Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
III.
W KTÓRYM NASZ BOHATER SPOSTRZEGA SIĘ, ŻE NIE TAK LATWO UMRZEĆ, JAK MU SIĘ TO Z RAZU ZDAWAŁO.

Tristan, szedł w cichości wzdłuż pustych grobli, spoglądając na Sekwanę, która płynąc spokojnie i jednostajnie, dopiero tu przychodzi odetchnąć swobodniéj, i głośniéj zaszumić, wsrod kamiennych arkad ponurych mostów.
Przez chwilę, przyszła mu myśl, iż niepotrzebuje zadawać sobie pracy, aby dojść do lasu, i że króciéj by było rzucić się w wodę.
„Nie“ mówił do siebie, umiem pływać, a znalazłszy się w wodzie, instynkt zachowawczy, mógłby zwycięstwo nad mojem postanowieniem odnieść, mnie trzeba umrzeć, mnie trzeba śmierci krótkiéj, prędkiéj, pewnéj, — a tę mam tu“ to mówiąc, uderzył o pistolety i szedł daléj.
Zaledwo było wpół do trzeciéj — kiedy nie kiedy spotykał przechodniów, wracających z późnéj w noc zabawy, albo nieszczęśliwych robotników, których potrzeby życia zmuszają przededniem wstawać, a ośmnasto godzinna praca, ledwie wystarcza na wyżywienie żon i dzieci.
Czemu też oni nie zrobią jak ja? — czemu niepozbędą się ciężącego im życia? — Lecz boją się, pomyślał Tristan.
Dumnie, ciągle, szedł daléj swoją drogą, podwajając kroki i niedomyślając się nawet, że ta niecierpliwa chęć dojścia, była gorączką. Wszystkie okna jeszcze pozamykane były, ziemia zamieniała z niebem gasnące już prawie latarnie; na blade gwiazdy także już blednące, i odbijające się w ciemnéj jak atramentem płynącéj rzece. Tristan przechodząc koło domu umarłych, uczuł dreszcz na widok temczasowego grobu nieszczęścia, zbrodni i występku; oddalał się jak mógł najspieszniéj, nie zastanawiając się, że czemprędźéj odchodzi, tém prędzéj przyniosą do niego.
Przeszedł pola Elizejskie nie zwalniając kroku, minął rogatkę i wziął się na lewo koło łuku tryumfalnego gwiazdy.
Tak spiesznie szedł, że brama którą chciał się udać do lasu jeszcze nie była otwartą.
Możeby powiedziano że Trisian mógł się tak dobrze i gdzieindziéj zabić jak w lasku Bulońskiem, lecz omylono by się. Umierający mają swoje fantazje, Tristan w marzeniach swoich o nicości, powiedział sobie, że się zabije w gęstwinie zielonéj, u stóp gęstego rozłożystego dębu, przy miłym śpiewie ptasząt, budzących się ciepłym wschodem słońca. Jak widać miał taką chimerę w konaniu, takie dziwactwo w swoim samobójstwie.
Usiadł na burcie rowu, czekając aż bramę otworzą — i zaczął rozmyślać. O czém? Bóg to wie. O Ludwice najpewniéj. To tylko możemy powiedzieć, że często w stronę Paryża obracał głowę: i sądząc po wyrazie oczu jego, możnaby było wnosić, że chciałby się wrócić.
Jednakże raz, oczy jego zamiast na Paryż zwróciły się na lasek, i spostrzegł że przejście było wolne, brama otwarta. Facilis descensus averni, jak mówi Wirgiliusz.
Wstał więc, i jak Żyd wieczny tułacz, zaczął znów iść daléj. Kiedy wszedł do lasku Bulońskiego, niebieskawe światło zaczęło już okrążać widnokrąg, a gwiazdy srebrne zdawały się rozsiane jak na perłowéj macicy.
W milczeniu przeszedł jednę ulicę, potém postrzegłszy na prawo gęstwinę, nad którą dąb panował, właśnie wszystko tak jak sobie marzył, rzucił ostatni raz wzrokiem na drogę którą przybył, a przekonawszy się że była pustą, usiadł koło dębu, obrócony twarzą ku wschodowi.
Miejsce to, właśnie było takie, jakie Tristan obrał sobie w marzeniu, gęstwina ciągnęła się daleko, dąb był cienisty, mech mające mu służyć na posłanie, miękki; makolągwa śpiewała w bliskim krzaczku, a pomiędzy drzewami trochę mniéj gęstemi, na wschód, zaczęła się rozciągać linija różowa, taka, jaka przypominała Romeowi, że już czas opuścić Juliette.
Tristan, nie miał już żadnéj przeszkody do spełnienia przedsięwziętego zamiaru: śpieszymy się powiedziéć, że téż jéj nie szukał, wyciągnął z odwagą pistolety z pod surduta, z jednym z tych uśmiechów, na kształt Manfreda, który by mógł mu wielki zaszczyt zrobić, gdyby go był kto widział, — spróbował kurków, i zapewniwszy się, że pistony w swojém miejscu, przyłożył ten który w prawéj ręce trzymał.
Potém wymówiwszy imię Ludwiki, przyłożył palce do cyngla, i podniósł wzrok w niebo.
Lecz pomiędzy nim a niebem, oczy jego ujrzały przedzielające ciało, ciało nieprzezroczyste, bardzo wyraźnie malujące się. Ciało to, było ciałem człowieka, opartego, czyli prawie leżącego na gałęzi, mającego postronek jak stryczek okręcony w koło szyi, i obłąkanym wzrokiem nań poglądającego.
Naturalnie, że miejsce zdające się tak dogodnym Tristanowi, ten sam miało pociąg i dla drugiego, i że ten drugi już się usadowił na drzewie, nim Tristan schronił się pod nie.
Tristan opuścił pistolet.
— Ech! panie na górze, co do djabła tam robisz? zapytał Tristan.
— A do licha! mój panie, to, co jak się zdaje miałeś także chęć zrobić, tam na dole.
— Ja, odpowiedział Tristan, pokazując pistolety, chciałem jak pan widzisz zastrzelić się. Zrób mi pan tę przyjemność i powieś się gdzie indziéj.
— A ja panie, odpowiedział nieznajomy, pokazując postronek mocno do wierzchniéj gałęzi przymocowany, przyszedłem jak pan widzisz powiesić się, i tak samo jak pan, mówię panu, abyś się gdzieindziéj zastrzelił. Przybyłem piérwszy, a więc mam prawo dawniejszéj posiadłości.
— To sprawiedliwie, rzekł Tristan, powstał i skłonił mu się. To tylko bardzo przykra rzecz, że nigdzie nie znajdę tak dogodnego jak tutaj miejsca.
— To prawda, odpowiedział nieznajomy, że nieźle miejsce wybrane. — Czy to już pan uważałeś?
— Nie panie, przypadkiem dziś rano znalazłem go.
— O! względem mnie to wcale co innego, już od dawna z dawną pożądliwością patrzyłem na nie. Kiedy niekiedy, przechadzając się po lesie, zawszem zmierzał w to miejsce, sam do siebie mówiąc: „Jeżeli się kiedy powieszę, to chyba tutaj.“
— Panie, uważam że się znajdujesz w swojéj własności, więc cię zostawiam.
— Zaczekaj że pan, odezwał się nieznajomy.
Tristan, wychodząc już prawie z gęstwiny, zatrzymał się.
— Przyszedłeś tutaj dla zabicia się?
— Tak jest, oddalam się teraz, bo pan masz te same postanowienie, nie powinniśmy jeden drugiemu przeszkadzać.
— Ale przeciwnie panie, odrzekł nieznajomy, ponieważ w jednym celu tu przyszliśmy, ponieważ przypadek nas połączył, nieruzumiem dla czego nie mielibyśmy przywieść do skutku postanowień naszych wspólnie. To przynajmniéj będzie pociechą niejaką, umierać razem.
— Jak się panu podoba, odpowiedział Tristan, zresztą, zdaje mi się, że powieszenie jest niemiłym środkiem do pozbycia się życia, i jeżelibyś wołał zastrzelić się... mam pistolet na twoje usługi.
— Nie, dziękuję panu, głęboko nad tém rozmyślałem i wole powiesić się.
Tristan skłonił się na znak zezwolenia.
— A wiesz pan, mówił daléj nieznajomy, zmieniając położenie pionowe i usiadłszy w kuczki na gałęzi, wiesz pan, że to nie mała rzecz, ta, którą mamy wykonać?
— Tak jest panie, wiem to i zimna krew z jaka się do tego bierzesz, tém bardziéj godna uwagi.
— O! tak panie, odrzekł nieznajomy, tak, to jednak bardzo naturalnie, bom już do tego nawykł.
— Jakto? zapytał Tristan.
— Już trzeci raz się zabijam.
— Pan?
— Tak, ja.
— I wszystkie trzy razy nie udało ci się?
— Niestety! jak to pan widziéć możesz.
— Doprawdy, rzekł Tristan, to się nazywa kusić Opatrzność, musiłeś pan dużo cierpieć, kiedy lak zawzięcie chcesz umrzeć.
— Ali! panie, więcéj jak ktokolwiek bądź na święcie.
— Nie więcéj jak ja, pomruknął z westchnieniem Tristan.
— Nie więcéj jak Pan?
— Nie
— Najpierwéj, czyś się pan w piątek urodził?
— Doprawdy panie, nigdym o tém nie wiedział jakiego dnia urodziłem się.
— No! a ja odpowiedział nieznajomy, kładąc się na gałęzi i wkładając głowę w stryczek, ja, urodziłem się w piątek panie, i ztąd wszystkie nieszczęścia spadają na mnie.
— To mi się zdaje zabobonem, pozwól sobie pan to powiedziéć.
— Niech będzie zabobon; — lecz niemniéj jest wielką prawdą, że jeden z moich przyjaciół który się w sobotę urodził, jest najszczęśliwszym na ziemi człowiekiem.
— To może być, odpowiedział Tristan.
— Ah! pan to przyznajesz.
— Bez wątpienia, trzebaż przecie przystać na fatalność.
Przez chwilę nastąpiło milczenie, w czasie którego, nieznajomy zapewnił się, że lina dobrze przytwierdzona była, a Tristan próbował spustu pistoletów.
— A więc, bądź pan zdrów, wyrzekł Tristan.
— Do zobaczenia, odpowiedział nieznajomy, bo ponieważ idziemy jedną drogą, możemy się spodziewać, że ją razem wspólnie odbędziemy.
— Do zobaczenia więc bracie, wymówił Tristan, wyciągając rękę do nieznajomego, który mu ja ścisnął.
— Ah! ah! twoja ręka drży, rzeki nieznajomy.
— To prawda panie, przyznaję się. Nie przyzwyczajony jestem jak pan zabijać się, a porzucając świat i zostawiając na nim istotę mi drogą, czuję się wzruszonym; lecz serce slalsze i mocniejsze od ręki, i potrafię szlachetnie umrzeć, bądź pan pewny tego.
— Jakto panie? powiedział nieznajomy, pan żałujesz czegoś i zabijasz się?
— Niestety! pomruknął Tristan.
— Lecz w takim razie, jesteś waryatem, odrzekł nieznajomy, siadając jak na koniu na swojéj gałęzi, rozpuszczając stryczek i założywszy ręce na krzyż?
— Jakto?
— A zapewnie. Co do mnie, przysięgam ci, że gdybym czegokolwiek na téj ziemi żałował, nie zabijałbym się. Gdybym się był urodził w niedzielę zamiast w piątek, to co wycierpiałem, cierpiałbym jeszcze, walczyłbym z nieszczęściem; lecz kiedy najgłębiéj przekonany jestem, że pomimo wszystkich zniesionych do dziś dnia nieszczęść, z przyczyny urodzenia mego w piątek, los mi większe jeszcze dolegliwości gotuje na przyszłość, wolę je uprzedzić niż na nie oczekiwać.
Tristan smutnie uśmiechnął się.
— Uśmiechasz się pan? rzeki nieznajomy.
— Tak jest, odpowiedział Tristan, przebacz pan, ale w takiéj chwili w jakiej my się teraz znajdujemy, nie widzę, dla czego nie mielibyśmy jeden drugiemu prawdy powiedziéć.
— Oh! powiedz ją pan, powiedz, odrzekł nieznajomy, prawda jest tak dobrą rzeczą, że ją można powiedziéć, choćby się nawet miało żyć jeszcze.
— Więc tedy, panie, zdaje mi się, że dotknięty jesteś słabością umysłową, którą nazywają monomanią.
— A to dobrze. I upierasz się pan...?
— Upieram się, utrzymuję, że pan nie jesteś tyle nieszczęśliwym jak się nim być mniemasz.
— To jest, że pan wracasz do swego zdania, które mi już dałeś poznać: że sądzisz, iż jesteś nieszczęśliwszym odemnie.
— Niestety! panie, boję się..
— Więc słuchaj pan, to łatwo bardzo odsądzić można.
— Jakim sposobem?
Wyciągnął zegarek.
— Czy masz upodobanie do jakiéj godziny, w któréj wołałbyś umrzeć jak w innej
— Nie.
— Ledwie jest czwarta. Nie przychodzą do lasu aż dopiero o dziesiątéj; mamy więc dosyć czasu, chyba, że chcesz koniecznie natychmiast zabić się.
— Panie, postanowienie moje jest nieodwołalne, niezmienne; możesz więc pojąć, że bardzo mi mało idzie oto, czy w téj lub owéj godzinie zabiję się.
— A więc, opowiedz mi pan przypadki, które cię do tego postanowienia doprowadziły: pamięć cierpień podwoi siły twoje. A ja co z zimną krwią, sądzić będę rzeczy przez porównanie, powiem ci rzetelnie, czy masz słuszność, i czy powinieneś życie sobie odebrać.
Trzeba przyznać, że Tristan wcale się nic gniewał na tę przewłokę. Dał znak, że gotów był zadosyć uczynić chęci słuchania, a nieznajomy zszedł z drzewa.
Obadwa usiedli na trawie, jeden pod postronkiem, drugi, między swemi pistoletami.
Tristan wtenczas zaczął opowiadać życie swoje, które my tak dobrze jak on sam znamy, a że mu bardzo chodziło, aby zniszczyć w nieznajomym uprzedzenie, jakie zdawało mu się, że miał względem niego; nie zapomniał ani jednéj boleści, ani jednego uczucia doznanego od dzieciństwa aż do teraźniejszéj chwili.
Zakończył nareszcie opowiadanie mówiąc:
— Widzisz pan, że jestem tak nieszczęśliwy, iż koniecznie potrzeba mi umierać.
Nieznajomy myślał przez chwilę, potem kiwnął głową z góry do dołu.
— Tak, odpowiedział, jak człowiek, niechcący okazać się zbyt ostrym, a z powagą, jak sędzia wydający wyrok, — tak, zapewne, masz prawo umrzeć.
— Ah! odpowiedział Tristan, który już przyszedł do tego stopnia, że może wołałby, aby opinia nieznajomego w sprzeczności się znalazła, z jego własną, ah! sam pan to widzisz.
— Lecz i to prawda, odrzekł nieznajomy, że pan mniéj odemnie cierpiałeś, a nadewszystko, innego rodzaju boleści cię dotykały, i tak: Pan byłeś wystawiony na rozmaite przygody, które zrobiły cię nieszczęśliwym, a mnie znów, różne troski, zrobiły w oczach ludzi śmiesznym. Otóż, utrzymuję, że łatwiéj zwalczyć prześladowania fatalizmu, jak wypadkowe przeciwności; a to jest najlepszy dowód, że panu raz dopiero przyszła myśl porzucić życie, gdy ja, już trzykrotnie kuszę się na samobójstwo. Teraz panie, ufność za ufność, masz jeszcze czasu dosyć; ja także się nie kwapię; pan opowiedziałeś mi swoje cierpienia, ja ci nawzajem opowiem niepowodzenia moje. Słuchaj mię więc i rozsądź między nami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.