<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł Nowy obywatel
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

— No, i cóż, Zosiu? — spytał, pomagając żonie wysiąść z powozu — co powiedziała mama?
— Chodźmy do pokoju... powiem ci... A jakże mały? zdrów?
— Co mu brakuje? — wzruszył ramionami, idąc za żoną — alboż on zna co życie, co kłopoty?
Rozebrała się szybko z paltocika, mówiąc:
— Zaraz przyjdę, tylko zajrzę do dziecka.
Po dobrej chwili weszła do gabinetu, w którym kręcił się niecierpliwy mąż:
— Tak gadaj raz...
Usiadła na foteliku i zwolna zaczęła:
— Byłam u mamy...
— Wiem; co powiedziała?
— Przedstawiłam stan naszych interesów szczegółowo i prosiłam bardzo o ustąpienie pierwszeństwa w księdze hypotecznej...
— Stare rzeczy; ty gadaj, czy zgodziła się, albo nie?
— Ciągle mi przerywasz...
— A ty się wleczesz, jak po błocie.
— Mama zmartwiła się bardzo, płakała, radziła, byś podjął resztę kapitału i oczyścił Popielówkę...
— Ot głupia rada! Jato wiem i bez niej; idzie o czas...
— Mama ze względu, że ta suma stanowi cały fundusz i jej i Julci, nie zgodziła się na propozycyę.
— Tak było od razu powiedzieć, a ty kołujesz czort wie po co.
Chwilę chodził po pokoju, wreszcie stanął przed żoną i zaczął głosem podniesionym:
— Ot i żyj tu z wami!... Swój swemu nie wierzy, nie pomoże, tak każdy zginąć musi... Niby to matka, taka dobra, czuła, miłosierna, a przyjdzie do kopiejki, oho! wyłazi prawda... U was każdy taki: wszystko blaga, komedya, żadnej szczerości...
Pani Zofia na razie słuchała spokojnie, ale podniecona krytyką matki, rozżalona do męża za straty poniesione, rzekła surowo:
— Bądź sprawiedliwy i nie przypisuj swej winy innym.
— Ot, wybrała się! — zaśmiał się z goryczą.
— Mama postąpiła słusznie, i nie możesz narzekać... a ci inni, którymi kłujesz mnie, ani nie warci wspomnienia...
— Oho, aż tak jedziesz...
— Kogo ty poznałeś? z kim żyłeś? — mówiła podniecona — zbieranina z ulicy, knajp, cukierni... pierwsze lepsze szumowiny, i z tego sądzisz o nas, nazywasz nas blagierami. A kto z uczciwych ciebie okłamał, oszukał, w błąd wprowadził?
— Ot, rozhulała się baba! — śmiał się z przymusem — to niby wy tutaj prawdą żyjecie... ha, ha, ha...
— Najszczerszą! — zawołała zaczerwieniona. — Tylko wy tego nie widzicie, bo sądzicie nas z przygodnych znajomości, z banalnych rozmów, z uprzejmości towarzyskiej...
— Tra la la, tra la la... gadaj zdrowa, ja nie do słuchania... Ot kiedyś taka mądra, radź, co zrobić teraz...
— Sam rządziłeś, sam radź — odpowiedziała twardo.
Milczeli dobrą chwilę, wreszcie odezwał się pierwszy:
— Zosiu, tak nas dwoje, a syn trzeci, nikogo nie mamy na szerokim świecie.
— Sądzę, że będzie najlepiej, abyś wystarał się o wypłatę tych pieniędzy pod zakładną.
— Hm... ale jak mi jechać?... ledwie kilka rubli w domu.
— Mogłeś dostać na hulanki, możesz dostać i na podróż.
Zamyślony chodził po pokoju, wreszcie przystanął przed siedzącą:
— Ot, i jest sposób...
— Jaki?
— Mam sześć koni do wyjazdu; sprzedam parę.
— Możesz i cztery; para koni nam wystarczy.
— Ej, nie, para to za mało... A może krowy sprzedać?.. jest tej lichoty dosyć.
— Proszę cię bardzo, nie tykaj tylko krów i inwentarza...
— Ot gadanie... trudno będzie tyle sztuk przezimować: ani siana, ani słomy.
— Proszę cię o to.
— Ja zgodny człowiek, niech będzie na twojem.

W kilka dni później żegnał pan Szyszkowski, rozczulony do łez, swoją żonę, obiecując rychły powrót.
Dla pani Zofii rozpoczęło się teraz smutne i męczące życie dłużnika, nie mogącego się uiścić. Różni wierzyciele, nietylko żydzi, lecz kupcy win i sklepów korzennych, restauratorowie i rzemieślnicy, zgłaszali się nieustannie, sypały się pozwy sądowe, wyroki zaoczne, i dopiero wspólnym usiłowaniom opiekuna i matki udało się skłonić główniejszych wierzycieli do cierpliwego oczekiwania powrotu pana Szyszkowskiego, co nie przeszkodziło, iż wnieśli zastrzeżenie hypoteczne swych należytości.
Mijały dni, tygodnie, wreszcie miesiące, przychodziła nowa wiosna, a z nią nowe wydatki gospodarskie.
Listy męża, z początku dość częste, stawały się rzadsze, aż wreszcie odebrała pani Zofia list rekomendowany; otwierała go drżącemi rękoma i czytała chciwie.

Po oświadczeniach miłości i przywiązania, wyszczególnieniu długów, ciążących na Popielówce, a sięgających piętnastu tysięcy rubli, kończył list:
»... Z otrzymanych pieniędzy zostało mi tyle, że mogę dojechać do Tyflisu, gdziem dostał dochodny obowiązek i urządzę wam gniazdko, dla ciebie, moja gołąbko, i dla naszego syna. Posyłam ci plenipotencyę, sprzedaj wszystko i przyjeżdżaj do mnie. Ja już nie wrócę, bo nie przywykłszy do was za młodu, żyć z wami i źle, i smutno...«




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.