko, że nie obawiasz się już niczego...
Młoda dziewczyna przyznała, że czuła się zupełnie uspokojoną i że zarówno w jej umyśle, jak na pięknem czystem niebie o którem hrabia mówił, nie było najmniejszej chmurki.
A jednak nie było to prawdą. W miejsce radości, która powinna była nią owładnąć w oczekiwaniu tak blizkiej godziny ziszczenia najgorętszych jej marzeń, jakiś ciężar przytłaczać zaczął jej duszę.
Bolesne to uczucie bez widocznej przyczyny zmniejszało się jednak zwolna, wreszcie rozproszyło całkowicie, gdy po obiedzie młoda dziewczyna wzięła ćwiarkę papieru bez cyfr i bez korony i usiadła do pisania listu pod adresem państwa Laféne, podczas gdy Paweł czynił to samo ze swej strony.
Kochanek Alicyi chciał do listu młodej dziewczyny dołączyć swoje pismo, by dobra wiadomość w podwójnej formie doszła do zacnych tych ludzi, których tak śmiertelnie obraził i tyle im dał wycierpieć.
Listów tych całkiem tu nie powtórzymy. Dostatecznem będzie zaznaczyć niektóre ich ustępy:
„Kiedy po raz ostatni, pisała młoda dziewczyna, przesłałam do was moją duszę, gdzie razem z nią biedz bym była pragnęła... kiedy dowiedzieliście się odemnie, że wasza mała Alicya żyje jeszcze i kocha was jak dawniej, pisałam: „Szczęście moje jest pełne winy, a jednak szczęśliwą jestem!...“
„Dziś drodzy krewni, pomimo to wszystko, kochajcie mnie zawsze, ślę wam pociechę, w którą już zwątpiliście pewnie... powiem wam bowiem: Otrzyjcie łzy wasze, a wymawiając imię waszej Alicyi, nie zniżajcie głosu, nie unikajcie wzajemnie wzroku swego; za kilka dni przeszłość w sen się tylko przemieni... za kilka dni szczęście moje będzie czyste i śmiało dzielić go ze mną będziecie mogli...
„Zrozumieliście, nieprawdaż?... Zostaję jego żoną!
„Z jakąż radością, z jaką dumą pisze te dwa wyrazy: jego żoną! i wtedy pokochacie tego, który serce moje dzieli z wami... Zostanie on synem waszym. Utraciliście wasze jedyne dziecię, odnajdziecie naraz dwoje!
„Gdybyście wiedzieli jaki on dobry! Gdybyście znali tak jak ja jego szlachetną i wielką duszę, jego nieskończoną czułość, jego słodycz, jego szacunek dla mnie! Wątpić prawie należy, aby to był ten sam człowiek, który popełnił zbrodnię porwania mnie wam...
„Przebaczcie mu to, bo ja dawno już przebaczyłam! Co chcecie?... On mnie tak kochał!... Powody których nie znam i których znać może nigdy nie będę, nie pozwalały mu wtedy zostać moim mężem... a nie miał odwagi rozłączyć się ze mną... Wziął mnie... jako swoje dobro... Ale po co wskrzeszać takie rzeczy, kiedy za kilka dni wina będzie zmazaną?..
Pan de Nancey zaś tak pisał:
„Wy którzy przez całą długość życia nie popełniliście czynu wątpliwego, mielibyście zapewne prawo być dla mnie bez litości, dla mnie który wyrządziłem wam tyle złego. Przebaczycie mu jednak dowiedziawszy się, że błąd swój naprawia...
„To co uczyniłem kiedyś było ohydne i niecne, był to czyn człowieka podłego i nikczemnego... Niestety! wiem o tem, wiedziałem zawsze, to też nie tłomaczę się gdyż na obronę moją nie wyszukałbym nic, prócz gwałtownej miłości, która odebrała mi rozum...
„Gdyby słodka Alicya, moja najdroższa Alicya, mogła była zostać wówczas moją żoną, byłbym chętnie poświęcił za to trzy czwarte mego życia, przysięgam wam i gdyby podobny układ można było z kimś zawrzeć, byłbym to uczynił bez minuty wahania... Lecz niestety! Pomiędzy Alicyą a mną wznosiła się przeszkoda! Wiecie dobrze jaka... Była to zapora nie do przebycia... Dziś znikło wszystko. Jestem wolny... Oh! nie wątpijcie o tem! Oto akt zejścia nieszczęsnej, która nazwisko moje przybrała dla tego tylko, by sponiewierać go w błocie...
„Błagam was o zezwolenie na ślub z ubóstwianem dzieckiem które wam porwałem, zechciejcie nadesłać mi je bez najmniejszej zwłoki czasu... Oh! gdybyście wie dzieli jak pilno mi zmazać przeszłość hańbiącą mnie tylko!...
„Od was zależy dowieść mi, że przebaczacie zupełnie, bez goryczy... Dowiedziecie mi zaś tego nie inaczej jak przybywając tu na dzień i godzinę, w której reprezentant prawa i namiestnik Boży uczynią z waszej drogiej Alicyi hrabinę de Nancey...
„Przybędziecie nieprawdaż?..“
Kiedy Paweł skończył i wpuścił w obszerną kopertę ćwiartkę stemplowego papieru, zapełnionego podpisami i stwierdzeniami niemieckiej władzy, jakoteż list napisany przez siebie, podniósł oczy.
Młoda dziewczyna już nie pisała, lecz wsparta na ręku, zdawała się dumać.
— Skończyłaś, dziecko? — zapytał hrabia.
— Przed chwilą odparła Alicya.
— Przeczytasz mi to co napisałaś?
— Oh! z miłą chęcią, ale...
Młoda dziewczyna zawahała się.
— Ale? — odpowiedział Paweł z uśmiechem — więc jest ale?.,.
— Tak, maleńkie ale...
— Cóż takiego?
— Za wiele piszę w tym liście o tobie...
— No przebaczam ci z góry wszystko złe, co tam powiedziałaś o mnie...
— Słuchaj więc, ale nie patrz na mnie jak będę czytała... dobrze?
Paweł skinął potwierdzająco.
Alicya czytanie swe rozpoczęła bardzo wzruszonym głosem.
Gdy zas skończyła, hrabia, którego oczy zwilżyły się łzami kilkakrotnie podczas gdy słuchał, podniósł się z miejsca, a przyłożywszy ze czcią usta do jedwabnych jej włosów, rzekł:
— Oh! dziecię najdroższe, ty prawdziwym jesteś aniołem! Świat ciebie nie godzien! To też lękam się byś kiedy skrzydełek twoich nie rozwinęła i nie frunęła...
— Moich skrzydełek? — odpowiedziała młoda dziewczyna — jeżeli je miałam, o czem wątpię, obciąłeś je zabierając mi serce...
Po chwili dodała:
— Kazałeś mi przeczytać, drogi Pawle, posłuchałam tak jak zawsze słuchać będę twoich rozkazów... Lecz, ty pisałeś także... Czyż listu twego nie poznam? Pan de Nancey wstrząsnął głową przecząco.
— A gdybym cię o to prosiła bardzo? — nalegała młoda dziewczyna.
— Nie żądaj tego odemnie, błagam cię, Alicyo...
— Dla czego?
— Przykro mi będzie odmówić ci stanowczo.
— Więc w liście jest sekret?
— Tak...
— Sekret który powierzasz moim krewnym, a który ukrywasz przedemną...
— Tak jest.
— Nie dowiem się go nigdy?
— Owszem, droga Alicyo, przyjdzie czas i na to.
— Kiedy?
— Nazajutrz po ślubie.
Paweł wziął liścik młodej dziewczyny i złożył na nim pocałunek przed wpuszczeniem go w kopertę, w której znajdował się już list jego i akt zejścia Blanki Lizely.
Zaadresowawszy do pana Lafène, przyłożył okazałą pieczęć ze swym herbem i rzekł:
— Sam zawiozę na pocztę. Wsiądę na konia i puszczę się galopem na ulicę Cesarzowej.
— Ale powrócisz nie długo?
— Oh! bądź spokojna... zaledwie że się oddalę od ciebie, a już chciałbym być z powrotem.
Była w tej chwili godzina czwarta po południu.
W skutek sprzyjającej pogody jesiennej, okna salonu wychodzące na park, pootwierane bywały aż do wieczora.
Paweł objął ramionami młodą dziewczynę by przycisnąć ją do serca raz jeszcze przed wyjściem.
W tem Alicya drgnęła, a i pan de Nancey zrobił poruszenie pełne zdziwienia.
Szarpnięto za dzwonek u furty wychodzącej na lasek Buloński, a szarpnięcie to było tak gwałtowne, dziwne i rozkazujące, jak gdyby pochodziło od pana z niecierpliwionego długiem oczekiwaniem.
— Kto może dzwonić do nas w ten sposób? — zapytała młoda dziewczyna. — niespodziewany ten hałas obraził zarówno moje uszy jak moje serce. Rzecz dziwna, mróz przeszedł po mojem ciele.
— To nic, moje dziecię, jesteś teraz bardziej nerwową niż zwykle.
— Jakto! więc ciebie to nic nie dziwi?
— Pierwsze... zwłaszcza, że żywa dusza nie bywa u nas... Dzwoniono może przez pomyłkę... Gość to niezawodnie nie do nas.
Pan de Nancey mylił się.
Szmer głosów dał się słyszeć w ogrodzie.
Przystąpiwszy do okna, wychylił się, lecz nic nie zobaczył. Wielkie drzewa zasłaniały całkowicie główną aleję. Hałas uciszył się. Nowo przybyli musieli zapewne przestąpić próg willi.
Dwie minuty upłynęły.
Paweł położył na stole list trzymany w ręku i nie wiedząc dla czego, nie myślał już o wyjściu.
Głęboka cisza zalegała w domu i na dworze.
Alicya jednak niespokojna, nasłuchiwała jeszcze.
Drzwi salonu otworzono i wszedł kamerdyner.
— Jest na dole|dwie osoby — rzekł — z których jedna ma interes do pana hrabiego.
— Dwie osoby? — powtórzył Paweł.
— Tak, panie hrabio... pan i pani...
Alicya drgnęła znowu, jak w chwili w której rozległ się odgłos dzwonka.
— Co to za ludzie? — zapytał pan de Nancey. — Znasz ich?
— Widzę ich po raz pierwszy.
— Jak wyglądają?
— Ten pan wygląda na notaryusza... nie odzywa się wcale... Pani jest wysoka, ładnej postawy czarno ubrana... Ona szczególnie chce widzieć się z panem hrabią...
Alicya zbladła. Dlaczego? Biedne dziecię nie umiałaby zdać z tego sprawy.
— Wiesz dobrze, że nie przyjmuję nikogo — odpowiedział Paweł. — Powinieneś to był powiedzieć... Wszak prawdę wolno mówić zawsze...
— Ja też tak uczyniłem; ale ta pani nalega koniecznie. Powiada, że musi widzieć się z panem hrabią, w interesie nie cierpiącym zwłoki.
— Jak się nazywa ta pani?
— Nie chce powiedzieć.
— Więc idź powtórz jej, że nie przyjmuję nikogo i dodaj, że ustępstw żadnych nie czynię dla osoby, która nie chce wymienić swego nazwiska...
Kamerdyner wyszedł.


XXXVII.
Piorun.

— Drogie dziecko, co tobie? — zapytał Paweł widząc pomięszanie Alicyi i trupią prawie jej bladość.
— Lękam się... — szepnęła młoda dziewczyna.
— Lękasz się! — powtórzył hrabia. — A czego?... Co cię przestrasza?
— Ta kobieta.
— Cóż znowu? jakaś kwestarka zapewne, która nie chcąc być odprawioną z niczem, w ten sposób się urządziła... Cóż w tem niepokojącego?...
Kamerdyner powrócił.
— Nie, panie hrabio. Nic nie pomoże. Ta pani zawoalowana, nalega coraz bardziej. Chciała koniecznie iść za mną. Wymaga koniecznie aby pan hrabia ją przyjął, powiada, że jest dobra znajoma.
— Wymaga! — powtórzył Paweł z gniewem — to bezczelność przechodząca wszelkie granice! Jestem u siebie. I zamykam drzwi przed kim mi się podoba. Po raz ostatni powtarzam, że nie przyjmuję!... Idź! i niech się to raz skończy!
Kamerdyner widocznie zakłopotany, miał właśnie spełnić rozkaz swego pana, lecz nie miał na to czasu.
Kobieta czarno ubrana ze spuszczoną zasłoną ukazała się na progu i przystanęła.
Po za nią zarysowała się urzędowa sylwetka i złote okulary pana Rocha, który zasłaniał się nią jak mógł.
Paweł z wrastającym gniewem w obec tak zuchwałego natręctwa, postąpił krok ku przybyłej.
Ona wstrzymała go rozkazującym ruchem i rzekła podnosząc welon:
— Odkądże to żona potrzebuję się anonsować, chcąc wejść do domu męża? Odkądże to hrabia de Nancey zamyka drzwi przed hrabiną de Nancey.
Paweł, który pod wpływem trwogi i zdumienia zamienił się w posąg, utkwił błędny wzrok w tem zjawisku z tamtego świata, w tej Blance Lizely, której akt zejścia oglądał przed kilku minutami, a która teraz stanęła tuż przed nim...
Chciał mówić, a nie mógł. Skostniałe wargi jego poruszały się bez wydania głosu.
Alicya drżała wszystkiemi członkami, a uczepiwszy się poręczy od stojącego przy niej fotelu, pytała sama siebie w osłupieniu, czy straszny sen ów przeciągnie się długo.
Blanka zdawała się czerpać okrutną rozkosz w groźnem wrażeniu, jakie obecność jej wywołała.
Szatański uśmiech igrał na jej ustach.
— Zaiste hrabio — rzekła — mogłabym się obrazić tak dziwnem przyjęciem!... Jakto! ani słowa powitania?... Nie poznajeszże mnie?...
— Żyje!... — wybełkotał Paweł.
Chociaż słowo to wymówionem było cicho, Blanka usłyszała, a raczej odgadła go.
— Sądziłeś żem umarła? — zapytała z ironią. — Sądziłeś, że mnie już nie zobaczysz?...
Paweł rozdarł kopertę zaadresowaną do pana Laféne, a ująwszy drżącą ręką ćwiartkę papieru przywiezioną z Kolonii, a pokrytą niemieckiemi stemplami podał ją Blance, mówiąc:
— Czytaj pani!..
Młoda kobieta przebiegła oczyma papier, który mąż jej podał.
— Mój akt zejścia! — rzekła z nowym uśmiechem nie okazując najmniejszego zdziwienia. — Ah! rozumiem... Miałeś pan nadzieję... Ha! zawód to wielki, nieprawdaż? Trudno, ludziska którzy to napisali, byli w błędzie. Akt ten jest fałszywy... raczej dowodzący kłamstwa. Masz pan tego dowód niezbity kiedy jestem żyjąca i kiedy przybyłam...
Podczas gdy to Blanka mówiła z miną spokojną i drwiącą, Paweł przychodząc do siebie zwolna, odzyskiwał jeżeli już nie zimną krew, to przynajmniej przytomność umysłu. Cała okropność tego położenia stanęła mu odrazu przed oczyma. Gniew chwilowo stłumiony osłupieniem, wzrastał w jego duszy.
— Ah! przybyłaś pani! — powtórzył skrzyżowawszy ręce na piersiach. — Prawda, przybyłaś pani! Odwaga jej przeszła moje oczekiwania! Wiedziałem, że pani zdolną jesteś do wszystkiego, tego jednak byłbym się niespodziewał nigdy! Ależ to szaleństwo! Przybyłaś pani jak powiadasz i zdaje się to całkiem naturalnem! Ale czy wiesz ty u kogo jesteś!?
Blanka Lizely wzruszyła ramionami.
— Czy wiem? — odpowiedziała. — No! zapewne! jestem u ciebie!
— I po cóż to przychodzisz pani do mnie?
— Zabawne pytanie przychodzę zająć swoje miejsce!
— Twoje miejsce! — zawołał hrabia, wznosząc do góry zaciśnięte ręce. — Kobieta ta śmie mówić w moim domu o swojem miejscu!
— Tak jest!
— Ależ niegodna, to miejsce, wiesz dobrze że go opuściłaś sama!
— Nieinaczej... To też dla tego powiadam, że przychodzę je zająć! Gdyby nie to, powiedziałabym. Pozostaję w niem!
— Więc pani wszystko zapomniałaś?
— Przeciwnie.
— I przychodzisz wyzywać tego, którego tak nikczemnie zdradziłaś, którego zabić kazałaś jednemu z twoich kochanków, wołając: „Zadaj mu śmierć!“
— Źle się wywiązał z mego polecenia, kiedy pan żyjesz!
— Nie znam pani! Odtąd wszystko pomiędzy nami skończone?
— Nieprawda! Jestem twoją żoną!
— Cudzołóztwo i zbrodnia rozdzieliły nas!...
— Bynajmniej, jeszcze ściślej połączyły nasze więzy! Wówczas kiedy zawiniłam, należało działać przeciwko mnie! Kiedy dom twój opuściłam uciekając z kochankiem, kiedy z rozkoszą patrzyłam jak skrwawiony padłeś pod jego szpadą, należało żądać rozwodu, który byłbyś pan łatwo otrzymał! I dziś byłbyś wolny! Teraz zapóźno!...
— Zapóźno by cię ztąd wypędzić, nigdy! — rzekł Paweł chrapliwym i świszczącym głosem.
— Mnie wypędzić! — powtórzyła Blanka z naigrawaniem się — cóż znowu! Mnie wypędzić! Nie radzę!... Czy mnie wypędzić można?... Jesteś szalony! Wszystkie moje prawa egzystują!... są niezaprzeczalne... Tu nie ma w tej chwili wiarołomnej kobiety, tu jeden jest tylko przestępca, a tym pan jesteś... bo depcząc nogami prawo, z całym bezwstydem utrzymujesz nałożnicę w domu małżeńskim!
Blanka wyciągnęła rękę w stronę Alicyi z wyrazem nienawiści i groźby, rzekła:
— Otóż nałożnicę tę, ja prawa małżonka ja hrabina de Nancey, ja pani tego domu, wypędzam!...
Głuchy jęk wydarł się z piersi nieszczęśliwego dziewczęcia, które upadło na oba kolana ukrywając twarz w dłoniach.
Pijany rozpaczą, szalony, Paweł skoczył ku Blance Lizely. Miał on twarz i wzrok człowieka gotowego do popełnienia zbrodni.
— Strzeż się! — rzekła hrabina — nie dotykaj mnie... twoja gwałtowność miałaby świadka.
To mówiąc wskazała pana Rocha. Eks-adwokat wysunął się naprzód o kilka kroków; trzymał się na pogotowiu, gdyby tego wymagała potrzeba i przyjaźnie kłaniał się Pawłowi.
— Któżby się pani dotykał? Tak nizko jeszcze nie zszedłem — odpowiedział pan de Nancey z miażdżącą pogardą. — Ale nie znieważaj mi tej młodej dziewczyny! Oh! tego zabraniam! Odkądże to nierządnice pozwalają sobie obryzgiwać anioły!
— Anioł cokolwiek upadły, o ile mi się zdaje — rzekła znów Blanka naśmiewając się — ale mniejsza o to! Co zaś do tytułu nierządnicy przyjmuję go bez zarumienienia, zwłaszcza w obec ciebie, panie hrabio, w obec ciebie, który uczyniłeś ze mnie to, co mi dziś wyrzucasz! Nierządnica powiadasz pan... A więc tak!... I cóż z tego? Frymarczyłam moją osobą, tem lepiej, wstyd mój kalał bowiem pańskie nazwisko, pański honor wyszarzałam tym sposobem! A przecież mniej niż ty! Krew więcej plami niż błoto, a pan masz krew na rękach!... Nierządnica! niech i tak będzie! A ty jesteś morderca! Więcej warta nierządnica!
— Morderca! ja! — powtórzył hrabia z oburzeniem. — Kłamiesz! milcz! milcz!
— Ty milcz, morderco Małgorzaty, morderco biednego Rene!
— Wiesz, że to nie prawda! Wiesz, że godząc w nich wymierzyłem tylko sprawiedliwość!...
— Ja wiem, że byli niewinni!...
— Kłamstwo!... Znowu kłamstwo pani ich oskarżałaś przedemną!... Pani włożyłaś rewolwer do mojej ręki, szepcząc mi do ucha: Idźże pomścij się!...
Hrabina wzruszyła ramionami.
— Człowiek ten utrzymuje żem skłamała! Dalibóg skłamałam, ale nie dziś, wówczas to skłamałam. Pan sprawiłeś to, że pogardziłam sama sobą; a ja przysięgłam sobie, że świat pogardzi tobą! Ty zrobiłeś sobie ze mnie zabawkę jednogodzinnej fantazyi, a Małgorzata została twoją żoną! Wtedy przysięgałeś, że pańska żona zrobi z pana męża z którego szydzą, którego wytykają palcem! W tym celu próbowałam wszystkiego, tak, wszystkiego w świecie! Chciałam rzucić Małgorzatę w objęcia Rene! Małgorzatę zdradzaną przez męża, upokorzoną, deptaną nogami przez męża! Wszak to było łatwo nieprawdaż? Teraz wiedz pan, że mi się nie udało! anioł ten zanadto był czystym! Wszystko co zrobiłam było nadaremne! Zwyciężyła mnie bez walki! Nierozumiała nawet o co chodziło... Ah! Małgorzata należała do ciebie! całkiem do ciebie! tylko do ciebie! ciałem i duszą do ciebie! Myśl jej tobą tylko była przepełniona! Uwielbiała cię! To serce, które pan przedziurawiłeś kulami twego rewolweru nie było nigdy dla nikogo innego!... w niem twój tylko tkwił obraz! Pewna jestem, że umierając, mówiła jeszcze: A jednak kochałam go...
Paweł siny, że spuszczoną głową, z okiem błyszczącem, słuchał tych wyrazów, wreszcie podniósł głowę.
— I pani wiedziałaś o tem? — rzekł głuchym tonem.
— Ma się rozumieć, że wiedziałam! Że zaś święta miłość biednego dziecka wzgardzona przez ciebie, napełniła mnie coraz większą dla pana nienawiścią, wpadałam prawie w szaleństwo. Przemyśliwałam już tylko jak ugodzić w ciebie, czem cię dosięgnąć i znalazłam... Nie mogąc uczynić cię śmiesznym, postanowiłam uczynić cię podłym... Do tego potrzeba było użyć kłamstwa, potwarzy, stworzyć fałszywe pozory, popchnąć słabą twą duszę do zbrodni, zrobić z ciebie powolną maszynę, ślepe narzędzie... To mi się udało... Zamordowałeś Małgorzatę niewinną!... Ja zajęłam miejsce twojej ofiary, ale tego miejsca tak drogo okupionego nikt nie zajmie, póki ja żyję!
— Ah! nędznica!... — wyjąkał Paweł przerywanym głosem, a wzrok jego błędny miał wszelkie pozory szaleństwa. — Póki żyjesz!... Tak... to być może... Ale potem?... Lecz ty już umarłaś... Ty wiesz dobrze że już umarłaś...
Chciał się rzucić i zabić.
Blanka niewzruszona, nie cofnęła się ani na krok.
Pan Roch z gorliwością uśmierzoną rozsądkiem, miał już stanąć pomiędzy swoją klijentką, a hrabią — myślał o tem wielce, ale nieruszał się z miejsca...
Krzyk głuchy, krzyk konania rozległ się po za Pawłem, który zwrócił się nagle.
Alicya bez zmysłów leżała na dywanie, a słabe drgnienia, podobne do tych, jakie miewają miejsce w ostatniej godzinie, wstrząsały delikatnem jej ciałem.
Hrabia poskoczył ku niej, podniósł ją z ziemi, wziął na ramiona i wpatrzył się przez chwilę w białe jej wargi i wielkie oczy zamknięte.
Twarz jego dziwny wyraz przybrała. Najprzód straszne przemknęło po niej piętno obłąkania, potem zalał się łzami.
— Zabiłem Małgorzatę... — szeptał Paweł — a teraz Alicya umiera... Zwracając się zaś do Blanki dodał:
— Czy dosyć? Jesteś pani zadowolona?
— Żądam mego miejsca! — rzekła hrabina.
Pan de Nancey trzymając ciągle na rękach omdlałą Alicyę, zwrócił się do kominka i drżącą ręką konwulsyjnie szarpnął za sznur od dzwonka.
Służba dowiedziawszy się od kamerdynera, że coś okropnego ma miejsce, stała na czatach. Na odgłos dzwonka wpadła do pokoju.
— Wypędzić tę kobietę! — krzyknął Paweł, wskazując Blankę Lizely. — Wypędzić! wypędzić natychmiast!... bo zabiję!!!
— Wychodzę! — rzekła hrabina — lecz nie tryumfuj za wcześnie! Powrócę jutro!... A jutro nikt mnie już nie wypędzi!...
Poczem z wzniesioną głową i błyszczącym wzrokiem, Blanka opuściła salon w towarzystwie pana Rocha, który kłaniał się w milczeniu i drżał cokolwiek.


XXXVIII.
Alicya.

Pani de Nancey przebiegła szybko ogród, bez wymówienia słowa i wsiadła w towarzystwie pana Rocha do powozu który czekał na nią za furtą.
— No cóż? — zapytała nareszcie utkwiwszy pogardliwy cokolwiek wzrok, w swego towarzysza, który nie przyszedł jeszcze do siebie po gwałtownem wzruszeniu. — Co pan mówisz na to wszystko?
— Ah! pani hrabino — odpowiedział eks-adwokat — silna z pani kobieta... bardzo silna... za silna.
— Jakto?
— Pozwoli mi pani śmiało wypowiedzieć to co myślę?
— Zapewne! wymagam całej szczerości.
— A więc wyznam, że przed chwilą straciłaś pani wszelką miarę, wszelkie granice i że powiedziała pani wiele rzeczy, które lepiej było zamilczeć. Po co naprzykład było przypominać mężowi tyle nieprzyjemnych rzeczy? Po co lubować się w wyszczególnianiu czynów zdziałanych pod wpływem nienawiści i nienasyconej zemsty?
— Dla uzupełnienia tej zemsty i dla pokazania mej przebiegłości temu, którego dosięgłam! — odpowiedziała Blanka.
— Dlaczego wreszcie — mówił dalej eks-adwokat — powiedziałaś mu pani, że pierwsza jego żona była niewinną, i że zabijając ją, popełnił zwyczajne morderstwo?
— Bo to prawda!...
— Eh! pani hrabino, Montaigne powiedział: „Jeżeli trzymasz prawdę w garści, zamknij ją!“ Montaigne był filozofem...
— Co mnie obchodzi jego filozofja?
— Zapewne, ale gra ta z mężem pani, była niebezpieczną. Pikador zaczepiający byka w cyrku hiszpańskim, daje dowód mniejszej odwagi niż pani... Pobudzałaś pani do szaleństwa gniew pana hrabiego...
— Prawda — odpowiedziała pani de Nancey z dziką radością — to właśnie mnie cieszy! Kilkakrotnie w oczach jego dostrzegłam obłąkania ślady.
— Istotnie... i ja to zauważyłem... Sądzi pani?
— Oh! jestem tego pewną... Od dawien dawna przychodziło mi na myśl, że on skończy w domu warjatów...
— Ba! tem gorzej — rzekł znów pan Roch gryząc paznogcie — mało brakowało żeby się rzucił na panią i udusił ją...
— Byłbyś mnie pan bronił?
— Zapewne... zapewne... Byłbym rozwinął wiele energii... wiele... wiele... nie trzeba wątpić o tem... ale hrabia silniejszym jest odemnie.
— No! a gdyby mnie zabił, skazaliby go?
— Oh! tak jest...
— Na co?
— Do ciężkich robót, podług wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Na galery! Na galery! hrabia de Nancey na galery! — krzyknęła Blanka rozpromieniona. — Ah! dlaczegóż tego nie uczynił? Za taką cenę chcę umrzeć!...
— Do pioruna! co za nienawiść! — rzekł sam do siebie eks-adwokat.
— Dziwni są ci mężczyźni! — rzekła znów hrabina. — Nie wiadomo doprawdy co ich pociąga i przykuwa! Co ma naprzykład w sobie powabnego ta dziewczyna, z którą on żyje? ta istota, którą ubóstwia? Jak ona się panu podoba? panie Roch.
— Tak piękną nie jest jak pani hrabina, to prawda, jednakże przyznać muszę, że wydała mi się ładną... tak, ładną... i bardzo interesującą...
Pani de Nancey wrzuszyła ramionami.
— Pan też jesteś jak drudzy! — zawołała. — Pierwsza lepsza spódniczka zawraca mu głowę! Powiadam panu, że nie jest bynajmniej ładną, ta hrabina z lewej ręki! Duże oczy wilgotne, dość piękne, oto wszystko! Ale to za mało! Zresztą, kiedy się panu tak podoba, będziesz mógł ofiarować jej schronienie jutro, skoro ją wypędzę!
— Jeszcze jedna nieprzezorność ze strony pani hrabiny! — ośmielił się dodać prawnik. — Oświadczać jasno, że jako ukaże się pani z komisarzem. Pan hrabia będzie się miał na baczności i prawdopodobnie jutro gniazdo synogarliczek będzie już puste.
— To rzecz pańskiego wspólnika! Niech każe strzedz domu, a jeżeliby mąż mój przenosił się przypadkiem z swoją kochanką, niechaj każe śledzić go. Ah! niech, się chowają gdzie chcą! czuję, że dziś znalazłabym ich wszędzie! Trzymam i nie wypuszczę mojej zdobyczy!
— Fumel da baczność. Uprzedzę go natychmiast...

∗             ∗

Pozostawiliśmy Pawła trzymającego na rękach biedną zemdloną Alicyę, pośród wystraszonych służących, podczas gdy Blanka dopełniała groźnego swego odwrotu.
Hrabia rozkazującym ruchem oddalił służących; opuścił salon, a unosząc drogi swój ciężar wszedł do pokoju młodej dziewczyny.
Biedne dziecię, słodka Alicya, straszną była do widzenia. Rysy jej twarzy skurczyły się konwulsyjnie. Wyrażały one niesłychane cierpienie. Szerokie sine koła otaczały zamknięte jej oczy. Pomiędzy powiekami błyszczały kropliste łzy. Zimny pot konania perlił się na skroniach.
Wrażenie wywołane przez tę bolesną twarz, martwą zapłakaną, było straszne i rozdzierające.
Paweł wpatrywał się w nią długo. Spojrzenia jego były już to badawcze, już błędne... Wargi poruszały się gorączkowo, lecz żaden głos się z nich niedawał słyszeć.
Może mówił sam do siebie... Nagle wydał z siebie rodzaj ryku... Łzy jego zaczęły płynąć najprzód zwolna, potem gwałtownie i utworzyły rodzaj zasłony, przez którą przestał widzieć.
Wówczas długie szlochanie z serca przeniosło się do ust jego. Ukląkł przy łóżku, a ująwszy zimną rękę zemdlonego dziecka, począł jąkać:
— Czy ty umarłaś także, Alicyo?... Umarłaś z mej ręki, jak tamta?... jak twoja siostra Małgorzata?... Oh! dwa moje anioły, moje dwie ofiary męczennice, czyż tak prędko chcecie się tam wysoko połączyć z sobą?! Czyż to jest przeznaczona mi za grzechy kara?... Stokroć sprawiedliwa i zasłużona, ale jakżeż okrutna! Małgorzato, aniele przebaczenia, jeżeli czytasz w mem sercu oczyszczonem dzisiaj miłością godną ciebie, wstaw się do wszechmocnego Boga który cię słyszy... Błagaj Go za nią, Małgorzato! Małgorzato, zlituj się nad Alicyą!...
Paweł podniósł się i stojąc przy tem łożu, które mogło być śmiertelnem łożem, czekał, wierząc silnie, że stanie się cud i że Alicya otworzywszy oczy wyciągnie doń ramiona i powie mu: „Przebaczam ci... nie cierpię już...“
Niestety! słodka i droga Małgorzato, cudowne wcielenie dźwięku słodyczy, czułości i cnoty, słyszałaś zapewne rozdzierający jęk światowca rażonego piorunem, a litościwa w niebie jak i na ziemi, wstawiłaś się zań do Boga...
Lecz Bóg nie słuchał...
Paweł nieruchomy, czekał ciągle.
Słońce na schyłku, wchodząc przez wielkie okna do eleganckiego pokoju, rzucało tu i ówdzie czerwone i złote snopy. Jeden z nich padał na łoże zdobne w materyę i koronki i zaróżowił twarz i ręce Alicyi.
W tem przeciągła chmura. Promienie zgasły. Pokój się zaciemnił i hrabia wtedy dopiero po raz pierwszy ujrzał w całej sinej bladości tę twarz którą ubóstwiał.
— Ah! — krzyknął przeraźliwie. — Umiera. Ratunku! ratunku!
Popadłszy do jednych drzwi, otworzył je i głosem chrapliwym i świszczącym powtórzył rozpaczliwe swe wołanie.
W pięć minut potem, służący wsiadał na koń i pędził do Paryża po doktora wskazanego przez pana de Nancey.
Upłynęło dość czasu.
Szara godzina zasępiła ostatnie promyki zachodzącego słońca.
Paweł w pomięszaniu swego umysłu, w rozprężeniu myśli, zapomniał zapalić świece, lub kazać przynieść światło.
Siedząc przy łóżku, ujął znów rękę Alicyi, a cisnąc ją konwulsyjnie, zdawało mu się, że maleńka ta ręka coraz była zimniejsza...
— Czy ona umarła? — pytał sam siebie. — Jeżeli umarła, zabiję się...
Mówił to sobie zimno, z całym spokojem. Śmierć jest w każdym razie tylko odjazdem. Umierając, podążyłby tylko za Alicyą, a Bóg przebaczyłby mu (mniemał) że nie miał odwagi rozłączyć się z tą, która więcej stanowiła dla niego niż życie...
Ale młoda dziewczyna nie umarła.
Nagle ręka jej uwięziona w dłoni hrabiego drgnęła w szczególny sposób. Ciało jej wątłe i delikatne skręciło się na łożu jak witka rzucona na ogień.
Oczy jej rozwarły się, powiększone niesłychaną torturą. Podniosła się i upadła znowu, krzyk przeraźliwy, urywany, niepodobny do ludzkiego głosu, wydarł się z jej gardła, trwał całą minutą, zmieniając się już to w jęk, już w charczenie; zęby jej zgrzytały straszliwie, słowem był widok okropny i opłakany...
— Alicyo... oh! moja Alicyo... — mówił hrabia wystraszony — odezwij się do mnie!... odpowiedz mi!... Alicyo... czy ty mnie nie słyszysz?...
Nie, Alicya go nie słyszała.
To okropne uczucie, które każde jej arteryę zamieniało w ognisko boleści, pochłaniało ją całkowicie.
Wreszcie nadeszło ukojenie. Krzyki i jęki ustawały zwolna. Konwulsye ustały. Młoda dziewczyna stała się prawie bezwładną, a oddech powrócił do dyszącej jej piersi!
W miarę jednak ukojenia fizycznych cierpień, przywracały całą potęgą tortury moralne.
Biedna Alicya zamieniła tylko istotę męczarni.
Hrabia zrozpaczony pochylił się nad nią i chciał położyć usta do zmienionej jej twarzy.
Ona odepchnęła go delikatnie.
— Ah! jakżeż ty mnie oszukałeś... — wyjąkała głosem zaledwie dosłyszalnym. — Ja wierzyłam w ciebie jak w Boga!... To bardzo źle i okrutnie z twej strony!... Kochałam cię... tak bardzo cię kochałam!... I cóż uczyniłam ci złego, że mnie tak oszukałeś? Na szczęście umieram, bo i nacóż żyć teraz?...
— Nie, moje drogie dziecię... jam cię nie oszukał! nie! nie! — odpowiedział Paweł, usiłując przycisnąć młodą dziewczynę do serca. — Okropna tajemnica, której się dowiedziałaś, jest właśnie tą, którą ukrywałem przed tobą... Przeszkoda... Nieprzebyta przeszkoda... niestety! znasz ją teraz...
— Przysięgałeś mi wczoraj, że zniknęła...
— Tak sądziłem... oh! byłem tego najpewniejszy! Przysięgam ci na duszę!
— Ta kobieta?
— Miałem dowód jej śmierci... tak, dowód piśmiennny...
— A jednak ona żyje... Jest twoją żoną... Rozdziela nas... Oh! rozdziela nas na zawsze... Nie możesz należeć już do mnie, bo należysz do niej!... Jakżeż ona się ze mną obeszła!... Boże!... Była w swojem prawie... ja kradnę jej szczęście... Chwała Bogu, że skoro powróci jutro by mnie wypędzić ja już żyć nie będę...
Alicya wybuchła płaczem. Przyszedł powtórny atak, groźniejszy niż przedtem.
Hrabia zatopił paznogcie w rozkrwawionej piersi.
— Ah! ja dostaję pomięszania zmysłów! — zawołał Paweł — tracę rozum!
Oznajmiono doktora.


XXXIX.
Noc.

Doktora tego znamy już. Był to doktór P...
Paweł pobiegł aż do sieni na jego spotkanie.
— Doktorze — zawołał ściskając mu ręce — widziałeś mnie kiedyś tak nieszczęśliwym, jak mnie dziś widzisz zrozpaczonym!... Spraw cud jeżeli trzeba, aby ją uratować, ale ratuj ją doktorze, ratuj ją!...
— Cóż się dzieje? — zapytał doktór.
— Umiera!... chodź pan!
I pociągnął go do ciemnego pokoju, w którym nieszczęśliwe dziewczę wiło się na zburzonem łóżku.
— Światła proszę, panie hrabio — zawołał doktór zdziwiony tą złowrogą ciemnością.
Paweł drżącą ręką zapalał świece w kandelabrach.
Doktór zbliżył się do łóżka, wpatrywał się długo w Alicyę, rzucił jej kilka pytań, których nie słyszała wcale, poczem wracając do Pawła, który rzucił się w fotel zakrywając twarz rękami, zapytał:
— Co się tu stało? potrzebuję wiedzieć... Pani hrabina upadła?
— Nie — odpowiedział hrabia.
— Przeszła jakieś ciężkie zmartwienie? gwałtownemu uległa wzruszeniu?
— Tak jest, doktorze, tak... strasznemu uległa wzruszeniu!
Doktór pokiwał głową. Fizognomja jego inteligentna i ruchliwa, wyrażała najżywszy niepokój.
— Czy grozi jej niebezpieczeństwo? — jąkał Paweł.
— Tak jest, wielkie niebezpieczeństwo.
— Jakaż to straszna choroba dręczy i zabija to szczęście moje?...
— Przedwczesny poród.
— Więc dziecko stracone?
— Tak jest.
— Ależ można uratować matkę? można, nieprawda?...
— Spróbuję...
— I uda się panu?... powiedz tak! oh! powiedz pan, że ci się uda!...
— Za nic nie odpowiadam.
— Doktorze, nauka może wszystko, a pan masz naukę! Pozwolić umrzeć Alicyi! Boże wielki! Ona taka młoda, w ośmnastoletniem ciele jest tyle zasobów sił i życia...
— Gdzież są te siły, o jakich pan mówisz? — szeptał doktór. — Osłabienie tej młodej kobiety przeraża mnie. Dusza zgniotła ciało, a fizyczne cierpienie dokonywa dzieła, które niesłychane wstrząśnienia moralne zaczęły niestety zbyt silnie.
— Ah! — zawołał Paweł załamując ręce z pewnym rodzajem obłąkania, które nie uszło wprawnego oka doktora — słyszę i nie rozumiem pana! Wnosząc z tego co mówisz doktorze, Alicya jest bez nadziei życia, ah! to niepodobna! Bóg byłby niesprawiedliwym, gdyby pozwolił umrzeć temu dziecku! Bóg przecie jest dobry, chcieć tego nie może! Cóż jabym począł bez tego anioła? Ja życie kładę w ofierze... niech śmierć mnie dosięgnie ale to dziecko żyć musi. Ona za młoda by umierać miała. Jeżeli siły jej wyczerpane, doktorze, wytocz krwi zemnie i wstrzyknij krew w jej żyły... Powiadają że cudów takich już niejednokrotnie dokonano. Widzisz pan, że całą nadzieję pokładałem w tobie i że błagam cię... patrz doktorze... błagam cię na kolanach... Zlituj się nademną!... Doktorze, ratuj Alicyę!
Lekarz usiłował podnieść pana de Nancey, który istotnie uklęknął, gdy zaś Paweł opierał się rzekł mu:
— Przed Bogiem tylko się klęka, panie hrabio... Boga należy prosić, bo bez niego wszelka wiedza jest bezsilną!... Módl się pan by mi dopomógł... Szacowne życie o które nam chodzi, w jego jest rękach...
Podczas gdy doktór powracał do śmiertelnego łoża chorej, kochanek Alicyi, klęcząc w pokorze przed panem życia i śmierci, usiłował wydobyć z pamięci gorącą jakąś modlitwę, jakieś wznioślejsze wezwanie.
Szukał... Lecz myśl jego roztargniona obijała się bez skutku o ściany skołatanego mózgu. Wszystko tam w chaotycznym nieładzie. Wspomnienia nawet rozbijały się w tym rodzaju ciemnego morza, niedozwalającemu, by cośkolwiek z przeszłości wypłynęło na wierzch. Paweł wiedział już tylko dwie rzeczy: Alicya miała umrzeć!... Należało ratować Alicyę!...
— Zabierz mi życie o Boże, niech żyje Alicya!...
I godzinami całemi pozostawał w tem samem położeniu i nieustannie powtarzał to samo.
Doktór rzucał na niego chwilami wzrok pełen współczucia i mówił sobie po cichu:
— Może byłoby to i lepiej... Nie cierpiałby przynajmniej.
Poczem dodawał filozoficznie:
— Oto są wybrańcy świata... Oto bogacze którym ludzie zazdroszczą, oto los ich!
Nagle Paweł zadrżał, jak gdyby przebudzony znienacka.
Rozjaśniło się w jego głowie, odzyskał przytomność umysłu.
Rozdzierający krzyk Alicyi, przeszył mu serce jak ostrze noża, poczem nastąpiła grobowa cisza.
Pan de Nancey powstał i pobiegł do łóżka.
Młoda dziewczyna rozciągnięta w przerażającej bezwładności i bielsza niż poduszki, na których spoczywała jej głowa, zdawała się być już martwą.
Oczy nie miały spojrzenia, a połowa ich źrenic znikała pod przymkniętemi powiekami.
Pomimo światła umieszczonego na nocnym stoliczku, niepodobna było dopatrzeć, czy choć najlżejszy oddech podnosił jej piersi.
Paweł stanął jak wryty, poczem zachwiał się tracąc znowu głowę.
— Doktorze!... — zawołał zmienionym głosem — a nie śmiąc dokończyć pytania urwał nagle.
— Urodziła nieżywe dziecię... — szepnął doktór...
— A... a... a matka? — jąkał pan de Nancey.
— Bądź pan mężczyzną, panie hrabio. Bądź silnym.
— Wielki Boże! Przerażasz mnie pan. Alicya umarła?
— Jeszcze nie...
— Jeszcze nie!... — powtórzył Paweł, którego twarz straszny wyraz przybrała, podczas gdy usta wymawiały te smutne wyrazy: — Więc umrze!...
— Chyba Stwórca cud ześle...
— Zatem nie ma żadnej nadziei?
— Nie, panie hrabio, żadnej nadziei!...
— Ale nie opuścisz jej pan przecie?
— Pozostanę do końca...
Doktór F... usunął się w kąt pokoju gdzie pod ciężarem znużenia, usiadł.
Paweł dławiony rozpaczą, upadł na kolana przy łóżku i wsparł głowę na poduszce obok słodkiej i lubej twarzy swej Alicyi.
Tam, cicho zamkniętemi oczyma płakał, mówiąc do siebie szeptem:
— Ha! cóż to znaczy? wszak ja pójdę za nią...
Nagle uczuł letni oddech na swej twarzy i ramiona obejmujące go za szyję.
Serce drgnęło mu. Otworzył oczy; zobaczył Alicyę do połowy siedzącą a nachylającą się ku niemu i usłyszał jej głos, (biedny — słaby głos), szepczący mu do ucha:
— Jak ty mnie kochasz!... Jak ty płaczesz!... Drogi Pawle! i jak cierpieć będziesz, gdy żyć przestanę!..
— Dziecię najdroższe... Alicyo moja, nie myśl o tem, ty żyć będziesz... ty musisz żyć dla mnie! — mówił Paweł łkając.
Młoda dziewczyna przerwała mu zatykając ręką usta.
— Próżne to wyrazy i daremna nadzieja... — rzekła. — Nie traćmy na to czasu. Ja czuję że to już koniec. Już nie godziny biedny, biedny Pawle, ale minuty moje są policzone... To też słuchaj mnie, mój najdroższy i nie przerywaj... Najprzód po raz ostatni chce ci powiedzieć, że cię kocham! Ah! gdybyś wiedział.... Lecz ty wiesz dobrze, czujesz, widzisz, ale to wszystko za mało... Bo ja kocham cię nad wszystko w świecie!... Gdy dusza moja wzniesie się już tam wysoko, powróci jeszcze by ci to powtórzyć... Kiedy szmer jakiś nieokreślony posłyszysz koło siebie, słuchaj wtedy... słuchaj dobrze to będzie moja mowa, a ty zrozumiesz ją... Woń kwiatów, to będzie mój oddech cichy i łagodny śpiew ptaszka, to będzie mój głos, pieszczota wieczornego powietrza, ogrzanego zachodzącem słońcem, to będzie mój pocałunek, ostatni pocałunek Alicyi...
Paweł umierał z bólu, trzymał w zaciśniętych zębach róg od poduszki i gryzł go, nie chcąc przeszkadzać umierającej, dławionej czkawką śmiertelną.
Ona mówiła dalej:
— Ah! ty mnie także kochałeś! To złe któreś mi wyrządził, pochodziło ze zbytku miłości... Gdybyś wiedział jak ja ci przebaczam! Ah! Boże! być kochaną przez przeciąg dwóch lat tak, jak ty mnie kochałeś, a potem cierpieć i umrzeć, to nic... Opuścić cię to tylko straszne! Zachowasz moją pamięć, nieprawdaż?... Zawsze? Pawle ja nie śmiem powiedzieć ci: Przyrzeknij mi, że już nigdy kochać nie będziesz... Może to jest niepodobieństwem... Ale jeżeli oddasz kiedy serce, które tak silnie biło dla mnie, nie oddaj go w całości... zatrzymaj w sercu tem cząstkę dla Alicyi... Wspominaj często me oczy, które mówiły do ciebie, podczas gdy milczały usta... Wiesz dobrze o czem wtedy myślałam... Zawsze o tobie! Portretu mego nie posiadasz... szkoda... Powinno się pamiętać o tem, że model zatracić się może, ale wizerunek pozostaje zawsze... Widzisz że można umrzeć w ośmnastym roku życia... Ja miałam twój portret, w tym pięknym uniformie, w którym przyniesione cię do mnie rannego... ah! jakżeż ja tego dnia cierpiałam!... Pawle, przypominam sobie, że kiedyś widziałam na ćwiartce welinowego papieru słodką i spokojną twarz młodej dziewczyny, która zdawała się być uśpioną... Rysowano ją po śmierci dla matki... Pawle, jutro kiedy będę już martwą jak ona, każ skopjować moje rysy i zachowaj ten rysunek w twoim pokoju, razem z mojemi włosami... W ten sposób przynajmniej pozostanie ci coś z twojej Alicyi... Przyrzekasz mi to, nieprawdaż? Zrobisz to! Tak! oh! jestem szczęśliwą...
Alicya rzekła znów po chwili:
— Ostatnie wspomnienie dla tych, którzy tam pozostali!.., a których tak kochałam... Uwiadom ich o mojej śmierci... i niech dziecku swemu przebaczą...
Długie milczenie.
Krew płynęła pod paznogciami Pawła, zatopionemi w ciało.
Słaby głos Alicyi podniósł się znowu.
— A teraz — rzekła — trzeba pomyśleć o Bogu, o Bogu którego obraziłam kochając ciebie... Pawle, najdroższy Pawle, idź po księdza...
Pan de Nancey powstał, posunął się ku drzwiom jak lunatyk prowadzony rozkazującą siłą niewidzialnego magnetyzera i wyszedł nie obejrzawszy się.
W godzinę potem, minister sprawiedliwego i miłosiernego Boga wszedł do tego pokoju, gdzie śmierć zagościła i wysłuchał z głębokiem wzruszeniem szczere wyznania niewinnej grzesznicy.
Ksiądz ten, był to święty człowiek. Światła i pogodna jego inteligencya patrzyła na słabości ludzkie z pobłażliwością silnego i dobrocią sprawiedliwego.
Nie pytał wcale umierającego dziecka, czy żałowała tego, że kochała; wiedział bowiem dobrze, że nie... wiedział również, że Bóg jej przebaczy...
Wyciągnąwszy nad nią ręce, rzekł:
— Oczyszczona duszo, rozgrzeszam cię... Jesteś tak białą i piękną, jak w dniu chrztu... Duszo błogosławiona, jedź w lepszą krainę!...
Długie westchnienie, westchnienie ulgi i radości wyrwało się z ust Alicyi.
Było to już ostatnie.
Anielska jej główka opadła na poduszki. Wszelki ślad cierpienia znikł z jej twarzy, która przybrała wyraz nieopisanej pogody i tak jak młoda dziewczyna, o której opowiadała Pawłowi, miała pozór uśpionej dziewczyny.
Serce jej bić przestało...
Ksiądz zbliżył do ust umarłej małe lusterko, które pary nie przyjęło już wcale. Zamknął powieki Alicyi, a długie ich rzęsy aksamitne rzuciły cień na woskowe oblicze.
— Biedne dziecię! — szepnął zwracając się do doktora z giestem, który miał znaczyć: Już po wszystkiem!
Paweł widział i zrozumiał to poruszenie.
— Umarła? — zapytał głosem tak dziwnym, że obaj mężczyźni spojrzeli na niego z przestrachem.
— Powróciła do Boga — rzekł kapłan.
Pan de Nancey, spokojny na pozór i lodowaty prawie zrobił parę kroków ku łóżku. Lecz nagle wstrzymał się, jak gdyby coś w niem pękło.
— Umarła! umarła! — powtórzył zwolna i bez zmiany głosu. — Alicya umarła... Małgorzata umarła... Tamta umarła także... ta trzecia, ta której nie pamiętam już imienia. A jednak zdaje się, że żyje... Czytała wczoraj swój akt zejścia. Widziałem to na własne oczy... Widziałem to tak, jak was widzę... Tak, śmierć została zwyciężoną!... Umarli mówią... umarli chodzą... Alicya powstanie... Małgorzata powróci... Niktby temu nie dał wiary, ale ja widziałem... widziałem... widziałem.
Wybuch śmiechu przeraźliwy, donośny i długi, towarzyszył tym wyrazom bez związku, poczem zgasł w okropnym krzyku boleści, a potoki łez skropiły twarz Pawła. Potem nastąpił znów śmiech straszny, powiększony z płaczem.
Ksiądz zapytał spojrzeniem doktora.
— Niestety! — odpowiedział ten drugi. — Katastrofę tę przewidywałem już od kilku godzin... był to cios zbyt silny!
— Więc to pomięszanie zmysłów?
— Tak jest, mój ojcze...
— Czy wyjdzie kiedy z tego?
— Nie wiadomo!... A zresztą po co?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień od dwóch godzin już powstał. Doktór odjechał dawno. Sam tylko kapłan klęczał w żałobnym pokoju i modlił się za umarłą.
Hrabia de Nancey siedzący w sztywnej podstawie, wpatrzony był w rozetę na suficie wzrokiem niepewnym, lub słupowatym na przemiany.
Chwilami gruba łza o której nie wiedział nawet, spadała z powieki i staczała się po licach jego.
Gwałtowne szarpnięcie dzwonka, tak jak dnia poprzedniego, dało się słyszeć u furtki ogrodowej.
Kilka minut upłynęło, poczem na parterze słychać było kroki kilku osób rozmawiających głośno.
Ksiądz posłał po zakonnice dla złożenia ciała w trumnę i po służbę pogrzebową.
Sądząc przeto, że przybywają ci na których czekał, wyszedł na ich spotkanie.
Na schodach jednak ku wielkiemu zdziwieniu, ujrzał komisarza policyi przepasanego swą szarfą, w towarzystwie kobiety ubranej czarno, jakiegoś pana wyglądającego na notaryusza i kilku agentów.
Komisarz policyi zdziwiony również podobnem spotkaniem, zatrzymał się i oddał ukłon księdzu, którego znał oddawna.
— Cóż to pana sprowadza? jeżeli wolno zapytać — rzekł sługa boży.
— Przychodzę — odpowiedział urzędnik — na rozkaz pani, która jest hrabiną de Nancey, spisać protokół przeciw hrabiemu de Nancey za wiarołomstwo i cudzołóztwo pod małżeńskim dachem.
Kapłan zrobił poruszenie w celu zatrzymania komisarza, który chciał iść dalej.
— Ah! — rzekł — wstrzymaj się pan!
— Dlaczego?
— Czyn, który pan idziesz sprawdzić, występek czy zbrodnia nie istnieje więcej...
— Zobaczymy... — zawołała Blanka wyniośle.
— Pani — odparł ksiądz zastawiając jej drogę — ręka najwyższego dotknęła już tych, których miałaś zamiar ukarać... Znajdziesz tam pani już tylko warjata, plączącego przy trupie...
— W takim razie — mruknął komisarz — nie mamy tam już co robić... Idźmy do domu.
— Ten dom jest moim domem! — rzekła hrabina de Nancey tryumfująco. — Warjat ten jest moim mężem! Wiem jakie są obowiązki żony i jakkolwiek przykre jest moje zadanie, nie cofnę się przed nim... Zostaję!


XL.
Hrabina de Nancey ukazuje się na wysokości swoich obowiązków.

Słysząc hrabinę de Nancey mówiącą w podobnej chwili z tak okropnie zimną krwią, z taką głęboką obłudą, namiestnik boży i przedstawiciel prawa zamienili z sobą spojrzenie.
Ta kobieta wywierała na nich rodzaj strachu.
Blanka zresztą była w swojem prawie. Nikt w świecie nie mógł zmusić jej do opuszczenia domu, w którym odtąd stawała się wszechwładną panią.
Komisarz policyi skłonił się przed hrabiną i wyszedł oddawszy głęboki ukłon księdzu.
Ten powrócił do żałobnej komnaty, pani de Nancey udała się tam za nim, zawsze w towarzystwie pana Roch, który zdawał się być jej cieniem.
Pewnym krokiem przestąpiła próg tego pokoju, w którym biedna Alicya spoczywała w majestacie śmierci i rozwiązania.
Nie uklękła bynajmniej, stanęła tylko przy łożu i przez kilka sekund wpatrywała się suchem okiem w to młode ciało, z którego dusza uleciała do nieba.
— Myliłam się wczoraj — rzekła po chwili. — Prawda, to dziecko było bardzo piękne, tak, bardzo piękne... mógł ją kochać! Potem udała się do hrabiego, a widząc symptomata warjacyi na zmienionej twarzy, uśmiechnęła się.
W kilka chwil potem, Blanka chcąc udać się do salonu, w którym dnia poprzedniego odbyła się straszna scena jakiej czytelnicy nasi byli świadkiem, dała znak eks-adwokatowi, by poszedł za nią, i z wzniesioną głową minęła gromadkę służby opłakującej swą panią. Bo kochali oni Alicyę i Pawła. Ukazanie się zaś jakiejś hrabiny de Nancey, o jakiej nie śniło im się nawet, wprawiało ich w nie małe zdziwienie.
Dnia poprzedniego, jak wiadomo, Paweł rozdarł kopertę dwóch listów mających dojść do Niemiec i z koperty tej wyjął akt zejścia Blanki Lizely.
Akt ten i listy, leżały ciągle na stole.
Hrabina przeczytała adres. Wziąwszy dwa listy, w których hrabia i Alicya, wierząc niestety! w przyszłe szczęście, kreślili tak tkliwe wyrazy, odczytała je od początku do końca.
— Za wcześnie przybyłam! — pomyślała sobie, skończywszy. — Wypadek bigamii w takich okolicznościach byłby daleko zabawniejszy...
Potem udała się do księdza:
— Nie należy nic oszczędzać księże dobrodzieju, by kochance hrabiego wyprawić pogrzeb przyzwoity. Jestem bogata i zapłacę co będzie potrzeba. Młoda dziewczyna miała zdaje się rodzinę... Byłabym panu mocno obowiązaną, gdybyś zechciał uwiadomić ją o tem co zaszło. Nie wypada abym ja się tem zajmowała. Oto adres.
Ksiądz skinął głową na znak potwierdzenia i on to istotnie zawiadomił smutnych staruszków zakopanych w głębi Niemiec, że droga ich Alicya żyć przestała.
Blanka powróciła do salonu, w którym czekał na nią eks-adwokat.
— Pani hrabina — rzekł nareszcie — zechce przyjąć moje najszczersze powinszowania!... Oto pozycya zmieniła się całkowicie, bo nagłe pomięszanie zmysłów pana hrabiego uprościło rzeczy w sposób, jakiegośmy się nigdy nie spodziewali...
— Istotnie — odpowiedziała Blanka — przypadek dopomógł mi znacznie...
— Cóż zamyśla teraz uczynić pani hrabina?
— Zamieszkać ten dom i żyć w nim podług swego stanowiska. Dochody hrabiego jak sądzę są do mego rozporządzenia?
— Bez wątpienia, kiedy niebyło prawnej pomiędzy państwem separacyi...
— A kapitał?
— Ha! kapitał, to co innego. Kapitał musi pozostać nienaruszonym, chyba że pan hrabia przekaże go pani testamentem. W przeciwnym razie przejdzie on po śmierci pana hrabiego w ręce właściwych spadkobierców.
— Mąż mój nie ma ani blizkiej, ani dalekiej familii.
— Naturalnym wtedy spadkobiercą, jest w każdym razie państwo. Testament jest koniecznym.
— Zajmiemy się tem później. Tymczasem trzeba coś postanowić względem hrabiego.
— Czy pani hrabina raczy żądać rady odemnie?
— Tak jest!
— A zatem, jestem tego zdania, (biorąc na uwagę pewne względy, o których pomówimy we właściwem miejscu i czasie), że nie należy ogłaszać publicznie stanu umysłu, w jakim znajduje się pan hrabia, i nie wyzywać tym sposobem wmięszania się w to rządu. Nie śmiałbym twierdzić, że władze zgodzą się na to, aby opieka nad cierpiącym i rozporządzenia dobrami zostały powierzone pani hrabinie.
— Jeżeli familja nie żyje, jakiż interes mogłyby mieć władze publiczne, działać przeciwko mnie, jak pan powiadasz?
— Interes tak nazwany przez nich „publiczną moralnością.“ Przesądy!... głupstwa!...
— Nie mogę przecież zatrzymać przy sobie hrabiego, w takim stanie, w jakim się znajduje!...
— Bez zaprzeczenia... Pani hrabina nie mogłaby znieść tak smutnego widoku...
— A zamknąć męża mego w domu warjatów, to przecież to samo, co publicznie rozgłosić stan jego umysłu.
— Zapewne, ale jest inny punkt wyjścia...
— Jaki?
— Nic nam nie przeszkadza przypuszczać, że pan hrabia nie jest obłąkany, ale chory.
— W rzeczy samej.
— Wybieramy sobie dom zdrowia, gdzie go umieszczamy i gdzie otoczony zostaje największą starannością. Jeżeli będzie nam potrzeba jakiegoś podpisu, (co łatwo nastąpić może), otrzymamy go z łatwością i nikomu sprawy zdawać niepotrzebujemy... Co pani hrabina myśli o tej kombinacyi?
— Doskonała... Zgadzam się na nią, nie ma się nad czem namyślać!
— Tak, ja radzić dobrze potrafię... — mruknął pan Roch zacierając ręce.
— Znasz pan jaki dom zdrowia w takich warunkach?... — zapytała Blanka.
— Znam, dyrektor jego jest moim przyjacielem, powiem nawet jednym z moich klijentów, gdyż porucza mi niejednokrotnie swoje interesa, a zaufanie jego do mnie nie ma granic...
— Gdzie jest ten dom?
— O dwa kroki od Paryża. W prześlicznem miejscu. W Chatou, ulica Zamkowa, nr. 3.
— Czy to dom przyzwoity?
— Cóż znowu, Dom pierwszej klasy. Pomieszczenie zbytkowne. Wielki ogród. Pokoje i całe mieszkania wytworne. Życie wyszukane. Dwóch doktorów miejscowych nie licząc samego dyrektora... Ah! pan hrabia będzie tam jak u siebie. Tylko...
— Cóż takiego?
— Djablo tam drogo!
— Cóż to znaczy? Czy pan sądzisz, że jestem skąpa? Czy chory mąż hrabiny de Nancey nie powinien być traktowanym jak miljoner, kiedy jest nim.
— Zapewne! zapewne! — — zawołał eks-adwokat, kłaniając się miljonom o których słyszał.
— I zaręczasz pan — rzekła znów Blanka — że hrabia w domu tym nie będzie uchodził za warjata?
— Bynajmniej! Obaj doktorzy mego przyjaciela znajdą w swym naukowym repertuarze, lub skomponują w razie potrzeby chorobę o greckiej nazwie, która najdoskonalej w świecie wytłomaczy chwilowe zaburzenia mózgowych naczyń pana hrabiego...
Dokończywszy długiego tego frazesu, imci pan Roch odsapnął.
— Nie jest jeszcze późno, a czeka na nas kareta — rzekła hrabina. — Więc jedzmy do Chatou...
Eks-adwokat ani kłamał, ani przesadzał w tym razie.
Dom zdrowia doktora Hèlouin, jego klijenta, był istotnie utrzymywany w najlepszym tonie i zawierał mnóstwo pensyonarzy należących w ogóle do bogatych rodzin.
Było tam kilku pacyentów, którzy znajdowali się w tem samem położeniu co pan do Nancey, a rodziny ich miały powody do ukrywania przed światem smutnego stanu ich umysłu, który ostatecznie mógł być tylko przejściowym.
Doktór Hèlouin mały, pucołowaty człowieczek o twarzy cokolwiek fałszywej, przyjął hrabinę z niezmierną atencyą i oznakami wysokiego szacunku i poprosił aby sama wybrała sobie mieszkanie pomiędzy temi, które były niezajęte.
Wybór jej padł na mały pawilonik w stylu szwajcarskiego domku, położony w środku murawy, o sto kroków od głównego zabudowania i w najpiękniejszem miejscu.
Gęstwina wielkich drzew chroniła go przed gorącemi promieniami po południowego słońca. Klomby różnorodnych kwiatów otaczały go do koła. Pnące się rośliny obejmowały swemi łodyżkami drewniane rzeźby frontonu, obwijając się koło krat u okien i ukrywając tym sposobem to co było w nich ponurego.
Na parterze był jeden pokój przeznaczony na salon. Pierwsze piętro, do którego prowadziły schody zewnętrzne, zawierało przedpokój i sypialnię!
Pokój ten obszerny, umeblowanym był z prawdziwym komfortem. Doktór Hèlouin zwrócił uwagę hrabiny na kawał płótna metalicznego bardzo mocnego, które oprawne w żelazne pręty, spuszczało się nad kominkiem za pomocą dowcipnego mechanizmu i nie pozwalało warjatowi spalić domu, podczas gdy dobry na kominie płonął ogień.
Specyalny stróż miał sypiać w przedpokoju na kanapie.
Mała zasuwka ruchoma ukryta w środku jednej ściany drzwi, pozwalała czuwać w razie potrzeby nad pensyonarzem.
— Musi przyznać pani hrabina, że nigdzie, nawet u siebie pan hrabia nie mógłby mieć lepiej! — rzekł doktór Hèlouin z przekonaniem. — Dla własnej przyjemności możnaby tu zamieszkać.
Blanka przyznała to bez trudności i zgodziła się na cenę niezmiernie wygórowaną, którą miała płacić miesięcznie z góry.
Ułożywszy interes, pani de Nancey i pan Roch, powrócili do willi w lasku Bulońskim.
Nazajutrz Paweł, (który nie spostrzegł się nawet, ze zamykano w trumnę ubóstwiane ciało biednej Alicyi i że trumnę tę wyniesiono), został wsadzony do karety i zawieziony do Chatou.
Powolnym był jak dziecko i zdawał się nie domyślać nawet, że opuszczał dom w którym przeżył najwyższe rozkosze i najdotkliwsze boleści życia.
Szaleństwo jego, bardzo łagodne i spokojne, przechodziło w idyotyzm. Nie miewał on bynajmniej tak zwanych „napadów,“ widywano go tylko, jak płakał i śmiał się na przemiany. Lecz zarówno w śmiechu jak płaczu, twarz jego nieruchoma, nie wyrażała ani radości, ani cierpienia. Powtarzał bez ustanku, po cichu, monotonnym głosem i w sposób machinalny, dwa imiona Małgorzaty i Alicyi.
Nie wymawiał zaś nigdy imienia Blanki.
Zdawał się być starcem. Włosy i broda posiwiały mu w niespełna trzy dni. Głęboka bruzda zaorała się pomiędzy brwiami; a marszczki rozpostarły sieć swoją pod oczyma, rysując się wydatnie na sinych policzkach.
Ręce drżały mu często i napodobieństwo ośmdziesięcioletniego staruszka, lubił wygrzewać się na słońcu.


XLI.
Dobra rada Imci pana Roch.

Podczas gdy hrabia Paweł de Nancey żył, a raczej wegietował w Chatou, w domu zdrowia przy ulicy Zamkowej, hrabina prowadziła w Paryżu życie podług swego upodobania.
Nie mamy zamiaru twierdzić aby w postępowaniu jej było coś skandalicznego, nie, ale otaczała się dobrze zrozumianym zbytkiem, ekwipaże jej, służba i wykwintna elegancya narobiła rozgłosu.
Widziano ją wszędzie. Nie opuściła żadnego pierwszego przedstawienia ani w dużych, ani w małych teatrach.

,,Frou-Frou“ w „Figaro“ zajmowało się nią dość często, a Fervacque w „Gaulois,“ opisywał jej kostjumy z nieporównanym talentem i głęboką znajomością rzeczy.
Zaczynała przyjmować u siebie:
Większa część dawnych znajomych udawała się dwa razy tygodniowo do willi w lasku Bulońskim, a baronik d’Albau przemieniony z kokodesa w gomma, zaczął motylkować koło niej, znosząc wszelkie nowinki i koncepta wyrosłe na bulwarach, w zakładach, za kulisami, u Brabauta i w orkiestrze Rozmaitości.
Hrabina znalazła w jednym z mebli znajdujących się w willi, wszystkie dokumenta stanowiące majątek jej męża. Gdy potrzeba było podpisu, pan Roch udawał się do Chatou, a biorąc do pomocy swego przyjaciela i klijenta, doktora Hèlouin, kładł pióro w rękę hrabiego i poprowadził ją po papierze.
Paweł podpisywał machinalnie, że zaś nikt nie miał interesu zaprzeczać wartości podpisu, wszystko szło jak po maśle.
Prócz tego, co miesiąc eks-adwokat, który stał się powiernikiem i faktorem hrabiny, wręczał z niesłychaną punktualnością dyrektorowi domu zdrowia należytość za utrzymanie Pawła, pobierając z tego ma się rozumieć małą tantjemę.
Pewnego dnia za powrotem z Chatou, pan Roch kazał oznajmić się pani hrabinie de Nancey.
Musiał nie mieć zwyczajnej swej fizyonomii, bo Blanka ujrzawszy go, rzekła żywo:
— Powracasz pan ztamtąd?
— Tak, pani hrabino.
— Czy jest co nowego?
Wspólnik Fumela skinął potakująco.
— Źle czy dobrze? — zapytała Blanka.
— To zależy...
— Od czego?
— Od tego, jaki obrót wezmą rzeczy.
— Wytłomacz się pan!... Umieram z niecierpliwości.
— Doktór Hèlouin, gdyby mnie był dzisiaj nie widział, (rzecz całkiem nieprawdopobna, bo gdy idzie o zapłatę w terminie, jestem uosobieniem akuratności), miał zamiar pisać do pani hrabiny...
— W interesie mego męża?
— Widocznie! Nie wiem, czy pani hrabinie wiadomo, że u ludzi w położeniu pana hrabiego, to jest dotkniętych szaleństwem nie dziedzicznem, ale przypadkowem, sprowadzonem jakąś nieprzewidzianą katastrofą, jakiemścić gwałtownem wstrząśnieniem, którego równowaga intelektualnych władz znieść nie mogła, objawia się zawsze następujący fenomen: w miarę ubywania sił żywotnych u obłąkanego, rozum zdaje się powracać tak, że w chwili śmierci przestaje być warjatem?... To jest ciekawe zaiste.
Po pracowitym owym frazesie, eks-adwokat musiał obetrzeć sobie czoło.
— Nie wiedziałam o tem — odpowiedziała Blanka.
— I ja również — dodał pan Roch. — Doktór Hèlouin mi to powiedział. Otóż hrabia de Nancey zdaje się być na schyłku... Nie jest on chory, ah! nie... chodzi... ale siły opuszczają go coraz bardziej... Doktór powiada, że za parę dni może być koniec.
— A jakiż jest stan jego inteligencyi?
— Inteligencya powraca. Chwile zupełnej świadomości są coraz częstsze i dłuższe... Jest to jedna więcej sposobność do użycia porównania z lampą, w której coraz mniej zaczyna być oliwy... Płomyk drga koło knota, który tleje... rzuca wielki blask do koła i gaśnie.
— Więc hrabia umiera — szepnęła Blanka.
— Jest to rzecz pewna i niezawodna.
— Jakież dla mnie wypadną następstwa z tej śmierci?
— Albo bardzo dobre, albo bardzo opłakane. Jeżeli hrabia umrze bez testamentu, skarb publiczny zagarnie majątek, a skarb publiczny, to silny przeciwnik. Walka z nim nie prowadzi do niczego. Gdybyśmy mu nawet wytoczyli proces, naprzód można ręczyć za przegrane. Co najwyżej, dałoby się tylko zataić jakieś wartości.
— Więc nędza! — zawołała pani de Nancey. — Co za perspektywa!
— Nie wesoła. Przyznaję. Lecz druga natomiast przedstawia się z weselszej strony... Maleńki testamencik w trzech wierszach, może uczynić panią hrabinę właścicielką wszystkiego.
— Więc napisz pan!... on podpisze.
Pan Roch potrząsnął głową.
— Toby się na nic nie zdało — rzekł.
— Dlaczego?
— Bo prawo sprzeciwia się temu. Nie chciałbym robić pani hrabinie wykładu prawa, ale powiedzieć jej muszę, że mamy trzy rodzaje testamentu: „Testament publiczny,“ „testament tajemniczy“ i „testament olograficzny.“ Pierwszy, to jest „publiczny,“ musi być spisany przez dwóch notarjuszów, w obecności dwóch świadków, lub przez jednego notarjusza w obecności czterech świadków; notaryusz pisze go pod dyktandem testatora. Kodeks cywilny, artykuł 971. O tem nie trzeba myśleć... „Testament tajemniczy“ może być napisany przez samego testatora, albo tylko podpisany przezeń; lecz ażeby miał wartość, trzeba aby papier zawierający rozporządzenie był pomieszczomym w kopercie zamkniętej i opieczętowanej, którą sam testator odda notarjuszowi i sześciu świadkom przynajmniej i oświadczy, że papier ten jest ostatnią jego wolą spisaną przez niego, lub przez kogo innego, a tylko podpisaną przez niego. Notarjusz spisuje akt na kopercie który podpisuje znów testator i świadkowie. Kodeks cywilny, artykuł 976. O tym nie myślmy również. Nie podobna jest mięszać tu notarjusza, notarjusze, są to zazwyczaj ludzie pełni przesądów i ciasnych umysłów. Pozostaje nam t„estament olograficzny,“ który aby tylko był napisanym dokładnie, zawierał datę i podpis testatora, nie ulega żadnej formalności. Kodeks cywilny, artykuł 970. Tego nam potrzeba.
— Tak jest... — szepnęła hrabina — trzebaby...
— Nie ma w tem nic niepodobnego.
— Jakto?
— Po rozmowie mojej z doktorem Hèlouin, chciałem się widzieć z hrabią... Znalazłem go w stanie moralnym i fizycznym, który dokładnie opisał mi nasz kochany dyrektor... gaśnie...
— I nie jest już obłąkanym? — zapytała żywo Blanka.
— Zupełnie nie, tego powiedzieć nie można, ale zaledwie. Cichy i pogrążony, rozumie przecież zadawane sobie pytania i odpowiada na nie... Odważyłem się i wymówiłem imię pani hrabiny. Było to nieco śmiało i niebezpiecznie... Imię to mogło wywołać napad furyi i sprowadzić ponowne szaleństwo...
— No i cóż?
— Nic podobnego nie miało miejsca. Hrabia spojrzał na mnie najspokojniej w świecie... Zdaje mi się, że stracił pamięć...
— Cóż dalej?... cóż dalej?...
— Zachęcony pierwszem powodzeniem, powiedziałem, że pani hrabina objawiała już niejednokrotnie chęć odwiedzenia pana hrabiego...
— I cóż?
— Uśmiechnął się... Tak, pani, uśmiechnął się prawdziwie!... Że zaś oświadczyłem, iż pani hrabina obawia się być natrętną, odpowiedział najwyraźniej: „Być natrętną? Ona? Blanka?... Nie... nie... Niech przyjdzie!... Czekam na nią!...“
— Powiedział to! — zawołała młoda kobieta.
— To są jego własne wyrazy... Co przyznaję, wlało we mnie wielką otuchę. Jeżeli pani hrabina zdecyduje się na krok, nudny, to prawda, lecz w rezultacie nieskończenie prosty i naturalny, dość będzie użyć małej pieszczoty, aby nakłonić pana hrabiego do napisania krótkiego olograficznego testamentu, który uratuje położenie...
— Czy pan sądziłeś, że się będę wahać? — zapytała gwałtownie Blanka. — Wtedy dopiero mnie możnaby pomówić o szaleństwo!
— Zatem pani hrabina zechce udać się do Chatou?
— Ma się rozumieć!...
— A kiedy? Niebawem trzeba, czas ucieka!
— Na nieszczęście dziś już zapóźno, ale jadę jutro.
— Brawo! śmiem twierdzić, że pani hrabina powróci ztamtąd miljonerką...
— Co trzeba podyktować hrabiemu?
— Zaraz pani powiem... a raczej napiszę...
Eks-adwokat wziął ćwiartkę papieru i nakreślił następujące słowa, które odczytywał głośno w miarę jak pióro posuwał na papierze:
„Oświadczam, że hrabinę de Nancey, moją żonę czynię ogólną spadkobierczynią wszystkich dóbr moich ruchomych i nieruchomych, które posiadać będę w chwili zejścia ze świata?
— I to wszystko? — szepnęła młoda kobieta.
— Jeszcze tylko podpis i data... Krótko, ale dostatecznie.
Blanka wzięła wzór testamentu, złożyła go w ośmioro i wsunęła do portmonetki.
— Liczę na pana... — rzekła następnie. — Pojedziesz pan jutro ze mną, nieprawdaż?
— O której godzinie jedziemy?
— W samo południe.
— Stawię się tu jutro pięć minut przed dwunastą, a dziś jeszcze wieczór zatelegrafuję do doktora Hèlouin, uprzedzając go o naszych odwiedzinach...
Nazajutrz o umówionej godzinie, odkryty powóz pędził w stronę Chatou, wioząc panią de Nancey i pana Roch.
Blanka ubraną była wykwintnie i wyzywająco. Nie zaniedbała niczego. Sądziła, że może będzie trzeba posługiwać się sztuką uwodzenia względem męża, chcąc wymódz na nim podpis dający jej majątek.
Eks-adwokat — zachowując wszelkie względy uszanowania, zajmował jak można najmniej miejsca na przedniej ławeczce.
Konie były to bieguny rasowe; to też maleńką tę podróż odbyły prawie tak szybko jak lokomotywa kolei i zatrzymały się przed furtą domu zdrowia, na ulicy Zamkowej w Chatou.
Doktór Hèlouin uprzedzony, jak wiemy, czekał na hrabinę z oznakami wielkiej czołobitności.


XLII.
Testament hrabiego de Nancey.

Blanka zaczęła bez żadnych wstępnych frazesów rozmowę z dyrektorem.
— Jakże się ma dziś hrabia? — zapytała.
— Zupełnie tak samo jak wczoraj, pani hrabino, bez żadnej zmiany ani pod względem fizycznym, ani też moralnym.
— Przytomność umysłu dostateczna, aby mógł rozumieć i odpowiedzieć.
— Oh! zapewne! jeżeli pani hrabina ma zamiar żądać czego od swego męża, niepodobna czekać na lepszą sposobność...
— Hrabia spokojny, nieprawdaż?
— Ani ja, ani dozorca nie spostrzegliśmy nigdy u interesującego naszego pensyonarza nic, coby można nazwać gniewem, albo niecierpliwością. To baranek pani hrabino.
— Zatem nie potrzeba obawiać się gwałtownego napadu zapalczywego obłąkania?
— Bynajmniej.
— Ręczysz pan, że mogę bez narażenia się pozostać z nim sam na sam?
— Najzupełniej! Zresztą, gdyby pan hrabia wpadł nawet w delirjum, (czego nie przypuszczam), nie miałby siły okazać tego. Zaledwie cień pozostał z tego człowieka. Dziecko byłoby wstanie przewrócić go palcem.
— Bądź dyrektor łaskaw zaprowadzić mnie do męża...
Doktór Hèlouin ukłonił się i podał ramię pani de Nancey, by przeprowadzić ją przez ogród.
Doszedłszy do małego pawiloniku w kształcie szwajcarskiego domku, który opisaliśmy wyżej, nasze trzy osobistości weszły na pierwsze piętro, po prostych schodach przystawionych od frontonu.
W przedpokoju siedział dozorca, odziany na tę uroczystość w nową liberyę, co służyła za jeden więcej żywy dowód komfortu domowego.
— Może pani hrabina zechce najprzód rzucić okiem na swego męża, za nim wejdzie? — zapytał dyrektor.
— Bardzo chętnie.
— Tym sposobem będzie pani mogła przekonać się sama o prawdzie tego, co mówiłem.
Zasuwka utwierdzona w murze, o której wspominaliśmy, podniosła się bez hałasu.
Blanka zbliżywszy się, zajrzała do pokoju.
Nie widziała ona hrabiego od dnia, w którym przywiozła go do Chatou.
Teraz ujrzała przed sobą starca z białą brodą i takiemiż włosami, skurczonego w fotelu, z oczyma w słup utkwionemi.
Nic, bo nawet zawiędłe rysy, nie przypominały w tym człowieku, hrabiego de Nancey.
Nie poznała go.
— Gdzież jest mój mąż? — zapytała odwracając się.
— To właśnie on... — — odpowiedział doktór Hèlouin.
Blanka zrobiła poruszenie pełne zdziwienia.
— On! — powtórzyła. — Ah! miałeś słuszność doktorze, ten biedak nie jest niebezpiecznym... Proszę mi otworzyć pójdę do niego.
— Sama?
— Ma się rozumieć... Rozmowa moja z hrabią, nie może mieć świadków...
— Czy rozmowa ta będzie długą?
— Nie wiem... Dlaczego pytasz się pan o to?
— Dla tego, bym mógł znów stawić się na rozkazy pani hrabiny, skoro wyjdzie z pawilonu.
— Sądzę, że mniej więcej za pół godziny skończymy.
— Ja — rzekł pan Roch — pozostanę w przedpokoju.
Pani de Nancey przestąpiła próg drzwi otworzonych przez dozorcę, które natychmiast zamknięto za nią.
Usłyszawszy na posadzce szelest kobiecej sukni, pan de Nancey zwrócił głowę do połowy i patrzył.
Położenie jego reszty ciała nie zmieniło się, tylko żywszy blask przemknął przez źrenice jego, a pod długiemi białemi wąsami zabłąkał się uśmiech.
Pani de Nancey wzięła krzesło i usiadła obok męża.
Przez parę sekund pozostała milczącą, do siebie tylko mówiła po cichu:
— Oto co z niego zrobiłam! Zemsta moja przeszła wszelkie moje oczekiwania!
W obecności tego człowieka, który przestał być człowiekiem a stał się rzeczą prawie martwą, nie uczuwała już nienawiści, litości również nie, ale głębokie obrzydzenie.
Przypomniała sobie nareszcie po co przyszła. Wziąwszy jednę z rąk swego męża, rękę prawie bez ciała, która drgnęła w jej ręku, rzekła harmonijnym swym głosem:
— Pawle, poznajesz mnie?
— Tak jest — odpowiedział Paweł bez wahania — poznaję cię.
— Więc wymów moje imię...
— Jesteś Blanka... moja żona.
Hrabina zdawała się dostrzegać iskierkę dawnego ognia w źrenicach swego męża, podczas gdy wymawiał, „moja żona“.
Jeżeli tak było rzeczywiście, zadanie jej zdawało się o wiele łatwiejsze.
Może hrabia zapomniał o wszystkiem, prócz o niej.
Blanka chciała się zapewnić. Zdjęła kapelusz i rękawiczki. Piękne jej blond włosy i aksamitna skóra rąk, zachowały dawny swój zapach, który jak wiemy działał z taką siłą na organizm Pawła.
Wsparła głowę na jego ramieniu w sposób upajający, wziąwszy znów rękę jego którą uścisnęła czule i rzekła:
— Pawle... czy pamiętasz jak mnie kochałeś dawniej?
— Szalenie... tak jest... — odpowiedział hrabia.
— Dużo czasu upłynęło odtąd — mówiła Blanka. — Czas odmienia serca. Dziś już mnie nie kochasz.
— Dlaczego... — szepnął pan de Nancey — dlaczego nie miałbym cię kochać, kiedy zawsze jesteś piękną?...
Ręka hrabiego drżała bardzo silnie. Widocznie zaczęło go ogarniać wzruszenie. Blanka odrzuciwszy w tył piękną swą głowę, mierzyła go od stóp do głów.
Oczy Pawła, płonęły teraz jak dwa żarzące węgle.
Więc był jeszcze człowiek w tem kościotrupie!
— Czy zadowolonym jesteś z widzenia mnie? — mówiła dalej hrabina.
— Szczęśliwym, chcesz powiedzieć! Tak jest... Ale dlaczego tak długo kazałaś czekać na siebie? Dlaczego?
— Mówiono mi — odparła Blanka — że nieżyczyłeś sobie mojej obecności...
— Kto to powiedział, ten kłamał... Owszem, przywoływałem cię częstokroć... Czekałem... Spodziewałem się... Nareszcie dziś zjawiłaś się tutaj!...
I Paweł westchnął głęboko na znak niezmiernej radości.
Pani de Nancey zrozumiała, że dawna jej potęga wraca. Postanowiła iść prosto do celu. Bo i pocóż tracić czas nadaremno w obec roztrojonego do tego stopnia umysłu. Należało kończyć prędzej.
— Odtąd częściej tu zaglądać będę... — rzekła. — Tak, częściej... co dzień, jeżeli tylko prawda, że istotnie kochasz mnie jeszcze...
— Wątpisz o tem?...
— Tak jest...
— To źle... trzeba wierzyć...
— Człowiek, który kocha, a który jest bogaty, nie pozwoliłby na to aby żona jego cierpiała nędzę...
— Nie rozumiem...
— Pawle ja jestem biedna... Żyć możesz dłużej odemnie, wierzę w to zupełnie. Lecz gdyby nieszczęście chciało, czego nie przypuszczam, abyś umarł pierwszy, pozostałabym bez chleba...
— Cóż należy uczynić, dla uniknienia tego?
— Napisać parę słów i podpisać swoje nazwisko.
— A potem uwierzysz i będziesz mnie kochała?
— Uwierzę ci... tak, Pawle, i kochać będę jak dawniej.
Pan de Nancey wyciągnął rękę w kierunku szafy.
— Jest tam papier, pióra i atrament — rzekł. — Przygotuj to wszystko na tym tu stoliku i dyktuj... ja napiszę.
Blanka tryumfująca, pobiegła do szafy i otworzyła ją.
Paweł podniósł się.
Hrabina odwróconą była do niego tyłem. Gdyby była mogła przyjrzeć się w tej chwili jego przeistoczeniu, byłaby przestała wierzyć w to, że jej się powiodło.
Paweł wyglądał ciągle jak starzeć, ale postać jego wyprostowała się, dzika energja wypiętnowała się na jego twarzy, płomień jego oczów nie wyrażał namiętności, ale straszny gniew.
Przy drzwiach stał olbrzymi mebel, czarna dębowa szafa starożytna, niezmiernie ciężka.
Pan de Nancey oparł się wyprężony o tę szafę i z ową niesłychaną siłą, jaką człowiek dobywa z siebie w danej chwili, popchnął ją i zastawił drzwi.
Kiedy hrabina zdziwiona łoskotem obróciła się, ujrzała przed sobą stojącego męża z założonemi na piersiach rękoma, dziko w nią wpatrzonego.
Struchlała.
Sam widok twarzy jego dał jej do zrozumienia, że znajduje się w obec wielkiego niebezpieczeństwa.
Paweł postąpił krok naprzód.
— Czego chcesz odemnie? — jąkać zaczęła.
— Bez frazesów! — odpowiedział tym samym głosem, jakim mówił w ów dzień, kiedy Blanka, którą miał za umarłą, stanęła przed nim aby zniszczyć wszystko co ukochał i jego samego. — Nie jestem już warjatem... Pamiętam wszystko... Czekałem na ciebie... Powiedziałaś mi kiedyś, że jestem mordercą... Skłamałaś! Ty to zabiłaś Małgorzatę! Ty zabiłaś Alicyę! Teraz ja zabiję ciebie!
— Na pomoc!... Ratujcie!... — wołała młoda hrabina głosem, który przerażenie czyniło donośne, a odskoczywszy na bok, zastawiła się stołem.
Z zewnątrz pan Roch i dozorca, wstrząsali drzwiami, ciężka szafa ani drgnęła.
Paweł lekkiem kopnięciem przewrócił słabą przeszkodę, z jakiej hrabina mniemała stworzyć sobie zaporę.
— Ah! krzycz jak chcesz... — rzekł. — Zanim nadbiegną, żyć przestaniesz.
To mówiąc rzucił się na nią...
Blanka wyśliznęła się jak wydra i ukryła się w najdalszym kącie pokoju.
— Przebacz mi!... Miej litość nademną!... — jąkała uciekając.
— A czy miałaś litość nad Małgorzatą?... miałaś litość nad Alicyą?...
— Obraziłeś mnie śmiertelnie, więc się mściłam...
— Trzeba było mnie zabić! Trzeba było mścić się na mnie, a nie na nich...
Dogonił ją.
Chciała uciekać jeszcze, ale schwycił ją za suknię, a objąwszy jej szyję, zamknął kościste swe palce i nieugięte jak stalowe kleszcze.
— Morderco!... morderco!... — ryczała hrabina. — Morder...
Nie dokończyła.
— Niechaj będzie morderca! — odpowiedział Paweł — kat jeżeli chcesz!... wszystko mi to jedno, byłeś żyć przestała!...
Krzyk okropny... potem głuche chrapanie, a potem nic już...
Pan de Nancey ściskał ciągle.
Drzwi zaczęto rozbijać siekierą.
Paweł rozplątał ręce, Blanka, z głową ściętą prawie, do tyla żywe kleszcze przegryzły ciało a zmiażdżyły kości, runęła na ziemię...
Wtedy dziwny hałas pomięszał się z łoskotem siekier rąbiących twarde drzewo.
Kiedy szafa opadła i wkroczono do pokoju, hrabia siedzący na trupie Blanki Lizelly, bawił się splątanym warkoczem długich jej blond włosów...
Zwarjował powtórnie i śmiał się.
A tam wysoko Małgorzata, łącząc czyste swe ręce, z oczyszczonemi rękami Alicyi, błagały Boga, aby przyjął do łaski swojej nieśmiertelną duszę hrabiego Pawła de Nancey, którego kochały obiedwie, przez którego obie cierpiały, przez którego obie pomarły, a który umrzeć miał także...
A Bóg modlitwy tej słuchał....

Paryż — 1873
KONIEC.




  1. Powieść niniejsza jest trzeciem i ostatniem ogniwem szeregu powieści Montepin’a z których dwie p. t. „Mąż Małgorzaty“ i „Hrabina de Nancey,“ wydrukowaliśmy w „Bibliotece Romansów i Powieści.“
  2. Historyczne.
  3. Trzy części tego opowiadania: „Mąż Małgorzaty“ „Hrabina de Nancey“ i „Kochanek Alicyi,“ wyszły w „Figaro!“
  4. Ściśle historyczne.
  5. Autor tego opowiadania oglądał zbiór fotografii federalistów zabitych na barykadach. Niepodobna wyobrazić sobie nic potworniejszego. Patrząc na rozbestwione te fiziognomie, doznaje się uczucia sennej mary. Zkąd powyłaziły podobne istoty? Fotografii tych nie ma w handlu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.