Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Restytucja
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Restytucja.

Komnaty Dolinieckiego zamku napełniały się zmrokiem; po jednej z nich, położonej na górnem piętrze baszty, krokiem powolnym i mierzonym przechadzał się Dembieliński. Krok jego powolny był, równy i pewny; ale chociaż zmierzch coraz gęstszy otaczał mu głowę, nie mógł przecież pokryć wielkiej bladości, powlekającej nieruchome w tej chwili, jakby skamieniałe rysy pięknego mężczyzny. Snać twarz jego długo zostająca pod władzą woli, przez nią hamowana i kierowana w swych poruszeniach, posiadła ową właściwość przyoblekania się w martwą, jakby kamienną powłokę, ile razy czuł potrzebę cofania w najdalszą głąb samego siebie, silnie wstrząsających nim wzruszeń. Niema wątpliwości, iż człowiek ten dumny i skryty radby przed sobą samym ukrył tych niepotrzebnych gości, którzy wstępując mu do piersi i głowy, mącili myśli przywykłe do układania się w porządne szeregi, nadwerężali zaufanie jego w sobie samym, tę nieograniczoną wiarę jaką pokładał w swej woli i sile. Radby on ich może nietylko ukryć przed sobą, ale całkiem wyrzucić z siebie; a ponieważ tego żądał, musiał też dokonywać wysileń, aby zadośćuczynić swemu żądaniu. Teto zapewne wysilenia oblekły twarz jego wielką bladością, sztywność kamienną wlewały w linje rysów, w źrenice hardo patrzące z pod brwi ściągniętych rzucały ostre i gorące połyski, podobne do błyskawic wydzierających się na zewnątrz z łona wewnętrznej burzy.
Przed godziną doszła do zamku wieść o uwięzieniu dwóch Suszyców, ojca i syna, przyniesiona tam przez Sylwestra, który nawpół z ciężkiem zmartwieniem, nawpół z radością, opowiadał ją całemu domowemu towarzystwu w Dolinach, zgromadzonemu, jak zwykle bywało w poobiednich godzinach, w pracowni hrabiego.
Sylwester podzielał boleść żony, ale zarazem wspomnienie przyjaciela młodości odezwało się w nim z całą siłą dawnego, a niezachwianego przywiązania; wyrzucając to sobie niejako, czuł przecież radość na myśl, iż go odzyska, przywróconego do czci i spokoju. Opowiadanie jego, rozmaite wrażenia zdawało się sprawiać na zgromadzone osoby. Hrabia cieszył się jak zwykle trjumfem sprawiedliwości, z radością mówił o blizkiem wyzwoleniu Kazimierza i nieszczęśliwego towarzysza jego niedoli; zarazem bolał nad występkiem winowajców i cierpieniami jakie ponosić będą musieli w następstwie swych błędów. Ewa, która od kilku dni chociaż znacznie spokojniejsza niż dawniej, zdawała się przecież codzień, co godzina prawie słabszą i widocznie zwiędłą, wykrzykiwała lekko, gdy wymawiano wyraz fałszerze; podnosiła do ust flakonik z orzeźwiającym płynem i szeptała co chwilę: „c’est horrible!“ Krystyna słuchała wieści milcząca i spokojna; chwilami tylko źrenice jej wpatrzone w przestrzeń, mgliły się wzruszeniem, lub napełniały wyrazem oburzenia. Jednego tylko z pośród słuchaczy usta i oczy nie mówiły nic. Dembieliński przy pierwszych zaraz słowach Sylwestra stanął oparty ramieniem o gzems komina, z twarzą podniesioną nieco i niedbale opartą na dłoni, i tak już pozostał, ani jednego słowa niedorzucając do ogólnej rozmowy. Postać jego nieruchomą była tak jak i rysy; oczy tylko z dziwnym uporem tkwiły w twarzy Krystyny. Raz tylko milczące i w dumny zarys zagięte usta jego wymówiły słów parę; byłoto w chwili, w której piękna dziewczyna nie mogąc dłużej pohamować swych uczuć, splotła ręce i zwracając się do hrabiego, który wymówił kilka nieśmiałych słów litości nad winowajcami, z ogniem w oku zawołała:
— Mój ojcze! ludzie ci cierpieć powinni, wymaga tego sprawiedliwość! Niesążto bowiem mordercy, którzy przez tyle lat spokojnie patrzyli na udręczenia ludzkie, których sami byli sprawcami!
Powiedziała to z żalem i zarazem oburzeniem, lekki rumieniec zapału przesunął się po jej czole, ciemne oczy zapłonęły żywo. Wtedy mężczyzna oparty o gzems komina nie zmieniając postawy i żadnego nie czyniąc poruszenia, wymówił:
— Okrutną jesteś droga Krystyno.
Głos jego był zimny, jednostajny, i zgadzał się dobrze z kamienną powłoką pokrywającą rysy.
Krystyna podniosła oczy na narzeczonego, i spotkała się z jego spojrzeniem. Spojrzenie to nie zgadzało się ani z chłodem głosu, ani z zimną nieruchomością twarzy. Czarne źrenice Anatola tonęły w pięknym licu narzeczonej uparcie, przenikliwie; przelatywały po nich ogniste błyski, podobne do iskier tryskających z pożaru. Po chwili opuścił pracownię hrabiego i udał się do swej samotnej komnaty, kędy aż do zmroku przechadzał się w głębokiej pogrążony zadumie. W ciągu długiej tej przechadzki nie uczynił ani jednego gestu, nie wyszeptał ani jednego słowa, ani razu twarzy swej nie pochylił ku ziemi. Od czasu do czasu tylko powieki jego opadały w dół, jakby pod wpływem nieprzezwyciężonego ciężaru, i orzucały, twarz całą wyrazem znużenia; ale wnet potem po dumnych wargach przesuwał się uśmiech wyzywający, który niknął z kolei, pochłaniany ciężkiem westchnieniem, tłumionem snać z całej mocy, lecz do stłumienia niepodobnem. Jakie myśli napełniały głowę tego człowieka w ciągu tej długiej, jednostajnej, milczącej przechadzki, z jakiemi uczuciami borykała się wola jego — trudno było odgadnąć; bo nieruchome rysy jego przemawiały tylko bladością jaka je okrywała, a krok równy i jednostajny objawiał to wielkie panowanie, jakie on posiadał, jeżeli nie nad wewnętrzną swą istotą, to przynajmniej nad wszystkiem co zewnętrznie zdradzićby ją mogło. Wszakże była chwila, w której jakaś myśl, czy jakieś uczucie uderzyło weń z taką siłą, że zachwiał się niby pod uderzającym ciosem, podniósł rękę do czoła, i stanął jak wryty przed jednem z okien. Wzrok jego wyrażał w tej chwili to, czegoby nigdy spodziewać się nie można było po takich dumnych, śmiałych oczach. Wyrażał on trwogę połączoną z gryzącem szyderstwem i z okropną boleścią. Patrzył on na brzeg firmamentu, zarysowany ognistym szlakiem, topiącym się w ciemnych fjoletach wielkiej chmury wiszącej na zachodzie. Świetna łuna niebieska przypomniała mu może inne świetności, jakie widywał, bo wpatrując się w nią uparcie, zcicha wymówił: — Gdyby „oni“ wiedzieli! — Wtedyto szyderstwo zamigotało mu w źrenicach, i kąty warg zagięło w wyraz gorzki i pogardliwy. Myślał o tym błyszczącym świecie, śród którego błyszczał sam tak długo; o tych świetnych kołach, jaśniejących dumnemi czołami mężczyzn i brylantowemi oczami kobiet, które kiedyś tak uprzejmie przyjęły go pośród siebie, aby mu potem otoczyć głowę wieńcem sławy i powodzeń. Po chwili powieki jego opadły w dół, oczy przestały patrzeć na złoty pas zachodu, kryjący się coraz bardziej poza lasami, niby symbol znikającej w pomroce jaskrawej lecz nietrwałej świetności. — „Gdyby ona wiedziała!“ — szepnął ustami, które pobladły bardzo, i utraciwszy zarys szyderski, zadrżały boleścią bezgraniczną. Pod wpływem ostatnich wyrazów jakie wymówił, a raczej myśli która je podyktowała, głowa jego pochylała się coraz niżej, aż czoło opadło na obie dłonie, a z piersi podniesionej wysoko wypadł okrzyk stłumiony:
— Jeżeli człowiek ten wyda mię!... O!... jeżeli...
Tym razem w głowie jego, w pochyleniu się postaci, w drżeniu rąk ciasno obejmujących skronie, i ust otwartych pod wpływem nierównego, drżącego w piersi oddechu, — odmalowała się trwoga bezdenna, łamiąca wolę, obalająca dumę. A jednak znać było że nie poddawał się on biernie gruchoczącemu, upokarzającemu temu uczuciu. Znalazło się w nim znowu dwóch ludzi, z których jeden miotany śmiertelną grozą pochylał głowę, drżał i upadał śród wstrząsającego nim lęku; drugi wstydził się tego czego doświadczał pierwszy, i mocował się z nim z całą pozostałą mu siłą. Pierwszy zwyciężał zrazu. — „Uciekać! uciekać!“ — wymówił w nim człowiek ogarniony trwogą; ale zaledwie to wymówił, a już wyraz ten powtórzony dwa razy, stał się hasłem zwycięztwa dla drugiego, opierającego się pierwszemu człowieka. Po wyrazie tym bowiem nastąpiło uczucie niezmiernego wstydu, które podniosło i do życia pobudziło upadającą wolę. — „Uciekać!“ — raz jeszcze powtórzył Dembieliński; ale w głosie jego nie trwoga już brzmiała, lecz oburzenie. Podniósł głowę. — Nigdy!
W tem „nigdy“, wymówionem z połączeniem gniewu i bólu, brzmiał wyrok woli, dumy i śmiałości, odbierającej głos i moc trwodze, i zachowawczemu instynktowi. — Miałżebym drżeć z obawy jak ów podły złoczyńca? — nie! nigdy!
Stał przed oknem szarzejącem niepewną światłością, i myślał. Znać było po nim, że rozważał, i przed sobą samym stawiając siebie samego, zapytywał:
— Cobyś uczynił gdyby...?
Zapytywał tak długo, długo i nie znajdował odpowiedzi.
— Cobyś uczynił, gdyby świat cały...? O! mniejsza oto!... Ale gdyby ona... gdyby ona spojrzała na ciebie ze wzgardą? O...!
Ręce jego podniosły się znowu w górę, i objęły skronie, których tętna zastukały z szaloną mocą.
— Cobyś uczynił?... czy uciekłbyś z przed jej wzroku pogardliwego, aby go więcej nie widzieć? Zapewne... Ale wzrok ten poniósłbyś z sobą na zawsze... wszędzie... wszędzie... A więc, cóżbyś uczynił?...
Cała istota jego mocowała się z tem pytaniem, cała energja jego skupiła się w niem i zamknęła. On nie chciał, aby wyroki losu czy sprawiedliwości znalazły go nieprzygotowanym; on śmiałem czołem i z wiedzą tego co mu czynić wypada, spotkać musiał przeznaczenie swe, jakiemkolwiek ono było. Pogrążał się więc cały we wzburzonych nurtach swych myśli, i szukał w nich odpowiedzi. Nagle, zdało mu się że ją znalazł. Nieujęty jakiś uśmiech, w którym łączyło się mnóstwo sprzecznych uczuć, zawisł mu na ustach; oczy płonące przed chwilą, zagasły jak zdmuchnięte lampy, twarz cała okryła się znowu kamienną powłoką nieruchomości. Postąpił kilka kroków, i ruchem powolnym, jakby rozważnym, wysunął szufladę stołu umieszczonego pośrodku komnaty, zarzuconego dziennikami, mappami i rękopismami. Dłoń jego sięgnęła w głąb szuflady, i wydobyła z tamtąd przedmiot sporej objętości. Byłoto pudełko obite skórą angielską, złoconemi wyciskami na zwierzchniej stronie przyozdobione. Otworzył je i wyjął zeń inny jeszcze przedmiot, który błysnął śród zmroku połyskiem stali doskonałej, starannie czyszczonej i przechowywanej. Stal ta oprawna w rękojeść z hebanowego drzewa połączonego z kością słoniową, wydobyta z aksamitnego swego posłania, zdawała się patrzeć w głąb mrocznego pokoju czarnem okiem pistoletowej lufy. W tem oku przepaścistem zatapiały się przez chwilę oczy człowieka, trzymającego w swem ręku posępny przedmiot, w którego twardem i cichem łonie krył się nie jeden pocisk morderczy. Zdawać się mogło iż zapytywał o coś oka tego. — Co kryjesz za sobą? Czy piorunowy oddech twój niszczy zarówno pamięć o życiu jak życie samo? — czy usta swe złączywszy z tobą pocałunkiem śmiertelnym, człowiek rozłącza się na wieki ze wszystkiem co było nim, z nim i w nim? Czy pocisk twój piorunując mózg człowieka zmywa plamy jego przeszłości? Narzędzie śmierci! jestżeś zarazem narzędziem pokuty, restytucji i rehabilitacji?
Przy ostatniem pytaniu podniósł głowę, i odpowiedział samemu sobie. — Nie!
Narzędzie śmierci nie było narzędziem pokuty, restytucji i rehabilitacji; narzędziem zlewającem oczyszczenie i dokonywającem wymiaru sprawiedliwości. Można odebrać sobie życie, a pozostać brudnym. Można odbierając sobie życie, gardzić sobą.
— Gardzić sobą? Nie! Ja muszę szanować siebie... W chwili ostatniej, wielkiej, w której wszystko kończyć się będzie, ja chcę we własnych oczach wyglądać wielkim... Przez całe życie pracować na wielkość i sławę, a zstąpić do grobu małym i zhańbionym? Nie! Tak być nie może... Podnieść się nad przeszłość swą, nad siebie samego; uczynić coś, coby wielką jasnością okryło przedemną samym własne plamy moje... dokonać czegoś tak potężnego, aby zatracić pamięć słabości która sprowadziła występek... zstąpić choćby w otchłań, byleby przepadając w ciemnościach, czuć na czole swem gwiazdę nigdy już nie mogącą zagasnąć... Daszże mi to wszystko, ty oko przepaściste? Dasz mi to co drzemie i czai się w czarnej twej głębi — śmierć; przedtem wszakże będzie chwila jakaś stanowcza, wielka, zagadkami, pytaniami najeżona... a ja w chwili tej nie będę mocen powiedzieć sobie: jestem oczyszczonym! W chwili tej będę czuł tylko żal nad zmarnowanem życiem, któreby mogło być tak pięknem! — i wstyd, wielki wstyd, że nie zdołałem wynaleźć innego środka, któryby wybawił mię od mąk poniżenia w obec samego siebie, świata i jej — prócz ucieczki po za ziemię, na której przecież mógłbym był jeszcze stać się czemś, zdziałać coś... Śmierć dobrowolna jestże w istocie sposobem oczyszczenia się i podniesienia? Nie. Głupcy tylko tak myśleć mogą... Jestto po prostu ucieczka przed mękami, które napastują z całą siłą ostatnią minutę człowieka... Mogłożby to być, abym uciekł od życia przez wrota, do których klucz trzymam zawsze w swem ręku?.. Nie, nigdy...
Gdy tak rozmyślał, ręka jego trzymająca oręż opadała coraz niżej, aż złożyła go na miękkiem posłaniu. W tej samej chwili ozwało się u drzwi lekkie pukanie. Na odgłos ten Dembieliński drgnął lekko. Kto wie, czem być może to coś, co tam puka do drzwi? Wszakże wieści straszliwe oznajmują się zazwyczaj tak jak i ludzie, bo ludzkieto ręce i usta są ich roznosicielami....
Myśl ta szybka jak strzała, przemknęła tylko przez głowę stojącego w ciemnościach człowieka; parę sekund zaledwie minęło odkąd pukanie dało się słyszeć, gdy Dembieliński zasunął w szufladę przedmiot z którym rozmawiał przed chwilą, i zapaliwszy świecę stojącą na stole, wymówił głośno. — Proszę wejść!
Klamka drzwi ugięła się pod śmiałą widocznie i trochę niecierpliwą ręką; do pokoju weszła kobieta w ciemnem okryciu, z czarną na twarzy zasłoną. Postąpiła prędko kilka kroków, i zatrzymała się, jakby dla nabrania oddechu; zarazem odgarnęła zasłonę z twarzy, a Dembieliński ujrzał przed sobą ładną i hożą gosposię leśnego domku. Mniej zdziwiony niżby się można było spodziewać, postąpił ku przybywającej; ale nie powitał jej żadnym powszednim uśmiechem lub wyrazem, ani niepowszednim wykrzykiem lub zapytaniem. On wiedział, że pod postacią tej ładnej, hożej kobiety, przybywała do niego wieść jakaś; a czyż nie oczekiwał, nie spodziewał się wieści? Gosposia leśnego domku wyglądała zresztą w tej chwili ładniej jak zwykle, ale mniej hożo. Z okrągłych policzków jej znikł bez śladu rumieniec, ciemno-szare oczy z wyrazem niewymownego smutku patrzyły z pod różowej obwódki, którą łzy wylane okrążyły powiekę. Włosy jej wyglądające z pod małego czarnego kapelusza, zroszone panującą na dworze wilgocią, w nieładzie przylegały do bladego czoła; na ciemnem sukiennem okryciu połyskiwały gęste krople deszczu. Zresztą nie było w niej znać nieśmiałości; owszem, w jej ruchach malowała się pewna niecierpliwość, z jaką pragnęła może spełnić powierzone sobie zadanie. Odetchnąwszy parę razy o kilka kroków od drzwi, zbliżyła się do stołu przy którym zatrzymał się Dembieliński, i jedną ręką wspierając się o stół, drugą wydobyła z za stanika sukni małą, złożoną kilka razy kartkę papieru.
— Ojciec mój polecił mi, abym dziś, jak najprędzej, widziała się z panem i oddała mu tę kartkę... Polecił mi jak najmocniej uczynić to bez świadków, dla tego przyszłam sama aż tu...
Wymówiła to wszystko bez odetchnienia. Oczy jej patrzały w jakiś punkt oddalony; znać w nich było boleśne jakieś naprężenie.
— Ojciec mój polecił mi także, aby nikt nie wiedział, aby nikt domyśleć się nawet niemógł, żem ja się z panem dziś widziała... Dla tego wybrałam porę wieczorną, a że znam wybornie Doliniecki zamek, przeszłam niepostrzeżona... Jeżeli mię kto zobaczy wracającą, będę wiedziała co mam powiedzieć...
Umilkła znowu. Oczy jej patrzały kędyś jeszcze dalej, i nabrzmiewały łzami niepodobnemi do ukrycia. Po chwili mówiła dalej. — Ojciec mój rozkazał mi, abym nie ważyła się rzucić okiem na tę kartkę... To też nie uczyniłam tego, i upewniam pana, iż nie wiem co się w niej znajduje... Teraz, mogę już sobie iść...
Tak mówiła, — ale nie oddalała się; oczy jej patrzały ciągle daleko, ale nabrzmiały łzami które popłynęły po policzkach. Twarz Dembielińskiego nie była już ani kamienną ani nieruchomą, malowało się na niej widoczne, głębokie wzruszenie. Stał z otrzymają kartką w ręku, i nie spuszczał wzroku z młodej kobiety.
— Pani widziałaś swego ojca już po... po katastrofie?
Córka Suszyca podniosła głowę. Łzy oschły w jej oczach. — Dla czego nie powiedziałeś pan żem widziała ojca mego po jego uwięzieniu? — rzekła. — Mogłeś pan był użyć właściwego wyrażenia, boć ja wiem przecież, że ojciec mój jest uwięzionym, i kocham go więcej niż kiedy...
— Tak — mówiła dalej po chwili przestanku — czyniłam wszystko co leży w mocy ludzkiej, aby być wpuszczoną do więzienia... Ludzie zlitowali się nademną, bo wiedzieli że są tam brat mój i ojciec... Brata nie widziałam... on sam nie chciał mię widzieć... z ojcem przepędziłam jednę tylko krótką godzinę... Napisał tę kartkę na papierze wydartym z mego pugilaresu, ołówkiem który miał przy sobie...
Zarzuciła woalkę na twarz, i oddawszy człowiekowi z którym rozmawiała szybki ukłon, wyszła z pokoju.
Dembieliński rozwinął i przeczytał oddaną mu kartkę. Zawierała ona następne słowa. „Ja i pan byliśmy ogniwami jednego łańcucha; nie sądź przecież, aby drugie z tych ogniw znaleźć się koniecznie miało tam, kędy znalazło się jedno. Odegrałem w życiu twojem rolę szatana kusiciela, nie będę przecież lucyperem, i nie wpakuję cię do tej czarnej smoły w której sam ugrzązłem po uszy. Bądź spokojnym. Tajemnica twoja spoczywa we mnie — a więc w grobie. Spal tę kartkę i rzuć jej popioły na cztery wiatry, a gdy znikną z przed twych oczu, zaginie wszelki ślad jakiegokolwiek pomiędzy nami stosunku. Życzę ci szczęścia i wiem, że je osiągniesz; nie idzie za tem abym myślał, że zdołasz przeszłość swą wyrzucić za okno, bo to wcale być nie może. Ale schowaj ją do jakiego głębokiego kąta, i tak ze wszystkich stron okryj cnotą, aby nigdy łba wyścibić nie śmiała. Taką jest moja rada, której sam dla różnych okoliczności spełnić nie mogłem. Listu tego nie pieczętuję, choćby należało to uczynić; ale w miejscu mego pobytu ani się listy piszą, ani tem bardziej zamykają. Honor i przywiązanie do mnie osoby, która ci go wręczy, lepiej strzedz będą słów moich jak wszystkie pieczęcie.“
Dembieliński stał długo z kartką w ręku zamyślony i nieruchomy; wieść która przed chwilą pukała do drzwi jego, przyniosła mu wyraz spokoju i bezpieczeństwa; dobra gwiazda jakaś sprzyjająca mu zawsze, i tym razem okazała się na niego łaskawą. A jednak, rzecz dziwna! radości nie było na jego twarzy; nie było na niej nawet wyrazu tego uspokojenia, jakiego doświadcza człowiek, ile razy widzi, że cios który mu groził, uderzyć go już nie potrafi. I owszem, zamiast radości i uspokojenia, coraz cięższy smutek napełniał mu oczy, rumieńce przesuwały się po czole zbrużdżonem, papier zapełniony drobnem i zwięzłem pismem Suszyca szeleścił w palcach ściskających go niecierpliwie, gniewnie prawie.
Usiadł, i oparł czoło na obu dłoniach.
— Bezpieczeństwo, — mówił do siebie — tak, ale zarazem i bezkarność!... nieposzlakowana cześć na zewnątrz, wewnątrz niezmyta hańba!
Znowu otworzyły się drzwi, i wszedł służący zapytując gościa Dolinieckiego zamku, czy życzy sobie zejść na wieczerzę do wspólnej sali jadalnej, czy też rozkaże ją przynieść do swego pokoju.
Dembieliński podniósł głowę, i ukazał służącemu twarz nietylko spokojną ale nieruchomą.
— Nie będę dziś jadł wcale — rzekł — powiedz państwu, że jestem zajęty bardzo.
W istocie, roztworzył książkę i przysunął ku sobie kilka arkuszy zapisanego papieru; po odejściu jednak służącego nie zabrał się do czytania ni pisania, lecz siedział z czołem ukrytem w dłoniach, lub przechadzał się po pokoju powolnemi, szerokiemi krokami. Znać było po nim, że rozmyślał nad czemś głęboko, że zagadnienie jakieś rozplątywał w myśli, słowem że dobijał się prawdy całą mocą moralnej swej istoty, niecierpliwie usuwając wszystko co mu ją zasłaniało. Późno już było po północy gdy usiadł przed stołem, i zaczął kreślić ołówkiem długi rząd cyfer. Widocznie czynił on rachunek całego swego mienia, które było znacznem, bo popularność jakiej używały tak prace piśmiennicze Dembielińskiego jak i założony przez niego dziennik, była mu przez lat dziesięć źródłem złotodajnem. Całe to mienie zgromadzone pracą wspomaganą powodzeniem, i utrzymywane porządnemi przyzwyczajeniami, nieodstępującemi go nawet śród zamiłowania w zbytku, a raczej w tym komforcie, który dla ludzi pewnych sfer i przywyknień przestaje być zbytkiem — posiadał on teraz przy sobie, i rachował je ze skrupulatnością dłużnika, mającego nazajutrz wypłacić znaczne należności, badającego, czy po dokonaniu wypłat, cokolwiek jeszcze pozostanie wyłączną i prawą jego własnością. Żółty płomyk dogorywającej świecy, jaskrawo i zarazem smutnie odbijał na tle białych brzasków dziennych, wkradających się do pokoju przez otwory spuszczonych żaluzij, gdy Dembieliński ukończył rachunek, i wynik jego podzielił na dwie cyfry, z których jedna przedstawiała sumę bardzo znaczną, druga bardzo małą. Przez chwilę patrzył on na te dwie cyfry z wielką powagą, z zamyśleniem, które nie miało jednak w sobie nic przykrego. I owszem, brwi jego zsunięte w czasie nocnych rozmyślań, zakreślały teraz linje energiczne lecz równe i spokojne, nadające wyniosłemu czołu wyraz niezwykłej mu pogody; w zarysie ust znać było silne postanowienie, na dnie źrenic płonął smutek głęboki lecz cichy, połączony z uczuciem pewnego nieokreślonego uszczęśliwienia.
Nazajutrz Krystyna wraz po obudzeniu się otrzymała list, w którym znajdowały się następujące słowa jej narzeczonego. „Przebacz mi droga Krystyno, i proś rodziców twych aby mi przebaczyli, iż odjeżdżam nie żegnając nikogo. Wrócę za dni kilka, najdalej kilkanaście; celem mej podróży jest pewna sprawa, przed załatwieniem której, niemógłbym bez boleści stanąć przed tobą. Dla czego uczułem to najsilniej dziś właśnie, dziś dopiero? trudno powiedzieć; to pewna, że wiele zjawisk wewnętrznych poprzedziło we mnie to uczucie, które teraz opanowało mnie z nieprzezwyciężoną siłą. Pewna myśl, pewne wspomnienie, żyły we mnie zawsze, i zawsze rozkazywały mi patrzeć gdzieindziej wtedy, gdy wzrok mój pragnął bez przeszkody tonąć w twoich oczach; odtrącały mię od ciebie, stawały pomiędzy mną i tobą. Jadę aby pozbyć się w części przynajmniej tej myśli, tego wspomnienia; aby módz dłonie moje ze spokojną rozkoszą łączyć z twemi dłońmi. Gdy wrócę, zadam ci ukochana moja Krystyno pytanie, w którem zawrą się losy obu serc naszych. To pytanie ty rozstrzygniesz. Znam cię dosyć, aby śmieć posiadać nadzieję, że wyrok twój nie będzie dla mnie nieprzyjaznym; ale jeżelibyś nawet zniszczyła tę nadzieję, i rozkazała mi abym opuścił cię na zawsze, żal mój wielki nie będzie śmiertelnym, gdyż siły moje podtrzymywać będzie myśl, iż miałem siłę narazić się na utracenie ciebie dla tego, aby stać się mniej ciebie niegodnym. Bądź zdrowa. Nie piszę ci nic więcej, bo niemógłbym napisać nic, o czembyś już nie wiedziała. Znasz mię Krystyno, wiesz zatem dobrze czem dla mnie jesteś i być możesz, jakim skarbem szczęścia i nadziei jest dla mnie miłość twoja.“
W kilka godzin po odjeździe Dembielińskiego, hrabia w towarzystwie Sylwestra opuścił także Doliny. Udał się do miasta, w którem byli dotąd uwięzieni Walery i Kazimierz. Wyrok uwolnienia ich zapadł niezwłocznie po pierwszych zeznaniach Suszyca, który opowiedział całą działalność swoją i syna swego w popełnionem fałszerstwie. Sprawa wyjaśniła się tedy, choć nie zupełnie, gdyż nieodkryto kto z pomiędzy wspólników stawał przed zarządem banku pod przybranem imieniem hrabiego Horskiego, i odebrał sumę będącą przedmiotem fałszerstwa, aby podzielić się nią z towarzyszami? Punktu tego Suszyc rozjaśnić nie chciał, dowodząc uparcie, iż człowiekiem tym był on sam, co jednak z powodu wielu względów i wskazówek wydawało się sędziom rzeczą nieprawdopodobną. Pomimo przecież tego węzła, który rozwiązanym jeszcze nie został, niewinność Walerego i Kazimierza była zupełnie udowodnioną i co zatem idzie, wyrok zezwalający na uwolnienie ich wydany został. Hrabia tedy pośpieszył ku nim, chcąc pierwszy serdecznem słowem spotkać wracających do wolności, i oszczędzić im tych różnych trosk i poniżeń, jakieby ich ogołoconych ze wszelkich środków materjalnych, znużonych długiem więzieniem, upadłych może na ciele i duchu, spotkać koniecznie musiały przy wstępie do miasta wielkiego, a całkowicie im nieznanego.
Po odjeździe gospodarza domu i jego gościa, wnętrze Dolinieckiego zamku, które nigdy gwarnem nie było, zupełniejszą jeszcze napełniło się ciszą. Krystyna oddawała się zwykłym swym zajęciom, doglądała licznych Dolinieckich zakładów, wysłuchiwała ludzi dla rozmaitych spraw przybywających do Dolin, ułatwiała obszerną korespondencję hrabiego, a w chwilach wolnych, z książką lub ołówkiem w ręku, siadywała w różowym saloniku swej matki. Na pozór żadna zmiana nie zaszła w powierzchowności i obejściu się pięknej dziewczyny; była ona zawsze jednostajnie piękną, łagodną, a nawet wesołą, i gdy trzeba tego było energiczną. Przy bliższem wszakże wpatrzeniu się można było poznać, że myśl jakaś głęboka nurtowała jej głowę, a niespokojne uczucie przyśpieszało lub zwalniało bicie jej serca. Z twarzy jej zniknął w części olśniewający koloryt świeżości, który czynił ją podobną do owej lilji, gaszącej blaskiem swym przepychy Salomonowe; a oczy przezroczyste dawniej i na dnie tylko promienne, płonęły teraz ciągle silnym, dojmującym blaskiem. Chwilami zamyślała się, pocierała dłonią czoło, a wtedy w źrenicach jej widniał jakby przedświt wielkich jakichś boleści. W zmianach tych wyrazu twarzy młodej dziewczyny, w zadumach jakie ją ogarniały i smutkach, które napadały ją jakby znienacka i gwałtownie, nie było zresztą nic dziwnego. Oddając serce swe człowiekowi takiemu jak Dembieliński, zaślubiała zarazem wszystkie tajemnice, jakie mieścić w sobie mogło życie jego, w niczem niepodobne do tych spokojnych, przezroczystych istnień, jakie niektórym ludziom wysnuwają się przy ognisku domowem, lub śród spraw powszednich, równe i jednostajne, niby nitki wyprzędzione z miękkiej kądzieli.
Krystyna była kobietą zbyt myślącą i ukształconą, aby mogła mniemać, iż szalony wir świata, w jakim tak długo przebywał ukochany przez nią człowiek, że to zcieranie się interesów, ambicij i namiętności jakiego on był uczestnikiem, — mogły serce jego i umysł pozostawić nieskazitelnemi, a na kartę przeszłości nie rzucić cieni, jeśli już nie występków, to przynajmniej błędów. Gdyby zresztą o tem nie wiedziała, dałyby jej to poznać same już rysy Anatola; sam ten zwrot sarkastyczny lub nieokreślnie bolesny, w jaki układały się jego wyrazy, spojrzenia jego których wymowność nie zawsze mógł przytłumić, nagłe chmury przelatujące po jego czole wtedy, gdy na nią patrzył, niespodziane cofania się i wahania, jakich doświadczał w najgorętszych chwilach, które z nią spędzał, chwilach które powinny były być bezchmurnie szczęśliwemi, a przybierały nieraz pozór burzy zagrażającej wszelkiemu szczęściu. Krystyna widziała to wszystko; ale zarazem wierzyła niezachwianie w szlachetny grunt charakteru narzeczonego, w zdolność umysłu jego do podniesienia się na szczyty najwyższe. Cierpienia i walki jakie w nim dostrzegała, bardziej jeszcze przywiązywały ją do niego; wiały one na nią nieokreślonym smutkiem, pogrążały ją w mimowolne zadumy, ale nie mąciły pogody jej umysłu, ani gasiły płomienia płonącego w jej sercu. Bądź co bądź, wiedziała ona, że zawsze i pomimo wszystkiego pozostanie wierną samej sobie i przedmiotowi ukochanemu; że nigdy nie przeniewierzy się temu, co uznawała za prawdę swą wewnętrzną. Chwilami doświadczała przebłysku pojęcia i przeczucia o jakichś wielkich ofiarach, o jakiemś bezgranicznem poświęceniu, do spełnienia którego wezwaną zostanie mocą swej miłości. Nie budziło to w niej żadnej obawy. Miłość jej powstała w warunkach niezupełnie pospolitych; ale jak powiedział Dembieliński w rozmowie swej z hrabią, i ona nie była także istotą zupełnie pospolitą, a czuła w sobie siłę utrzymania się na wysokości obranego przez się położenia.
Tak się działo z Krystyną. A Ewa? Ewa nie mogła utrzymać się na wysokości żadnego położenia. Od owego dnia, w którym dobrowolnie połączyła dłoń córki z dłonią człowieka, który tak ważną rolę odegrał w jej życiu, tysiąc razy winszowała sobie postępku swego i tysiąc razy żałowała że go spełniła. Myśl o tem budziła w niej dumę, to znowu wyciskała z jej oczu potoki łez palących. Kiedy była z Krystyną i patrzyła na nią, uczucie macierzyńskie poruszało lepszemi strunami jej istoty, w słabą pierś wlewało spokój, a blade zwiędłe usta ubierało w uśmiech łagodny. Ale gdy na chwilę traciła z oczu twarz swej córki, wówczas zjawiała się przed nią twarz inna; widziała piękne rysy przyjaciela swej młodości, i z przymkniętemi powiekami, z obwisłemi dłońmi, z dwiema strugami łez płynącemi po policzkach, snuła długie nici czarujących wspomnień, z których powstawały coraz nowe pragnienia i żale. Wyrzucała sobie te myśli, o których wiedziała sama iż są występnemi; a jednak nie mogła obronić się gorzkiej ich ponęcie. Czuła, iż jeżeli nie czynem i ciałem, to intencją i duszą przeniewierza się człowiekowi, któremu ślubowała i przyrzekła wierność, dla którego od owego dnia ślepego szału i namiętnego uniesienia, czuła zdwojoną wdzięczność i szacunek; a jednak nie mogła, nie miała siły obronić się myślom które lęgły się w jej umyśle, czyhały na nią w każdym kąciku miękkim i ocienionym, w każdej chwili samotnej. Były dnie, w których Ewa w najlepszej wierze uważała się za bohaterkę macierzyńskiej miłości, bo to czego dokonała, przymierzane do sił do których się poczuwała, wydawało się jej czynem olbrzymim; ale były inne, w których ta nieszczęsna istota gardziła sobą. Wtedy pod brzemieniem wzgardy dla samej siebie, probowała walczyć z ogarniającemi ją wspomnieniami, pragnieniami i żalami; walczyła kilka minut, i gdy zdawało się jej, że już miała zwyciężyć, zaczynała drżeć na całem ciele, siły jej niedopisywały, nerwy się buntowały. Chwytała się obiema dłońmi za bolące skronie, ukrywała twarz w miękką poduszkę, i dostawała spazmów.
Po każdym z tych chorobliwych ataków, parę dni przepędzała w pościeli cicho i nieznosząc najlżejszego szelestu. Z uczuciem nieokreślonej jakiejś błogości przyjmowała wtedy starania Krystyny, uśmiechała się do niej jak dziecko i usypiała często w jej objęciach. Powstawszy z łoża, szła do źwierciadła i przypatrywała się twarzy swej, której codzień przybywało zmarszczek, ubywało tych nawet śladów dawnej piękności, które przed kilku miesiącami czyniły ją jeszcze prawie piękną. Widok ten naprowadzał ją czasem na myśli poważne: „Miłość prawa i powzięta w porę — myślała, — nowym blaskiem rozpromienia piękność kobiety i wiedzie ją ku szczęściu; uczucie takie jak moje, niewczesne i występne, z przerażającą szybkością gasi ostatnie światło młodości i zbliża kobietę do grobu.“ W następstwie tych rozmyślań, Ewa czyniła silne postanowienie orzeźwienia się pożytecznem jakiem zajęciem, zostania przykładną żoną i matką. Wydobywała z szuflady stolika różowe jedwabie i zaczynała wiązać z nich siatkę; przywoływała ogrodnika i rozkazywała mu wnosić i wynosić rozmaite wazonowe rośliny; sadzała obok siebie Krystynę i osypywała ją pieszczotami. Zaledwie jednak minęła godzina i Ewa znowu spojrzała w lustro, porywał ją gwałtowny żal za minioną młodością i pięknością; gniew wielki na te zmarszczki, które coraz liczniej osiadały na czole jej i w koło oczu; na świat, który jak mniemała, nie spełnił słusznych roszczeń jej i nadziei; na ludzi, którzy śmieli być w koło niej zdrowi, rzeźcy i młodzi, gdy ona była chorą, zbrzydłą i zestarzałą. Gniew ten jednak nie objawiał się u Ewy widocznemi znakami, jakie u innych ludzi towarzyszą mu zwykle. Tak się zrosła z miękkością i wykwintem, że rzadko bardzo mogła gestom swym, brzmieniu głosu lub wyrazowi twarzy nadać linję lub dźwięk, któreby nie były miękkiemi i wykwintnemi. Nadawało to jej pozór wiecznej łagodności. Z gorzkiem i ostrem uczuciem nosiła się tak długo, tak długo poddawała się mu lub walczyła z niem słabemi swemi siłami, póki nie dostała migreny i spazmów.
W jednym z dni takich, wtedy właśnie kiedy Ewa po długim ataku nerwowym usnęła, a Krystyna siedząca w pobliżu z nadzwyczajną ostrożnością przewracała karty książki, aby najlżejszego nie wydały szelestu, turkot kół dał się słyszeć u zamkowego podjazdu, a Aloiza uchylając firankę drzwi, ledwie dosłyszalnym głosem oznajmiła Krystynie powrót Dembielińskiego. Piękna dziewczyna drgnęła lekko, twarz jej blada stała się jeszcze bledszą; powstała wszakże i na palcach opuściwszy apartament matki, szybkim krokiem dążyła do pracowni hrabiego. Tam, w miejscu w którem najwięcej wspólnych chwil spędzili, chciała spotkać narzeczonego; przed progiem jednak zatrzymała się i przycisnęła dłoń do serca, które uderzało z mocą rozrywającą. Nie miałaż bowiem za chwilę usłyszeć tego pytania, w którem zawrą się losy serca jej i jego? O jakiejże dowie się tajemnicy? jaką zagadkę rozplątać jej przyjdzie? do jakiej rany przyłożyć dłoń kochającą? Weszła wszakże, a w tej samej chwili przeciwnemi drzwiami wchodził do pokoju Anatol. W pośpiechu z jakim dążył ku narzeczonej, nie zdjął z siebie podróżnego ubrania, w którem acz prostem na pozór lecz w gruncie wytwornem, lepiej jeszcze niż w każdem innem uwydatniały się przedziwne kształty silnej, prawdziwie męzkiej jego postaci. Krucze włosy jego rozrzucone były nieco nad czołem, na którem długa i uciążliwa podróż nie zdołała wyryć najlżejszego śladu zmęczenia. Szybkim krokiem, z uśmiechem na ustach i ogniem w oczach zbliżył się do Krystyny, pochwycił obie jej ręce, i długim pocałunkiem przycisnął je do ust.
— O moja ukochana — wymówił topiąc spojrzenie w głębokim jej wzroku, i obejmując niem wzruszone jej rysy — o, moja ukochana — powtórzył głosem zniżonym, pełnym brzmień namiętnej radości — nakoniec widzę cię!..
Tęskniłem za tobą, Krystyno moja... patrz jak mi serce mocno uderza... Uderzać tak zaczęło w chwili, gdy z za przysłony mgieł i zmroku ujrzałem okna twego mieszkania.. O, droga! to serce tak długo nieme i zimne, ciężkim głazem spoczywało w mej piersi! Teraz żyje ono... teraz kocham siłą długich lat straconych dla szczęścia, zmarnowanych w przeczeniach i bluźnierstwach, całą boleścią tęsknot zwalczanych, porywów dławionych, cierpień głuszonych śmiechem. Kocham cię Krystyno... kocham cię całem upojeniem szyderczego umysłu, który począł wielbić... całą wdzięcznością zgorzkniałego serca, które odnalazło słodycz miłości...
Wymawiał te wyrazy szybko, bez tchu prawie, z tym pośpiechem bezładnym, w którym dają się słyszeć namiętne echa wzruszeń i gwałt myśli rozrywających głowę. Cisnął w swych dłoniach ręce ukochanej, tulił je do ust i czoła; ramię jego wyciągnęło się aby objąć śliczną kibić tej, która zwyciężona siłą uczucia, podbita dźwiękami głosu jego i płomieniem spojrzenia, kłoniła się ku niemu... Ale w chwili gdy twarz Krystyny znalazła się w blizkości jego twarzy, gdy czarne jej warkocze dotykały prawie jego ramienia, a usta różowe i drżące otwierały się aby wymówić słowo miłości — boleśne drgnienie wstrząsnęło jego rysami, opadło ramię wyciągnięte do uścisku. Cofnął się, stanął o parę kroków od niej, i patrzał na nią chwilę z przejmującym lecz poważnym smutkiem.
— Przebacz mi Krystyno, — wyrzekł spokojniejszym już głosem — nie mogłem obronić się upojeniu chwili, w której ujrzałem cię po długiem niewidzeniu... Nie powinienem był przemawiać do ciebie w ten sposób, dopóki mię nie wysłuchasz; nie powinienem był dotknąć twej ręki, dopóki po wysłuchaniu mię nie podasz mi jej sama...
Aby wyrzec te słowa, musiał od dokonać nad sobą samym wielkiego wysilenia; dokonał go wszakże, i stał ze wzrokiem utkwionym w twarz Krystyny, oczekując jej odpowiedzi. Ale ona była w tej chwili słabszą od niego; przez głowę jej przemknął znowu przebłysk pojęcia o jakichś wielkich oczekujących ją boleściach, wzruszenie zatamowało jej mowę. Trwało to przecież krótko, poczem odzyskując panowanie nad sobą usiadła, i wskazując narzeczonemu miejsce naprzeciw siebie, łagodnym lecz pewnym głosem wymówiła.
— Mów Anatolu, słucham cię!
Usiadł, oparł twarz na dłoni, i wzrok utkwił w ziemi.
— Krystyno, — rzekł — widziałem jak ujmowałaś w twe objęcia córkę zbrodniarza; czy nie wyda ci się wstrętną i bluźnierczą myśl, abyś ty sama znalazła się w objęciach człowieka, który kiedyś popełnił brzydki, wielki występek?
Słowa te wymówił głosem zniżonym lecz pewnym; w wyrazie twarzy jego malował się smutek głęboki, ale nie było roztkliwienia ni trwogi. Po chwili milczenia, podczas której nie odrywał wzroku od ziemi, mówił dalej.
— Pocóż mam wymieniać nazwę i nauczać się natury owego występku? Nie dośćże gdy ci powiem, że byłato ta mara, która odtrącała mię od ciebie w chwilach najżywszych uniesień; to wspomnienie, które mi wzbroniło przyjąć z rąk twoich szczęście, dopóki nie oddasz mi go z pełną wiedzą tego co czynisz. Ty Krystyno jesteś dziewicą czystą jak kryształ; będzieszże jeszcze kochała mię wtedy, gdy dowiesz się że w życie moje wkradły się brzydkie męty? Dla czego mówię ci to, o czem mogłabyś nigdy nie wiedzieć? Ty mię oto nie zapytasz. Zrozumiesz iż są pewne subtelne odcienia uczuć, których słowami opowiedzieć niepodobna; pewne tak gwałtowne zwroty do uczciwości, że żaden sofizmat rozumu, żadna trwoga serca skłonić niezdoła człowieka do oszukaństwa. Gdybym milczał do końca, popełniłbym względem ciebie oszustwo; wolę więc mówić, choćbym miał słowa moje opłacić najsroższym bolem.
Umilkł znowu, i jeszcze nie odrywał wzroku od ziemi. Brwi jego były zsunięte pod wpływem dolegliwego uczucia jakiego doświadczał, ale twarz cała objawiała powagę i niezłomną moc woli. Po krótkiej chwili zaczął znowu:
— Nie będę opowiadał ci o okolicznościach, wśród których zaszedł fatalny ów wypadek, ani przytoczę na obronę moją pobudek, które mię doń popchnęły, ani też winy mojej nie złożę na młodość, pokusy, niedoświadczenie lub poryw namiętności. Nie powiem też o tem, jakie odmiany zaszły we mnie od owej oddalonej pory mego życia, com przemyślał, przecierpiał, jakim stałem się potem i stać się mogę jeszcze w przyszłości. Nie będę prosił cię o pobłażliwość, ani czynił żadnych przyrzeczeń i przysiąg na przyszłość. Przebaczenie i ufność rodzą się z miłości, nakazać ich ni wybłagać niepodobna. Do ciebie już tylko należy osądzić, czy miłość twoja dla mnie jest dość wielką, abyś bez usprawiedliwiań i przysiąg z mej strony, przebaczyć mi i zaufać mogła.
Skończywszy te wyrazy, po raz pierwszy dopiero odkąd mówić zaczął, podniósł wzrok na siedzącą obok niego kobietę; była w nim śmiałość bez zuchwałości, duma bez pychy, boleść bez zwątpienia, słowem, był to wzrok człowieka, który czuł, że dopełnił powinności ciężkiej, lecz świętej. Ale Krystyna nie widziała w tej chwili wyrazu oczu jego, siedziała nieruchoma z twarzą ukrytą w obu dłoniach. Głowa jej pochyliła się nizko, niby pod wielkim jakimś ciężarem, który spadł na nią; za to pierś podnosiła się wysoko oddechem szybkim i ciężkim, a z za alabastrowych palców widać było szkarłatny rumieniec, który opłynął policzki i czoło, podniósł się aż ku splotom czarnych warkoczy i nagle zniknął. Milczała. Kto wie? walczyła może z sobą? Wychowana w głębokiej czci dla wszystkiego co wzniosłe, w miłości dla rzeczy prawych i czystych, nie mogła od razu pogodzić się z plamą, którą ujrzała na czole ukochanego przez nią człowieka. Ale... któż ukazał jej plamę tę, którejby ona nigdy nie ujrzała inaczej? On sam. Kto był dość mężnym i prawym, aby odkryć przed nią tajemną ranę przeszłości, mimo zagrożenia, że to mu zepsuje i zamąci upragnioną przyszłość? — byłto także on. Nie błagał o przebaczenie, nie żebrał wiary; w głosie jego smutnym i poważnym nie było ani jednego jęku, któryby zdradził wolę słabą i wahającą się. Z piersi jego nie wydarło się ani jedno westchnienie, któremby usiłował podejść tkliwość jej serca, obudzić jej litość. Postępek jego dopowiadał to czego nie wyraziły słowa; był zarazem świadectwem wysokiego uszlachetnienia się uczuć, i przysięgą stwierdzającą nienaruszalność powziętych zasad życia. Do niej już tylko należało zrozumieć to wszystko, dosłyszeć ten żal krwawy, który o sobie samym opowiadać nie chciał; odgadnąć cierpienia, które przebywać musiał ten człowiek dumny, zanim duma jego ustąpiła miejsca prawdzie i uczciwości — a pojąwszy to i przeniknąwszy, porachować się z mocą i głębokością swojego serca, ażali pomimo wszystkiego o czem wie teraz, zdoła ono jak wprzódy kochać i wierzyć.
Krystyna podniosła twarz bladą lecz spokojną, oczy jej otwarcie i bez zmrużenia powiek spotkały wpatrzony w nią, głęboki wzrok mężczyzny.
— Tak, Anatolu — wymówiła głosem cichym ale zdradzającym moc świadomej siebie myśli — miłość moja dla ciebie nie jest próżnem urojeniem; jest ona uczuciem prawdziwem, które objęło całe serce moje, w nierozwikłaną jedność splątało się z osnową mego życia. Rozumiem wszystko... przeszłość twą, twoje walki i upadki, i te uczucia, które na usta twe sprowadziły boleśne wyznanie... Rozumiem dla czego nie chciałeś usprawiedliwiać przedemną twej przeszłości, i zabezpieczać przyszłość rękojmią przysięgi... I dla tego... dla tego, pomimo wszystko com usłyszała, z jedną ręką przy sercu a drugą w twojej dłoni, powiedzieć ci mogę: kocham i wierzę!
Gdy to mówiła, twarz jej powlekła się takim czystym a zarazem gorącym blaskiem, takie odbiła w sobie bogactwo uczuć szczerych i głębokich, że wydawała się w istocie promiennem wcieleniem wiary i miłości. To też i w oczach patrzącego na nią mężczyzny, przed chwilą smutnych i zamyślonych, zadrgały i zajaśniały wszystkie najlepsze, najwznioślejsze uczucia, jakiemi pierś ludzka wzdyma się i napełnia w najwyższych chwilach zachwytu — uczucia miłości, wdzięczności, uwielbienia i uszczęśliwienia bez granic.
— O moja droga! — wymówił, i nic więcej wymówić nie mógł ustami, które zadrżały. Ale w zastępstwie ust głośno i wyraźnie przemawiały oczy jego, i przemawiało czoło wyniosłe, nagłą pogodą i dziwną światłością rozpromienione; przemawiała dłoń gorąca, która silnym uściskiem objęła rękę pięknej dziewczyny. — O moja droga — powtórzył — drugito raz w mem życiu złożyłem losy serca mego u stóp kobiety. Jakże tamta chwila straszną była i złowrogą!.. jakże ta rozkoszną jest i błogosławioną!.. Tamta rozpoczęła dla mnie szereg błędów i rozpacznych zwątpień... z tej jak ze źródła wód ożywczych wytryśnie mi zdrój życia nowego, pięknego życia wiary, miłości, cnoty...
Mówiąc to nachylił się, i gorącemi ustami przylgnął do białej dłoni, którą trzymał w ręku. Ale słowa jego wywarły na Krystynie nagłe jakieś, boleśne wrażenie. Ona wiedziała o kim on myślał, wspominając dawno minioną, lecz ciężką i tak dla niego złowieszczą chwilę swej przeszłości. On nie wiedział, że ona wiedziała o tem. W jednej chwili przed oczami Krystyny przesunął się zły czyn jej matki, i wszystkie czynu tego następstwa, następstwa na jakie codzień, co chwilę prawie patrzała.
Okropna myśl przemknęła przez jej głowę; myśl że nie dość jest popełnioną winę okupić żalem krwawym, bo obok żalu i pomimo niego, istnieć mogą krzywdy zadane a nie naprawione, i całe życie zamienić w jeden ciąg zgryzot daremnych, w jedno zuchwałe bluźnierstwo przeciw sprawiedliwości. Zbudził się w niej palący niepokój, i w usta jej wlał szept cichy lecz gwałtowny.
— Anatolu! przebacz mi że cię pytam, ale... ale jam widziała czem jest życie obarczone błędem nienaprawionym... Nie wiem jakim był błąd twój, ale wiem że niema występku bez krzywdy jakiejś obok... Coś uczynił... coś ty uczynił aby...
Nie dokończyła swej myśli, nie chciała zadać mu rany nowej, zlękła się prawie własnego pytania. Ale on ją zrozumiał.
— Com uczynił aby zgładzić winę moją, naprawić wyrządzone krzywdy? — o to chciałaś mię pytać Krystyno?
Powstał i odgarnął z czoła opadające nań krucze włosy, jakby pokazać pragnął, że czyste jest ono i spokojne; wpół radośny, wpół dumny uśmiech okrążył mu usta.
— Przed kilkunastu dniami wyjeżdżałem ztąd właścicielem znacznego majątku... wróciłem zupełnie prawie ubogim... Mienie moje nabyte długoletnią pracą i powodzeniem, ciążyło mi i zawstydzało mię; nie mogłem już używać go sam, ani przynieść go w darze tobie, początek jego był nieczysty... Oddałem wszystko, nie tylko to czego sam użyłem nieprawnie, ale czego użyli ludzie, z którymi razem dopełniałem występku... Oto co uczyniłem Krystyno... Uczyniłbym daleko więcej gdybym mógł, ale nic więcej nie było w mocy mojej...
Umilkł i czekał jej odpowiedzi. Z myśli i z serca Krystyny zniknął bez śladu przedchwilowy niepokój.
— Jesteś ubogim — zawołała — ubogim dobrowolnie! oddałeś wszystko coś posiadał aby naprawić zadaną krzywdę, aby mieć ręce czyste, zmyć plamę z sumienia! O mój Anatolu!
Dwie łzy brylantowe wypłynęły z pod jej powieki, i zaświeciły na ciemnej rzęsie; rumieniec opłynął znowu twarz jej i czoło; ale były to łzy zachwytu, i byłto rumieniec najwyższego szczęścia.
— O mój Anatolu! — powtórzyła z głębi piersi i wyciągnęła ku niemu obie ręce. — Nie omyliłam się — szepnęła jeszcze — czytałam dobrze w twej duszy przez wszystkie osłony, które ją okrywały... Wiedziałam, że pomimo wszystkiego co było i być mogło, tyś szlachetny i mężny...
On osunął się do jej kolan, i obie ręce jej ująwszy w swe dłonie, wpatrywał się długo w twarz jej promienną oczami tonącemi w niemem zachwyceniu, w bezbrzeżnej rozkoszy.
— Krystyno — zaczął zcicha — Krystyno moja! ty nie lękasz się wyrazu tego: ubóstwo! nieprawdaż? tyś na to zaszlachetna, zamężna! O, ufaj mi droga! nie spotka cię zemną dolegliwość żadna. Czuję w sobie takie bogactwo młodości, taką moc energji, że zdaje mi się jakoby nie było za mną tych lat dziesięciu, które spędziłem w trudach i blasku naprzemian; że zdaje mi się jakobym dziś jeszcze był młodzieńcem tylko co w świat wstępującym i czującym w sobie moc podbijania światów. Może należę do ludzi, którzy nie starzeją się nigdy; możem się skąpał w zdroju nowej młodości i świeżego życia. Ale jestem pewny, że odzyskam to czegom dobrowolnie się wyrzekł; że zaczynając szlachetniej jak wprzódy, zajdę również daleko, również wysoko...
Umilkł na chwilę, i z pewnym niepokojem patrzył na twarz Krystyny, która przy ostatnich wyrazach jego, zamgliła się także nieokreśloną lecz widoczną niespokojnością.
— Odgaduję twą myśl — wymówił — bądź spokojna! znam teraz granicę, która oddziela dumę sprawiedliwą od pychy występnej. Nie jestże obowiązkiem i prawem człowieka, wyzyskać do gruntu cały zasób swych zdolności, ku stworzeniu jak największej sumy szczęścia dla siebie i innych? Nie mógłbym pojąć się bezczynnym lub żebrzącym. Działać z całej mocy i żyć własną siłą, a nietylko żyć lecz podnosić się wciąż wyżej, wewnętrznie i zewnętrznie — taką tylko może być osnowa życia mego, taką też i będzie. Ale Krystyno moja, osnowa myśli mych i uczuć i prac jakie podejmę, inną będzie niż dotąd, tak jak innym jest ten ideał szczęścia, który teraz jaśnieje przedemną blaskiem nieopisanym...
Pochylił głowę, i oparł czoło swe na jej dłoniach. Twarz jego mieniła się gorącem wzruszeniem i poważną zadumą. Porywał go zapał tem silniejszy, im dłużej tłumiony, i ogarniało marzenie tem głębsze i słodsze, im więcej walczył z niem w swem życiu w imię świetnej na pozór, lecz w gruncie oschłej i zwodnej rzeczywistości. Mówił prawdę. Dziesięć lat upłynionych nie legły mu na barkach i piersiach ciężarem starości; bo tak samo jak przed dziesięcioma laty, oczy jego jaśniały blaskiem opalów, po wyniosłem czole niby widome zgłoski wzruszeń, mknęły bladości i rumieńce; pierś szeroko chłonęła w siebie okrążające powietrze oddechem pełnym, silnym i głębokim. Tylko że teraz świadkiem wzruszeń jego nie była istota naturą swą i zewnętrznością przypominająca łagodny, lecz niestały zefir, śnieżną lecz kruchą porcelanę, heljotrop wonny lecz wątły; ale kobieta, która przenikała go aż do dna uczuć, aż do gruntu duszy, a głowę jego schyloną przed nią w miłośnym zachwycie, obejmowała wzrokiem, w którym odbijała się moc serca umiejącego stale i rozumnie kochać i ufać. Toteż czując się ogarniętym miłością tej kobiety, której wpływ stopił pierwsze lody sztucznej jego oziębłości, wtedy jeszcze gdy nie wiedział ani przewidywał czem ona kiedyś stanie się dla niego, nie stawił zapory uczuciom swym, wylewającym się w słowach cichych i gorących.
— Byłaś wspaniałomyślną, Krystyno moja! nie żądałaś odemnie przyrzeczeń ni przysiąg, którychbym ci też niedał, jeślibyś ich zażądała, choćbym przez to miał cię stracić. Nie przygnębiłaś mię wyższością jaką ci daje niewinność bez zmazy, wątpliwościami nie upokorzyłaś człowieka pragnącego abyś mu zaufała na mocy czynu jego a nie słów. Ale teraz, kiedy trzymam już w dłoni mojej rękę twoją podaną mi z wiarą szlachetną i podnoszącą, teraz najukochańsza, ja otworzę przed tobą na oścież najskrytsze myśli moje, opowiem nadzieje pokładane w przyszłości, ukażę drogę którą pójść zamierzyłem, i znając już całą wielkość twego serca, zawołałem do rozumu, aby na drodze tej towarzyszył mojemu radą i pomocą. Kobiety takie jak ty, nie są stworzone na to tylko aby stanowić wdzięk dla oczu, rozkosz dla serca mężczyzny. Umysł twój zrównać się może w locie z umysłem moim, wola twoja sprosta mojej, i podeprze ją w potrzebie. Jesteś nietylko piękną i niewinną dziewicą, ale kobietą umiejącą myśleć i zdolną działać. Dla tego też pokochałem cię, dla tego cię uwielbiam. Myślałem długo i wiele o położeniu, które stworzyłem dla siebie, a zatem i dla ciebie — mówił dalej po krótkiej chwili przestanku. — Zapytywałem sił moich, czy sprostają tej sile ujemnej, której lęka się tylu ludzi, przed którą drżałem kiedyś ja sam, a którą jest ubóstwo. Siły i zdolności do jakich się poczuwam, dały mi odpowiedź twierdzącą. Posiadam w tej chwili tyle tylko zasobów, ile ich potrzeba, aby dwoje ludzi ochronić od zupełnego niedostatku przez czas bardzo krótki. Stając wraz z tobą przed ślubnym ołtarzem, nie przyjmę od ciebie nic prócz ciebie samej. Nie chcę aby jakikolwiek cień podejrzenia paść mógł na uczucie, które mię z tobą łączy; niechcę po raz drugi rozpoczynać budowy bytu mego narzędziem urobionem rękami nie mojemi. Pamiętam ten dzień w którym ci opowiadałem, jak wdarłszy się na wysoką górę, ujrzałem z jej szczytu szarzejący w oddali, piękny i bogaty Demblin, siedzibę moich praojców, miejsce moje rodzinne. Zbudziło się wtedy we mnie pragnienie wykupienia z rąk obcych tego kawałka ziemi, płynącej mlekiem urodzajności, powabnej wdziękami natury. Później, gdy oczy moje poczęły z coraz większą rozkoszą zatapiać się w twojem licu, miewałem przebłyski myśli o tem, jak wprowadzę cię w bogate progi, w które dziadowie moi wprowadzali swe małżonki; jak ciebie, piękną i drogą Krystynę moją, uczynię wspaniałą kasztelanką, ze szczęściem i dumą otoczę cię bogactwami, stanowiącemi ojczyste dziedzictwo moje, i zarazem owoc trudów moich, o którego złowieszczym pierwiastku zapomniałem. Teraz dalekie odemnie są te rojenia. Nie wykupię Demblina, nie wprowadzę cię w ściany pałacu, nie rozścielę pod stopy twe wschodnich kobierców, ani otoczę twej postaci szybami zwierciadeł. Teraz muszę być i będę pracownikiem skromnym, lecz niemniej przeto patrzącym z wiarą w przyszłość. Osiądziemy w największem z miast naszych ojczystych. Talenta moje, które na szerokiej widowni dały mi stanowisko świetne i pełne powodzeń, w ciaśniejszym obrębie dostarczą mi narzędzi pracy pożytecznej i zaszczytnej. Z zagranicznego publicysty przerobię się na krajowego pisarza; sława którą zdobyło pióro moje w całym niemal oświeconym świecie, w kraju rodzinnym utoruje mi drogi. Zawładnę ojczystą mową moją tak, jakem władał obcemi, i przyodziewać nią będę myśli moje. Tylko że te myśli innemi będą niż były w tamtem, minionem istnieniu mojem. Byłem rozkrzewicielem zwątpień i szyderstwa — stanę się apostołem wiary, którą czuję w sobie, wiary we wszystko co wzniosłe i szlachetne; tłómaczem każdej prawdy świętej, przed którą skłoni się ze czcią własny mój umysł. Całą mocą rozumu mego, wszystkim ogniem mego serca, szukać będę ideału dobra i piękna, aby potem ukazywać go ludziom ostrzem pióra mego, zahartowanem w surowych próbach myśli, maczanem w jasnej łunie szczerego natchnienia. Wpatrzę się w naród mój z którego powstałem, którego jestem krwią krwi i kością kości; wpatrzę się weń oczami szeroko otwartemi doświadczeniem, obficie miłością oświetlonemi, i odzwierciedlę go naprzód w umyśle moim, potem w moich pismach, aby patrzył na dzieła moje i widział siebie i przezemnie dostrzegał to, czego zbiorowym wzrokiem swym dojrzećby nie potrafił. Każdy ból jego znajdzie we mnie współczujące echo, każda potrzeba tłómaczenie wierne, każde kalectwo prawdę szczerą lecz łagodną. Tak pracować będę, a raczej tak oboje, Krystyno moja, pracować będziemy. Bo jak siebie samego, tak i ciebie pojąć nie mogę w bezczynności rąk i bezcelowości życia. Jesteś artystką, jesteś nieledwie uczoną kobietą, a sztuka i nauka, to skarbnice moralnych i fizycznych pożytków dla każdego, kto z nich czerpać nie tylko chce ale i umie. Życie nasze będzie surowe lecz piękne. Zawsze i wszędzie razem, w upalnej dziedzinie uczuć i w wysokiej sferze myśli, nie upadniemy nigdy, lecz podnosić się będziemy ciągle ku tym wyżynom, z których królują światu wszelkie duchy mężne i pracowite, o jakich mówiłaś mi wtedy, gdym poraz pierwszy ujrzał cię nie dzieckiem już ale kobietą, a ujrzawszy porównał w mej myśli do owej lilji gaszącej blaski Salomonowych przepychów, o jakiej mniemałem, że jest wymysłem poety-bajarza, w której istnienie uwierzyłem, gdym wpatrzył się w ciebie. Kiedyś, kiedyś Krystyno, jeśli jak śmiem spodziewać się, powodzenie towarzyszyć usiłowaniom naszym będzie, spoczniemy po trudach długich... tu, w twojej i mojej rodzinnej stronie, w skromnym domku lub bogatym pałacu, pośród natury świeżej i wspaniałej, którą kochać nanowo zacząłem przy tobie. Dosnuje się do końca wątek istnienia naszego; a kiedy słońce dni naszych staczać się będzie za ten tajemniczy widnokrąg, za którym rozpoczyna się nieznana wiekuistość, niepojęta nieskończoność — z jakimże szczęściem i z jaką dumą patrząc w niebo i poraz ostatni tocząc wzrokiem po ziemi, będziemy mogli powiedzieć sobie: żyliśmy z wiarą, miłością i pracą... umieramy w spokoju...
Przestał mówić i podniósł oczy na kobietę do której przemawiał; widać było że miał ją o coś pytać, o to może, czy chciała dzielić z nim tę drogę życia piękną lecz surową, którą jej ukazywał. Ale zaledwie spojrzał na nią, pytanie zamarło mu na ustach — takim zapałem jaśniała cała twarz jej, takim żarem uczuć pałały oczy, takiem szczęściem niewymownem uśmiechały się jej usta.
— O mój Anatolu! — zawołała — wszystko coś powiedział, było snem całej młodości mojej, marzeniem umysłu mego, pragnieniem mego serca! Odkąd czuję i myślę, zawsze tak żyć pragnęłam — żyć z wiarą, miłością i pracą.... Pójdę z tobą w to życie, któreś otworzył dla siebie i dla mnie czynem sprawiedliwości, będę twoją żoną, przyjaciółką, pomocnicą... Przyrzekam ci to ze świadomością tego co czynię... podaję ci dłoń moją. Pozostanie ona w twem ręku wierna i kochająca. Mówiąc to powstała i wyciągnęła ku ukochanemu rękę, ruchem nie wstydliwym i drżącym, lecz pewnym i energicznym. W oczach jej płonęła miłość, wkoło ust krążył uśmiech szczęścia, białe czoło zaszłe rumieńcem zapału podniosła z dumą. On pochwycił jej rękę i długo patrzał na nią z zachwytem niewymownym, z wdzięcznością bez granic, z rozkoszą której źródłem były najszlachetniejsze uczucia jego istoty. Nagle, nowa myśl jakaś przemknęła po wypogodzonem jego czole, uczucie tryumfu zaświeciło w oczach. Podniósł także głowę i stał chwilę w całej wysokości męzkiej swej postaci, dumnym wzrokiem patrząc w daleki punkt przestrzeni, jakby tam widział coś, nad czem odniósł zwycięztwo, co zwalczone i zdeptane wolą jego, znikało już w oddaleniu. Usta jego przybrały znowu na chwilę dawny szyderczy wyraz.
— Nie dognałaś mię, bajeczna Nemezys! — wymówił szeptem stłumionym lecz wyzywającym; — miałaś powalić mię i zdeptać, a oto stoję silny i nieugięty, jestem i będę szczęśliwym!..
Tak mówił człowiek ten dumny siłą umysłu swego i energją charakteru, za pomocą których, jak myślał, pozbył się już raz na zawsze posępnej groźby, jaka przez długie lata tajemnie lecz nieustannie brzmiała na dnie jego sumienia. Nie wiedział o tem nieszczęsny, że groźba ta tem straszniejszą jest i niebezpieczniejszą, im większe bogactwa myśli i uczuć mieszczą się we wnętrzu człowieka, który ściągnął ją na swą głowę; że wyroki pomsty życiowej tem pewniejsze są i nieubłagańsze, im na dostojniejszy przedmiot spadają ich ciosy; że zapoznana prawda i zgwałcona sprawiedliwość, przebrzmiewa bez echa i gaśnie bez śladu tylko w pustych głowach i oschłych sercach, ale uderza, karci i druzgocze wielkie umysły i silne charaktery wtedy nawet, gdy się im zdaje, że winę swą zmazali krwią swego serca, czynami swych rąk, wielkością swych postanowień. W starożytności, potężne fatum rządzące światem, wisiało przeważnie nad losami wielkich mężów i bohaterów; wyroki jego i ciosy były niejako złowrogim zaszczytem, ze szczególną troskliwością obejmującym głowy dostojne. Dziś ludzkość pojęła głębokie znaczenie starożytnej zagadki. Mściwe i karcące fatum mieszka nie gdzieindziej, tylko w piersi człowieka; ale im pierś ta szersza, im gorętszym płonie ogniem, tem ono silniejsze, tem srożej pali i ciężej przygniata. Głupcy, niedołęgi, do gruntu przeniknięci zgnilizną zepsucia, mogą przeżyć długie lata nie słysząc, nie czując w sobie tej mocy potężnej, złowrogiej, która niema z czego w nich powstać ani czem się żywić. Ale biada myśli bystrej, giętkiej i podniosłej, która zbłąka się na manowcach; biada duszy ognistej, która zapadnie w męty!...
„Nie dognałaś mię, ty bajeczna Nemezys!“ mówił Dembieliński trzymając w dłoni swej rękę kochającej go kobiety, i puszczając wzrok po szlaku tej drogi prostej, widnej, zacnej, którą zakreślił przed sobą rozumem i wolą. A ona jednak, ta straszna, zawzięta pani, była w nim samym i umilkła tylko — do czasu.
Dwoje rozkochanych w sobie ludzi rozmawiało jeszcze ze sobą, gdy u zamkowego podjazdu dał się słyszeć rozgłośny turkot kół zwiastujący powrót hrabiego, który pod dach swój gościnny przywoził nieszczęśliwych rozbitków życia, smutne ofiary cudzego występku.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.