Latarnia czarnoxięzka/I/Tom III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ V.
W KIJOWIE.



Traktem ku Kijowu, ostatnich dni miesiąca Stycznia, sunęły się mnóstwo sanek różnego kształtu, wielkości i barwy, począwszy od łubianych, aż do karet wykwintnych. Z jednych wyglądały obmarzłe twarze ślachty, z drugich zakwefione główki pań i panienek. Sanie mijały się, przeganiały, wyglądali jedni za drugiemi, uśmiéchali się — Ślachcic żartował z karety; panienki żartowały z ślachcica — e sempre bene.
Pomiędzy temi sankami, były jedne w których Staś siedział z Augustem — Jechał on dla poznania dawnéj stolicy Rusi Kijowa, dla zobaczenia z drugiéj odmiennéj strony, tego co to u nas nazywają kontraktami, zapewne dla tego, że się na nich nie zawiérają żadne kontrakty prawie.
Poranek był chłodny, gdy wyjechali z Dubna, August namówił Stasia na tę podróż w nadziei, że ona go rozerwie, coraz to bardziéj lękał się o siostrzeńca, któren okazywał tak silne przywiązanie do Julij, takie dla niéj poświęcenie wszystkiego, takie zaprzedanie się niewolnicze, jak gdyby miał z nią na zawsze los swój połączyć. August bał się rozwodu, któren dwakroć już wyszedł z ust Stasia, i kręcił mu się po głowie; lękał się ożenienia, które nie bez przyczyny za niedorzeczne uważał, niemogąc pojąć takiego związku, bez nadziei trwałości przywiązania, co wedle niego groziło co chwila zupełném ostygnieniem. — Ona, mówił w duchu, dwa razy starsza od niego prawie; teraz póki ten związek ma smak zakazanego owocu, przywiązanie się utrzymuje; ale niech się pobiorą, ona może zostanie przy swojéj miłości, on ostygnie, będzie nieszczęśliwym. A któż zaręczy że Julja będzie mu nawet wierną, ona co tyle już miłości i kochanków przeżyła.
Staś dał się wziąść i wieźć do Kijowa, w części dla tego, że chciał widziéć i poznać kraj dla niego nowy, w części dla interessu Hrabinéj, któren miał ułatwić w Żytomiérzu. — Przejechali Ostróg, któren nawet w zimie tak jest piękny, i zastanawia ruinami tylu gmachów, spójrzeli na Collegium, na mury Zamku i Cerkwi Troickiéj; minęli Korzec drugą ruinę, z swym Zamkiem nad wodą, wyglądającym z pośrodka zdziczałych drzew, z kościołem — ruiną i wałami co niegdyś miasto otaczały — zastanowili się w Zwiahlu, nad malowniczym brzegiem Słuczy, co się przedziéra przez skały, gdzie także dawnego grodu stérczą ruiny i zapuścili się w lasy ku Żytomiérzowi, lasy smutnie jednostajne —
W Żytomiérzu przebawili dzień jeden i jak wszystkim podobno, niepodobało się im to miasto. Trzeba być w lecie, widziéć brzegi Teterowa, aby się rozmiłować w Żytomiérzu, dla jego położenia, trzeba poszukać mogił z czasów wojen Gedeminowych, aby serce zadrgnęło, na widok tego miasta, które wewnątrz niczém się nieodznacza. Rynek ze swemi staremi walącemi się domostwy, kościół Bernardynów z tą przestraszającą — postacią śmierci na murze od ulicy stojącą; dziwaczne są, ale nie zastanawiają niczém. Żytomiérz jeszcze zupełnie polskie miasto — A wiécie co miasto każde polskiém czyni? — Żydzi — Jak już zabraknie żydów, wjeżdżamy w kraj obcy zupełnie — i czujemy, nawykli do ich przytomności, do ich posługi, jakby nam czegoś niestawało.
Za Żytomierzém kraj się odmienia, trakt pocztowy mniéj porządny, stacje coraz gorzéj utrzymane; im daléj jedziesz tém gorzéj a gorzéj. Korzystając z kontraktowéj pory, żydzi którzy pomimo najsroższych ukazów siedzą wszędzie po stacjach pocztowych, zdziérają podróżnych w najniemiłosierniéjszy sposób. Nigdzie niéma koni za zwykłą opłatę, wszędzie ich się potrzeba dokupywać niesłychaną ceną. Nie pomoże kłótnia, spór, groźba, nic, prócz piéniędzy. Podróżni łupieni jak się żydom podoba, zastanawiani na każdéj stacij, wloką się przeklinając żydów w ogólności, a w szczególności policją ziemską, która na to nie patrzy wcale, co do niéj należy. Od Radomyśla już, niepozornéj powiatowéj mieściny, poczynają się niesłychane wexacje i okupiania się podróżnych i co daléj to gorzéj a gorzéj — konie coraz gorsze, opłata coraz arbitralniejsza — kraj się odmienia — To step goły i smutny, to lasy sosnowe chérlające i niedorosłe, to wioski z zielonemi dachami Cerkwi się pokazują. Na ostatniéj stacij przed Kijowem, wzgórze przerżnięte drogą, zapowiada góry na których zbudowany Kijów. —
Ranek był, gdy podróżni, nasi ujrzeli naprzód wieżę Ławry Pieczerskiéj, wysoko sięgającą w niebiosa, potém złocone, zielone, pstre, błyszczące kopuły różnych kształtów i wielkości niezliczonych Cerkwi Kijowskich. August zdaleka ukazywał znaczniéjsze Stasiowi — Sofijski Sobór, Cerkiew S. Andrzeja, Mikołaja, Michała — Podjeżdżali a jeszcze miasta widać niebyło, tylko ukazywały się i chowały za góry na przemiany, jasne kopuły Cerkiew. Widok jeszcze nie kompletny, już był zachwycający i zapowiadający godnie, prześliczny Kijów. — Nareście przebyli rogatkę, okrążyli Michajłowski Monaster z malowanemi mury, pstrą wieżą, dzwonnicą, zielonemi dachy, i na prawo, wspaniała, pełna prostoty budowa katolickiego kościoła uderzyła ich oczy. Jakkolwiek architekturze téj świątyni, wiele zarzucić by można, mianowicie w górnych częściach gmachu, niesmakownie przyczepionych — kościół wszakże przepysznie się wydaje z swoją prostotą, w szaro-żółtéj sukience, z popielatym dachem, przy tych Cerkwiach błyszczących, jasnych, kolorowanych jak obrazki, złoconych, upstrzonych — Za nim wyciąga się w górę przecięte drzewy, z szeroką ulicą, gęstemi piętrzącemi się domy, gmachami i Cerkwiami — Pieczerskie, drugie miasto po padole, a raczéj jedyne miasto w ciągu roku, bo padół żyje tylko w czasie kontraktów. Na prawo Stary Kijów, owa sławna ruina bramy złotéj, w głębokim rozdole poczepiane maleńkie domki, daléj w dolinie także kreszczatyk, w oddaleniu kopuły Sofijskiego Soboru, pamiętnego swą mozajką i Jarosława grobem. Na lewo na przeciw Pieczerskiego, śronem pokryte, w bieli ubrane, drzewa Carskiego ogrodu się kołyszą.
Koło katolickiego kościoła, droga się spuszcza w dół i nagle widok się zmienia, wszystko znika z przed oczów, jesteśmy w ulicy pełnéj wrzawy i ruchu. Mnóstwo sanek krzyżuje się w rozmaitych kierunkach, sanek jedne od drugich piękniéjszych, odartych, paro i jedno konnych; stoją Żandarmi na koniach, lud pieszy krąży. Nie ujrzysz tu już żyda, niéma go, albo jeśli jest nawet, to w stanie podróżnego i przybysza. Żydzi jednak opowiadają wzdychając, że mieli tu niegdyś szkołę i płodzili się swobodnie —
Uliczna ludność cale inna, a pierwiastek militarny głównie w niéj przebija, różnego rodzaju mundury suną się ci pod oczyma, kupcy, roznoszący czaj z samowarem na plecach, zbitień zwany ruscy, mieszczki w wysokich kokosznikach, mnisi w czarnych kołpakach, i czarnych sukniach — oto ludność uliczna; na któréj tle tu i ówdzie akademicki pokazuje się mundur, kapelusz stósowany i szpada. Droga na padół, zawraca się pod Teatrzykiem na lewo, okrąża chwilę głęboki parów, z którego stérczy pomnik piérwszego chrztu na Rusi z błyszczącym krzyżem na wiérzchu, i szeroką ulicą, już jesteś na padole. Tu największy ruch, wrzawa i życie. Na prawo, na lewo, sklepy a sklepy, sklepy pod szatrami, na Rynku, sklepy w domach, sklepy w ulicy, szyldy bezustanne — cóż dopiéro, gdy staniesz koło kontraktowéj sali, okrążonéj cisnącemi się do niéj sklepami. Tu handel i towary cisną ci się pod boki ze wszystkich stron — Na prawo dwie xięgarnie, Magazyn angielski, Schaffnagel z Berdyczowa, okrzyczany drożyzną swych towarów, składy klejnotów, sréber, win, gallanterij, magazyny mód i t. d. i t. d. A tuż zaraz obok tych przyjézdnych, gości, co płacą tysiącami rubli za najęte na miesiąc mieszkanie, ruskie ławki z wyrobami krajowemi, co jakby się nie lękały współzawodnictwa, nie ustępują się z miejsca.
Sklepy korzenne, składy owych sławnych konfitur kijowskich, wyrobów żelaznych, porcellanny, szkła, towarów bławatnych i t. d. i t. d. — Na lewo stoliki wexlarzy, szatry przybyłych kupców ruskich i Cerkwie, wszędzie, w prawo w lewo, nad głowami twemi, gdzie się obrócisz, gdzie spójrzysz, kopuły coraz nowych Cerkwi, których nazwisk nikt niewié, niespamięta. — Jedne mniejsze, drugie baniaste, wielkie, złocone, zielone, w gwiazdy rzucane, niebieskie, srébrzyste, ze strzałami, bez strzał, jéżą się niezliczonemi krzyżami. —
Podróżni nasi stanęli na padole, niedaleko rzeki w jednym z tych domków co wybiegły nad sam brzeg dnieprowy. Mieszkanie przez nich zajęte, niczém się nie odznaczało, prócz jak wszystkie mieszkania mieszczan kijowskich, zawieszonemi w kącie najwydatniéjszym izby, ikonami, obrazami świętych patronów. Znajdziesz ich w każdym, nawet najwytwornitéjszym pokoju ruskiego, któren wyjeżdżając w drogę, przybija swych opiekunów nawet do powózki, co jego towar dźwiga. Ikony na których mało co znać malowania, różnéj są wartości i kształtów, większa ich część pokryta blachą srébrną, bronzową i złocistą — Przed niémi wisi lampa zagasła — W tym zwyczaju jest wedle mnie, cóś bardzo poetycznego, człowiek zawsze się czuje w obliczu Boga, świętości, zawsze widzi opiekę nad sobą — Najwięcéj Ikonów wyobraża Chrystusa Pana, Bogarodzicę i Ś. Mikołaja — Wnętrza domów są schludne i czyste — często niesmakownie upstrzone i ozdobne aż do zbytku. Wszystkie kolory świata zbiegają się na ścianach, podłogach i suficie; figurki woskowe, robione kwiatki i różne cacka niezgrabne, zdobią wnętrza dubeltowych okien, posypane piaskiem lub solą. — Niewiém gdzie się podziéwają, na czas kontraktowy, właściciele tych wszystkich mieszkań, które są do najęcia; to pewna, że albo cały rok bardzo im obszernie być musi, albo przez ten czas bardzo ciasno.
Mieszczanina kijowskiego, prawie nie widać, w czasie kontraktów, ginie ón w przewyższającym tłumie przybyłych; ale za to, gdy wszyscy odjechali, co za pustynia, ten ożywiony wprzódy padół, jak smutnie obumiéra miasto, jak znać na niém, że ludność nieodpowiada obszérności; jak szeroko i wygodnie mieszczaninowi, któren przed chwilą nie wiedział co z sobą zrobić i w jaki kątek przed tym napływem się schować.
Na padół zbiega się całe życie Kijowa w czasie kontraktów, sercem padołu jest sala kontraktowa, ciemna, wielka, kolumnami otoczona sala, zawieszona, zarzucona, nabita sklepami, sklepikami, które zasłaniają okna, maskują drzwi, utrudniają przejście — Trudno się w niéj, we dnie nawet rozpoznać, cóż dopiéro towary! — U wejścia jeszcze masz sklepy, całe wschody wiodące na górę, uwieszone obrazkami i tak aż do drugiéj sali kontraktowéj, w któréj Włoch znowu przyczepił jeszcze swój zbiór sztychów, nieodmiennie odznaczający się zawsze Vernetowskiemi Napoleonami i pięciu wizerunkami Świętych.
Czego tu dostać nie można, niewychodząc z sali, począwszy od majątku, aż do trzewików za dwa złote i dywanów za dwieście dukatów! A jak ci się uśmiéchają, wdzięczą, przymilają kupcy, wodząc za tobą okiem, w którém jedno zawsze wyryte pytanie —
— Czy pan nic niekupujesz? mógłżebyś nic nie kupić??
Jak te towary poukładane aby nęciły oko, aby wzbudziły ciekawość, jak powystawiane, poprzyczepiane, powiązane jedne na drugie — Z początku rozeznać nic niemożesz, zaostrza się ciekawość, wymawiasz sobie że niepoznałeś co to — zastanawiasz się — patrzysz — Już kupiec wygrał, boś stanął i wlepił oczy. Aż oto zwracasz wejrzenie na cóś — Zdało by się! Ładne bardzo — Spytajmy o cenę — Drugi raz wygrał kupiec — Teraz rozwija się w całym blasku jego talent. Z jaką to grzecznością, uprzedzeniem, z jakim wytwornym gestem, podaje ci przedmiot żądany, jak najlepszą jego stronę umié wskazać jak wynosi przymioty, ozdobność, trwałość i niską nadewszystko cenę. Z pełną głową cudownego utworu, napatrzywszy się na jego wdzięki, mimowolnie powiadasz sobie że to bardzo tanio — niezważasz na to, że się na nic nie przyda — ale jak tanio! Trzecia wygrana — Targujesz się trochę — kupiec jest tak bezinteressowny, że odstępuje ci wiele, odstępuje jedynie powodowany najczulszą skłonnością ku tobie, którego ma szczęście piérwszy raz oglądać, chce ci usłużyć, chce sobie twoją łaskę zaskarbić, chce zrobić znajomość — Jak tu się nierozczulić — Czwarta wygrana — sięgasz do kieszeni, płacisz. Spójrz z jaką troskliwością, pakuje i zawija, jak bacznie obwija sznurkiem, jak się poci, abyś w całości twoje kupno odwiózł do domu. Piąta wygrana — zyskał twoje piéniądze i serce w dodatku. Tyś kupił niepotrzebną rzecz i oszukałeś się na cenie — I powiécie teraz że to nie sztuka być kupcem!!!
W Kijowie prędko August znalazł znajomości dla Stasia i siebie, kilku sąsiadów przybyłych na kontrakty, z pilną potrzebą zakupienia bakalij, po które przybiegli pocztą o mil cztérdzieści, wprowadzili ich do domów znaczniéjszych. Im kto z dalszych stron przybywa, tém miléj, bywa przyjęty, zdaje się że każdy stoi o honor swéj okolicy, swego kraju i wysila się na ugoszczenie cudzoziemca. Ukraińscy obywatele, których największa liczba przybywa na kontrakty, są z tego względu wzorem dla innych. Gościnność ich uprzedzająca, miła. Po większéj części są to ludzie dostatni, żyjący wytwornie, rozumiejący życie i niesamém tylko ciałem i nasyceniem jego, pojmujący żywot człowieka. Na Ukrainie czytają wiele, zajmują się literaturą, interessują jéj postępami — tu najzdrowsze o stanie teraźniéjszym posłyszysz zdanie, o potrzebach przyszłych, xięgarze nasi najznaczniéjszy debit mają na kontraktach — (Jeśli tak nie jest niech się Zawadzki zaprotestuje w nocie) kontrakty Wileńskie Śto Jerskie, nie dorównają w tym względzie kijowskim, na których jeśli się wiele sprzedaje konfitur suchych, to przynajmniéj, drugie tyle xiążek. Na domach przybyłych do Kijowa, nie znać że chwilowo tylko rozbili namioty w mieście, są one jakby dawno i najlepiéj urządzone — każdy przywozi z sobą wszystko i nieznać wcale, ani w wytworze, ani w wygodzie, że te przybory na saniach tylko co przyjechały i zaraz odjadą. Zamożność dozwala ukraińskim obywatelom, pamiętać o sobie, nawet w podróży i téj kilkodniowéj gościnie. Cały czas kontraktowy, upływa na zabawach, wieczorach muzykalnych, małéj grze i to wista tylko, czytaniach, rozmowach literackich i t. p. —
Ci co robią interessa nawet, mają swobodne wieczory, na koncerta, teatr, przyjacielską zabawę. A wiécie co to przyjacielska zabawa, tak bez ceremonij, bez fraków, z cygarami w ustach, nad herbatą, kieliszkiem wina — gdzie się mówi co ślina przyniesie do ust i czém myśl w głowie zaszumi? — Juściż wiécie. Bo co te wieczory, gdzie wszyscy siedzą wyprostowani z kapeluszami między nogami i ziewają w duszy — To są wieczory nieprzyjacielskie.
Staś wpłynął w towarzystwa, zaczął biegać, jeździć, bawić się, i trochę swego smutku, swojéj poważnéj młodzieńczéj miłości (im młodsza miłość tém poważniejsza) — posiał po ulicach, rozrzucił po salonach. August widząc go wracającego późno w noc, z piosenką w ustach, i dwóma najmniéj kieliszkami szampańskiego w głowie, bardzo był rad, że go zawiózł do Kijowa.
— Jutro, rzekł, zbiéramy się w kilka osób, dla widzenia miasta i jego pamiątek, osobliwości, Staś z nami!
— A naturalnie! odpowiedział Staś —
Nazajutrz tedy rano, udali się naprzód do złotéj Bramy — Prócz myśli i wspomnienia jakie przywodziła ta ruina, nic w niéj szczególnego nie znaleźli. Z tamtąd weszli do Sofijskiego Soboru, zbudowanego na wzór podobno Sofijskiego kościoła w Konstantynopolu. Ale co za różnica, kopij od oryginału! Rozmiary budowy, smak jéj, materjały same, jak odmienne. Mozajka tylko kopuły ze swemi olbrzymiemi, pełnemi jakiéjś przerażającéj powagi postaciami, zastanawia. Tyle to wieków przeszło od czasu jak misterny kunsztmistrz ją ułożył, tak wyblakła, a jednak tak piękna, tak nadewszystko charakterystyczna. Czemuż dotąd niémamy szczegółowego jéj rysunku.
Obok w pustéj kapliczce, marmurowy biały grób Jarosława, a nad nim olbrzymi portret jego, zakopcony, z którego tylko twarz dzika wygląda.
Rozłamane i nadpsute deski grobowe, z ozdób swych, i roboty widocznie bardzo starożytne. Nieforemnie tylko dość połączone, i szkoda że ten sarkofag tak kształt swój piérwotny utracił.
Cerkiew Sofijska, ma oddzielny swój charakter, którym się od innych Kijowskich odznacza, nadają go jéj, owe galerje przypominające Konstantynopolitańską Agia Sophia — i większa ilość światła, wpadającego oknami.
Przechodząc mimo Michałowskiéj Cerkwi, wstąpili do niéj ciekawi, dla zwiédzenia grobu Świętéj Barbary i przypatrzenia się misternym wyrzynaniom na drzewie, niekiedy zadziwiającym delikatnością. Grób Świętéj, znajduje się w oddzielnéj wspaniałéj i pełnéj złoceń i bronzu kaplicy, bogatéj jak wszystkie Cerkwie Kijowskie, poważnéj, ale smutnéj. Rodzaj trumny spoczywa na podwyższeniu, pod baldachimem, a koło niéj nieustannie pobożni pielgrzymi palą ofiarne świeczki —
Ale nadewszystko każdego przybywającego do Kijowa, zajmują jego sławne pieczary, o których dawniéj przed Herbiniusem i on i po nim jeszcze, tyle bajek cudownych napletli, ci co je widzieli i co ich niewidzieli. Przebywszy całe Pieczerskie, tylą pięknemi odznaczające się gmachami, wyjechali ku twierdzy w środku któréj złocistemi kopułami świéci Ławra, ta Jeruzalem Rusi, do któréj od wieków, pobożnych tylu ciągnie pielgrzymów, aby ucałować nogi Świętym w niéj spoczywającym. Wysoka wieża-dzwonnica, już z dala oznajmuje Ławrę — Wchodzi się na dziedziniec obszerny, otoczony gmachami, napełniony Czerncami, spostrzegamy front dziwacznie ozdobny a piękny Cerkwi, do któréj wejście w zagłębieniu, ozdobném malowaniami zewnątrz na ścianach, na ogromnych blachach przybitemi, ukazuje się — Co mianowicie wedle nas odznacza Cerkwie tutejsze, to sposób ich zdobienia zewnątrz i wewnątrz i kopuły. — Kopuły te jakkolwiek nizkie, nieco różnego od bizantyjskich minaretów kształtu, mają w sobie cóś bizantyjskiego, nagromadzenie ich, skupienie i rozmaita wielkość, uderza więcéj niż wewnątrz architektura, nie mająca nic nadzwyczaj udzielnego, pomimo zdania wielu, co ją mają za charakterystyczną. Świetne a może aż nadto błyskotliwe zewnątrz ozdoby, na które składają się wszystkie barwy tęczy, srébro i złoto, cóś także mają wschodniego — A też postacie Świętych, pełne smutnego, poważnego, jednostajnego wyrazu, długie, blade, cienkie, wyprostowane, nie sąż wybitną właściwością Cerkwi, nie przypominająż żywo bizantyjskiéj szkoły? Nawet nowe tego rodzaju utwory, noszą dawny charakter. Niektóre postacie Świętych, jakąś rezygnacją łagodną, jakąś odrętwiałością przy życiu uderzają. Są to Święci i wyraz ich oblicza Świętych zwiastuje, bo na niém niema ziemskiego uczucia, ziemskiéj passij.
Wewnątrz Ławra jest tajemnicza, wspaniała a smutna — Całe prawie ściany jéj i przegrody okrywają złocenia, złocenia na kopule, złocenia we drzwiach, złoto wszędzie — Na przodzie w głębi jaśnieje kołem ogromném cudowny obraz Bogarodzicy, który się na sznurach zniża i podnosi. Do koła na podwyższeniach ciała Świętych leżą w trumnach bogatych, otwartych, a do nich cisną się ze świéczkami, ofiarami i modlitwą pielgrzymi pobożni, całując naprzód ziemię, potém nogi i ręce Świętego.
W ciemnéj świątyni, całkiem prawie wyzłoconéj, a poczerniałéj od czasu i dymu kadzideł i świéc, te stojące wszędzie trumny, pomnażają jeszcze uczucie religijnego przestrachu, trwogi, uczucie niepojęte uszanowania. Ze wszystkich stron leżą Święci i śpią snem błogosławionych, spokojnym, nieprzerwanym, czczonym — U stóp ich to mnich czarny, to mniszka, to wieśniak, to stary żołnierz odstawny, klęczy przylepiwszy cieniuchną świéczkę ofiarną do trumny. Wśród ciemności jaśnieją te światełka jak gwiazdki, a z posępnej ciszy, przerywanéj tylko cichém po suknie stąpaniem, nagle powstający głos przeciągły śpiéwu pobożnego, dreszczem przejmuje. Na lewo Cerkwi na murze czarnym, są portrety kilku Hetmanów kozackich, ciemne jak przeszłość postacie, nie żywe jak ona dotąd, poważne i straszne — Z ogromnych opon wyglądają twarze wąsate, oczy czarne, nieruchome i blade lica — Ci Hetmani, są to stróże arki ruskiéj —
Na lewo zastawiony ołtarzem który go całkiem zakrywa, jest dawny pomnik Xięcia Konstantego Ostrogskiego, pomnik dochowany w całości i nie wiém dla czego dziś niewidoczny. Zaledwie wciskając się pomiędzy ołtarzem, na którym spoczywają moszcze jednego Świętego zakonnika, a pomnikiem, dostrzedz można lwów utrzymujących go i tablicy z napisem. Napis ten z resztą dochował nam Kalnofojski.
Przeszedłszy długie galerje i dziedzińce Ławry, staje się u wejścia pieczary bliższéj, przy któréj jest bogata kaplica. Tu pielgrzymi kupują świéce, zapalają je u lampy. Zakonnik starszy błogosławi klęczącego przed nim mnicha, który ze świéczką w ręku, poprzedza długi szereg ciekawych i pobożnych, otwiéra żelazne drzwi i wązką szyją spuszcza się w pieczarę.
Pieczary wykute są w zsiadłéj żółtéj i białéj glinie, z półokrągłém sklepieniem, mało co wyższe nad trzy łokcie, mało co szérsze nad dwa; wysłane są kamieniem lub blachą a po obu bokach tego wązkiego ciemnego korytarza, którego temperatura w zimie nawet jest bardzo umiarkowana, ukazują się wgłębienia, w których na podstawach wywyższonych, w trumnach odkrytych, przybrani w jedwabne suknie, pokryci oponami jedwabnemi spoczywają Święci, dawni tych pieczar mieszkańcy. Nad każdą trumną jest obrazek, ale te wszystkie do siebie podobne, jakby rodzonych braci, nad każdą jest tabliczka z napisem imienia. Przewodniczący pochodowi zakonnik, zatrzymuje się przed każdym Świętym, wymawia imie jego głośno i dodaje
— Módl się do Boga za nami.
Pobożni pielgrzymi całują przed każdym Świętym naprzód ziemię, potém stopy jego i ręce; po czém idą daléj. Czasami na prawo i lewo ukazują się drzwi zaparte wiodące do pieczar dalszych, których nikt nie zwiédza — głośne są podania o rozciąganiu się ich po pod Dniepr i daléj —
Pieczara to w dół zbiega, to się podnosi znowu, to rozłamuje na dwie i więcéj gałęzie. Spotyka się w niéj cele maleńkie, trapezy, (jadalnie, refektarze) i cerkwie podziemne, z wyzłoconemi ikonostasami, gorejącemi lampy. — Niekiedy wskazuje mnich okienka, otwory cel, w których żyli i pomarli Święci zatwornicy, zamknięci, co dobrowolnie zakopawszy się żywo w tym grobie, w ciemności i samotności, o niebie tylko i wieczności marzyli. A! co to za czasy wiary głębogiéj być musiały, w których człowiek do takiego zaparcia się siebie był zdolny. Dziś, z naszego stanowiska, zaledwie tych świętych pustelników, wkopujących się w ziemię, aby się od świata oderwać, zaledwie pojąć można; ledwie wystawić sobie ich życie.
Pochód przez pieczary jest uroczystym i przejmującym, te groby zewsząd otaczające, odkryte, to przejście wązkie, komórki ciasne, w których żyli mnichy, te cerkwie złociste zjawiające się na zawrocie nagle i błyskające w ciemnościach — silne czynią wrażenie — W pieczarach są groby jednego Xiążęcia Ostrogskiego, jednéj Xiężnéj Połockiéj, Nestora historyka i kilku jeszcze znajomszych w historyi ludzi —
Dalsza pieczara we wszystkiém jest bliższéj podobna; w niéj się znajdują ciała zakonników dobrowolnie zagrzebanych po ramiona w ziemię których głowy okryte złotą lamą i czapeczkami całują pobożni — Kości olejem płynące, cerkwie podziemne i t. d.
Wychodząc na biały świat po téj przechadzce grobowéj, człowiek swobodniéj oddycha i z zdumieniem ją jak sen dziwny przypomina. Nie opuśćmy pięknego podania — W dzień wielkiéj nocy zakonnicy schodzą do pieczar, do starszéj swéj zmarłéj braci, i przed każdym Świętym, opowiadają wielką radość chrześciańskiego świata.
— Chrystus zmartwychwstał.
Jednego poranku, gdy pochód wszedł w pieczarę, oznajmić błogosławionym zmartwychwstanie Pańskie, ozwały się z głębi podziemia, głosy wszystkich Prepodolnych i Zatworników i odpowiedziały jednym, wielkim potężnym okrzykiem.
— Prawdziwie zmartwychwstał!
Cudownie piękne podanie, które cytuje Herbinius.
W jedném miejscu na sklepieniu pieczary pokazują, przechodzące przez nie, korzenie, rosnącego na górze drzewa —
Z dalekich stron przybywają pobożni dla nawiedzenia pieczar i ucałowania świętych moszczy; w całéj Rusi wielkie jest dla nich poszanowanie i pielgrzymki ciągną z daleka, z głębi Wielko-rossij i Czerwonéj rusi, dla nawiedzenia grobów zakonników. —
Podobnych pieczar, chociaż nie zawiérających w sobie grobów świętych i niczém nie pamiętnych, wielka jest liczba na Wołyniu, Podolu, Ukrainie, Rossij i Czerwonéj Rusi. Służyły one po większéj części, za schronienie od najazdów Tatarskich, a w niektórych nazwisko prestołów, dowodzi że tam bywały i Cerkwie podziemne, jak naprzykład w pieczarze w Straczu na Rusi Czerwonéj. W innych po dziś dzień nagromadzone kości ludzi i bydląt, przypominają straszny dramat, jaki przed kilkuset laty w nich się odbywał.
Lecz dosyć o tém —
Staś z ciekawością przeszedł pieczary i wyniósł z nich niepojęte smętne uczucie, zastanawiał się nad temi ludźmi, co dla Boga wyrzec się tak umieli świata, współbraci i białego dnia i widoku człowieka i piękniejszego stokroć widoku cudownego przyrodzenia.
— A! pomyślał, jak wielkiego na to potrzeba było ducha, energij, jakiego nabożeństwa! Niczém śmierć dobrowolna, śmierć prędka choćby męczeńska, przy życiu dobrowolnych Zatworników, co w zapartéj zewsząd rękoma własnemi wykopanéj celi, długie lata, nie wychodząc z niéj żyli, życiem bez światła, ruchu, rozmowy i ludzi! — Wielkie to być musiały dusze przed Bogiem, co sobie tak wystarczyć umiały, i nieupaść na duchu. A jednego poranku starszy zapukał w okienko, wezwał brata po imieniu i powtórzył wezwanie — napróżno. Podano mu chléb i wodę ze dzbanem, nie wyciągnął ręki — nie było już brata — zasnął snem spokojnym jak żył sam jeden, bez obrzędu pożegnania, bez łzy nad sobą — Ta śmierć to była druga śmierć lżejsza, sroższą zniósł w chwili, gdy się zaparł w więzieniu dobrowolném, gdy pożegnał braci, gdy raz ostatni z wiérzchołka wzgórza klasztornego, spoglądał na niebieski Dniepr i dalekie obszary swéj rodzinnéj ziemi. —
Tak dumał Staś, wychodząc z drugiéj pieczary — I co za różnica świata żywego, od zmarłego, dodał, jak ogromna różnica nas od nich!
Wtem August wziął go za rękę i pociągnął za sobą. Byli właśnie we wrotach Ławry, u których stały kilka kobiét.
— Przedstawiam pani mojego siostrzeńca, pana Stanisława N. —
Staś się obudził i ukłonił.
Przed nim, średniego wieku kobiéta stała z uśmiéchającą się twarzą, przy niéj młodziuchna, wysmukła, lekka, piękna jak cóś idealnego, z czarnemi oczyma, czarnemi długiemi rzęsami przyćmionemi, z smętkiem wyrytym na twarzy dziewica. Strój obu kobiét powiadał o ich zamożności, sześciokonny u wrót stojący powóz, do którego siadać miały zaświadczał o niéj lepiéj jeszcze.
Kobiéty zaledwie kilka słów przemówiwszy, siadły do powozu, konie ruszyły i pokłusowały na Pieczerskie.
— Kto to jest? spytał Staś —
— Niedaleka z naszych stron sąsiadka, Prezesowa —
— A ta druga
— Widzę, żeś pomimo roztargnienia, uważał i tę drugą, rzekł August — Jest to piękna (o tém zdaje się niepotrzeba przestrzegać) panna Natalja, jéj siostrzenica.
— Cudownie piękna, odrzekł Staś — ma cóś w wyrazie twarzy, dziwnie idealnego, rzekłbyś że to obraz ożywiony, na którém malarz się wysilał, dla stworzenia jakiéjś niebywałéj na ziemi Sylfidy.
— Będziemy u Prezesowéj wieczorem —
— O! najchętniéj! odpowiedział Staś prędko, radbym widziéć z bliska, tę pannę Natalję; lękam się tylko, aby uroku jaki jéj twarz wywiéra, nie rozbiła rozmowa — Możeby lepiéj, żeby tylko patrząc, ust nie otwiérała.
— Nie bój się, z uśmiéchem rzekł August; otwarcie ust podwoi urok. Całkiem to idealna istota, co spaść musiała z niebios z którym dészczem wiosennym, zsunąć się po tęczy, lub spłynąć w obłoku białym.
Twarz jéj i oczy nie kłamią, nie zawiodą. Może téż nadto jest idealna, nadto exaltowana, za mało dotyka się ziemi, nadto spogląda w niebo.
— Wprawiasz mnie w niewymówną ciekawość — mówił Staś ożywiając się — Ale może żartujesz tylko wujaszku —
— Ja nigdy nie żartuję —
— Czemużeś mi wprzódy o téj Syifidzie nic nie mówił?
— Dla czegóż ci ją miałem oznajmiać?
Staś nie umiał się wytłumaczyć i zamilkł. Uważał tylko August, że niespokojnie wyglądał wieczora i kilka razy wznawiał rozmowę o Natalij, wypytując o szczegóły, tyczące się jéj, jéj przeszłości, stosunki, położenie w świecie i t. d.
— Natalja, mówił August, jest od dawna siérotą; ta okoliczność wpływać musiała, na wyexaltowanie jéj. Nieszczęśliwi są zwykle exaltowani, szczęśliwi, zimni i szydercy. — Z czcią religijną wspomina matkę, któréj pieszczoty zaledwie pamięta, ojca, co ją odumarł dziécięciem i błogosławił na śmiertelném łóżu. Późniejsze jéj wychowanie, dokończyło, co poczęła natura i okoliczności. Natalja wychowywała się na wsi nie w mieście, kobiéty co z młodu rzucone są w odmęt wielkiego miasta, choć oddzielone od niego murami swéj pensij, choć tylko oknem patrzą na wrzawę, zgiełk i obojętne krzątanie się miejskiego świata; tracą uczucie poetyczne, nie mogą być exaltowane. Chłód miejski chwyta je mimowolnie za serce, złe myśli, jak wyziewy kałuży miejskich, padają na umysł i trują go — Insze całkiem wychowanie na wsi, tu samotność, przyrodzenie strojne a milczące, wdzięki jego tak rozmaite, a tak zastanawiające; niepokoją, podnoszą, exaltują duszę. W mieście życie jest przytomne, otacza, obwija, i dziewica oswaja się z niém i ono traci dla niéj wdzięk swój, tajemniczość — na wsi spokój, niedostatek życia, wprawiają do myślenia o nim, do marzenia, do exaltacij. Tam, żyje się czynnie, oczyma, ciałem, sobą całym, tu tylko duszą. Ciągłe dumanie nad sobą, nieustanne trawienie się myślami, wyrabia w duszy siły niezwyczajne, rozwija myśli i daje im skrzydła. Dla czego w ciszy klasztornéj, w pustyni, najwznioślejsza modlitwa, najczęstsze widzenia, extazy? Bo człek uczy się duszą, i dusza nabiéra władz niezwyczajnych, podwaja się, olbrzymieje w nim. —
Natalja wychowana była na wsi i w wychowaniu jéj, więcéj niż zwyczajnie zwracano uwagę, na wykształcenie umysłowe, na rozwinięcie władz dziécięcia. Dano jéj talenta, wlano w nią naukę, natchniono ją czuciem pięknego i szlachetnego, zrobiono z niéj Corinnę prawie; ale Prezesowa może ma na sumieniu, że za mało ją przygotowała do praktycznego rzeczywistego życia. Biédna Natalja, jeśli jéj przyjdzie los podzielić, z jakim poczciwym, prozaicznym zbiéraj-groszem, oszaleje z rozpaczy i niewyżyje pewnie. A jednak, najpewniéj to ją czeka, bo u nas mniéj niż gdzie pojmują taką jak ona kobiétę, mniéj niż gdzie umysłu i duszy cenią przymioty, a nadewszystko w żonie, pragną żony, gospodyni, matki dzieciom.
— O biédnaż Natalja, zawołał Staś, jeśli jest taką jakąś mi ją opisał, biédna Natalja!
— I ja mówię, biédna Natalja, powtórzył August, ale w istocie mniéj się o nią lękam, niż o inną w jéj położeniu. Natalja zna siebie; niéma drugim za złe, że są inaczéj, mężczyznom że nie szukają podobnych jéj kobiét za żony. Ona pojmuje, jak trudno jéj być użyteczną na świecie, a nadewszystko szczęśliwą — To téż nie spodziéwa się szczęścia wcale i z tą myślą niedoli, idąc przez życie, jeszcze się exaltuje bardziéj. Natalja jak inne kobiéty, nie pragnie, nie uważa za konieczność pójść za mąż — Jeśli nie znajdę kogóś, komu bym się zdała, kto by mnie pojął, dla kogo serce by zadrżało, z kim bym mogła być bardzo szczęśliwa — na cóż mam iść za mąż? — Czyliż nie lepiéj marzyć całe życie, marzyć i spodziéwać się, kiedy podobno nadzieja, jest na ziemi jedyném najpewniejszém szczęściem, a marzenie najpiękniejszą z rzeczywistości —? Na cóż mam szukać zawodu i biédz uderzyć głową o mur mojego więzienia? Te słowa z jéj ust słyszałem. Natalja jest swobodna jak kobiéta, co nie potrzebuje napiérać się światu, aby ją wziął i niewiele dba o to, co o niéj powiedzą. Nie patrzy nieustannie, gdzieby znalazła tego tak dla drugich upragnionego małżonka, nie pociąga ku sobie wszystkich, aby miała w czém wybierać. Słowem jest to jedna z wyjątkowych rzadkich istot, których się nie spotyka codziennie.
— Bardzo się jednak cieszę żem się z nią spotkał, rzekł Staś, bo jeśli wujaszek w zapale malarskim, nie przesadził, to najosobliwsza w świecie istota! To cóś fenomenalnego!
— Zobaczysz, odpowiedział uśmiéchając się August.
Nadszedł wieczór, wuj z radością postrzegł, że Staś przez cały dzień, nie wspomniał o Julij, mniéj wzdychał daleko i weselszy, odzyskał trochę swobody swojéj młodzieńczéj.
— Dobre homeopatyczne lekarstwo, rzekł w duchu, i dobra zasada: similia similibus curantur. To mówiąc radośnie uśmiéchnął się do siebie. Nadszedł wieczór, Staś półgodziną przed czasem wyjazdu, był gotów i chodził już po pokoju nucąc cóś pod nosem, stawał przed zwierciadłami i włosy swe jak mógł najpoetyczniéj układał.
— Chce się podobać, rzekł wuj — I to dobry znak. A ponieważ gotów jesteś, jedźmy trochę wcześniéj, powiedział do Stasia, nim się goście zjadą — będziesz miał czas poznać się z Natalja.
— Bardzo dobrze! wujaszku, jedziemy!
Stanęli przed jednym z najpiękniejszych domów padołu, którego oświécone okna, zapowiadały poczynione na przyjęcie gości przygotowania.
W salonach było kilku prawie domowych co otaczali Prezesowę, jakieś dwie panie mocno strojne i błyszczące świéżemi sukniami, czépkami, szalami, — nareszcie Natalja, która za drugim stołem sama jedna, wsparta na ręku, patrzała w xiążkę. Podniosła oczy na Stasia, gdy wchodził i zatrzymawszy je na nim przez chwilę, powolnie spuściła znowu. Ubrana była smakownie, ale wcale nie wytwornie, strój jéj nawet, przy innych gasł zupełnie, ale przez to samo zaniedbanie jakieś, ją odznaczał.
Zręcznie i niby mimowolnie, zbliżył się August ze Stasiem do Natalij. Wuj widocznie popychał siostrzeńca ku niéj i przekonawszy się o skuteczności lekarstwa swego, chciał powiększyć jego dozę. Po chwilce, gdy Staś usiadł i rozmowa zawiązana o xiążce, żywo się rozpoczęła, August wymknął się, zostawiając ich samych. Tymczasem napływali w coraz większéj liczbie zaproszeni, panie i panowie. Natalja bynajmniéj się nie troszczyła tém, że sama jedna pozostała na rozmowie z młodym człowiekiem, swobodnie spoglądała po otaczających i swobodnie jak gdyby nikt nie patrzył i nie słuchał, dalszą wiodła rozmowę.
Od razu ujęła za duszę Stanisława i zachwyciła go. Było cóś tak odrębnego w jéj sposobie pojmowania rzeczy, obchodzenia się, zwłaszcza na kobiétę; cóś tak przejmującego w jéj wejrzeniu i głosie! Nawet swoboda z jaką czyniła co się jéj podobało, nieuważając na nic i nikogo, nie obrażała, nie zdała się dziwactwem, wzgardą przyjętych prawideł, ale tylko skutkiem indywidualnego jéj usposobienia, głębokiego uczucia, jakiéjść wyższości, którą wznosiła się nad wszystko co ją otaczało.
Między młodemi, których dusze się rozumieją, prędko przychodzi poufałość — Godzą się na zdania, pojmują się wpół słowa, domyślają czego niepowiedzieli, rozmawiają wejrzeniem, uśmiéchem. Prędko Staś zachwycony Natalją, zbliżył się do niéj i ona nie zwykła taić co myślała i czuła, dała mu poznać, że go wydzieliła z tłumu. Cały prawie wieczór zbiégł im na żywéj rozmowie, któréj nikt nie przeszkadzał. August stał na straży i każdego co się przybliżał, zręcznie umiał odwiéść, zatrzymać —
— Mnie się zawsze zdaje, że ludzie bardzo śmiać się muszą ze mnie, mówiła Natalja ku końcowi wieczora — Nieprawdaż i pan w duszy, szydzisz ze mnie, ja tak muszę być dziwna, chcąc być swobodną i szczérą —
— Dziwna! prawda — odpowiedział Staś, ale śmiać się z pani, tego by podobno nikt a nikt nie potrafił. Tak pani z tém dobrze, tak pięknie, tak wyglądasz na Corinnę!
Natalja się uśmiéchnęła —
— Nie myśl pan, powiedziała, abym tak się przybiérała w jakąś szatę dziwactwa, dla zwrócenia oczów ludzi! O! nie, mnie to tak mało obchodzi, czy na mnie patrzą i jak widzą. Jest to skutkiem usposobienia silniejszego od przekonania o potrzebie, żeby być jak wszyscy. A! jak to dobrze tym ludziom, co mogą być jak wszyscy, co jeśli wyżsi od innych głową, obcinają ją sobie, jeśli szérsze mają myśli, ściskają się do powszechnéj miary. Ja to pojmuję, ja znam siebie, ale nie mogę być inaczéj jak jestem, to by mnie na śmierć zamęczyło. A potém, dla czegóż? nie widzę potrzeby — Jestem egoistą, ale za to wystarczę sobie; jeśli mnie nikt nie pojmie, pojmę sama siebie i nie będę żebrać współczucia, pojęcia mnie, jak inne kobiéty. Jestem zrezygnowana na wszystko i za nic do ludzi żalu niemam.
Staś patrzał na twarz jéj ożywioną, na czarne błyszczące pod długiemi rzęsami oczy, słuchał dźwięcznego jej głosu i zachwycał się nią.
— Nie lękaj się pani, rzekł po chwilce — nie lękaj się ludzi, któżby nie przebaczył, kto by miał serce brać za złe tę szczerość i swobodę? Udawanie od istoty tak bardzo zawsze się różni, że na tobie pani, nikt się nie omyli, nikt nie będzie śmiał przypisywać oryginalności, swobody, trywjalnéj chęci odznaczenia się od drugich. Dość posłyszéć panią, aby wiedziéć, że wszystko co czynisz i mówisz z głębi jéj duszy pochodzi —
— A przytém, przerwała Natalja — ja nic nie chcę od świata i ludzi, nie staram się przypodobać, nie wojuję o serca, nie jestem zupełnie jak moje współrowiennice na wydaniu. Ja nie marzę o zamążpójściu i ledwie je przypuszczam dla siebie — Byłoby to prawie cudem —
— Dla czego? spytał Staś — chyba że mało jest godnych pani —
— O! nie, nie wielu ja jestem godna, a co najbardziéj, nie jestem stworzona na posłuszną żonę, na dobrą gospodynią, na prozaiczną Jéjmość — Wyobraź pan sobie, exaltowane dziecko jakiém ja jestem w życiu w którém niéma dla niego pokarmu — O! umarłabym z głodu i pragnienia! Przyszły by obowiązki święte, których spełnić jabym nie potrafiła, zgryzoty by mnie powtórnie zabiły — O! nie, nie, niechcę ja tego życia. I czegóż mi brakuje teraz.?
— Pani nie czujesz żadnego braku, niedostatku, nic nie żądasz więcéj?
— Zadajesz mi pan pytanie, na które wszelka inna kobiéta, odpowiedziała by ci zapewne skromnie — Nic nie żądam! Ale ja jestem szczéra i powiém panu co zresztą, mówię każdemu — Nie czuję teraz niedostatku żadnego, nic nie pragnę, ale przeczuwam, że życie mogło by być od mego pełniéjsze, i od mojego szczęśliwsze. Ale zaraz nieubłagany sąd o sobie odzywa się z przestrogą — Dla ciebie dopełnienie życia jest trudne, prawie niepodobne — Któż by się nie bał ciebie?
— Ja przynajmniéj odezwał się Staś, wcale panią nie znajduję straszną —
— Prosta grzeczność; w kobiétach lękają się exaltacij; temu pan nie zaprzeczysz. — Któżby się odważył, dać swój los na ręce roztrzepanéj, zapalonéj, dziewczyny —?
Staś umilkł; i tylko patrzał na nią — Ona odwróciła rozmowę. —
— Patrz pan jakto dobrze być jak wszyscy. Naówczas bawi się tak swobodnie, śmieje tak wesoło, pojmuje się każdego, każdy nas pojmuje. Spójrz pan, na to towarzystwo! Co za cudowna w niém harmonja — Wszystkie te panie, jednakowo mówią, jednako myślą, wszyscy ci panowie jak jeden. Trochę młodszy, trochę starszy — a jednakowi zupełnie. Rzekłbyś że sobie wystawili abstrakcyjną jakąś istotę, na któréj podobieństwo, jak na wzór najwyższéj doskonałości, wykształcają się. Nikt nie pokazuje czém jest w istocie, każdy odziéwa się w jakiś urzędowy mundur, i stawia na straży uwagę, aby niewypuszczała na świat, myśli wyrywających się, podlatujących uczuć. Uwaga stoi na warcie i nieustannie powtarza nieprzybranym w officjalną szatę myślom i uczuciom — On ne passe pas.
Biédne myśli i uczucia, wracają smutne nazad do więzienia, w którem nareście pozbawione swobody, ruchu, obumiérają, lub zamiérają zupełnie.
— To prawda, odpowiedział Staś i wybornie odmalowałaś pani, kajdany jakie kładą na nas wymagania towarzystwa; ale powiédz cobyśmy zyskali na zupełniéjszéj swobodzie. Na kilku których głąb duszy pragnęlibyśmy poznać, tylu jest, co ich poznawać nie warto, co prawdziwą łaskę czynią, niepokazując się nam bez urzędowéj szaty, co osłania ich nicość lub szkaradę.
— I dla tego właśnie, odpowiedziała Natalja, towarzystwo przyjęło udawanie za stan normalny; bo ono dla większéj liczby jest korzystne. Ten polor światowy zastępuje wybornie niedostatek myśli i uczucia, których że pokazywać nie są obowiązani ci co ich niémają, oczywisty zysk dla nich.
A potém spytała — rwąc umyślnie rozmowę.
— Pan byłeś w naszych stronach, znasz nasze strony?
— Trochę odpowiedział Staś, ale nie oddawna, ledwie przeszłego roku piérwszy raz tę przybyłem — i widać że mi przypadły do serca, kiedy w nich tak długo zostałem, zapomniawszy że mam dom gdzieindziéj.
— Nieprawda że nasz Wołyń piękny?
— Ludzie czy ziemia? spytał Staś —
— O! ziemia nadewszystko! odpowiedziała, ta piękna żyzna ziemia nasza, te gaje brzozowe, dębowe, rosnące na zielonych wzgórzach, szklanne stawy i rzeki — doliny, rozdoły, jary, nasze ogrody, domy —
— O ogrodach i domach, nie zgoda — odpowiedział Staś — ogrody nie wszystkie piękne, domy rzadkie, bo u nas mało pojmują co piękne i często psują gotowy dar Boży.
— Jednakże —
— Dla mnie najpiękniéjszym ogrodem, to las który Bóg rozrzucił na wzgórku, co się przegląda w jeziorze —
— O! zapewne, ale i robione ogrody bywają piękne —
— Zawsze to tylko naśladowanie, a tyle w nich przymusu, pretensij i wszystko tak mówi zalotnie — pochwalże koniecznie. —
Natalja uśmiéchnęła się, podała jakąś xiążkę Stasiowi i odeszła na chwilę.
Tak przez cały wieczór ona i on, byli prawie razem, August udając że się zapalczywie bawi, spoglądał na nich ukosem, i powtarzał uradowany —
Similia similibus.
Powrócili do domu, Staś był widocznie weselszy, ciągle mówił o Natalij, dowcip jéj wychwalał, wynosił wyraz twarzy, spójrzenie, pełną uczucia rozmowę. August nie tylko potakiwał, ale pomagał jeszcze. Ledwie kładnąc się spać Staś westchnął, a usłyszawszy westchnienie, August podchwycił zaraz —
— Oho! coś wzdychasz, czy już cię czarne oczy podbiły —
— W téj chwili nie myślałem o nich. —
— Nie pozbędę się widzę tak łatwo téj Julij, rzekł w duchu August. Dobranoc.
— Dobranoc. I Staś z pełną sprzecznych marzeń głową, z pełném sprzecznych uczuć sercem, spać się położył.
Następnych dni codziennie uczęszczali do domu Prezesowéj i do Natalj, coraz się zbliżał Stanisław, coraz poufaléj, serdeczniéj byli z sobą. W dwudziestu leciech tak się łatwo zawiązują przyjaźnie, tak się łatwo poznaje i poufali! Staś ze zdumieniem wchodząc w siebie postrzegł, że się prawie zakochał, zadrżał i pobladł na tę myśl — Cóż się stanie z Julją? spytał i odpowiedział sobie zaraz, dla uspokojenia sumienia.
— Ja ją kocham, ją kocham tylko, dla Natalij, jestem przyjacielem, bratem.
A jednak to niebyło przywiązanie braterskie, ani przyjaźń chłodna, sam Staś czuł w głębi, ale wstydził się wyznać sam przed sobą.
— Mógłżebym być tak płochy? O! nie, to chwilowe odurzenie, to przejdzie, to minie, to szał tylko, to urojenie. A potém, do czegoż to prowadzi? Ona nikogo niepokocha, nikogo kochać nie może, aby jéj się stać godnym, więcéj potrzeba niżeli ja mam —
I codzień wracając z wieczora od Prezesowéj, zadawał sobie straszne pytania które codzień trudniéj było rozwiązać. Gdy się zbliżał dzień wyjazdu, to się z nim ociągał, jak gdyby się lękał zobaczyć znowu Julją, jakby myślał że ona przewinienie z oczów jego wyczyta. Tym czasem co godzina rosła wina jego, to jest miłość; obejście się otwarte, puste Natalij, powiększało ją szybko, ona nic nie taiła co czuła, każdą myśl tłumaczyła usty i nie wahała się z prostotą, z uniesieniem, powiedziéć Stasiowi jednego wieczora.
— Wiesz pan, piérwszy podobno jesteś, z kim mi tak swobodnie i dobrze, żebym się nigdy rozstać nie chciała. Doprawdy nudno mi będzie, gdy się rozjedziemy, a całkiem smutno pomyśléć, że możemy się nie zobaczyć wcale?
Staś wziął jéj rękę przycisnął do ust, serce mu biło gwałtownie, w oczach się ćmiło, na wargach miał wyznanie i myśl o Julij, która go wstrzymała. Uważał się związanym z nią nierozerwanym węzłem. — Co ona zrobi? co pocznie gdy ją zawiodę? pomyślał i zamilkł, ale wejrzeniem odpowiedział Natalij i w chwilę, wyrzekł powolnie —
— O! pani, o mnie łatwo bardzo zapomnisz, ale ja! —
— Myśléć bym mogła, żeś się zakochał, tak tragiczną przybiérasz postawę i wyraz twarzy — przerwała Natalja z trochę bolesnym uśmiéchem. A wiém, wiém że tak nie jest, być nie może, bo kochasz inną —
— Pani —
— O! ja wiém wszystko, mówiła Natalja, cuda wiém o pańskiém poświęceniu, o miłości i — mamże powiedziéć — bardzo mi pana szkoda —
Staś spuścił głowę.
— Widzisz nadto jestem szczérą — dodała może się nawet zdawać panu, że mówię aby go zrazić — Na wymówkę masz szczérość moją, inaczéj bym się do tego wzięła — A potém ja nie umiem udawać i kłamać. Żal mi pana, boś pokochał kobiétę, która zdaje mi się nie potrafi nagrodzić mu jego przywiązania. I cóż to taki związek — o którym mówić nie można, którego się wstydzić potrzeba, od którego wszyscy oczy odwracają —?
— O! prawda to okropne, rzekł Staś, ale to było nieuchronne — i teraz, jakże mi ciężko w tych pętach —
— Biédny, ozwała się Natalja — jeśli ci już cięży przywiązanie, i ona biédna, stokroć od ciebie biédniejsza, bo to panu może piérwsza, a jéj zapewne ostatnia miłość. — Ale wróćmy do piérwszéj rozmowy, wszakże się zobaczym jeszcze? Nieprawdaż?
Staś był niewymownie smutny —
— Mógłżebym wyjechać i rozstać się bez téj myśli —?
— Doprawdy? Nie żartujesz ze mnie? Panie Stanisławie.
Za całą odpowiedź, chwycił znowu jéj rękę, ucałował w milczeniu i uciekł.
Nazajutrz jednak widzieli się jeszcze, i znowu przez dni kilka, a kilka dni to wiele dla młodych, którym się miłość poczyna — W tych kilku dniach Staś, opowiedział jéj całą swoją historją — ona mu dzieje młodości. Co za słodkie było zwierzenie, jak się co chwila głębiéj, lepiéj poznawali, i im więcéj zasłon spadało, tém z większą na siebie spoglądali ciekawością, upodobaniem. Dopóki bawiła Prezesowa z siostrzenicą w Kijowie, póty i Staś z Augustem, co dnia się wybiérając, przesiadywali. August poklaskiwał swojemu wynalazkowi i patrzając na postępy miłości, winszował ich sobie —; a gdy Stanisław rano jechał w miejsca gdzie się spodziéwał ją spotkać, gdy wieczorem pędził się do domów w których być miała, wuj zaciérał ręce w milczeniu i ciągle sobie powtarzał z uśmiéchem — Similia similibus — Myślał on, że całkiem wykurował Stasia, z jego szalonéj miłości dla Julij — Ale nie — uczynił go tylko podwójnie nieszczęśliwym. W jego sercu poczęła się walka wewnętrzna; dawna miłość głębiéj w duszy zaryta, odzywała się pod ciężarem naciskającéj ją nowéj miłości — Ile razy wspomniał Julją, wyobraził ją sobie nieszczęśliwą, we łzach, opuszczoną, w rozpaczy, tyle razy powtarzał z silną wolą — Ja ją kocham, ja jéj nie porzucę. A gdy przed myślą jego stanęła idealna postać Natalij, strojnéj w życie, wyobraźnią, dowcip, naukę, uczucie i wdzięki tyle mogące na serce człowieka, ile razy był przy niéj, myślał o niéj; to płakał na swoje więzy i dumał jakby je zerwać. Nie mógł a chciałby się był na obie podzielić — Jednakże w krótce, zwyciężyła Natalja, co dzień Julja ciemniéj mu się przypominała, wszystko co o niéj słyszał niekorzystnego, jéj życie przeszłe, jéj błędy, przychodziły mu na pamięć — Słowa słyszane od Augusta, uwagi nad związkiem tym bez przyszłości, bez imienia przez świat nieuznanym, snuły mu się po głowie — Potrzeba zerwać — muszę zerwać — powiadał.
To znów widział Julją nieszczęśliwą, obłąkaną, płaczącą, w rozpaczy, bez pociechy w życiu z człowiekiem bez czci i wiary, zwiędłą, wybladłą, spłakaną i wyrzucającą mu jego niewiarę — I zatrzymywała się miłość uchodząca na litości tylko. Kto wié, może już całe jego przywiązanie, było tylko czcią przeszłości, wspomnieniem, litości skutkiem — może ono było tylko cieniem dawnego przywiązania? To pewna, że straciło na sile, na ogniu i codzień stawało się podobniejszém zgryzocie sumienia. Natomiast miłość ku Natalij rosła w siły i Staś wiedział o tém, czuł to bardzo, choć sam się oszukiwał, sam sobie wmawiał, że to przejść musi, gdy Julją zobaczy.
A Natalja —? Ona bez myśli o przyszłości, z naiwnością i exaltacją dziécięcia, wyciągała ręce, szła przeciw miłości Stasia — Skutki, przyszłość, jutro, nigdy ją nie obchodziły, tém mniéj teraz, gdy ich wspomnienie, zatruwać mogło teraźniejszość — Ona nie rozumowała swojego uczucia, lecz poddawała mu się, napawając się niém jak w ciepły poranek wiosenny, napawa się wonią rozkwitłych kwiatów. Niekiedy przychodziło jéj na myśl — Tyś go pokochała, ty go kochasz!
— Tém lepiéj, odpowiadała sama sobie — nie jest że to droga rzecz miłość nawet nieszczęśliwa, nie jest że to perła na śmiecisku życia naszego? Nie możnaż pociérpiéć dla miłości, dla doznania tego uczucia, dla napojenia niém próżnego serca, On kocha inną!! Nie, on jéj nie kocha, ale sumienie obłąkane, wiąże go do niéj. Poczciwy, sądzi że niéma prawa rozerwać tych węzłów sam, które we dwoje związali. Ale on jéj nie kocha — ja wiém, ja to czuję. Ja go tak rozumiem, my się tak z nim godziemy! Mogłaż by to nie być miłość?? On jest szczéry, on by niepotrafił zwodzić. Więc na cóż myśléć o jutrze, o przyszłości, o westchnieniach, kiedy z tém dzisiaj tak dobrze? —
I obwijała się w swoją miłość, jak ubogi w jedyną odzież od chłodnego wiatru.
Tymczasem miłość Stasia, coraz wyraźniejszą się stawała, nim oni sobie o niéj powiedzieli, nim ją poznali, już ludzie co zawsze lepiéj widzą niż my sami, rozgłosili, że się kochają. — Dla ludzi dość ożywionéj rozmowy, spójrzenia, ściśnienia ręki, które dójrzą, wykradną, podsłuchają — aby powiedzieli — oni się kochają. I często ludzie są prorokami sami o tém niewiedząc —
Tak się i tu stało.
Ostatniego wieczora, Natalja smutniejszą była i więcéj niż zwyczajnie milczącą — słowa jéj niechętnie z ust płynęły zamyślała się, niekiedy nawet znać było przymus i wahanie się — zaczynała i nie kończyła — Staś czulszy był niż zwyczajnie, bardziéj nadskakujący, a w duszy niespokojniejszy niż kiedy, bo w niéj dwie miłości walczyły silniéj, zapamiętaléj — Na twarzy jego nawet rozpłomienionéj, w oczach błyszczących ogniem niezwyczajnym, w ustach drżących i otwiérających się na słowa bez związku często rozpaczy pełne, — malowała się jeszcze ta nieszczęsna walka. Odebrany świéżo, namiętny, pełen smutku i przeczucia złego list Hrabinéj, odświéżył zagasłe w sercu uczucie ku niéj. Ona pisała do niego — — — Bawisz dłużéj, niż wyjeżdżając zamierzyłeś, boję się pomyśléć, że cię nie okoliczność, nie zabawy, ale co innego, cóś, czego się wymówić lękam, wstrzymało — Serce moje od początku przeczuwało złe i teraz drży boleśnie. Przechodzę myślą, wszystkie znajome i nieznajome kobiéty, które tam widziéć będziesz i każdéj z nich pytam z osobna, proszę z osobna — Ty go nie kochasz? ty mi go nie odbierzesz? Ty masz wszystkich, ja jednego tylko — O! mój Stasiu, niech się to nie sprawdzi, co przeczuwam, powróć mi jak pojechałeś, nie przywieź mi ostygłego serca, obojętnéj twarzy — — — —
Staś odczytawszy ten list, wprawiony w rodzaj gorączki nim, pobiégł jednak na wieczór, na którym miał widziéć Natalją — Ostatnia miłość silniejsza była, przemogła.
Natalja postrzegła niezwykły wyraz w twarzy Stasia i przypisała go, pożegnaniu, zbliżającemu się rozstaniu. Ona wierzyła w jego miłość, a nie wiedziała jak cząstkę walki, cząstkę boleści jego. — I spytała go powolnie podnosząc oczy —
— Kiedyż się zobaczym?
— Kiedy? odpowiedział Staś z obłąkanym wzrokiem — Ach! prędko — spodziéwam się — bardzo prędko —
— Pan dziś jesteś tak pomięszany —?
— Jestem słaby, czuję się niespokojnym — sam niéwiem co się dzieje ze mną — głowa mnie boli —
— Mogę co panu poradzić na to? chcesz jakiego lekarstwa?
— O! nie, dziękuję, lekarstwo na mój ból głowy, to czas i cierpliwość.
— To lekarstwo na wszystkie choroby — odpowiedziała Natalja — i smutno pomyśléć, nad jego skutecznością — Ale najlepiéj nie mówić o tém co boli — Pan jedziesz wprost do wuja —?
To wprost wymówiono było z przyciskiem, z wyraźną intencją. —
— Myślę, tak — odpowiedział roztargniony Stanisław — zapewne, bo jedziemy razem — A pani kiedy z tąd?
— Myślę że Prezesowa ułatwi swoje sprawunki jutro, więc i my jutro — Jam zawsze gotowa — Nie kupiłam nic nad kilka xiążek oddawna upakowanych —
W téj chwili zbliżyła się ciotka —
— Właśnie pytał mnie ciociu, pan Stanisław, kiedy wyjeżdżamy, odpowiedziałam mu, że niewiém; może go głowa boléć przestanie — dodała z uśmiéchem, nie rachując słów swoich.
— Jutro raniuteńko — odezwała się Prezesowa, wszystko gotowe do drogi i potrzeba być roztargnioną jak Natalja, żeby niewiedziéć że tłumoki dziś dzień cały tylko robiono.
— Ach! a moje książki! zawołała Natalja i wybiegła.
Prezesowa usiadła przy Stasiu, któren giął nielitościwie swój kapelusz i targał włosy, to się bez przyczyny uśmiéchał, to równie bez przyczyny marszczył, biégł okiem za Natalją i wtapiał wzrok w ziemię. Prezesowa wiedziała położenie Stanisława, była świadkiem rozwijającéj się jego miłości dla Natalij i nie dziwiła się wcale tym oznakom szału.
— W istocie rzekła po chwilce — pana Stanisława musi mocno boléć głowa i serce — Tak dawno odjechał z ulubionych stron —
— Ja? a gdzież ulubione moje strony? spytał Staś — alboż — pani zapewne myśli. —
— Ja myślę, że dom wuja pańskiego —
— A tak — odpowiedział Staś i powiódł okiem po salonie — pani mi wybaczy — dziś jestem zupełnie nie swój —
— To widoczne, kiedyś nawet nie mógł się pogodzić z Natalją. Biédna roztrzepana pobiegła szukać swoich książek — ach! bo téż to skarb jéj cały! Tak mi żal téj dziéwczyny —
— Żal! spytał zdziwiony Staś — a to dla czego?
— Z takim charakterem, z taką wyobraźnią możeż być szczęśliwą —
— Ach! godna największego szczęścia!
— Lecz gdzie je znajdzie, gdzie znajdzie człowieka —
W téj chwili Natalja stojąca za krzesłem Prezesowéj parsknęła śmiéchem —
— Ciocia się widzę naradza z panem Stanisławem o moim losie przyszłym?
— Patrzcie! wszak już powróciła! zawołała Prezesowa —
— I słuchała! dodała Natalja.
— To tém lepiéj, odpowiedziała Ciotka i powstała — Zostawiam państwa — Musicie zapewne skończyć rozmowę o literaturze którą przerwałam, Staś nic nie odpowiedział, od chwili zatopił się w głębokiém dumaniu, rozważał, czyli stosowném było, po kilkodniowéj znajomości, otworzyć się przed Natalją która mu niedowierzać miała prawo, wiedząc jak łatwo zrywał dawniejszy związek obwołany za nierozerwany — Rozważał, myślał i podniósł głowę odważnie.
— Jutro, rzekł po cichu, mamy się rozstać może na długo, bo któż to przewidziéć potrafi — Spodziéwam się, że mi pani uwierzysz gdy jéj powiém, że nigdy, nigdy nie zapomnę miłych z nią spędzonych chwil, że zostanę na zawsze, jéj przyjacielem najwierniejszym, że — mi bardzo boleśnie rozstać się znią nawet na krótko —
Słysząc taki początek, Natalja jakkolwiek odważna, straciła przytomność, łatwo się było domyśléć końca —
— Wiész pani — mówił Staś daléj — całą historją mego życia, niepochlebiałem sobie gdym ci ją opisywał — Wiész że na mojém sumieniu, wiecéj niż na sercu cięży wygasła, ale obowiązująca miłość — Wywołałem ją sam, wymodliłem, a teraz jéj pozbyć się bym pragnął — Tak — bo kocham inną — powiém nareście, coś musiała dawno spostrzedz sama — tą inną, ty jesteś —
Natalja spuściła głowę niżej jeszcze, serce jéj biło gwałtownie —
— A! panie Stanisławie, odpowiedziała — ty co masz tak płomienistą duszę, nie uwodź się pozorem przywiązania, które cię tylko chwilę zajmuje i jutro zagaśnie. Oto już raz popełniłeś błąd podobny; przekonałeś ją, że ją kochasz, wywołałeś miłość z jéj biédnego serca i przekonywasz się, że tamto nie była miłość prawdziwa. Cóż, jeśli tak znowu będzie i mnie spotka zawód, jaki ją spotyka?
— Masz pani prawo — mówić mi to, odpowiedział Staś z boleścią — Jestem winien, ale nicże się nie może przebaczyć młodości, téj tęsknéj, niepohamowanej potrzebie kochania, która każe gasić pragnienie serca piérwszą wodą jaką się spotka na życia drodze — A gdy późniéj człek znajdzie czystą krynicę nie śmié już jéj tknąć zwalanemi usty? Pomyśl pani, czyż za to odpychać trzeba i karać tak srodze?
— O! ja pana ani odpycham, ani karzę, odpowiedziała Natalja, jesteśmy przyjaciółmi, mogę to wyznać przed panem, jak przed bratem — Ja pojmuję, co to jest pragnienie młodości, pragnienie młodego serca — ja wymawiam cię całą duszą — Ale mogęż ci uwierzyć, mogęż całą moją przyszłość może za jedno oddać słowo, niepoparte niczém?
— Masz pani słuszność — rzekł Stanisław wstając żywo — chcesz dowodów — zerwę tamte związki; nielitościwie, bezdusznie zerwę wszystko, aby pani okazać, że teraz kocham prawdziwie, zobaczym się prędko — pozwól mi się tego spodziéwać!
— Im prędzéj, tém bardziéj będę mu rada — Ja już dawno, mówiłam panu Stanisławowi, że po nim tęsknić będę i teraz nawet, nawet teraz się tego nie wyprę — O! smutno mi będzie bez niego.
Staś spójrzał jéj w oczy — Oczy te, cudowne, czarne jéj oczy, zaczerwienione były jakby od świéżych łez, ręka drżała.
W tém August, zbliżył się —
— Dobranoc pannie Natalij —
— Dobranoc i pożegnanie, bo jutro jedziemy.
I my jutro, rzekł Staś do wuja.
— Nie Stasiu, jeszcze dzień musiemy przesiedziéć, gwałtowny tego interess wymaga.
— Jakto?
— Ale jeśli ci o to chodzi, to dogonim Prezesowę, szepnął August uśmiéchając się, wyjéżdzać z nią razem żadnym sposobem niemożemy —
Pożegnano się i rozeszli — Staś wyszedł pomięszany i zaledwie przybył do domu siadł pisać — do Hrabinéj. Całą noc pisał, mazał, darł poczęte listy — nakoniec postanowił nie pisać, ale za piérwszém widzeniem się skończyć wszystko. Było to najfatalniejsze dla niego postanowienie, które mu wzburzona miłość ku Natalij, odważnie dyktowała; a które spełnić tak trudno z resztą namiętności w sercu, z litością, z nałogiem przywiązania.
Następny dzień był długim, nieprzeżytym dla Stasia; Kijów wydawał mu się pustym, chociaż jeszcze nie rozjechała się połowa przytomnych, choć dotąd wrzał padół ruchem, gwarem, i jak wprzód przelatywały po nim sanki, kocze, karety — jak wprzód roiły się ludźmi sklepy, piękne panie napełniały magazyny —
August który prawdziwe miał dla siostrzeńca przywiązanie, wziął się szukać dla niego roztargnienia — Rano powiózł go i zaprowadził na galerją Andrejewskiéj Cerkwi, z któréj tak cudowny widok na padół leżący u stóp widza, najeżony Cerkwiami, przecięty ulicami, widok, któremu podobny mają tylko powietrzni ptacy — Wskazał Stasiowi ten obraz w swoim rodzaju jedyny i dozwolił podumać chwile swobodnie — Gdzież zakochani nie dumają i co ich dumań nie wzbudza? Piękny widok, smutna okolica, wesoła — jednostajna, urozmaicona — wielkie towarzystwo i samotność zarówno ich wprawiają, w nieskończone dumanie. To życie tak z nich ucieka w głąb serca, co najsilniéj bije, w tenczas. —
Około piérwszéj pojechali umyślnie do francuzkiego traktjeru Bellota, w którym jada lepsze (i różne) towarzystwo kontraktowe, przy dźwięku dwóch arf i jednych skrzypiec. August obiecał pokazać Stasiowi, kilka figur godnych widzenia, a mianowicie obywateli przybyłych z różnych stron dawnéj Polski —
— Zobaczysz, rzekł mu, jak jeden typ, jeden charakter, zmienił się różnemi wpływy, jak się dziś od siebie różnią, Gallicjanin, Koronjasz, Pozńańczyk, Litwin, Podolak, Ukrainiec, nareście wracający z stolicy po kilkoletnim pobycie Wołyniak. Ciekawe zaprawdę studja.
Staś mało tego słuchał, ale dał się prowadzić, nie opiérał, a sam o czém inném podobno myślał. Zerwać z Hrabiną, zerwać z Hrabiną — powtarzał sobie nieustannie, muszę, a niewiém jak potrafię — Muszę koniecznie, lecz czy będę miał odwagę, okrucieństwo, nielitość? Chciałbym to zrobić prędzéj, jak najprędzéj, tak mi to postanowienie cięży, tak się boję sam siebie.
Około godziny drugiéj z południa, weszli w dość ciasny, a teraz pełen różnego rodzaju osób traktjer Bellota. Była to sama godzina najliczniejszych obiadów; — kręcili się słudzy, brzęczały noże, widelce, talérze, strzelały butelki szampana, gwarna, hałaśliwa, rozegrzana winem, ożywiona jadłem, przy akompanjamencie dwóch arf, szumiała rozmowa. Jedni wchodzili, wychodzili drudzy, witano się, zatrzymywano, potrącano — I z grupy do grupy przelatywały plotki, skakały zapytania, biegły odpowiedzi — Co za dziwaczne i jak rozmaite postacie!
— Spójrz, rzekł August do Stasia, nad tamtym stolikiem, to Podolanin, którego tak wiele rysów zbliża do Gallicjanina. Oba mają żyłkę do państwa, usposobienie do téj choroby. Ale gdy Podolanin kontentuje się hrabiostwem tylko na listach, Gallicjanin ma je formalne, kupione, opieczętowane, na pargaminie. Oba lubią wystawę, dobre jadło, smaczny napój, swobodne i wesołe życie, bez troski o jutro, bez zastanowienia nad użytecznością swoją i missją na świecie. Poznasz Gallicjanina, po wytwornym a niesmacznym stroju, ekwipażu, po herbowanéj liberij, po tysiącu fraszek któremi się otacza, a nareście (z niewielą wyjątkami) po umysłowéj jego nicości — Podolanin więcéj czyta i umié, Gallicjanin więcéj się zna na kuchni i winie — Cywilizacja gallicyjska cała jest materjalna, arystokratyczna — W Gallicij niéma prawie ślachty, wszyscy są panami, albo niczém. Tak przynajmniéj wydaje się nam, co widujemy przywoźnych u nas Gallicjanów, możebyśmy inaczéj ich widzieli w domu. Gallicjanin jest chełpliwy i próżny, często nawet dozwala sobie naddatków w opowiadaniu o sobie, swoich stosunkach, majątku i t. d.
Podolanin jest skromniejszy, ale ma wszystkie skłonności brata Gallicjanina, tylko nierozwinięte jeszcze w pieluszkach. Literatura w Gallicij, nie jest powszechném zajęciem, uprawia ją (styl dawny) kilku chudych literatów i kilku wielkich panów, co zbiérają książki, wydają swoje i nie swoje dzieła, formują zbiory artystyczne, może trochę przez próżność. Mało się u nich wydaje, niewiele czyta i kupuje xiążek. Podole w tym względzie przewyższa Gallicją, chociaż o niewiele. Zresztą nie znam dość Podola, abym mógł sumiennie o niém sądzić.
Z tych próbek Ukrainy, któreśmy tu widzieli, wyżéj daleko postawim Ukraińca. Ukraińscy obywatele, są rzeczą panami, zamożni, bogaci, a niémają do państwa pretensij, pracują nad powiększeniem majątków skrzętnie, z pewnym rodzajem zapału, z wylaniem się; ale używają majątku nabytego, jak ludzie prawdziwie ucywilizowani — Na Ukrainie piszą wiele, zajmują się literaturą, czytają i kupują xiążki; życie umysłowe w tym kątku, jest może na wyższym, niż gdzieindziéj stopniu. Nie tylko literatura nasza, ale obce znajome są, poufałe, oświeceńszéj tutaj klassie, i jedną z najmilszych dla niéj rozrywek. W obejściu się Ukraińca, znać pełnego życia, wykształcenia, zapału człowieka; to mu nie przeszkadza do zbiérania majątku, spekulacij na wielką skalę i bogacenia się. Żyje wystawnie, ale w miarę swéj możności i zawsze z tą oględną przezornością na jutro, którą zbrojny nie łatwo się ruinuje. Zdaje mi się że na Ukrainie, majątki są czyściejsze i mniéj odłużone niż gdzieindziéj w naszym kraju. Gdyby można wybiérać, dla towarzystwa ukraińskich obywateli, przeniósłbym się w ich strony. Trudno gdzieindziéj spotkać razem tylu ludzi wykształconych, tak umiejących żyć umysłowém życiem, tak miłych. — Na Ukrainie mniéj tych wielkich zbiorów, bibljotek, obrazów, przedmiotów sztuki i ciekawości, na które gdzieindziéj przez fanfaronadę się rujnują — tu naprzód zbiérają piéniądze, a potém używają ich, nie na dogodzenie próżności, ale na prawdziwe uprzyjemnienie życia. Ukrainiec niéma w sobie nic z dawnego Ukraińca — nie wiém nawet jak, cywilizacja, co równo płynie na wszystkie strony, przylgnęła do niego prędzéj, skuteczniéj, przejęła go do głębi, bardziéj niż jego sąsiadów? Zamożność i zapewnienie niezależności pod względem materjalnym, może wytarło drogę wykształceniu umysłowemu, które że jest na Ukrainie w wyższym stopniu, tego mi nikt nie zaprzeczy. Jest to może jedyne miejsce, gdzie dziś literaturę biorą serjo, gdzie tylu pisze i pisze tak dobrze; gdzie tylu czyta i pojmuje tak wybornie, gdzie wreście xiążka wyborniejszéj treści przyjętą bywa i osądzoną. Ukraina żyje prawdziwie głową.
Spójrz teraz na tego przybylca z Wielkiéj polski, głębokiego polityka z brodą, w rejtfraku, z laską o gałce złocistéj, gazetą w kieszeni i drwiącym uśmiéchem na ustach. Może nam złą próbkę przysłali z Poznańskiego, ale musim sądzić z téj próbki, mianowicie, gdy się często przemyka przed oczami, coraz inna, a zawsze sobie podobna.
Wielkopolanin ma wysokie wyobrażenie o kulturze swojéj, oświéceniu i wyższości nad braci. Z wzgardą i politowaniem spogląda na nas, pół barbarzyńców jeszcze, co mieszkamy na lodach północnych! Wielkopolanin odbył Uniwersytet w Berlinie i kocha się w Heglu, pozbył się wiary, a nabył filozofij, któréj tylko wypadki i wnioski zapamiętał; nie wiele się troszcząc o resztę, niezrozumiałą dla niego i przyjętą na słowo nauczyciela. Wielkopolanin najczęściéj mówi o polityce, udziela wielce stanowczych nowin politycznych, które mają ot, ot, świat do góry nogami wywrócić. Chwali się oświatą swojego kraju, swobodném nauczaniem, pismami perjodycznemi, wychodzącemi dzieły, Professorami; jest nareście prawie zawsze nieprzyjacielem herbów, (chyba sam miał nazwisko choć semi-historyczne bo w takim razie naturalnie wyjątek.) Wielkopolanin anti-aristokrata nie nawidzi z całéj duszy Hrab...... i dowodzi mu fałszowania dla jakichś widoków pomników historycznych; radby zaszczepiać wszędzie filozofją Hegla i wykorzeniać pacierz i mszą, uważając cześć obrzędową oddawaną Bóstwu, za dzieciństwo dowodzące w nas, arierowania umysłowego. Wielkopolanin nie jest bogaty, ale nie jest téż ubogi, najczęściéj skrzętny i rachujący się dobrze; niéma téż czém szumiéć, bo od swojéj głowy i tytułu dziedzictwa, płaci jak powiada, tysiąc talarów. Wielkopolanin zajęty jest propagandą Heglowską i nowych idei politycznych i dla tego zapewne nosi brodę. O P. Garnier-Pagès mówi z zapałem, czyta gazety opozycyi umiarkowanéj z zapałem..... Wielkopolanin jest trochę humanitaryusz i gdy w dobrym humorze zwłaszcza, socyjalista.
Teraz spójrz na Koronjasza — Nic w nim wybitnego, nic prawie charakterycznego prócz jego uwielbienia dla Warszawy, miasta, w którém się żyje tak wygodnie, jé tak smaczno i widuje tak piękny balet na wielkim teatrze. Koronjasz jest ściśle modny, ubiéra się wykwintnie i słucha swojego krawca jak wyroczni; czyta wiele francuzkich xiążek i dotąd przekonać się nie mógł, żeby po polsku jako tako, znośnie — pisać można. Z uśmiéchem politowania bierze w ręce polską xiążkę i z uśmiéchem politowania ją rzuca — C’est si barbare. Pod względem finansowym, Koronjasz, stoi na stopniu miernym, lepiéj się ma w ogólności od Litwina, gorzéj od Ukraińca, chociaż nie szczędzi pracy w zbiéraniu grosza i ma do tego sposobność wszelką, ale moda i xiążki francuzkie zjadają go. Królestwo pod względem przemysłu, i fabryk mianowicie, stoi wyżéj od innych prowincij, o których mówiliśmy. Tutejsze wyroby, równają się zagranicznym prawie; machiny, przedmioty zbytku, powozy, wytrzymują porównanie z przywoźnemi, często je pojedynczemi przymioty przewyższają. Wystawy przemysłowe są tego dowodem —
Gdzie może najmniéj jest cywilizacij nawet powierzchownéj, to na naszéj poczciwéj ubogiéj Litwie; ale tu jest wiele serca, wiary, uczucia i poczciwości. Litwin nie pozorny, nie wytwornie ubrany, nie pojmujący życia dzisiejszego, prostoduszny jest jeszcze i po staremu poczciwy. Tu gościnność jest jeszcze jak była obowiązkiem, nałogiem. Życie ciche, spokojne, wiejskie — nie wystawne, rzadkie domy pańskie, a rzadsze jeszcze nieusprawiedliwione do państwa pretensje. Więcéj niż gdzieindziéj rozdrobnionych majątków, małych fortun, gospodarstwo wiejskie na wysokim stopniu. Gdy w innéj stronie na naszym Wołyniu, Ukrainie, Podolu, Pobereżu, nie wiele ziemia potrzebuje pracy koło siebie, w Litwie mozolnie ją wyrabiać trzeba, aby się wywdzięczyła za staranie. Pracują téż nad nią i nie sarkają. Wielkich fortun pańskich i świéżo dorobionych, mało jest i policzyć je można. W Litwie, mianowicie w klassach niższych, życie umysłowe, nie upowszechniło się jeszcze, ledwie tam czytać zaczynają, ledwie zaczynają kupować xiążki i myśléć że się na cóś literatura zdać może.
Ale myśmy się zagadali — dodał August do Stasia, któren milczący wisiał z głową spuszczoną, nad czystym talerzem; i o mało nie straciliśmy kilku ciekawych postaci, na które muszę zwrócić twoją uwagę. Widzisz tego młodego człowieka na prawo za stolikiem —
— Widzę, rzekł oglądając się Staś — I cóż?
— Jest to ex-Bałaguła — rzekł August, — członek tego koniarsko-hulackiego stowarzyszenia, tak dziwacznie u nas powstałego nie dawno, które już opinja publiczna zabiła i rozbiła — Zostały po nim szczątki tylko i rozbitki. Ten pan jest jednym z nich, poznasz go po wąsach, szerokich nad miarę szarawarach, krótkiéj katance, skórzanym pasie, ostrém spójrzeniu i jakiéjś determinowanéj minie, jakby chciał cały Boży świat przez kij przesadzić. Co to było, ja nie wiém, mówił August daléj, ani pojmuję, czego ci panowie chcieli, do czego dążyli? Ciężyły im jak widziemy pewne przyjęte prawidła socjalnego życia i wyłamali się z nich, ciężyła im grzeczność, łagodność, dobór słów, ustawiczne oglądanie się na siebie, uszanowanie dla kobiét, dla starszych, skromność, pilnowanie swej gęby — Wszystko to odepchnęli i powiedzieli, że to wymysł, co się nie zdał na nic. Przybrali swobodną manierę ludzi na wpółdzikich, obnażoną mowę, obyczaje niczém nie skrępowane, żadnemi względy, żadnemi przyjętemi u świata zwyczajami — Nie kryli się z zepsuciem, owszem szukali z niego chluby; kobiétę, tego anioła, odarli z szat anielskich i po prostu zbezcześcili ją dotknieniem swawolném, nie pojmując ją inaczéj, tylko swawoli narzędziem — Do tego przywiązało się zamiłowanie koni, które tylko było dodatkiem i usprawiedliwieniem niejako nazwania — Bałagułów; zajęciem urzędowém tych panów. — W istocie, cóż robili? oto hulali po miastach i miasteczkach, napadali JWielmożnych po drogach, wyrządzając im bolesne (ale przynajmniéj dające się czémś wytłumaczyć) figle, napadali kobiéty bezbronne, siłą na nich dopraszając się o to, czego sercem pozyskać nie mogli — pisali paskwile, śpiéwali piosenki swawolne, uganiali się na koniach, facjendowali końmi, oszukiwali na koniach. Niektórzy dla zwrócenia na siebie uwagi, ukazywali się nago na koniach w miasteczku i pędzili ulicami napełnionemi ludem, inni na przechadzkach w miejscach publicznych, z swawolnemi wyrazy, gorszącą mową umyślnie zbliżali się do uszów kobiét; inni jeszcze starych, bezbronnych, słabych i tchórzów, wyzywali aby się z nich urągać. Co to było, ja nie pojmuję? Była to jakaś tajemnicza reakcja przeciw postępowi wieku, jakiś konwulsyjny pociąg w tył, do wieków barbarzyństwa, w których siła stanowiła prawo, w których czyste jeszcze wyobrażenia o człowieku i życiu towarzyskiém nie rozwinęły się.
Bałagulizm jednak nie trwał długo, nastraszywszy trochę, jak meteor ognisty, co przelatuje nad głową, — swojém obnażeniem sromotném, niemoralnością, kozactwem — stracił siłę i upadł. Pozostały po niém szczątki tylko i te długo zapewne widoczne jeszcze będą. Jest wiek, do którego smaku dziwnie to życie przypada — Młodzi ludzie źle wychowani, bez zasad, bez ukształcenia, muszą trochę przechorować na Bałagulizm, jak na ospę. Ale to im odchodzi i czasem tylko jak po ospie zostają dołki na twarzy i piętna na duszy. Bałagulizm była to po prostu swawolna, rozpasana, młodzieńcza, szalona, ochrzczona imieniem stowarzyszenia, swawola wyrodzona z próżniactwa, braku zasad i dobrego wychowania. Ci panowie pluli w oczy ludziom, których cokolwiek, w czémkolwiek wyższemi nad siebie widzieli, i udawali wzgardę ku życiu, którego dostąpić nie byli w stanie. Na jarmarkach Berdyczowskich, Bałaguli królowali i stolica ich Berdyczów; teraz powiadają ukazują się już w Bałcie. Jest nadzieja, że przeniosą się do Turcij, co daj Boże —
Ale oto jeszcze zajmująca figura. Uważasz Stasiu? Ten wysoki mężczyzna, co tak uważnie odczytuje kartę, co tak się rozparł na stoliku, łysawy, w okularach, z pierścieniem chevaliére na palcu —
— Któż to znowu taki? —
— Jest to ex-plenipotent ze stolicy. Czyż nigdy niesłyszałeś o tym wychodźcu naszych prowincij, co wyniósł się do stolicy i ofiaruje usługi swoje dawnym współobywatelom, we wszystkich sprawach w heroldij, w senacie, Banku i t. d. Zyskowna to posta i ludzie na niéj porobili majątki. Pan plenipotent czy chargé d’affaires, (często nosi tylko tytuł przyjaciela) spekuluje na wyobrażeniu ludzi, że wszystko się robi piéniędzmi i że niémi wszystko zrobić można. Podejmuje się wszystkich spraw, jakie są i być mogą, opowiada w jakiéj jest zażyłości, stósunkach, przyjaźni, z sekretarzami, senatorami, i t. d. i t. d. Zaręcza i przysięga na honor, że wszystko zrobi. Wyszlachci nie szlachcica, wygra zdesperowany process, założy cię w Banku caluteńkiego, abyś tylko chciał — i zapłacił. Zwyczajnie rzeczy odbywają następującym porządkiem. Umówisz się z plenipotentem o pewną summę piéniędzy, dajesz mu notatkę, papiéry, zapewnia cię że możesz spać spokojnie, zasypiasz i marzysz wygraną. Tym czasem on przeżywa, przegrywa, przehula twoje piéniądze, i pisze list piérwszy. W tym piérwszym liście zwiastuje ci, że interess jest na najlepszéj stopie, że wkrótce pożądana wyjdzie rezolucja, ale strona przeciwna forsuje; nierozkalkulował się godząc z tobą o summę która się okazała niewystarczającą, prosi więc, abyś jak najrychléj przysyłał tyle a tyle rubli assygnacyjnych na tak zwane sprawunki. Poskrobawszy się w głowę, wysyłasz piéniądze i czekasz znowu. Upływa miesiąc, dwa, trzy, cztéry, żadnéj odpowiedzi, interess nie zrobiony, piszesz zniecierpliwiony — i otrzymujesz list pełen grzeczności i uboléwania nad spóźnieniem mimowolném interessu. Sprawa nie mogła być jeszcze odsądzona, przyjdzie z kolei. Tyś znowu spokojny — poczciwy wieśniaku i łudzisz się nadzieją odebrania co chwila pomyślnéj ze stolicy wieści. Czekasz, czekasz, napróżno, nareście przynoszą ci list z poczty. Okulary na nos, serce ci bije — czytasz — O! zawodzie, sprawa nie odsądzona jeszcze i jeszcze potrzeba dodatku na sprawunek, który niezawodnie i rychło dopełnionym będzie. Straciłeś więcéj, poświęcisz już i mniéj, pośpieszasz z wysłaniem piéniędzy i trochę niespokojny oczekujesz. Po półroczném oczekiwaniu i niespokojności, nareście, odbiérasz kopią rezolucij w pół tylko pomyślnéj i rozkaz dopłacenia jeszcze za sprawunek. Sprawunek ten kosztuje cię często, drożéj niż wart; a szczęśliwyś jeśli się zrobi w końcu, bo bywają przykłady, że plenipotent nabrawszy piéniędzy, znika zupełnie z horyzontu i roztapia się jak lód — Napróżno byś go szukał i myślał o odzyskaniu twoich piéniędzy pożegnaj się z niémi!
Są poczciwsi czasem plenipotenci, ale niéma podobno takiego, coby niezdarł potrzebując na wystawne a drogie w stolicy życie, na karty, na hulankę — Wiém o jednym, co tak dobrze utrzymywał interessa swojego kljenta, że w końcu powrócił dziedzicem dóbr jego, zalicytowawszy je, i umyślnie dopuściwszy licytacij; a potém wygnał bezwstydnie wdowę i sam na nim osiadł. Teraz to już słuszny bardzo obywatel i coraz szanowniejszym będzie, bo daje wyborne obiady i leje gościom szampana —
Ten Jegomość, mówił ciągle August, w zapiętym po szyję fraku czarnym, wytartym, w obcisłych spodniach, wykrzywionych trochę butach, z laseczką w ręku i kapeluszem najmniéj dwuletnim, jest to — artysta malarz. Przybył na kontrakty w nadziei że znajdzie robotę; spogląda na około uśmiéchając się, prezentuje się każdemu i opowiada: jak trafnie odmalował pana D — pana M — i pannę S —
Radbym wiedziéć na mocy czego został malarzem, i czemu lepiéj, nie szewcem lub cyrulikiem nareście. Niepojmuje on bynajmniéj sztuki, nie rozumié malarstwa; napróżno rysował ze wzorów i żywéj natury, ledwie się poduczył tyle, że jako tako wypoci portret skarikaturowany. Sztuka téż macochą dla niego, niedaje mu kawałka chleba, nie dała mu sławy; a zapóźno już rzucić się do czego innego i lada chwila rozpacz zajrzy w oczy. Biédny człowiek!
Ten, który z nim rozmawia to nauczyciel domowy, przybyły na kontrakty dla wynalezienia sobie miéjsca którego szuka napróżno — Utrzymuje on, że umié doskonale po francuzku, niemiecku, łacinie, matematykę, rysunki, muzykę i wiele innych rzeczy. Nieszczęściem nigdzie dłużéj nad miesiąc nie może wytrwać, tak nieustanne prześladują go intrygi, tak zażartych ma nieprzyjaciół!
Oba z malarzem zasiedli nad butelką czerwonego wina i pocieszają się opowiadając sobie, przygody kołatanego burzą życia — Szkoda że się do nich nie przyłączył ten w szaraczkowym surducie skrzypek, któremu wysokie wyobrażenie o swoim talencie, a mianowicie o doskonałém staccato, w którém tak słaby jest biédny Lipiński! — nie pomaga na świecie wcale. — Ciągle wybiéra się dać koncert w Kijowie ale wszystkie wieczory zajęte — Zresztą — powiada, niedbam o to — nie będą mnie słyszeli niegodni! bo to tu znawców niéma, a mógłbym skompromitować się grając przed publicznością, co niéma uczucia muzycznego! —
Tak rzucając wejrzenie na wszystkie strony, August opisywał Stasiowi przytomnych w traktjerze, wchodzące i wychodzące figury — ale Staś słuchał roztargniony, gdzieindziéj on był myślą, sercem — zaledwie niekiedy podniesieniem głowy, pół-uśmiéchem dowodził że słyszy i uważa.
Rzuciwszy cztérdziestówkę arfiarkom, którym w téj chwili ex-Bałaguła dał 25 rublową bomażkę, August ze Stasiem, wyszli od Bellot’a —
Pojechali pożegnać znajomych, którzy jeszcze pozostawali w Kijowie, gdyż Staś wyrywał się rano, bardzo rano nazajutrz, w nadziei że na drodze dogonią Prezesowę, pilno mu było wyjść z téj niepewności, z niepokoju, jakiego doznawał, chciał co najprędzéj zerwać z Julją właśnie dla tego, że nie był pewien, czy potrafi to uczynić, czy stanie mu sił na to, odwagi. —
— Jedźmy, jedźmy mówił Augustowi, Kijów już taki nudny, wszyscy się rozjeżdżają, czegóż siedziéć dłużéj —
— Jedziemy, spokojnie odpowiedział August — Prawda że od wyjazdu Prezesowéj, Kijów wynudniał i wyludnił się.
Staś smutnie się uśmiéchnął.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.