Na Falach Życia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na Falach Życia czyli Moc Zmartwychwstania
Podtytuł Obrazek Polsko-Amerykański
Wydawca W. Dyniewicz
Data wyd. 1907
Druk W. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Na Falach Życia
CZYLI
MOC ZMARTWYCHWSTANIA.
(OBRAZEK POLSKO-AMERYKAŃSKI)
Napisała HELENA STAŚ.
CHICAGO, ILLINOIS.
Drukiem i nakładem W. Dyniewicza.
1907.


Z schlubnej kamieniczki przy ulicy Długiej w Warszawie wyszła młoda kobieta, tuląc do siebie maleńkie dziecię. Pełna miłości i szczęścia spojrzenie rzuca wokoło siebie — rozkosz przenika jej całą istotę.
Jakże innym dzisiaj wydaje się cały świat Boży, — słońce, kwiaty, ludzie, cała przyroda wydaje jej się piękniejszą, wspanialszą! W całej naturze widzi postać miłości, a ona nie spuszcza ócz jak ongi, drżąca i niepewna, lecz z odbiciem tejże w całej swej postaci, kroczy śmiało z dumą i pewnością siebie.
Czegóż się lękać? Czegóż spuszczać oczy? Posiadła tajemnice życia i jest równą innym. Przestąpiła próg świątyni miłości i poznała jej sekret: Świadectwo tego trzymała w swoich ramionach. Jakże dumną była z niego! Dziś po raz pierwszy ukazuje je światu, uczucie, jakiego przy tem doznaje, jest tak wielkiem, tak świętem, że tylko aniołowie w niebie mogą je określić.
Jest matką! — O, wspaniałe, urocze imię, czyż jest piękniejsze i szczytniejsze po nad ciebie na ziemi?
Jak bardzo ukochanem, jak bardzo drogiem wydało jej się to dziecię! Nie, to nie dziecię, lecz świat cały trzymała w swoich objęciach. Świat cały przez to dziecię mówił do niej, a mówił językiem tak pełnym miłości. Rozumiała ona dziś ten język i odpowiadała nań uśmiechem rozkoszy i szczęścia.
Natchniona nowym duchem, opromieniona aureolą macierzyństwa, przebiegała ulice zatrzymując się jedynie gdy spotkała znajomych; wówczas pełna zachwytu, pokazywała im owoc swej miłości. Jedno ją tylko bolało, jednego tylko pragnęła: “Ach! gdyby Jasiu mógł widzieć Janinkę i słyszeć, jaki podziw wzbudza ona wśród znajomych.”
Z takiemi myślami i uczuciem przeszła kilka ulic, gdy wzrok jej zatrzymał się na uchylonych drzwiach jednego z kościołów. Weszła, a padłszy na kolana pogrążyła się w głębokiej modlitwie.
Ciężko było tej młodej matce, gdyż ten, który miał równe prawo do Janinki był w tej ważnej epoce ich życia tak pożądanem, znajdował się o tysiące mil, oddzielony morzem, pracując prawdopodobnie ciężko na utrzymanie tych drogich dwóch istot.
Przed rokiem zaledwie połączyli się węzłem małżeńskim pełni nadziei i złotych marzeń na przyszłość. Ona pracowała jako panna sklepowa, on był mechanikiem. Przez trzy miesiące po ślubie zajmowali swoje dawniejsze stanowiska i przyszłość istotnie zapowiadała się nie źle.
Pewnego dnia, gdy Anna (gdyż takie imię nosiła młoda kobieta) wróciła wieczorem od pracy do domu, zastała męża w łóżku. Czuł się coś nie dobrze i przyszedł spocząć. Zatrwożona sprowadziła lekarza, a ten skonstantował tyfus. Anna musiała przestać pracować, by pielęgnować męża, dochodu więc nie było żadnego. Gdy po ośmio-tygodniowej chorobie wstał Jan Lorański, oszczędności, które przedtem zrobili były wyczerpane zupełnie, podtrzymywali ich jedynie starzy rodzice Anny.
Ojciec Anny był kapelusznikiem. Kiedyś miał swój sklep i niezgorzej mu się wiodło; stracił jednakże wszystko, poręczając za kimś swoim majątkiem i teraz na stare lata był zmuszony u drugich pracować. Zarabiał nie wiele, gdyż przez cierpienie ócz nie mógł się pracy należycie oddawać.
Po wyczerpaniu się funduszu, Lorańskich jednem źródłem dochodu byli rodzice Anny. Przykro było Janowi patrzeć na zachwiane nadzieje, a przekonanie, że jest ciężarem starym rodzicom żony, których raczej podporą on być powinien, nie dało mu chwili spokoju.
Wśród takich rozmyślań, opanowała go myśl, czyby nie spróbować szczęścia za morzem. Tylu jedzie i w krótkim czasie tak się dorabają, czemuż by i on nie mógł zrobić to samo. Z jego fachem, w jakie sześć miesięcy zrobił by tyle, że odesłał by dług rodzicom żony i przesłał dla niej na drogę. Obecnie, nie będzie ona już mogła chodzić do pracy, lecz on ją sprowadzi jak najprędzej.
Zwierzył się żonie z swego projektu. Z początku słuchać nie chciała o rozłączeniu po kilku zaledwie miesiącach wspólnego pożycia, lecz wreszcie nakłoniła się do jego życzenia.
Postanowiono, że Anna tymczasem zamieszka z rodzicami. Sprzedano niektóre meble i zebrano jakąś potrzebną sumę na drogę.
Pojechał Jan. Z początku powiodło mu się dosyć dobrze, pisywał często, pieniądze przysyłał i młodzi małżonkowie coraz bliżej widzieli możność, połączenia się znowu.
W chwili gdy spotykamy Annę, nie miała ona już od dwóch miesięcy żadnej wiadomości od męża. Duszę więc jej trapi naprzemian raz uczucie rozkoszy macierzyństwa, to znów niepokoju o ukochanego małżonka.
Poprzednio układali plan, że dziecię ich ujrzy po raz pierwszy światło dzienne w Ameryce, lecz w ostatnim liście Jasiu wspominał, że w fabryce gdzie pracują spodziewają się lada chwilę wybuchu strajku i dlatego radzi kilka tygodni jeszcze odwlec z jej przyjazdem.
Dziś trzy tygodnie gdy Janinka przyszła na świat, a Jasiu nawet niewie o tem szczęściu jakie ich spotkało. Ach! żeby już pisał, ta niepewność tak ją dręczy.
Klęcząc, przed ołtarzem Serca Jezusa powierzała Anna Mu swe troski nadzieje oddając się z ufnością pod wyłączną opiekę tego, którego serce tak kochało i tak cierpiało. Pokrzepiona modlitwą opuściła kościół i zawróciła do domu.
O! radości! Zastała list od Jasia! Dotkła nim nawet rącząt Janinki, bo teraz nie należał on wyłącznie doniej, lecz i do Janinki również.
Jan pisał, że wskutek ogólnego bezrobocia w Albany, N. Y., wyjechał za pracą do Pittsburga, Pa. Nie miał jeszcze zajęcia, lecz starał się o jakąkolwiek pracę, byle tylko nie utracić odłożonych kilku dolarów i dołożyć tę trochę co jeszcze brakowało na jej podróż.
Odpisała mu natychmiast donosząc o skarbie jakim ich Pan Bóg obdarzył, a przy którym wszystkie troski zdawały się niczem.
Znów mijały dnie i tygodnie pełne tęsknoty, nadziej marzeń, bólu i rozkoszy.
Anna, miłością dziecka zwalczała tęsknotę za mężem, w modlitwie czerpała siłę, by oprzeć się przeciwnościom stojącym na drodze jej życia.
Janowi w Pittsburgu się nie wiodło. Fabryka, gdzie znalazł zatrudnienie, spaliła się do szczętu i znowu był bez zajęcia.
Anna zgnębiona pomizerniała, a chcąc przyjść w pomocą Janowi by mu nie być ciężarem, brała trochę szycia do domu. Mieszkała z rodzicami, a ci starali się znów osładzać jej troski, choć sami dręczyli się jej niepowodzeniem.
Pewnego dnia rano poszli oboje starzy do kościoła, modlić się za szczęście córki i za spokój mieszkańców Warszawy. W ostatnich czasach ruch robotniczy wywołał zamieszki. Nastąpiły starcia z wojskiem i co tydzień wieziono na cmentarz ofiary, które najniewinniej padały w walce pod razami kozackich knutów. Młodzi brali w zamieszkach tych czynny udział, już to agitując wśród tłumu, już to czynnie stając w obronie krzywdzonych. Starzy ludzie znów, modlili się, już to wzdychając za wolność Warszawy przeszłością — już to błagając o wolność w przyszłości.
Powracając z kościoła rodzice Anny znaleźli się niespodzianie na jednej z ulic, wśród tłumu, rozpędzanego nahajkami kozaków. Zanim zdołali się wycofać, byli popchnięci w wir walki.
Po rozbiegnięciu się tłumu i opuszczeniu żołdactwa, ulica przedstawiała straszny widok. Zbroczone krwią ciała leżały na bruku, niektóre drgały w śmiertelnej walce, niektóre zastygały już na wieki, inne jęcząc usiłowały podnieść się. Do liczby zabitych należeli rodzice Anny. Ktoś ze znajomych poznał ich i odniesiono ich, do domu.
Cierpiała łagodna dusza Anny i ugięła się pod tą boleścią. Jeźli nie oddała się rozpaczy, to tylko przez wzgląd na dziecko. Po pogrzebie wróciła do zwykłych codziennych swych zajęć. Smutek chowała na dnie duszy i na pozór ze spokojną twarzą pochylała się nad Janinką, kołysząc i nucąc jej do snu. Nie chciała dziecku otwierać świat łzami i jękiem. Zbolała starała się uśmiechać.
Jan, uwiadomiony o upadku, radził żonie sprzedać wszystko co pozostało po rodzicach i przyjechać do Ameryki. Poszła Anna za tą radą i porozumieli się, że Jan przyjedzie spotkać ją w New Yorku.

II.

Na falach Atlantyku w bladej jutrzence w dniu Zmartwychwstania Pańskiego, kołysze się wspaniały okręt. Dziwne jakieś głosy, słyszeć się dają z pokładu, głosy śmiechu i trwogi, bólu i radości, mówią, że dzieje się tam coś niezwykłego.
Ludzie ogarnięci jakby szałem nawołują się, ściskają, całują, płaczą. Ktokolwiek był bliskim śmierci na falach wody, ten zrozumiał uczucie i położenie ludzi tych, dziwnie się zachowujących. Wyjechali oni z Bremen z jak najlepszą otuchą i nadzieją, że święta Wielkanocne będą mogli spędzić wśród krewnych i znajomych już na ziemi amerykańskiej. Tymczasem, mgła i niebywały o tej porze wicher utrudniał podróż. Z trudnością wstrzymywał okręt niebezpieczeństwa, aż wreszcie poddał się rozszalałym żywiołom i nie można się było już dłużej łudzić nadzieją ocalenia. Spuszczano łodzie ratunkowe i załoga okrętowa starała się umieszczać pasażerów gdzie się dało, gdy naraz dał się słyszeć sygnał i nadciągnął wspaniały okręt, zabierając wszystkich do siebie.
Wszystkich? któż może być pewnym, czy wszystkich?
Wśród ciemności nocy i ogólnego popłochu pogubili rodzice dzieci, mężowie żony, żony mężów, znajomych i w chwili, gdy blada jutrzenka rozprasza ciemności nocy, nawołują się nawzajem, a odnalazłszy, ściskają się i płaczą z radości i szczęścia. Wielu jeszcze nie może znaleźć zginionych i lamentują nad ich stratą.
Rozwidniało na dobre. Wszyscy znaleźli już swe zguby, oprócz znajomej nam Anny, której w ciemności wydarł ktoś dziecię i napróżno go dotąd szuka. Więc ona tylko jedna musiała opłacić swą stratą, tę straszną noc. Z bólu serdecznego nie mogła się już dłużej na nogach utrzymać, padła na kolana, a zwróciwszy twarz, jakby skamieniałą, w stronę wschodu słońca, posłała całą swą duszę do grobu Zbawiciela. Z hasłem Jego Zmartwychwstania mówiła do siebie: “może do mej duszy wpadnie jaki promień nadziei.” Pogrążona w modlitwie nie słyszała jak kapitan sprawdzał, czy wszyscy są ocaleni, a dowiedziawszy się, że klęczącej kobiecie zginęło dziecko, robił natychmiast poszukiwania, wypytując pomiędzy pasażerami i majtkami. Na to jeden stary majtek zbiegł na dół do kajuty, po chwili wyniósł owinięte w kołdrze śpiące dziecię.
Była to ostania znaleziona zguba i radość wszystkich nie miała granic. Jakby dla dopełnienia tej wzruszającej sceny, słońce przysłało swe pierwsze promienie, a gdy majtek składał dziecię na ręce zdumionej i uszczęśliwionej matki, ukazało się samo, by podnieść jeszcze więcej ogólną radość. Salwy strzałów na okręcie zagrzmiały, witając słońce w dzień Zmartwychwstania, a z piersi ludu podzielonego na różne wyznania i języki zabrzmiał jeden okrzyk — Alleluja!
Pewno jeszcze żadne Alleluja nie było wykrzyknięte tak radośnie, jak to na falach morza, przez ten ocalony tłum. Bo też pewno ich dusze nigdy nie łączyły się, tak szczerze z Zmartwychwstałym Chrystusem jak, w chwili własnego przejścia od śmierci do życia. Ileż myśli uniosło się ku niebu, przyrzekając na pamięć tej strasznej nocy wierność Bogu.
Czy dotrzymają przyrzeczenia? Nowe prądy i fale ich porwą, a wyczerpani walką, rozbitki życia, ujrzą otchłań grobową przed sobą.
Czy ich otchłań pochłonie? O! nie! Ten kogo raz dotknął promień Zmartwychwstania Pańskiego, ten ma światło przed sobą, — które w najkrytyczniejszej chwili życia, okaże ratunek.
Płynął okręt przez dwa następne dni bez żadnej przygody, a trzeciego zawinął do New Yorskiego portu.
Napróżno oglądała się Anna za Janem. Nie mając pieniędzy na dalszą drogę, zatrzymała się w domu emigracyjnem, łudząc się nadzieją, że pewno spóźnił się na pociąg i przyjedzie później.
Dzień jeden i drugi przeminął, a Jasia widać nie było. Wysłano telegram, na to nadeszła odpowiedź, że o nim nie wiedzą. Napisano list do domu, gdzie Jan był na stancyi, a z odpowiedzi dowiedziała się Anna, że kompania u której Jan pracował wybudowała drugą fabrykę, gdzieś w pobliżu Pittsburga i tam przed dwoma tygodniami z innymi rzemieślnikami go posłano. Gdzie miejscowość ta była, nie można się było na razie dowiedzieć. Trzeba znowu było pisać po potrzebne szczegóły i znowu czekać.
Annie doradzano, aby tymczasem zanim się dowie o mężu, przyjęła gdzie domową robotę. Czuła ona, że dłużej na łasce być nie może i trzeba jej będzie szukać za pracą. Gdy więc pewnego dnia zgłosiła się do domu emigracyjnego jakaś otyła jejmość, niby polka, potrzebująca służącej, Anna, po krótkiem porozumieniu się z nią, przyjęła ten obowiązek.
Przez drogę, otyła jejmość, która chciała uchodzić za Polkę tłumaczyła się, że już po polsku nie mówi, gdyż będąc kilkanaście lat w Ameryce, zapomniała trochę rodowitego języka. Po przybyciu jednakże na miejsce Anna od razu poznała, że znajduje się w domu żydowskim.
Przez dwa dni miała Janinkę przy sobie, trzeciego powiedziano jej, aby umieściła dziecko na dzień w przytułku dla dzieci, za 5c. dziennie, tłómacząc, że tak wszystkie pracujące matki w New Yorku robią. Będąc bez pieniędzy nie miała Anna innego wyjścia jak tylko wypełnić tę okrutną radę.
Ile nad tem cierpiała, matka tylko zrozumieć może. Biedna Anna, na obcej ziemi, wśród innowierców rozłączona z dzieckiem bez wieści o mężu, bez centa, czuła się jakby zgubioną. Obciążona pracą, myśli nawet zebrać nie mogła, by zoryentować się w obecnem położeniu.
Po tygodniu znów udała się do domu emigracyjnego, by zasięgnąć wieści o Janie, lecz nie było jeszcze odpowiedzi.
W domu, gdzie Anna pełniła obowiązki służącej, był na stancyi nie młody już człowiek, także żyd, zajmujący stanowisko “foremana”, w magazynie dziecięcych sukienek. Gdy Anna się o tem dowiedziała, prosiła go, czyby nie mógł jej zatrudnić przy szyciu sukienek. Po zapewnieniu, że może dobrze szyć i że wdzięczna mu będzie, zdecydował się wreszcie wziąć ją pod swoją protekcyę.
Anna wynajęła mały pokoik, na dzień zostawiała dziecko w domu przytułku jak poprzednio, a wieczory mogła już swobodnie z Janinką spędzać. Nie zarabiała wiele, ale zawsze więcej niż na służbie i prędzej mogła odłożyć potrzebną sumę na podróż do Pittsburga.
W niedzielę znów pojechała do domu emigracyjnego i o nieba! Czyż podobno? Jan nie żył!
List, który nadszedł donosił, że w fabryce, gdzie Jan pracował, za pierwszem puszczeniem tejże w ruch w maszyneryi coś się zepsuło, a gdy Jan, który był w pobliżu widząc niedokładność chciał ją naprawić, został wciągnięty przez koło i na miejscu zabity.
Anna nie chciała, nie mogła temu uwierzyć, to musi być omyłka! To ktoś inny zabity nie jej Jasiu. Listownie trudno się dowiedzieć, pojedzie jak najprędzej sama sprawdzić.
Dwa tygodnie jeszcze pracowała dokładając potrzebnej sumy na podróż, łudząc się, kilkanaście dni słabą nadzieją.
Znękana i zapracowana nie mogła sobie zdać sprawy z ostatnich wypadków, dopiero siedząc w wagonie wiozącym ją do Pittsburga, cała rzeczywistość stanęła jej jasno przed oczyma. Patrząc na Janinkę uśmiechniętą, a tak piękną, ból niewymowny ścisnął jej serce, łzy jej oczy zalewały. Więc Janinka nigdy ojca widzieć nie będzie?
Więc na to ona sama zostawiła kraj ukochany, drogą Warszawę, groby dziadów i rodziców, by w obcej ziemi jęczeć na świeżej mogile? Nie, to niepodobna, aby Bóg ją tak karał, bo i za cóż? Rodzice byli tak uczciwi, że za ich winy chyba cierpieć nie potrzebowała, sama zaś tak mało żądała. Jasiu, Janinka, dwa pokoiki, trochę pracy to wszystko, czego na tem świecie pragnęła. Bóg łaskaw, jeszcze odnajdzie Jasia i będzie szczęśliwą.
Niestety wszystkie nadzieje młodej kobiety zginęły, gdy stanęła przy grobie męża.
Okropna prawda szarpała jej wnętrzności, a skarga bolesna płynęła do nieba. Buntowała jej się dusza i wyrzucała Anna Bogu, jak mógł ją sierotę, tak straszliwie krzywdzić, zachwiała się jej ufność w niebo — lecz jeśli nie tam, dokąd zwróci swą duszę? Świat wydał jej się teraz strasznym krwawym jak morderca czyhający na nowe ofiary.
W kraju rodzinnym, wróg zamordował niewinnych jej rodziców, — ciała ich zbryzgane krwią, miała ciągle przed oczyma, tu żądza pieniędzy zabrała jej męża, nawet zwłok jego już ujrzeć nie mogła: tam żegnała groby, tu wita to samo. Na samym wstępie na drodze swego życia stąpa po mogiłach. Zaledwie przestąpiła próg świątyni miłości, a z rozmarzonej jej duszy spadła zasłona i teraz naga, zbolała musi okrutnej prawdzie patrzeć w oczy i wytrzymać wszelkie pociski.
Musi okrutnej prawdzie przez miłość dla dziecka. Kto wie co i Janinkę czeka w przyszłości, a więc póki z matką jest razem, póty będzie osłonięta puklerzem jej miłości i strzeżona od trucizny cierpień tego świata.
Uchwyciła się Anna tej myśli jak rozbitek ostatniej deski ratunku i to ją uratowało od rozpaczy.
W Braddok Pa., to jest tam, gdzie ostatni był pobyt Jana, znalazła się Anna wśród Polaków, pomogli jej trochę i poradzili, aby prowadziła krawiecczyznę w domu. Poszła za tą radą i nie zgorzej jej się wiodło. Janinkę teraz miała ciągle przy sobie, a szczebiot jej był dla niej całym światem. Wsłuchiwała się w niego, jak w muzykę i w dźwiękach jego poznała to wspomnienie przeszłości, to ból swój własny serdeczny, to nadzieję i jakąś lepszą przyszłość. Janinka rozwijała się nadzwyczajnie szybko, była bardzo piękna, a taka rozkoszna! — Stanowiła ona, słońce na ciemnym tle życia Anny. Była w trzecim roku, gdy dyfterya nawiedziła Braddock, zabierając rozkosze i pociechy matek i ojców.
Uległa epidemii Janinka w samą środę przed Wielkanocą, zagasło słońce Anny na zawsze. W Wielką sobotę spuszczono trumienkę Janinki do grobu ojca.
Patrząc na Annę, trudno się było domyślić jej czucia, była jakby posągiem wykutym z kamienia. Ani jedna łza nie stoczyła się po jej licach, ani jedno słowo skargi nie wyszło z jej ust. Z suchem okiem, bez protestu patrzała na ziemię zakopującą jej skarb.
Gdy usypano mogiłę drobny deszczyk zaczął padać, jakby zastępując łzy matki.
Wolnym krokiem oddalała się Anna, od mogiły. W bramie cmentarnej raz jeszcze zwróciła zgasły wzrok w stronę, gdzie spoczywało jej dziecię. Nie! to nie dziecię, lecz świat cały wstąpił do grobu. Nie było już dla niej nic oprócz ciemności i pustki. Nie mogła się też modlić, nie mogła kochać i chwalić tak okrutnego Boga, który jej wszystko zabrał. Wzięła rozbrat z niebem. Nie chcąc myśleć o niebie, spuściła wzrok ku ziemi. Oh! ta ziemia! Pochłonęła jej ukochanie, jakże ona ją znienawidziła! Nie było przedmiotu, na którym by dusza Anny spocząć mogła, wszędzie napotykała wspomnienia, które ją raniły. Wiara, która aż dotąd Annie towarzyszyła, złamała się w jej duszy. Anna czuła, że jest rozbitkiem na falach życia lecącym na dno przepaści.
Noc całą spędziła bezsennie siedząc w oknie z utkwionym wzrokiem w daleką przestrzeń. Ciemna była ta noc podobna, jak jej życie, jednak gdzieniegdzie błyszczała gwiazdeczka. Jedynie horyzont jej życia był pozbawiony wszelkiego światła. Wzdrygała się na tę myśl, bo bez światła nie widziała drogi, nie widziała wyjścia, lecz nie dbała już o nic, niech się dzieje co chce.
Jutrzenka się zaróżowiła na niebie, a Anna wciąż patrzała w dal osłupiałym wzrokiem. Przypomniało jej się jak dwa lata w tę, samą noc na falach morza rozdzielono ją z dzieckiem, jak w tej samej godzinie klęcząc pomiędzy wodą a niebem, czekała wschodu słońca, a z nim jakiejś nadziei. I istotnie ze wschodem słońca odzyskała swe dziecię. Ach! jakież radosne było Alleluja! Lecz dziś? Dziś słońce nic nie przyniesie, wolałaby go nie ujrzeć.
“Dziecię? Gdzie jest moje dziecię, szeptała.” Głos jakiś z dna duszy odezwał się: w niebie. Lecz Anna nie chciała go słyszeć. Ona chciała mieć dziecię przy sobie. Słońce zaczęło się wychylać. Anna powstała, by go nie widzieć. Dzwony zabrzmiały zwiastując Zmartwychpowstanie, lecz dla Anny brzmiały one pogrzebowo. Dla niej nie było Zmartwychpowstania. Złożyła swoje marzenia i nadzieje do grobu, by nigdy nie powstawały.
Cały dzień pozostała w domu, nie zbliżając się nawet do okna, by nie widzieć wesołych twarzy.
Po świętach wzięła się Anna znów do pracy, obracając się między ludźmi, jakby dopiero wśród nich stanęła. Wszystko wydawało się jej takie obce, zimne nieczułe. Nowe też myśli opanowały jej umysł. Aż dotąd żyła jedynie zajęta sobą i tymi, których kochała. Teraz zaczęła patrzeć w życie innych i robić porównania jak też inni w podobnych jej warunkach żyją. Odkrycia czasami napełniały ją wstrętem, czasami czerpała w nich odwagę.
Anna z rozmarzonego dziewczęcia przedwczesnem cierpieniem zamieniła się w dojrzałą kobietę. Z głębokich jednak swoich zapatrywań, nie odniosła wielkich korzyści, a błąkała się wśród nich jak w ciemnym labiryncie.
Nieposiadała ona wiele szkolnego wykształcenia, religię odtrąciła, była więc jako okręt bez steru. Tak przeszło dwa lata, smutno, szaro, bezradnie.
Anna miała 26 lat. Ludzie mówili, że życie dopiero się do niej uśmiecha, a ona wiedziała, że takiem, jakiem ona chciała mieć, pożegnała je już na zawsze.
W trzecim domu od niej, mieszkał na stancyi człowiek mogący liczyć jakie czterdzieści lat, nie przystojny, lecz z dość dobrem ułożeniem, a nawet pewnem wykształceniem. Pracował on, jako agent, u kompanii ubezpieczającej na życie. Do Braddock przyjechał z Milwaukee w tym samem czasie co Anna. Uchodził za starego kawalera, prowadził się porządnie i miał dobrą reputacyę.
Odkąd poznał Annę, a było to jeszcze przed śmiercią Janinki, starał się wszelkimi, sposobami zbliżyć do niej i zjednać jej względy.
Z początku Anna nie zwracała na to uwagi. Potem, każdą myśl powtórnego małżeństwa z wstrętem odrzucała. A gdy Maliński formalnie oświadczył się o nią, powiedziała mu, że zbolała, znękana nie wniosłaby szczęścia mężowi w dom, ani też sama uczułaby się szczęśliwą, lepiej więc, gdy zostanie samotną. Nie zraził się jednak Maliński, lecz ciągle czekał, dając wdowie do zrozumienia, że każdej chwili gotów się z nią połączyć. Anna widząc to zaczęła go lepiej cenić, namawiana przez drugich ostatecznie postanowiła wyjść za niego.
Ślub brali w kościele polsko-katolickim, bo choć Anna nie dbała już wiele o religię, ale dla samych ludzi tak trzeba było.
Po trzechmiesięcznem pożyciu pewnego dnia przyszła do Anny jakaś kobieta, przedstawiając się jako prawa żona Malińskiego z Milwaukee. Więc nie dość cierpiała biedna Anna, jeszcze i ta hańba musiała ją spotkać.
Po sprawdzeniu tej ohydnej rzeczywistości, odstąpiła Anna swoje prawo do Malińskiego jego pierwszej żonie, a sama upokorzona, i shańbiona wyjechała z Braddock do Chicago, gdzie miała znajomych z Warszawy, a o których dopiero się dowiedziała po skandalu, jaki ją spotkał i uważała za najstosowniejsze opuścić to miasto, choćby na niejakiś czas.

III.

Pani Zofia Piotrowicz przyjaciółka Anny w Chicago, była w tym samym wieku co Anna. Były one szkolne koleżanki. Zofia w szesnastym roku wyszła zamąż i w krótce potem wyjechała z mężem do Ameryki. Anna o niej nic nie wiedziała, aż dopiero teraz, ktoś ze znajomych z Warszawy przysłał jej adres Piotrowiczów.
Zofia żyła w odmiennych warunkach od Anny i zapatrywała się na życie zupełnie inaczej. Mąż jej, socyalista, aż do szpiku kości, wyrobił zupełnie inaczej z młodziutkiego dziewczątka echo swoich myśli i słów. Anna jadąc do nich, spodziewała się współczucia i jakiej serdecznej ulgi w ramionach dawnej przyjaciółki. Tymczasem Piotrowicze po swojemu żałowali Anny i po swojemu sądzili, że w krótkim czasie wyswatają ją, a tym sposobem ulżą jej boleści. W tym celu brali ją z sobą na rozmaite socyalistyczne zgromadzenia i zabawy. Dla Anny był to objaw nowego ducha i więcej dla ciekawości i studyów chodziła z nimi, aniżeli dla rozrywki. Spotykała tam ludzi różnych klas i różnych przekonań. Byli tacy, którzy po nad siłę fizyczną robotnika, nie rozumieli nic więcej. Byli tacy, którzy szafowali obficie słowem “Ojczyzna”, lecz Anna jeźli nie bystrością umysłu, to wyidealizowanym swym duchem odczuwała, że tych słów “Ojczyzna” było potrzeba, albo do biznesu, albo jako forma mowy. Inni śpiewali hymny braterskiej miłości, a do nieporozumień byli zawsze najpierwsi. Byli tacy, którzy urągali religii. Anna, jakkolwiek pogrzebała się na dnie duszy, nie wyzbywała się jednak zupełnie, nie odważyła się jej urągać i słysząc teraz często sarkazm wymierzony przeciw religii, gotowa była stanąć w jej obronie.
Zgromadzenia te, działały o tyle dobrze na Annę, że poznała lepiej ludzi i samą siebie. Zaczęła pojmować społeczeństwo i zdawać sobie sprawę, czem jednostka w niem być powinna. Pojmowała, że oprócz pragnień i potrzeb osobistych są ogólne. Zastanowiła się nad różnicami religii i sprzecznością przekonań społecznych. Nowy świat myśli otworzył się przed nią i Anna powoli torowała sobie drogę do celu, gdzie dusza jej tęskniła, a w burzy tego świata znaleźć go nie mogła. Coraz szerszy widnokrąg myśli otwierał się przed nią, coraz lepiej się zapatrywała na pojedyncze i ogólne rzeczy i coraz lepsze odnosiła z swych wniosków korzyści. Jasno już teraz widziała, dokąd dąży ta masa ludu, która urąga kościołowi i Bogu. Nie starali się oni o uszlachetnienie i wyidealizowanie ducha, lecz przeciwnie o zmateryalizowanie go. Całą siłę ducha skupiali w materyaliźmie.
Nie taką ludzkość Anna chciała widzieć. Ludzkość, prowadzona ideą materyalizmu w pojęciu jej, obniżała moralną wartość człowieka, dążyła do wyniszczenia piękna.
Dusza Anny bezwiednie unosiła się po nad zwykły poziom, gotując skrzydła do wyższego wzlotu. Nie mogła więc harmonizować z ludźmi, których umysł nie mógł się oderwać od ziemi. W wielu razach Anna oddawała i sprawiedliwość, gdy tylko widziała w nich trochę więcej ducha, a mniej materyi, z pewnością poszanowałaby ich.
Codzień teraz Anna rozumiała swoje położenie, codzień większy spokój wstępował w jej duszę. Odzywało się też czasami pragnienie wzięcia udziału w życiu społecznem, być jego użytecznem człowiekiem; lecz jaką drogę obrać, nie mogła się jeszcze zdecydować. Rozumiała jasno, że w duszy jej wykrystalizowanej cierpieniem widzi odbicie całej ludzkości z błędami tejże i bólem. Zdawało jej się, że wiedziałaby, gdzie złe naprawić i jak bóle goić.
Nie szemrała też już więcej przeciw Bogu, że zabrał jej własność, bo jeźli zabierał to na to, aby usunąć zapory pomiędzy Nim, a nią i aby wieźć ją do światła prawdy.
Codzień Anna zbliżała się więcej do nieba, już nie formą, ale całą duszą. Na tem przełomie duchowem upłynął blisko rok.
Nadeszła znowu Wielkanoc. Anna od czasu śmierci Janinki nigdy w noc Wielkanocną nie kładła się do łóżka. I tego roku dawnym obyczajem siedziała w oknie, patrząc smutno w daleką przestrzeń. Nie buntowała się już jednak tą razą jej dusza, ale raczej w jakiemś rozrzewnieniu i błogości tonęła.
Ach! czemuż tak długo błądziła w ciemności, gdy tyle gwiazdek błyszczy dokoła? Któraż z tych oświeci drogę jej życia? Którą z nich wybierze? Namyśliła się chwilę.
Gwiazdeczki bladły jedna po drugiej, jutrzenka różowa ukazała się na niebie, gdy Anna padłszy na kolana posłała swą duszę jak ongi do grobu Zbawiciela wołając: “O! Chryste! Chryste! pomóż mi! Niech Twoje światło będzie mojem światłem, niech hasło Twego Zmartwychpowstania obudzi mą duszę do czynu.”
Słońce się ukazało, opromieniając jej twarz zalaną łzami pokuty. Powstała Anna, spiesząc do kościoła, by publicznie oddać Jezusowi hołd, który czuła w duszy.
Gdy wchodziła do kościoła, śpiewano pierwsze Alleluja, a jej się zdawało, że nie tylko Jezusowi, ale i jej zmartwychwstałej duszy śpiewają. Kościół, niebo, dusza jej, zlało się w jedno brzmienie Alleluja!
W kilka dni potem, widzieliśmy ją pukającą do drzwi jednego z klasztorów. Drzwi się otwarły i zamkły za nią i odtąd nie słyszeliśmy o niej przez kilka lat. Dopiero znowu przed paru miesiącami widzieliśmy ją w szkole parafialnej w welonie zakonnym pod imieniem siostry Gabryeli, wszczepiającą w młode polskie pokolenia na obcej ziemi miłość Boga Ojczyzny. Spokój i zadowolenie malowało się w jej twarzy.
“Łódź Wiary” na falach życia pomimo wichrów i burz przyprowadziła ją mocą Zmartwychwstania do spokojnego portu.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.