Lekarz obłąkanych/Tom II/XLVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLVII.

Powróćmy do Fabrycjusza Leclére, którego pociąg, wychodzący z Hawru o dwunastej minut piętnaście w południe, wysadził na stacji świętego Łazarza o wpół do piątej.
Młody człowiek opuściwszy wagon, zabrał tylko walizkę zawierającą papiery wartościowe, a resztę bagaży pozostawił na składzie. Wsiadł zaraz do powozu najętego na godziny i kazał się zawieźć najprzód na ulicę Clichy do domu, w którym mieszkał przed przybyciem wuja. Od stróża dowiedział się, że Laurent z jakimś marynarzem zabrał rzeczy i kazał wywiesić kartę do wynajęcia.
— Czy znaleźliście lokatora? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie, panie Leclére, ale nie ma nic straconego. Jeszcze nie czas wynajmowania mieszkań.
— Czy nadeszły do mnie jakie listy podczas mojej nieobecności?
— Nie.
— I nikt nie był?;
— Nie... Zapewne wszyscy musieli wiedzieć o pańskiej podróży.
— To dziwne — pomyślał Fabrycjusz — ani René ani Rittner nie byli dowiedzieć się o mnie. Co to może znaczyć?
Stróż mówił dalej:
— A! zapomniałem... Przyniesiono wezwanie wniesienia podatku. Pana nie było, więc go uiściłem.
— Dobrze... Podaj mi rachunek.
— Niema nic pilnego, proszę pana.
— Laurent pozostawił ci klucze moje?
— Tak jest, proszę pana... Były mi koniecznie potrzebne dla pokazywania lokatorom, poszukującym mieszkania.
— Daj mi je... Potrzebne mi na parę godzin.
— Służę panu...
Młody człowiek przeszedł podwórze, schował do szafki w murze walizkę swoją i dla większego bezpieczeństwa zasunął jakimś meblem, zamknął mieszkanie, wsiadł z powrotem do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Taitbout № 9.
Jak wiemy mieszkał tam René Jancelyn przed wyjazdem Fabrycjusza.
Tego samego dnia o tej prawie godzinie, kiedy Leclére dojeżdżał do stacji, Grzegorz Vernier opuszczał Auteuil, ażeby się udać do Paryża i zrobić wszystko, co tylko będzie możebne, dla zobaczenia René Jancelyn.
Panna Matylda Jancelyn, powierzona jego staraniom, dostarczała mu doskonałego pretekstu dla zaznajomienia się z bratem. Paweł de Langenois wskazał mu ulicę, ale nie wiedział numeru. Chodził od domu do domu, rozpytując stróży.
— Nie znamy — odpowiedziano mu wszędzie.
Pod numerem dziewiątym powtórzył pytanie, stróż mu odpowiedział, że zna Jancelyna doskonale.
— Czy zastałem go w domu?
— Nie, proszę pana, już tu nie mieszka... Są rzeczy tutaj jeszcze, ale sam pan René wyjechał...
— A kiedy ma powrócić?
— Wcale nie ma powwracać...
— Skądże to wnosisz?
— Z listu, jaki otrzymałem dzisiaj rano. Poleca mi sprzedać rzeczy, zapłacić komorne, a resztę jaka zostanie, zabrać dla siebie tytułem gratyfikacji.
— A! — odezwał się Grzegorz zawiedziony — a z jakiego kraju list jest datowany?
— Z Szwajcarji.
— Pan Jancelyn jest w Szwajcarji?
— Ładny to kraj podobno... — odrzekł stróż. — Ja, jak się pan domyśla, nie widziałem go nigdy w życiu, bo nie mam czasu na podróże...
— Od jak dawna pan Jancelyn u was mieszkał?
— Od trzech lat blisko.
— Dobrym był lokatorem?
— Śmietanka, panie!... Prawdziwa śmietanka... Komorne płacił regularnie, a porządny jak panienka. Wracał wprawdzie czasami trochę późno, to jest bardzo rano, ale przecież młodość musi szumieć!...
— A co robił pan Jancelyn?
— Jakto, co robił?
— Tak, jakie było jego zajęcie, fach?
— Bawił się tylko i używał przyjemności. Przypuszczam, że musiał pobierać rentę...
Młody doktor zrozumiał, że się niczego nie dowie, bo stróż sam nic nie wiedział.
— Dziękuję... — rzekł.
Grzegorz, wychodząc ze stancyjki stróża, spotkał się z jakimś młodym człowiekiem w grubej żałobie, wchodzącym w bramę. Usunął się, żeby go przepuścić, spojrzał nań i zdawało mu się, że go zna, że go gdzieś widział.
Nowo przybyły, którym był nie kto inny, tylko Fabrycjusz, zapytał tak samo jak i Grzegorz.
— Czy pan René Jancelyn jest w domu?
Doktor zadrżał, przystanął i nadstawił uszu.
Stróż taką samą dał odpowiedź, jak poprzednio.
— Wyjechał! — wykrzyknął Fabrycjusz — wyjechał i nie ma już powrócić!.. To coś szczególnego!
A sam do siebie:
— Bał się... i uciekł... Co się stało?.. Rittner tylko będzie mnie mógł objaśnić w tym względzie, ale zanim pójdę do Rittnera, chciałbym się zobaczyć z Matyldą. Może ona będzie coś wiedzieć?
Niespokojny i zamyślony skierował się ku bramie. Grzegorz czekał nań, skłonił mu się i powiedział:
— Zapewne pan tak jak i ja zdziwiony jest nagłym odjazdem pana Jancelyn?
Bał się własnego cienia; wszystko mu się wydawało podejrzanem, a jak wiemy, takie usposobienie jego umysłu było całkiem naturalnem.
— Myli się pan — odpowiedział sucho. — Nie znam wcale pana Jancelyn.
— Zdawało mi się, że pan o niego pytał — odrzekł śmiało doktor.
— Rzeczywiście, że się pytałem... Przybywam z podróży. Przyjaciel pana Jancelyn prosił mnie, ażebym go uprzedził, iż w krótce przyjedzie.
Rzekłszy to, Fabrycjusz ukłonił się i skoczył do czekającego powozu.
— Bulwar włoski — zawołał na stangreta — narożnik Chaussée d’Antin.
Powóz odjechał. Grzegorz pozostał na trotuarze.
Krótka odpowiedź, jaką zbył go nieznajomy, zaintrygowała go trochę.
— No — powiedział sobie po chwili — coś bardzo jest jakieś tajemnicze życie tego pana Renégo Jancelyn. Nic na teraz się nie dowiem, ale bardzo się obawiam, czy ta tajemnica nie ukrywa jakich rzeczy ohydnych a może nawet kryminalnych... Przyjdzie czas, że się wszystko wyjaśni.
I doktor, którego nic już w mieście nie zatrzymywało, powrócił do Auteuil, gdzie oczekiwały nań Edma i Paula.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.