Prometeusz żydowski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Prometeusz żydowski
Pochodzenie Szkice literackie
Wydawca Zakł. Graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PROMETEUSZ ŻYDOWSKI.


1902.

Jedno z największych arcydzieł świata, nieznane prawie choć wymieniane tak często, najstarsza może księga bólu ludzkiego, jeden z pierwszych śladów w literaturze tytanicznie pojętej walki człowieka z przemocą bóstwa, które zeń sobie czyni igraszkę: oto czem jest powieść o Ijobie, nazwanym niewiadomo przez jaką ironję „cierpliwym“, która wchodzi w skład Starego Testamentu i bywa zaliczana do ksiąg tak zwanych dydaktycznych...

Biblja ma dla nas potrójne znaczenie. Przedewszystkiem jest to księga święta, to znaczy księga, na której oparty jest gmach religji. To jest jej znaczenie najpowszechniejsze i najogólniejsze. Jako taka, słuszna, aby była nienaruszona i nietykalna.
Każda religja, wyrażając w treści swojej ostatecznej łączność człowieka z Bogiem, jest tajemnicą — i tajemnicą pozostać musi, jeżeli nie chce utracić najgłębszych swoich pierwiastków.
To już z góry określa, czem muszą być księgi święte: nie są to pisma, któreby się winny lub mogły znajdować w ręku każdego, być przez każdego tłumaczonemi i objaśnianemi. To równało by się poniżeniu religji i odarciu z niej boskości, gdyż ścierało by z niej owo tajemnicze piętno, które sprawia, że jest tem, czem jest, to znaczy dopełnieniem i ukojeniem bezbrzeżnej a tajemniczej tęsknoty ludzkiej, której poznanie zadowolić nie zdoła.
Zrozumieli to starożytni, zachowując znajomość swoich pism świętych jedynie dla wtajemniczonych i wyświęconych, — rozumie to w obecnych czasach Kościół katolicki, zastrzegając sobie wyłączne prawo wykładu i objaśniania tekstów.
Protestantyzm, usiłując oprzeć religję na rozumowych podstawach, usunął z niej tajemnicę, a więc to, co jest w niej najgłębszego, — i zabił się przez to sam, nie zdolen zadowolić ani rozumu, który zadowolenia z natury swej w innych szuka dziedzinach, ani też owego po za rozumem tkwiącego w człowieku „zmysłu mistycznego“, który pożąda tajemnicy i wiary.
Biblja ma jednak także znaczenie dla świeckiej nauki, a przedewszystkiem dla historji cywilizacji. Historyk ma najzupełniejsze prawo zważania tylko na ludzkie pochodzenie Biblji: jest ona dla niego księgą nader ciekawą, zbiorem dokumentów powstałych w ciągu wieków i pokoleń. Bada on ich autentyczność krytyczną metodą, oznacza czas i warunki ich powstania, usiłuje określić losy, jakie przechodziły, nim dostały się do nas w tej formie. A następnie, po ukończeniu krytycznej pracy, wyrokuje o dziejach, życiu i pojęciach ludu, wśród którego te księgi powstały, pokazuje, jak różne były jego wierzenia, zapatrywania i moralność, od dzisiejszych.
Praca ta nie czyni w niczem uszczerbku świętości ksiąg dla religji, gdyż bierze pod uwagę jedynie ludzką ich treść, pomijając zupełnie boskie ich znaczenie.
Wreszcie posiada dla nas Biblja i trzecią wartość artystyczną. Wśród różnorodnych pism, które się na nią składają, znajdują się arcydzieła pierwszorzędnej doniosłości. Do tych należą przedewszystkiem początkowe rozdziały kaznodziejskiej księgi Salomona, Pieśń nad Pieśniami, wiele psalmów Dawidowych i trenów Jeremjasza, niektóre rozdziały z proroków, jak naprzykład Hezekjelowe widzenia, i wreszcie księga Ijoba, o której tu mówić zamierzam.
Dla teologa jest ona nauką poddania się ostatecznego woli bożej a zarazem symbolem Chrystusowej męki, — dla uczonego historyka — nieocenionem źródłem do studjów nad psychologją, etyką i pojęciem bóstwa u żydów, — studjów, których wyniki byłyby niejednokrotnie sprzeczne z teologicznem ksiąg tych wykładem, — dla artysty jest to li tylko niesłychane arcydzieło, — najdawniejszy, szczery a straszny krzyk ludzkiego bólu, przechodzący wszystkie skale, od klątwy i buntu, rozpaczliwie w niebo rzucanego pytania, aż do bezdennego żalu i głuchej rezygnacji w końcu.
Kto jest autorem księgi Ijoba — niewiadomo. Przypisywano ją niegdyś Mojżeszowi, — język jej jednak, pełen aramejskich naleciałości, świadczy raczej za znacznie późniejszym czasem jej powstania, razem z innemi hagjografami — a więc gdzieś w hellenistycznej epoce żydowstwa.
A zresztą — któż dzisiaj może powiedzieć z pewnością, jakie ta księga w ciągu wieków losy przechodziła, nim się dostała do nas w tej, jaką dzisiaj znamy — postaci? Kto wie, czy nie stało się z nią podobnie, jak z Księgą kaznodziejską Salomona, do której pierwotnego, dającego się z tekstu i dziś jeszcze wyłuskać jądra o straszliwym refrenie: hawel hawulim, omar koheleth, hawel hawulim, hakol huwel — marność marności, rzekł kaznodzieja, marność marności, wszystko marność — dodawały wieki więcej optymistyczne po wyrazie, po zdaniu, po rozdziale, aż w końcu utworzyła się przeciwwaga ufności i wiary dla potwornego śmiechu królewskiego mędrca nad nicością żywota i losu?
Gdy się czyta powieść Ijoba, zwłaszcza w hebrajskim oryginale, ma się często to wrażenie. Nieraz w ustach jego znajduje się wyrazy, stojące w rażącej sprzeczności z tem, co przed chwilą powiedział ze szczerej głębi duszy, nieraz opowiadanie załamuje się dziwnie, zarówno pod względem toku myśli i wyrazu uczuć, jakoteż siły słowa i mocy obrazów, które bledną naraz i rozpływają się w bezbarwnym, moralizatorskim recytatywie. I znowu wybuch potężny, jak gdyby strumień na sztuczną sprowadzony mieliznę znalazł napowrót swe łożysko właściwe i z szumem rzucił się niem po kamieniach ku bezmiernemu morzu, w którem ucichnąć ma wreszcie.
Być może, iż mamy tu do czynienia z wtrętami późniejszemi, które robiła w najlepszej wierze pobożna jakaś ręka, niezdolna zrozumieć do szaleństwa śmiałego morału tekstu pierwotnego? i chciała „usprawiedliwić“ Boga w tej księdze, która cała ma właśnie dowodzić, że Bóg zbyt jest wielki, aby usprawiedliwienia potrzebował? — To w każdym razie zdaje się być niewątpliwem, że długie przemówienie czwartego z przyjaciół Ijoba, Elihu, w początkowych rozdziałach nie wymienionego, przemówienie nie wiążące się w organiczną całość z resztą księgi ani pod artystycznym ani myślowym względem, jest takim późniejszym dodatkiem, psującym śmiałą i zwartą konstrukcję dzieła.
Bo oto jak się przedstawia Ijobowa historja w istotnych swych zarysach:
Kiedy pewnego dnia przyszli synowie Boży (בני האלוהים), aby stać przed Panem, — a był też i szatan między nimi, który „okrążył ziemię“ i przyszedł snadź jako sługa zdawać sprawę co na niej widział: wszczęła się rozmowa o Ijobie, wiernym bożym pachołku, co mimo dostatków i powodzenia nie wzbijał się w dumę, lecz owszem pokornie wielbił Pana Zastępów. — I oto szatan podszeptuje Panu, aby Ijoba doświadczył, czy i w nieszczęściach a poniżeniu również błogosławić Mu będzie...
Straszliwa, dreszczem przejmująca igraszka! Pan oddaje sprawiedliwego Ijoba w rękę szatana, który tutaj jeszcze nie jako przeciwstawienie dobroci bożej i wróg Jego dzieł odwieczny występuje, lecz jest raczej na równi z innymi „synami bożymi“ sługą Mocy najwyższej, nieograniczonej i wszechstronnej. Pogląd czysto panteistyczny, który jeszcze nieraz na kartach tej księgi przedziwnej znajdzie potwierdzenie! I kiedy Ijob, ogromem bólu przygnieciony, pocznie oskarżać sprawcę swego nieszczęścia, nie nazwie nim szatana, który zgoła samodzielności w czynach swych nie ma i spełnia jeno to, co mu nakazano, lecz zwróci się wprost przeciw Panu i z Nim tytaniczną walkę podejmie.
Oto za zezwoleniem boskiem utracił Ijob majętności, dzieci i zdrowie; nędzarz ostateczny leży na barłogu przed domem i psy liżą ropę z ran jego ciekącą. Żona urąga mu w oczy, iż nadarmo Panu służył; trzej dawni jego przyjaciele, co nawiedzić go przyszli w nieszczęściu, zobaczywszy jego ból gwałtowny, nie śmieją się odezwać ani szukać słowa pociechy. Rozdarli szaty, posypali głowy popiołem i milczeli z Ijobem przez siedm dni...
Aż wreszcie Ijob sam usta otworzył. Wybuch straszliwy i namiętny! Przeklina noc, w której się począł i dzień swego narodzenia, przeklina łono, które go nosiło, piersi, co mlekiem niemowlę odżywiały! Skarży się, iż mu dano żywot, o który nie prosił, wzywa śmierci, co jest jako noc ostateczna i nieprzespana, gdzie bólu już niema ani nieszczęścia, kata ani niewolnika. „Czemuż światłość dana jest nędznemu a żywot tym, co są w ducha uciśnieniu? co czekają śmierci, a nie przychodzi, co jako wykopujący skarb, cieszą się bardzo, jeśli grób najdą?“
Odzywają się teraz Ijobowe przyjacioły. Mali ludzie, aż nazbyt po ludzku moc i sprawiedliwość bożą pojmujący. Przerażeni potężnym, bluźnierczym wybuchem nieszczęśnika, nawet pocieszyć go nie usiłują, lecz nakłaniają jeno do pokory i roztrząsają mu sumienie, że zgrzeszyć snadź musiał, kiedy Bóg sprawiedliwy go karze.
„Skąd mocy wezmę, abych wytrwał — woła Ijob — jakiż cel temu, abym był cierpliwy?“ Skarży się na przyjaciół swoich, iż się zeń naigrawają, podnosi niewinność swą wobec Boga. Wreszcie zwraca się już wprost przeciw niebu i niezrozumiałej dlań a bez powodu gnębiącej go potędze. I tutaj właśnie, w księgi rozdziale siódmym, zaczyna się monolog, blademi przemówieniami przyjaciół z rzadka zaledwie przerywany, który poprostu niema równego sobie w całej poezji świata!
Ginie z przed oczu naszych przypadkowe imię Ijoba: oto jest Człowiek z losem swoim gorzkim a niepojętym, z całym bólem, ze wszystkiemi nieszczęściami i wiszącą nad nim, nieodwracalną grozą śmierci, który jęczy skargą i zaś w buncie rozpaczliwym podnosi pięście, aby je znowu opuścić w zwątpieniu, nawet bez nadziei dosięgnięcia Tego, co sobie zeń najstraszliwszą uczynił igraszkę. Przez dwa czy trzy tysiące lat ból ludzki nie znalazł sobie głębszego wyrazu, nicość żywota i losu bardziej gorzkiem nie odezwała się echem ani rozpacz zbuntowana bezwzględniej przeciw Stwórcy kiedy wystąpiła.
Przesuwają się przed oczyma naszemi obrazy niewysłowionej mocy i piękności, smutek życia bezbrzeżny malujące, jęczy skarga najboleśniejsza, słowa jak gromy biją o błyszczący, stalowy, niewzruszony puklerz nieba.
Oto bojowaniem jest żywot człowieka na ziemi, a dni jego są, jako dni najemnika, który z utęsknieniem czeka wieczoru... Jako obłok niszczeje człek i przemija; jako wianie wiatru przechodzą lata jego bezpowrotnie. — I czemuż Ty, Boże, — woła Ijob — wadzisz się z istotą tak biedną, czemu nie pofolgujesz, aby nieszczęśnik przełknął choć ślinę w spokoju? Jeżelim zgrzeszył: wszakże Ty jesteś stróżem ludzi, — czemużeś to dopuścił? a zaś dlaczego, Ty wszechmocny, nie zgładzisz mej winy, jeno mścisz się tak straszliwie? „Oto się jeszcze dzisiaj w grób położę; wspomnisz mnie jutro, lecz mnie już nie będzie!“
Rozpacz Ijoba potęguje się bezwzględną niewiarą, aby po śmierci cokolwiek jeszcze człowieka czekało. Śmierć — to kres ostateczny i nieodwołalny, noc głucha, wieczna, nieskończona. Gdy umrę — „oko moje nie zwróci się, aby widziało dobro, — nie będzie mnie już oglądał wzrok człowieczy, nawet choćby mnie oczy Twoje, Panie, szukały, mnie już nie będzie“ (r. VII, w. 7 — 8). I znowu — ostatnie wiersze rozdziału X: „Popuść mnie, iżbym opłakał nieco boleść moją, pierwej niż pójdę, aby się nie wrócić, do ziemi ciemnej i okrytej mgłą śmierci, do ziemi nędzy i ciemności, kędy mrok śmierci, w której miasto ładu, przestrach wieczysty przebywa!“ Albo te straszne, beznadziejne wiersze XIV. rozdziału, które we wszystkich kościelnych przekładach bywają zwykle złagodzone, takie z nich rozpaczliwe i ostateczne wieje zwątpienie: „Drzewo ścięte ma jeszcze nadzieję, że się odmłodzi i pędy wypuści na nowo; chociaż korzeń jego się starzeje i próchno porze pień: zazieleni się jeszcze na zapach wody i rozpuści gałęzie jak wtedy, gdy było sadzone. Ale człowiek, gdy umrze, i przepadnie i będzie strawion — kędyż jest? Jak gdyby woda wyciekła z morza, jakby strumień wysechł i ustał! tak człowiek, gdy umrze, nie powstanie i nie zbudzi się; dopóki trwa niebo, nie ocuci się ze snu swojego!“ A przytem obłędna, straszliwa tęsknota za żywotem: „Obyś mnie to, Panie, w czeluści zakrył i zachował na czas, gdy przeminie Twój gniew i zaś mi porę naznaczył kiedy sobie o mnie przypomnisz!“ Ale to pragnienie daremne: „Góry się rozpadają i skała przechodzi, woda co najtwardsze głazy rozmywa i powódź unosi zwolna ziemię — a tak i w człowieku wszelką wytracasz nadzieję! Nakrótkoś go utwierdził, aby przeminął wiecznie; strawisz jego istotę i odrzucisz go... A przecież dopóki żyw, cierpi ciało jego i dusza w nim nad sobą boleje!“
To jest życie, to jest gorzki los człowieczy — nad którym tylko Bóg. Straszliwy, nieubłagany, niepojęty Bóg, którego sprawiedliwość po ludzku rozumując przyjaciele Ijoba napróżno usiłują wykazać. On sam, Ijob, człowiek cierpiący, igraszka w ręku Przedwiecznego, nie łudzi się co do stosunku Stwórcy i stworzenia, a choć w buncie okropnym i w poczuciu swej krzywdy dłoń przeciw Niemu podnosi, wie, że słabszy jest odeń i nie znajdzie sprawiedliwości...
Dość przejrzeć wiersze rozdziału dziewiątego: „Wiem to naprawdę, iż tak jest, że wobec Boga nikt nie będzie miał słuszności. Jeśli się z Nim zechce spierać, na tysiąc jednego nie zdoła Mu odrzec“... On jest najmocniejszy, robi wszystko, co mu się podoba, a „jeśli przyjdzie do mnie, nie ujrzę Go, jeśli odejdzie, nie spostrzegę... jeśli spyta nagle, nie zdołam odpowiedzieć. Gniewowi Boga nikt się oprzeć nie może, zginają się przed nim ukoronowani, — a czemże ja jestem, abym się z Nim prawować potrafił? Choć słuszność jest po mojej stronie, prosić Go muszę jako sędziego. A jeśli mnie nawet posłyszy, nie wierzę, aby głosu mego wysłuchał, bo oto wpadnie na mnie jak burza, zetrze mnie i rozmnoży rany moje bez przyczyny!“ „Winnego i niewinnego zarówno On gnębi; niechajże więc zabije, jeśli chce bić, ale niech się nie naigrawa z męczarni niewinnego!“ „Strzegłem się występków, wiedząc, że jesteś mściwy i nie przepuszczasz, a jeśli i tak jestem Ci krzyw, pocóż ten trud daremny? Choćbym się snadź wodą obmył śnieżną i w źródle ręce wybielił, Ty i tak w plugastwie mnie unurzasz, aż się będą brzydzić mną szaty moje! Bo oto nie z człowiekiem, mnie podobnym, stawam do prawa ani z takim, który zarówno ze mną mógłby być u sądu słuchany — i niemasz, ktoby nas obydwu zarówno mógł karać i nad obydwoma władzę miał jednakową. Ale powściągnij ode mnie swą rózgę i nie strasz mnie, a przestawszy się bać, będę Ci odpowiadał; a jakże mi mówić, dopóki w strachu jestem?“
Słowa do szaleństwa śmiałe, zwłaszcza w ustach człowieka, wierzącego niezłomnie w tę straszliwą boską moc ponad sobą, słowa, które tylko ostateczna rozpacz mogła podyktować! I bez nadziei zwycięstwa staje Ijob do walki z Bogiem o swoje ludzkie prawa do życia i szczęścia. W rozdziale następnym (X.) woła: „Nie potępiaj mnie, dopóki mi nie pokażesz, dlaczego mnie tak sądzisz! Czyż Ci się to słusznem zda, abyś mnie gnębił bez przyczyny i niszczył dzieło swych własnych rąk, gdy równocześnie wspierasz zamysły bezbożników?.... zwłaszcza, że niema nikogo, ktoby mógł mnie wyrwać z ręki Twojej?“ Ale to próżne wszystko: „Jeśli zgrzeszyłem — mówi dalej —, zauważysz tejże chwili i nie ostawisz bez ukarania. Biada mi, jeślim nieprawy, biada jeślim sprawiedliwy, bo i tak nie dźwignę głowy od nędzy i utrapienia! Jak lew rozżarty uchwycisz mnie i dręczyć mnie zaś będziesz okrutnie.“
Chorał człowieczego bólu, hymn ludzkiej krzywdy wznosi się coraz wyżej przez wszystkie akordy żalu, rozpaczy, buntu, grzmią słowa coraz śmielsze i potężniejsze, jęczy płacz coraz straszliwszy, — a kiedy przyjaciele nieszczęśnika nie znajdują innej odpowiedzi, jak ciągłe powtarzanie, iż Bóg jest sprawiedliwy a Ijob, mimo zapewnień o swej niewinności, zgrzeszyć musiał przed Jego obliczem, on woła wreszcie: „Czemu mnie prześladujecie jako Bóg i żrecie żywe mięso moje?“ (R. XIX. w. 22.). Bo gdzież jest ta sprawiedliwość boska? Oto (R. XXI.) „żywią bezbożni, wzniesieni są i wsparci bogactwem, domy ich bezpieczne są i spokojne i niema nad nimi rózgi bożej...“ „Ten umiera silny i zdrowy, bogaty i szczęśliwy,... a drugi umiera w utrapieniu duszy kromie wszego dostatku — a przecie jednakowo w prochu spać będą i robactwo ich strawi!“
Zapomina wreszcie Ijob, że wątpił sam, aby mógł człowiek sprawiedliwość znaleść wobec Pana; — żąda już tylko, aby Go mógł spotkać i do odpowiedzi przymusić. „Abym Go to naszedł i ułapił i trafił aż do stolicy Jego! Na sąd Go zawezwę, a usta moje łajać będą. Usłyszeć chcę, co mi odpowie, wyrozumieć Jego słowa. Niech się mocą swoją nie zasłania, niech mnie nie przytłacza ciężarem swojej wielkości, lecz sprawę niech ze mną uczyni, a moje będzie wtedy zwycięstwo! Ale cóż! pójdę na zachód słońca, nie zobaczę Go, — pójdę na wschód, nie ujrzę Go. Próżno się zwrócę w lewo: nie uchwycę Go, — zwrócę się na prawo: nie znajdę Go. Ale on wie za to, na jakich mnie szukać drogach...!“
Wyczerpany buntem straszliwym i walką z niedosięgnionym a przemożnym gnębicielem, Ijob w dalszych przemówieniach już tylko żalowi swemu ujście dawa... Jeszcze gorzki wyrzut do przyjaciół zwrócony, jeszcze kilka zdań o niezmierzonej potędze Boga, którego czyny zaiste dziwniejsze są, ażeby je można ludzkiem rozumowaniem ogarnąć — i zaczyna się ostatnia, nad wyraz boleściwa litanja utrapionego, ułożona ze wspomnień o minionem szczęściu, błagań o litość i zapewnień niewinności.
Łzy jęczą tutaj w każdym słowie, w każdem zdaniu łamie się coś ze serca człowieczego, płacze w wierszach beznadziejność straszliwa, przygnębienie ostateczne, tem bardziej gorzkie, że w pamięci nieszczęśnika przeciwstawia się kaźń niezasłużona dawnej i minionej szczęśliwości... Słowa jego nabierają jeszcze raz potęgi, gdy się klnie na niewinność swoją: „Jeślim zeszedł z prawej drogi, jeśli za oczyma szła żądza moja, jeśli zmaza przylgnęła do moich ręku: niech inny zbiera mój siew, niech ród mój będzie wykorzeniony! Jeśli niewiasta uwiodła serce moje i stałem na zdradzie u wrót przyjaciela: niech cudzą nałożnicą będzie moja żona i niech się inni wstydem jej napawają!... Jeślim podniósł dłoń na sierotę przeto, żem mocniejszy był w prawie: niechaj mi odpadnie ramię od stawu i kości ręki się połamią!...“
Coraz namiętniej, coraz zapamiętalej krzyczy Ijob nie do Boga już, nie do przyjaciół, ale do serca swojego, aż kończy jękiem ostatecznym: „Jeśli się na mnie ziemia moja skarży i zagony jej płaczą, jeślim bezprawnie chleb jej pożywał i gnębił dusze oraczów: niechaj miasto pszenicy oset mi się rodzi, a cierń zamiast jęczmienia!“ —
I wreszcie teraz odzywa się Bóg z wichru i burzy. Wyzwał Go człowiek, marny pył, z wiekuistych szat Jego strząśniony: niechajże mu teraz odpowiada! On, Pan nad Pany, On, największy i najmocniejszy — nie usprawiedliwia się, nie dopuszcza sądów nad sobą, nie tłumaczy swoich zamiarów ani powodów czynu nie podaje. Naprawdę zbyt wielki i zbyt nadludzki jest na to. „Gdzieś był, gdy zakładałem podwaliny ziemi i stawiałem jej kamień węgielny, a chwaliły mnie wszystkie gwiazdy zaranne i synowie boży śpiewali?... Gdym zamknął wrotami morze, kiedy się wyrywało jakoby z żywota wychodząc; gdym obłok jak szatę kładł na nie i spowijał mrokiem, jakby pieluchami?“
W obrazach przepotężnych, dziwnie wielką poezją kosmicznego stawania się owianych, roztacza Bóg przed nędzą w proch pochylonego Ijoba przedwieczny majestat swojej wszechmocy. Bez gniewu, bez zawziętości, o którą nędzarz Go oskarżał, owszem ze spokojem Istoty jedynej, która stoi ponad bytem i niebytem, ponad złem i dobrem, nad szczęściem i bólem człowieka, dla której równe ma znaczenie stawanie się gwiazd i „sklejanie się z pyłu brył ziemi“, jak głodne dzieci kruka, wołające o pożywienie...
Jeżeli gdzie w księgach Starego Testamentu wszelki autropomorfizm został od Boga odjęty, to tutaj właśnie, w tych strofach potężnych, gdzie On okazuje się w chwale najwyższej, w czysto panteistycznem już pojęciu, jako treść i synteza wszystkiego, co tylko istnieje.
Zaprawdę, nie walczyć z Istotą taką człekowi! „Kto Boga wyzwał, niech Mu odpowiada!... Izali w niwecz obrócisz sąd Mój i Mnie potępisz, abyś się ty usprawiedliwił? Masz-że ty ramię, jako Bóg? czy zagrzmisz głosem podobnym? Oblecz się w ozdobę, wynieś się w górę, chwałą się otocz i blaskiem przyodziej, rozprósz pyszne w zapalczywym gniewie, wejrzyj na harde i poniż je,... a Ja-ć przyznam wtedy, że cię zbawić może własna prawica!“
Ijob zrozumiał mowę gromowładnego Jehowy: nazbyt on jest wielki, aby czyny Jego potrzebowały usprawiedliwienia; niemasz istoty na ziemi i niebie, która by Go mogła pociągnąć do odpowiedzialności... Chyli więc głowę nieszczęsną wobec majestatu Pańskiego — nie przekonany i nie złamany, ale pouczony, że walka wszelka jest naprawdę daremna. „Lekcem się porwał walczyć z Tobą; cóż mam odpowiedzieć? Położę dłoń na ustach moich. Mówiłem raz, niemam nadto nic do powiedzenia. Więcej się nie odezwę...“
Nie cofa niczego, bo jako człowiek miał słuszność w tem, co mówił, — nie walczy dalej, bo to próżne, — nie przeprasza Boga za bluźnierstwa; zrozumiał; zrozumiał, że nawet to jest niepotrzebne.
W księgach Ijoba, tak jak one w Starym Testamencie się znajdują, ostatnią skargę Ijobową od słów Boga oddziela przemówienie Elihu, o którym już na wstępie wspominałem, niewątpliwie późniejszy stanowiące dodatek. Łatwo zrozumieć powody, które skłoniły kolegjum rabinackie do akceptowania, a może nawet wprost do zredagowania tych wtrąconych ustępów. — Morał księgi Ijoba nazbyt jest przerażający dla umysłu zwykłego człowieka, i nawet dla żydów, którzy przyzwyczajeni byli Jehowę za bezwzględnego władcę uważać, był poprostu nie do zniesienia. Bluźnierczą buntowniczość słów Ijoba dało się jeszcze jakoś złagodzić wtrąceniem tu i ówdzie zdania, wbrew całemu tonowi przemówienia pokorę wobec sądów Pańskich wyrażającego — w przekładach, nie wyłączając wulgaty, poszło to jeszcze łatwiej, przez małe, mimowolne może zmiany wyrażenia, zastąpienia zdania twierdzącego pytajnym lub naodwrót, użycie trybu przypuszczającego tam, gdzie w oryginale jest orzekający i tak dalej, doprowadzono do tego, iż nieugiętą postać Ijoba walczącego o swe prawo zamieniono na wzór cierpliwości i poddania się woli bożej. —
Co jednak było zrobić z samą odpowiedzią Boga i tym straszliwym w niej morałem, że Bogu wolno wszystko robić dlatego jedynie, iż jest najmocniejszy i wobec tego ludzkie walory zła i dobra Jego nie obchodzą? Tak rzecz wyglądać nie mogła, jeżeli księgi miały pozostać w kodeksie Pisma świętego. A jednak nie śmiano poruszyć i zmienić tych słów nadludzkiej potęgi i piękności, zaiste z natchnienia Ducha świętego napisanych. — Dodano tedy komentarz. Przepuszczam, że ten komentarz — mowa Elihu — na marginesie się początkowo znajdował, aż wciekł niejako z czasem do tekstu, rozpierając go sobie łokciami w najniewłaściwszem miejscu.
Nie wiąże się on formalnie z resztą dzieła, gdyż o żadnym Elihu wśród przybyłych przyjaciół mowy nie było, a na przemówienie jego Bóg, „odpowiadając Ijobowi z burzy“, choć ono bezpośrednio słowa Jego poprzedza, zgoła nie zwraca uwagi... Skłonny jestem sądzić, że Elihu było nazwiskiem późniejszego komentatora ksiąg, który chciał napisać ich wykład i teodyceję, nie przypuszczając może zrazu, że słowa jego w tekst z czasem zostaną zawarte.
Również i treść tej teodycei, — usprawiedliwienia Boga — tak dalece z resztą dzieła nie licuje, według którego Bóg właśnie usprawiedliwień nie potrzebuje, że nie może być wątpliwości, co do obcego jej pochodzenia.
W księgach jest jeszcze zakończenie, wedle którego Pan wynagrodził w dwójnasób Ijobowi jego cierpienia, — niema już jednak wzmianki o tem, co Bogu powiedział szatan, który właściwie wygrał zakład, gdyż Ijob rzeczywiście bluźnił, pańską ręką dotknięty. —
W pobieżnym tym szkicu, w którym chciałem tylko zwrócić uwagę na jedno z największych arcydzieł poezji, tak mało znam w istocie, choć tytuł jego wielu często miewa na ustach, — niepodobna mi wykazywać szczegółów wszystkich nadzwyczajnych piękności ani biegu i głębi myśli, osnowę dzieła stanowiących. Odsyłałem więc ciekawych do hebrajskiego tekstu, a jeśli go czytać nie zdołają, do przekładu Wujka, niestety niezbyt wiernego (bliższa oryginału jest biblja tak zwana Radziwiłłowska), lub — gdy kto woli przekład poetycki, do pięknego tłumaczenia Karola Brzozowskiego, który, chociaż tłumaczył z oryginału, był jednak mimowoli w wykładzie niektórych zdań pod sugiestją kościelnego ksiąg tych wykładu. Oprócz tego istnieje mój przekład wierszem, obejmujący nie wszystkie księgi wprawdzie, ale najważniejsze i najpiękniejsze z nich rozdziały, tak że może dać wyobrażenie o całości. —
Księgi Ijoba jednak na więcej zasłużyły. Przekład ich powinienby być poprzedzony dokładnem studjum tekstu i treści i dokonany na tej podstawie z odrzuceniem wszelkich późniejszych naleciałości, z równą oryginałowi poezją i mocą wyrażenia, ażeby nieskażone dzieło — w pierwotnej postaci mogło się ukazać w całej wspaniałości swej i głębi. — Jeżeli ten szkic mój i próba przekładu, przed kilku laty wydana, zachęci kogo do tej żmudnej i odpowiedzialnej ale nad wyraz wdzięcznej pracy, będę prawdziwie zadowolony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.