Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
I.
W KTÓRYM AUTOR BYŁBY W WIELKIM KŁOPOCIE GDYBY CZYTELNIK MÓGŁ TOWARZYSZYĆ LEKARZOWI DO SKŁADALNI TRUPÓW.

Gdyby czytelnik był w składalni trupów z dobroczyńcą Ludwiki, byłby mu powiedział: ciało o które się tu pan dopominasz nie jest Tristana.
— Bah! powiedziałby lekarz.
— Tak! odrzekłby czytelnik.
Jakże to wiesz?
— Słuchaj tylko.
— Słucham.
— Tristan, jak nam przynajmniéj autor powiedział, ranił się w piersi, a ten którego pod tym nazwiskiem chcecie pochować, ma głowę strzaskaną, a piersi nie tknięte.
— To prawda, mówił by daléj lekarz, ale ten kto jest?
— Jest to, odrzekłby czytelnik, ciało tego nieszczęśliwego Karola, który chcąc uratować swego przyjaciela i Tristana, sam się zabił.
— Ach! dobrze, mówiłby daléj lekarz, ale gdzież jest Tristan?
— Nie wiem dodałby w końcu czytelnik, ale bęzwątpienia autor nam to powié.
— Szczęściem dla nas, czytelnik nie mógł towarzyszyć lekarzowi do składalni trupów, a my mogliśmy kazać pochować Karola na miejscu Tristana, bez wiedzy doktora i Ludwiki, którzy nie mogli spostrzedz téj zamiany. Co do naszego bohatera, oto co się z mm stało: Jak to już powiedzieliśmy, w chwili kiedy młody czlłowiek strzelił do siebie, powóz prędko nadjeżdżał, a on dla tego tylko tak się pospieszył, aby nie być widzianym od tych co byli w powozie, i nie być zatrzymanym gdyby go spostrzegli, bo nietylko mogli mu przeszkodzić w dopełnieniu zamiaru, ale jeszcze oskarżyć o zabójstwo Karola. Tristan bowiem chciał zabić się wystrzałem z pistoletu, ale nie chciał zginąć na rusztowaniu: spiesznie pociągnął cyngiel, kula trafiła go i upadł bez przytomności na trawnik. Odgłos ognistéj broni przestraszył konie; w téj chwili śliczna główka ukazała się w drzwiczkach i zawołała. „Pocztylion — czekaj“. Bo trzeba nam powiedziéć, że ten powóz który tak spiesznie się zbliżał był powozem pocztowym. Pocztylion zatrzymał konie — zsiadł i otworzył drzwiczki, natychmiast młoda kobieta, w podróżnym stroju wysiadła, i udawszy się w stronę gdzie strzał dał się słyszéć, znalazła Tristana leżącego bez przytomności, zawołała więc z całéj siły:
— Na pomoc!
Służący który towarzyszył pięknéj podróżnéj, bo powiemy nawiasem, rzeczywiście była piękną, przybiegł z pocztylionem, i zaczął swe żale rozwodzić nad nieszczęśliwym który jak się zdawało już nie żył.
— Ten człowiek się zabił, mówił pocztylion uszczęśliwiony swym dowcipnym postrzeżeniem.
— Zabił się, albo go zabili, powiedział służący.
— To musiał być pojedynek, dodał pocztylion, bo jeżeli pani sobie przypomina słyszeliśmy dwa wystrzały.
— To prawda, odrzekła młoda kobieta.
— Przeciwnik i sekundanci zapewne ociekli, powiedział służący, tak najpewniéj że to był pojedynek. Tymczasem młoda kobieta klęcząc macała puls Tristana.
— Janie! zawołała, zanieś tego nieszczęśliwego do powozu, jeszcze oddycha, może go zdołamy ocalić.
— Ależ przecie pani jedzie do Włoch.
— Pojedziemy późniéj.
— Więc pani chce, aby zawieziono ranionego?...
— Do mnie.
Podróżna, wymówiła te słowa głosem kobiety ale z męzką wolą. Po tych kilku wyrazach, można było poznać jéj dziwny i niepodległy charakter. Służący usłuchał rozkazu bez dalszych uwag; zaniesiono rannego do powozu, usłano mu rodzaj łóżka, położono, go na niem, pod głowy poddano miękkie poduszki — a młoda kobieta wsiadając, zaleciła pocztylionowi, aby spokojnie i wolno jechał. Potem okryła Tristana szalem, i zatamowała krew z rany płynącą, cicho powtarzając:
— Biedny młody człowiek! może umrze. Jak to już powiedzieliśmy, Tristan był co się zowie ładnym chłopcem, rana dodawała mu jeszcze wdzięku i czyniła go nader zajmującym. Bladość jego nic z téj odrażającéj śmiertelności nie miała, przeciwnie, nawet powabną była. Białe jego, arystokratyczne ręce, zwieszały się niedbale, usta wpół otwarte dawały widziéć cudownéj piękności zęby, do tego rana, może śmiertelna, i czegóż więcéj trzeba było do wzruszenia a być może do zajęcia tylko młodéj kobiety. Ta o któréj mówimy, czyniła już najdziwaczniejsze domysły, i w swéj excentrycznéj wyobraźni, tworzyła całą powieść mającą służyć za przedmowę przyczyny tego samobójstwa czyli też pojedynku; — widząc tego rannego tak pięknym, tak młodym, nie mogła nawet przypuścić, by czyn który popełnił, wynikał z innéj przyczyny jak miłość, i mówiła sobie: że jeżeli ten człowiek o tyle jest dobry o ile piękny, i zakochany o ile zajmujący, śmierć jego, jeżeli broń Boże, by jéj uległ, pogrążyła by we łzach i żałobie jaką młodą, śliczną istotę, której imię, ostatniem jego tchnieniem było. Złorzeczyła powolnemu ruchowi powozu, tak jednak koniecznemu dla Tristana, chciała by już jak najprędzéj stanąć u siebie, aby przywołać doktora i przynieść ulgę biednemu rannemu. Tymczasem patrzyła się z lubością, rada że się nikt nie patrzył na tę piękną głowę, na te zamknięte oczy, i co ją bardzo w téj chwili zajmowało, to chęć dowiedzenia się, czy te oczy się kiedy otworzą, i czy będą niebieskie lub czarne. Zajechano nakoniec. Jan i pocztylion wnieśli Tristana do pokoju, zawołano lekarza z Boulogne, jedynego który tam był, nie miano więc trudności w wyborze. Przybył, obejrzał chorego i w końcu powiedział:
— Ten człowiek kulą był ugodzony. Wszyscy podziwiali naukę lekarza.
— Ale mówił daléj rana nie jest niebezpieczną.
— A więc, przerwała młoda kobieta, on z niéj nie umrze?
Lekarz po zsondowaniu rany, odpowiedział
— Przy staraniach i spokojności, prędko przyjdzie do siebie; kula osunęła się po żebrach, nie ma więc niebezpieczeństwa. Przystąpił do opatrzenia rany, w czasie którego Tristan otworzył oczy, ale jakby tym wysileniem zmęczony, zamknął je natychmiast. Lekarz oddalając się, zalecił spoczynek choremu, a zabronił mówić. Raniony sam pozostał, po opatrzeniu doznał ulgi, a obudziwszy się poniósł rękę do serca, w którym czuł bol mocny, chciał wstać, ale mu to niepodobném było. Skutkiem znacznéj utraty krwi, niezmiernie był osłabiony, postanowił więc leżéć i przypatrzyć się miejscu w którym się znajdował. Obejrzał pokój, którego całość przedstawiała smak wytworny, lecz szczegółów dostrzedz nie mógł, bo dwie aksamitne firanki ociemniały go tak, że zaledwie mały promień światła przedrzéć się przez nię zdołał. Po niejakim czasie, ze zdziwieniem budzącego się człowieka, patrzył na przedmioty otaczające go, pytając się samego siebie, jakim sposobem się tam znajduje? — Miał naturalnie głowę ociężałą i stracił poniekąd pamięć, tak, że mu się to wszystko snem zdawało, i otwierał oczy, ażeby się zapewnić czy nie śni. Wtedy zebrawszy myśli, przypomniał sobie zwolna wszystkie okoliczności poprzedzające przebudzenie jego, porzucenie, domu, list, spotkanie w lasku Bulonskiém z człowiekiem nieznanym. a w końcu podniósłszy rękę do lewego boku, strzał którym się ugodził. Ale to wszystko nie mogło mu wytlomaczyć jakim sposobem wyszedłszy z nędznéj izdebki aby się zabić, obudził się w pokoju tak zbytkownie przybranym. Najzupełniejsza cisza go otaczała. domyślił się po blasku słońca, które przedarłszy się przez okna i firanki, oświecało kwiaty pięknego dywanu, że czas przepyszny. Ale to było wszystko, co mu Bóg wiedzieć dozwolił, a co mu było dziś obojętnem, jako biednemu choremu, który nie mógł z łóżka się podnieść, i miał przekonanie że długo w nim zostawać będzie, tak był bezsilny. Przestawał więc na obracaniu głowy w prawo i lewo, bo to był jedyny ruch pozwolony mu, a późniéj gdy wspomnienia zaczęły się wyjaśniać, pomyślał o Ludwice, która w téj chwili oddana była zapewnie niespokojności, jeżeli listu nie spostrzegła, albo rospaczy jeżeli go przeczytała. Wtedy spróbował jeszcze raz wstać, ale jak pierwéj tak i teraz bezsilnie upadł na łóżko, a nie wiedząc gdzie się znajduje, wołać nawet nie mógł; pragnął jednak napisać do Ludwiki, że żyje, żeby nie rozpaczała. Ale w téj chwili zupełną pamięć odzyskał; przypomniał sobie nieszczęśliwego Karola, którego prawie zabił, pomyślał, że jeżeli jego znaleźli, znajdą także i Karola, który jak on mógł żyć i oskarżyć go przed sądem; a tak w téj osłabionéj głowie coraz inne tworzyły się przypuszczenia, i widział się przytrzymanym, więzionym, oskarżonym o zabójstwo, a choć wprawdzie miał szczerą chęć skrócenia sobie życia, nie zgadzał się bynajmniéj na ścięcie. Gorączka tak się wzmogła, że przeszła w malignę, w śnie nic nie widział jak tylko powrozy, więzienia, samobójstwa i rusztowania, potém przyszedł sen lżejszy i tyle był miłym i orzeźwiającym, o ile maligna była okropną. Smutne wspomnienia wymazały się zupełnie z umysłu Tristana, zdawało się mu, że widzi dwa jasne promienie słońca, oświetlające pokój, ale w tym jego śnie przynosiły mu one więcéj jak światła, bo jakąś harmoniją, jakieś tajemnicze dźwięki, które napełniały pokój, tony wyraźne, jak mrok wieczorny, wonne jak kwiaty dolin, smętne jak noc, dały się słyszéć z razu, a potem złączone z głosem ludzkim, utworzyły śpiéw podobny do śpiewu dziewicy z Betleem.
W téj utajonéj harmonii, było coś tak pięszczotliwego, że Tristan był jak w zachwycenia. Zrazu, tony były niepewne jak daleka modlitwa pielgrzymów, a chory marzył, że widzi tych świętych podróżnych wychodzących z błogosławionéj doliny i przybliżających się. Ale muzyka trwała coraz silniejsza i więcéj wyraźna, wtedy zdawało się rannemu, że harmonija ta była śpiewem wróżki, która go umierającego podniosła i w swym czarownym pałacu umieściła. Tony religijnéj pieśni przeszły jak wietrzyk, który lekkim swym tchnieniem liście porusza, twarz owionie, popieści i zniknie, nie zostawiwszy innego śladu, jak lekkie liści drżenie. Po chwili dźwięki głośniéj jeszcze zabrzmiały w duszy Tristana, i jak ostatnie tchnienie gasnącego serca, tak ostatnia nuta skonała w oddaleniu, tajemnicza i niepewna. Muzyka już dawno ustala, a Tristan słuchał jeszcze bezsilny, jakby wschodnią odurzony kąpielą; przecierał oczy jak po śnie, a przecież nie śnił, tylko śpiewka którą słyszał, jego półsennéj wyobraźni, wydała się dziwną harmoniją. Przez ten czas słońce nachylało się ku zachodowi a blady jego promień pokój oświetlał. Tristan chciał snu spróbować, obrócił się do muru, szukając, w myśli przyczyny togo śpiewu co go tak zachwycił, a ukołysany melodyą muzyki przymknął oczy. Gdy je otworzył, firanki były rozsunięte, i pozwalały widziéć zachód słońca w całym blasku jego. Widok rozciągał się na szeroką drogę wysadzoną topolami, tworzącemi rodzaj zielonego parkanu, za którym przesuwały się kiedy niekiedy, ciężki dyliżans, albo wóz obładowany, to wszystko ozłocone słońcem wśród zielonych liści, wydawało się jak cudowny szkic Diezza albo Roussa. Dla chorego ta żyjąca panorama wielką była rozrywką: widziéć słońce zapuszczające się za doliny i zapełniające cały horyzont ognistem światłem, które wydaje się jakby nieprzejrzane łany pokryte złotem zbożem, jakie Bóg, ten czarodziejski malarz, jednym pociągiem pędzla swego na niebie skreśla, poczem cień zdaje się z ziemi wychodzić, złota światłość zwolna układa się w łożu chmur, i godzina spoczynku wybija.
Przy ostatnim blasku dnia, widział Tristan kilka przechodzących wieśniaczek, w ubiorach czerwonych i białych, które pochylone pod ciężarem koszów, spiesznie zdążały do domów gdzie przy kopcącym świetle lamp, czekali na nie mężowie i dzieci.
Tristan wszystkiego próbował — był wczęści poetą, a ta żyjąca sielanka ucieszyła go tyle, ile poprzednio wzruszyła muzyka. Widocznem było, iż ten lub ta, co nad nim czuwali, posiadając wszystkie sposoby rozerwania nudów chorego użyli najnaturalniejszych. Noc tymczasem nadchodziła, a chory spostrzegłszy, że zwykle podczas snu jego tworzono nową rozrywkę, domyślał się, że wkrótce nadejdą, sądząc że już zasnął. Istotnie, po chwili usłyszał lekkie stąpanie odedrzwi, poczem zatrzymano się, zapewne dla przysłuchania — ciekawy co daléj robić będą, obrócił się do muru, udając że śpi. Otworzono drzwi jak można było najciszéj, wszedł służący na palcach, postawił na tacy imbryk do herbaty i filiżankę, a wszystko to było z najpiękniejszéj serwskiéj porcelany, poczem zasunął firankę, jak można było najszczelniéj i znikł tak jak wszedł, bez najmniejszego hałasu. Tristan obrócił się i domyślił, że należy wypić co mu przyniesiono, nalał więc filiżankę herbaty i wypił; byłto napój obojętnego smaku, jak zwykle bywają tyzanny; w tych więc rannych odwiedzinach, nie doznał miłéj niespodzianki i zapewnie do następnego poranku zamyślono go zostawić zupełnie materyalnemu życiu.
Skutkiem osłabienia w jakiem zostawał Tristan, wieczorem uczuł się bardzo zmęczonym. ale małe wzruszenia jakich przez dzień doznał sprowadziły mu trochę gorączki, zasypiał więc z rozpaloną głową i przyśpieszonym oddechem. Nazajutrz zaledwie przebudził się, wszedł lekarz, odsunął sam firanki, odwinął ranę, która zdawała się być łatwą do wygojenia, opatrzył ją na nowo, a chory zapytał go czy prędko będzie mógł wstać z łóżka.
— „Tak jest“ odpowiedział lekarz: „Za dwa lub trzy dni.“
— Gdyż nie mogę zawsze tu pozostać dodał Tristan. A nawet nie wiem dotąd gdzie się znajduję.
— Czy mają o panu staranie? czy dobrze ci tu jest?
— Bardzo dobrze.
— A więc cóż pana więcej obchodzić może.
— Tak, to prawda.
— Jak wstaniesz, zobaczysz gdzie jesteś, a teraz chcesz pan książek?
— Dziękuję — chciałbym tylko papieru i atramentu.
— Lekarz poszedł w róg pokoju, wziął kałamarz. pióra i papier, przystawił mały stoliczek do łóżka, postawił wszystko na nim i zapytał
— Czy już wszystko?
— Tak jest, doktorze.
— Do widzenia.
— Do widzenia? a więc, zawołał Tristan za odchodzącym lekarzem, nic się nie mogę dowiedziéć.
— Bierz pan przykład ze mnie, wszak o nic nie pytam pana. Gdybym był ciekawy, musiałbym być i gadatliwy, a ja nie mogę nim być, tym bardziej że nic nie wiem. Późniéj zapewne, zrobię panu zwierzenia w zamian za jego własne, nim to jednak nastąpi czekać trzeba.
— Powiedz mi przynajmniej doktorze, czy chcąc mówić o osobie która mnie ocaliła, mam mówić on lub ona?
— Jak ci się podoba.
— Doktorze! jesteś jak Sfinx, jedną tylko masz nad mm wyższość, a ta jest, żeś lekarzem.
— To prawda, ale on mimo to, niemniej zabijał, a więc ominąwszy patent, warciśmy jeden drugiego.
— A zatem proszę, cię tylko o jedną rzecz, którą będziesz mógł zrobić, bez zdradzenia tajemnicy, a ta jest, żebyś mnie jak najprędzej wyleczył.
— Za trzy dni wstaniesz.
— Dziękuję.
— Żegnam.
— Żegnam cię, powtórzył Tristan z wyrazem poddania.
I zajął się pisaniem do Ludwiki, ale w téj chwili wszedł służący, niosąc na srebrnéj tacy skromne śniadanie, które zalecił lekarz. Tristan już chciał zadać mu pytanie, lecz zastanowił się i osądził, że kiedy proszono lekarza, aby nic nie mówił, bezwątpienia lokajowi nakazano zupełne milczenie. Jadł więc w cichości, co mu przyniesiono. nie troszcząc się już zkąd mu przyszło smaczne śniadanie, które połknął do ostatniéj okruszyny, a potém skończywszy zatrudnienie, będące nie bez wdzięku dla człowieka, co na gwałt do życia powracał, zajął się znów pisaniem listu do żony.
Wiecie ile to nad naszą biedną organizacyą cielegną się wywiera wpływu, wiecie, że kiedy się jest naczczo i kiedy się w nocy nie śpi, umysł podniecony, wszystko widzi w smutniejszéj barwie. Zdarzało się wam nie raz napisać list do kobiety z kilku złożony stronic, napełniony smutnymi wyrażeniami, a nawet obietnicami zadania sobie śmierci jeżeli wzajemną nie odpowie miłością, a po napisaniu takiego listu poszło się na śniadanie, bo nie ma na święcie zakochanego, coby mniéj więcéj nie jadał śniadania, choćby też jedynie w celu utrzymania przy siłach swojej miłości. Powróciwszy tedy ze śniadania, gdy się taki list odczytało, śmiesznym się wydał, tak że go trzeba było podrzéć, poczém siadło się w oknie, paląc cygaro. W takim to wypadku i Tristan się znajdował. Od wielu już dni gorzał mózg jego boleścią z braku pożywienia, i marzył o samobójstwie, a kiedy czyn dokonanym został, a on się przy życiu znalazł, przyszła gorączka, i jedną tylko miał myśl, a ta była, ażeby zobaczyć Ludwikę. Ludwikę, którą sądził umarłą z żalu, lub przynajmniéj słabą i całą we łzach. Gdy prosił lekarza o atrament i papier, chciał napisać długi list, smutny jak pierwszy, wyrażający poddanie się wyrokom okropnym Boga. Właśnie wtenczas przyniesiono mu śniadanie, uczuł że mu się jeść chice, odłożył więc papier i myśli smutne na stronę, a rzucił się jak zgłodniały na zupę i skrzydło kurzczęcia i dopiero się zatrzymał gdy talerze skrupulatnie wypróżnione były; wtedy sparł głowę na poduszkach z pewnym rodzajem zadowolenia, a zasmakowawszy w jedzeniu, kosztował w końcu snu wśród marzeń najbardziéj pocieszających. Otóż podczas senności, powtórzyła mu się wczorajsza muzyka, która go nawpół rozbudziła, ale tak jak by pieśń miała być do okoliczności zastosowaną, jak by była tylko odbiciem myśli jego; zamiast smętnéj narzekającéj muzyki, którą pierwéj słyszał, obił się o uszy jego jakiś rodzaj ballady cygańskiéj, z dziwacznemi a wdzięcznemi razem słowami: gdy zaś zgasł dźwięk ostatni, raniony otworzył oczy, spojrzał przez okno na słońce, które zdawało się śpiew zakończać. Wtedy uczuł się pełen radości, zdawało mu się, że rana bólu nie sprawia i wśród zbytku który powrót do życia tak słodkim uczynił, zaczął znów myśléć o téj która w owéj godzinie zapewne cierpiała, a może i umierała po stracie jego. Wziął więc pióro napowrót, lecz mózg jego ociężały, nie znajdował myśli które się po nim snuły kiedy był głodny; kiedy był na czczo wyrazy cisnęły się pod jego pióro teraz zaś nie przychodziły wcale: obracał pióro w ręku nie wiedząc jak zacząć. W końcu na pisał do Ludwiki list tak różny od tego który był pierwéj zamyślał, iż wnieść mogła, że jeżeli mąż jéj nie umarł, to przynajmniéj dostał obłąkania! prosił jéj aby przybyła do niego i stanął w tem miejscu, bo przypomniał sobie że nie wie gdzie się znajduje; a że dotąd nie odpowiadano na pytania jakie czynił, sądził, że i teraz napróżno chciałby się dowiedziéć. Był więc nadzwyczaj zakłopotany i myślał jakby wymyśléć zręczny wybieg, aby się dowiedziéć w jakiéj się znajdował okolicy: w tym właśnie wniósł służący napełnioną tacę, w miejsce téj która wypróżnioną była.
— Jak się nazywa kraj, gdzie się znajdujemy? zapytał Tristan służącego.
— Nie ma nazwiska?
— Jak to nie ma nazwiska?
— Nie panie.
— A dla czego?
— Nie wiem. Ten dom jest odludnem pomieszkaniem, wśród ulicy, o któréj nazwisku nigdy nie słyszałem.
— Ach to dobre mówił do siebie Tristan, wpadam w jakieś powieści Perraulta, jestem dalszym ciągiem pięknéj w lesie śpiącéj. Daleko jesteśmy od Paryża?
— Nie panie, odpowiedział lokaj.
— Można tam list przesłać?
— Tak jest panie.
— A czy można by mi sprowadzić osobę do której piszę?
— Można panie.
— Czy to nie zawadzi właścicielowi lub właścicielce tego domu?
— Nie, panu wolno robić to co się podoba.
— No! pomyślał Tristan, nie bardzo ostro jestem trzymany.
— Zanieś więc przyjacielu ten list i sprowadź mi osobę do któréj jest pisany.
— A jeżeli nie znajduje się w domu?
— Odniesiesz mi list na powrót, odpowiedział Tristan, gdyż przypomniał sobie, że w tym liście wzmiankował o śmierci Karola, nie dobrze by więc było gdyby się list zabłąkał.
— Już nic więcéj pan nie żąda? zapytał służący.
— Nie.
— Tego wieczora będzie pan miał odpowiedź.
— Dobrze.
Wyszedł służący, a Tristan zwrócił się do obiadu, z którym się obszedł jak z poprzedzającem śniadaniem.
— Niezawodnie życie drugie milsze jest, od pierwszego, mówił do siebie Tristan, doskonale jest mi tutaj, a jeśli Ludwika przyjdzie do mnie, będę najszczęśliwszym człowiekiem w święcie. Co do właściciela domu, nieobchodzi mię on wcale, i jeżeli tak daléj żywić mnie będzie jak dotąd, nie będę, nawet ciekawy jego nazwiska i płci.
Po tych uwagach które po obiedzie nastąpiły, Tristan jak dnia poprzedzającego patrzał na zachodzące słońce i zasnął. Nazajutrz, otworzywszy oczy, znalazł na stoliku przy łóżku list swój, który był lokajowi oddał. Wtedy naprawdę się niepokoił, pierwszy raz zadzwonił i służący wszedł natychmiast.
— Czy nie było téj osoby w domu?
— Nie panie.
— Kiedyż wyszła?
— Od trzech dni.
— I nic nie powiedziałeś? zawołał chory.
— Nic.
— Dobrze! odejdź.
Wtedy. powiedziawszy na pochwałę Tristana, mocno się wzruszył na myśl, że Ludwika znikła, łamał sobie głowę chcąc się domyślić co się z nią stać mogło. a gdy lekarz nadszedł. powiedział mu, iż koniecznie wstać musi, czego mu najsurowiéj zabroniono. Rana zagoiła się znacznie, ale doktór nakazywał zupełny pokój ciała i umysłu, jako konieczny warunek do zupełnego wyzdrowienia: obiecał Tristanowi, że na drugi dzień wstać mu pozwoli, jeżeli się jakiéj nieroztropności nie dopuści.
Służący przyniósł śniadanie, lecz teraz Tristan nie jadł wcale, potém przyniósł obiad, a taca stała jeszcze nie poruszoną.
Położenie Tristana, było nader kłopotliwe. Choć wyzdrowieje, nie będzie śmiał pokazać się na ulicy Ś-go Jakóba. bo zniknięcie jego musiało narobić hałasu w całym cyrkule. Zabójstwo Karola już było zapewnie wiadome, a źli ludzie, domyślali by się w skutek zniknienia jednego a zabójstwa drugiego, jeżeli nie morderstwa, to co najmniéj pojedynku. Gdyby posłaniec Tristana zastał Ludwikę w domu., przyszłaby do niego, a zebrawszy wszystkie zasoby, mogliby może wyjechać, porzucić Francyą, i zabespieczyć się od wszystkich zaskarżeń i poszukiwań. Lecz przez wyszukiwanie żony, wypytywanie się o nią, mógł obudzić podejrzenie. bardzo dla siebie niebespieczne. A wśród tego wszystkiego, dręczyła go jeszcze obawa, czy Ludwika nie zabiła się także, i ta obawa, nie dozwoliła mu przez cały dzień wziąść się do jadła. Mił tylko jednę chwilę uspokojenia, kiedy zaczynał się śpiew, codziennie dający się słyszyć. Ta co miała władzę rozerwania niespokojności chorego. wiedzie musiała co się w sercu jego działo, bo tak jak w pierwszym dniu, śpiew był smutny, lubo przy końcu dało się słyszyć kilka słów pociechy i nadziei.
Jednak noc nie wydała się krótszą Tristanowi, sen miał przerywany gorączką a gdy wszedł służący, prosił go, aby poszedł na ulicę Ś-go Jakóba, i gdyby się tam jeszcze nic nie dowiedział, aby się udał do składu Trupów, i wypytał czy nie znaleziono umarłej kobiety. Przez czas nieobecności służącego, Tristan rachował godziny, minuty, sekundy, zaledwie odpowiadał na zapytania lekarza, z którego rozmowy zrozumiał to tylko, że mógł, jeżeli chce, wstać na chwile i pójść do okna dla użycia świeżego powietrza.
Służący wrócił nareszcie. Na ulicy ś. Jakóba żadnéj nie było wiadomości, a w składzie trupów żadnej zmarłéj kobiety, z czego Tristan mógł się upewnić, że Ludwika żyła jeszcze, nasz ranny zaczął miéć nadzieję i jadł aby ją utrzymać.
Pogoda zawsze trwała, a w chwili, gdy Tristan miał wstawać aby zbliżyć się do okna i patrzéć na słońce, a razem starać się rozpoznać okolice w któréj się znajduje, głos który już był słyszał, obił się o uszy jego, już nie smutny i stroskany, lecz pełen pociechy i nadziei. Gdy ostatnia zamilkła nóta, Tristan usiadł przy fortepianie i zaśpiewał głosem czystym, któremu słabość nowego dodawała wdzięku:

O śpiewaj! śpiewaj mi jeszcze,
Śpiew dźwięczny słodki niewieści!
Twym śpiewem mą duszę pieszczę,
Jak się twoją niebo pieści.

Śpiew twój, to lube marzenia
Matki przy śpiącéj dziecinie,
To tkliwe ciche zwierzenia
Kochanków w szczęścia godzinie.

Śpiewaj, bo głos twój pociesza
Kogóś, co cierpi przy tobie,
Dusza jego z niém się miesza.
O szczęściu śmie marzyć sobie.

Zaledwie Tristan zakończył ostatni czworowiersz. aby nim wywołać nieznajoma śpiewaczkę, gdy usłyszał po za sobą lekki szelest jedwabnéj sukni, a odwróciwszy się ujrzał kobiétę, która zdawała się słuchać go jeszcze.

II.
OZDROWIENIE

Tristan miał przed oczyma najpiękniejszą, białą, rumianą. okrytą blond włosami główkę. Była to jedna z tych kobiet, co blaskiem oczu, rysami twarzy, ułożeniem włosów, przypominają aniołów chrześcijańskich Cimabuego i Giotta. Długie i świetne sploty okulały jéj głowę, a końce od nich spadały na szyję alabastrowej białości. Zdała się być najdokładniejszą kopią Eufrozyny Cheniego. Resztę postawy osłaniało okrycie batystowe, przez które przebijały ręce jak gdyby z róż utkane: a potém dostrzedz jeszcze można było nóżki małe, pieszczono, zdaje się tylko dla harmonii utworzone, przypominające wieki Sylfów, wróżek, aniołów, którzy mając skrzydła nie potrzebują ich używać. Młoda kobiéta tak wolno, tak lekko, tak cicho zbliżyła się do śpiewającego Tristana, że len nieposłyszał jéj nawet, i zobaczywszy ją za krzesłem swojém, chciał upaść na kolana, sądząc że ma widzenie z nieba. Na to ciche uwielbienie malujące się wyrazisto w rysach jego, odpowiedział boski uśmiech świeżych ust kryjących dwa rzędy pereł, z których wyszły te wyrazy:
— Jakże się pan masz?
— Te słowo Pan, przywołało Tristana do rzeczywistości. Zdawało mu się, że usta takie niepowinny się były otwierać jak tylko dla śpiewu miłosnego.
— Daleko lepiéj, i bezwątpienia z łaski pani, odpowiedział.
— Widzisz pan, rzekła piękna nawiedzająca, zawołałeś mnie i zaraz przyszłam.
— Jakże pani dobrą jesteś! Od trzech dni jak się tu znajduję, miałem tylko po jednéj godzinie na dzień radości, téj godzinie w któréj pani śpiwwałaś: resztę dnia przepędzałem rozpamiętywając śpiew, w nadziej że go nazajutrz znów usłyszę.
— Pochlebstwo!
— Nie pani, przysięgam ci; temu słońcu, tym kwiatom, temu lazurowemu niebu, tym drzewom które mam przed oknami, brakowało czegoś, te coś, to był głos pani: tak Pani dopełniłaś twórczości najwyższéj, swoim śpiewem.
— Lecz jeżeli sobie dobrze przypominam, odpowiedziała młoda kobiéta, zdaje mi się, że niedawno głos mój obudził inny także glos, któremu w połowie ze mną należy się pochwala jaką pan dopiero co wyrzekłeś.
— Mój glos pani? odrzekł Tristan, nie żartuj pani ze mnie. Śpiew pani to odgłos z nieba, a mój tylko rzemiosło.
— Czy pan jesteś śpiewakiem?
— Nie pani, alem już wszystkiego w życiu mojém próbował, i właśnie spróbowawszy wszystkiego. chciałem się zabić: lecz i ta próba nie lepiéj mi się nad inne powiodła, jak pani sama widzisz i znać w tém wolą Boga że mi się nie udała, bo mi zesłał anioła swego aby mnie do życia przywiązać.
— To pan dużo cierpiałeś?
— O bardzo wiele!
— I może mnie przeklinasz żem ci umrzéć przeszkodziła?
— Przeciwnie, i jeżeli mam wnioskowali o przyszłości z ocknienia swego, pozostaje mi nadzieja.
— Jednakże zdajesz się pan być smutnym, z przyczyny Ludwiki, nie prawdaż?
— Z przyczyny Ludwiki? odpowiedział Tristan zdziwiony, że ta kobieta wiedziała jéj imię. Czy możesz pani powiedziéć mi co o néj?
— Niestety, nie wiem nic.
— Ale, jakim sposobem wiesz pani, że Ludwika jest przyczyną smutku mego?
— Bo obchodziło mnie nietylko życie pańskie, ale i szczęście: może to źle, ale spojrzałam na adres listu który napisałeś, domyśliłam się że kiedy to imię było pierwszą myślą pana, jak przyszedłeś do przytomności, od niego więc musi zależyć szczęście twoje przyszłe.
— Czas już pani, abyś raczyła wytłumaczyć się przedemną. Brałem panią dotąd za istotę nadprzyrodzoną, przysłaną mi przez jaką dobroczynną wróżkę, naprzykład chrzestną moją matkę, bo codzień zgadując myśli moje i stosując pieśń do smutku lub rozweselenia, podług tego jak miałem uśmiech na ustach albo boleści w sercu, zgadła — jeszcze i imię które stanowi połowę życia mego.
— Nie panie, nie jestem ani aniołem, ani wróżką, sposoby moje dowiedzenia się czy pan wesoły albo smutny, były bardzo zwyczajne i naturalne: po prostu pytałam się służącego jakim mu się pan wydawałeś, i do tego zastosowywałam się. Teraz mój pumie biedny chory, ponieważ pierwszy raz wstałeś, oddalam się, bo nie chcę abyś miał w wieczór goryczkę, a po niéj był zmęczonym i smutnym.
— Ledwie jest kwadrans jak pani weszłaś. Bądź do końca dobrą i wspaniałą i nie zostawiaj mnie tak prędko samego.
— Pewien poeta niemiecki powiedział; że się nigdy nie jest samym z myślami swojemi.
— Lecz jeżeli te myśli nasuwają wątpliwość i niepewność, lepiéj nie myśléć wcale: a zresztą w kilka dni będę zupełnie wyleczony, powrócę do mego smutnego sposobu pędzenia życia, a to mi da wiele czasu do myślenia.
— No! więc panie, jesteś tutaj u siebie, odpowiedziała młoda kobiéta siadając. Nie chcę, abym tylko życie ratując, to jest ciało, gubiła duszę twoją. Ja sama w kilka dni wyjeżdżam. Pożyczam panu albo powierzam (jeżeli tak wolisz) ten dom. Będziesz zatem na wsi, a to może przyjemniéj i miléj będzie niż być w Paryżu.
— Tak pani, lepiéj jak w Paryżu. Dziękuję pani. Jeszcze zgadłaś żem ubogi i ofiarujesz mi pomoc i ratunek, po uciechach jakich mi nie szczędziłaś. O dzięki! jednakże tego przyjąć nie mogę.
— Źle to pan rozumiesz co ja mówię, rzekła rumieniąc się młoda kobiéta i zrobiwszy poruszenie, aby się zbliżyć do Tristana. Dla każdego uczciwego człowieka zdarzają się tak trudno położenia czasem, że te doprowadzić go mogą do samobójstwa; trzeba tedy, aby te okoliczności i położenia które zdarzy przypadek, albo Opatrzność zeszłe mu w drodze życia, mogły go uratować i przynieść mu pomoc. Jestem bogatsza od pana, dzielę się więc z nim, do dnia w którym pomoc Boska zastąpi moją. Ja nie obrażam pana, wypełniam tylko prawo Chrystusa. Oto jest wszystko.
— Pani jesteś aniołem! ze łzami w oczach wymówił cicho Tristan. Przebacz mi żem źle twe słowa zrozumiał, ale pani wiesz, że ci co cierpią łącznie na ciele i umyśle, są tkliwsi od innych: to jest dziełem bardziéj nerwów niżeli serca. Chciéj więc być wyrozumiałą.
— Zatem pan przyjmujesz?
— Nie pani, nie mogę.
— Ależ pan wyszukasz Ludwikę, będziesz z nią razem tu mieszkał, ja wam zawadzać nie będę bo wyjeżdżam.
— Pani jedziesz?
— Tak jest.
— Może pani dla tego wyjeżdżasz, aby mi ten dom zostawić?
— Oh mój Boże! wcale nie. Kiedym pana umierającego znalazła, byłam właśnie w drodze, w celu odbycia podróży.
— I pani spóźniłaś podróż dla mnie?
— Tak jest.
— Przypominam sobie, że w chwili kiedy się miałem zastrzelić, ujrzałem nadchodzący pojazd, czy to był pani?
— Tak jest; z mojéj, strony słyszałam naprzód jeden wystrzał, potém drugi i na ten czas wysiadłam z powozu.
— Dwa wystrzały! wyjęknął Tristan blednąc.
— Cóż to panu?
— Bo zabiłem człowieka!
— Więc to był pojedynek?
— Nie.
— Nie, wymówiła młoda kobiéta z zadziwieniem, a więc...
— A więc to było zabójstwo, chciałeś powiedziéć. Nie nie było to zabójstwo, to była fatalność.
— Fatalność?
— Tak jest, w chwili gdym pistolet do piersi przłożył, człowiek jakiś wpadł na mnie, i właśnie mi rękę wstrzymując szamotał się za mną, pistolet wystrzelił i roztrzaskał mu głowę.
— Oh Boże!
— To szczególne, nieprawdaż? szczególne i trudne do uwierzenia, a przecież to istotna prawda. Zabójstwo którego mimowolnym byłem wykonawco i z którego nie będę, zdawał rachunku przed Bogiem! — jeżeliby jednak zostało odkrytém, musiałbym się przed ludźmi usprawiedliwić, co byłoby mi niepodobném: w takim razie potępionoby mnie, a w cóżby się Ludwika obróciła?
— A cóżby się było z nią stało, gdybyś pan by umarł.
— Byłaby mnie zapomniała. poszłaby powtórnie za mąż i po wszystkiém. Gdy przeciwnie będąc żoną więźnia, jéj los z moim jest złączony, życie z mojém spojone, zostawiłbym jéj więcéj niż nędzę, bo wstyd wieczny i hańbę!
— Słuchaj no mnie! możeby był sposób zaradzenia wszystkiemu.
— Jakiż to sposób?
— Ujechać!
— Ujechać?
— Tak jest.
— Jakim sposobem?
— Ze mną.
— Z tobą pani?
— A pewnie.
— Lecz do wyjazdu potrzebuję mieć paszport, a dla dostania go muszę wyjawić moje nazwisko.
— To niepotrzebne.
— jakżeż zrobić?
— Słuchaj mnie: w wielkich kłopotach życia trzeba się chwytać wszystkich jakie tylko być moga sposobów dla wydobycia się z biedy. Czy uważasz co mówię?
— Uważam.
— Kiedym się spotkała z panem, byłam już w drodze, i na paszporcie moim wymieniono, że podróżuję z kamerdynerem.
— No cóż tedy?
— Nie rozumiesz mnie pan?
— Nie.
— Zostawię mego służącego tutaj, pan zajmiesz jego miejsce aż do Genewy, a w Genewie zostaniesz już samym sobą. Przebędziemy Alpy, dostaniemy się do Włoch, napiszesz pan do Ludwiki aby do ciebie przyjechała, a potém zamieszkacie mały śliczny dumek nad brzegiem jeziora większego, tylko o milę od Arona oddalony, który jest moją własnością.
— Oh! jakiż to by był piękny zachwycający sen.
— Tak to, odmawiasz?
— Czyż, mogę przyjąć? Ja, cudzoziemiec, bez żadnych zasobów, ja mam przyjmować od ciebie pani taki dar wielki? To być nie może! tak, tak, odmawiam.
— To też nie panu ofiaruję go, lecz Ludwice; pomiędzy kobietami nie istnieją takie przesądy i uprzedzenia jak pomiędzy kobietą i mężczyzną istnieć mogą, i to co pan odmawiasz ona bardzo śmiało może przyjąć.
— Oh! pani jesteś aniołem.
— Więc tedy?
— Więc poruczam się pani, gdyż jesteś moją opatrznością na tym święcie.
— To bardzo dobrze. We dwa dni wyjedziemy: ale od dzisiaj zaraz aż do wyjazdu naszego trzeba obciąć tę brodę, która nie przystoi dla służącego, trzeba ubrać się w liberyą i przyzwyczaić się mówić do mnie jak do trzeciej osoby. Ah! jak to będzie śmiesznie.
— Jakże pani dobrą jesteś!
— Może więcej pusta niż dobra: to co pan nazywasz za przysługę, ja uważam to za największą dla mnie rozrywkę: to mnie nadzwyczaj ubawi, jak pana widziéć będę usługującego mi przy stole. Lecz bądź pan spokojny, nie zawsze będziemy w oberżach i możemy użyć nie jednej godziny na miłe pogadanki, w czasie których będę pana przepraszała za wszystko co z mojej przyczyny ucierpisz. Zatém już wszystko ułożone i na wszystko zgoda.
— Zgoda.
— Pan się nazywasz Piotr.
— Dobrze pani.
— Zresztą, możesz pan wybrać pomiędzy imionami: Piotr, Jan, Józef, najwięcéj w rodzaju służących upowszechnionemu.
— Ochrzcij mnie pani sama.
— No! niech będzie Jozef, a teraz, dodała śliczna gospodyni — Józefie, przykazuję ci żebyś nie wychodził, lecz odpoczął: jutro powrócę do ciebie dla dowiedzenia się o mojém zdrowiu. Teraz żegnam cię panie.
— Zegnam panią.
Młoda kobiéta zniknęła, zostawiając Tristana samego, który przybliżył się do okna aby wzrok nasycić wspaniałym widokiem słońca: późniéj, jak już ciemniéć zaczynało, zamknął okno, położył się i zaczął rozmyślać o wszystkiém co mu się od trzech dni przytrafiło. Rozważał sobie wszystkie, zbiegi i wypadki, które tak łatwo niweczą zamiary i przedsięwzięcia ludzkie: cztery dni przed tym, śmierć uważał za najpewniejszą dla siebie ucieczkę w nieszczęściu; inny za niego umarł, a on zaczynał się na nowo przywiązywać do życia, chociaż te cztery dni sprowadziły smutną i okropną zmianę w bycie jego. Zbudził się w czasie uroczo świecącego słońca, w pośród kwiatów i dźwięku całej przyrody: odzyskawszy przytomność, znalazł kobiétę przy nim siedzącą, która mu nakazywała ufać, miéć nadzieję, i może dla tego że oskarżenie chciałoby mu życie wydrzéć, on właśnie dla tego z zawziętością bronić go postanów d. i uwielbiał dziwne nieprzewidziane przypadki zjawiające się w chwilach fatalizmu i rospaczy. Tak to wśród gorączkowego nocnego czuwania, w boleści każdego dnia doznawanéj, marzy się o samobójstwie, jęczy, rospacza, wszystko czyni aby się zbliżyć do śmierci, a témczasem darzy się wypadek przemieniający rozpoczętą tragiczną scenę na komedyę. Tristan postanowił sobie czekać, na to co mu Bóg, fatalizm, albo traf gotował, i z temi myślami zasnął.
Nazajurz wcześnie się przebudził. Ptaki cudownie śpiewały, pola okazałe i kwiaty skropione rosą, błyszczały pod słońce jakby brylantami obsypane, wszystko, nawet węglarze ciężkim krokiem przechodzący drogą, wszystko to dorzucało nutę dziwnie dźwięczną do ogólnéj harmonii.
Im więcéj zdrowia powracało Tristanowi, tém mniéj pojmował, jak mógł choć na jednę chwilę chciéć porzucić tę cudowną przyrodę, któréj sam widok pociesza serce, a poezya jéj unosi duszę. Co do Ludwiki, nie przypuszczał nawet, aby się zabić chciała, i prawie był pewnym że jak pośle na ulicę Ś-go Jakóba, odbiorze ztamtąd zaspokajające o niej wiadomości. Powracał więc razem do zdrowia i do nadziei; tylko smutna pamiątka kiedy nie kiedy zachmurzała mu czoło i twarz zasępiała, było to wspomnienie wystrzału z pistoletu, którym zabił Karola: nie domyślał się, że biedny przyjaciel Henryka właśnie śmiercią swoją zrobił mu tę ważną przysługę. którą chciał za życia uczynić, i że ciało jego przez roztrzaskanie głowy nie do poznania zeszpecone, zostało wzięte za ciało Tristana, a tym sposobem, ten ostatni ochronionym został od oskarżenia o zabójstwo.
Służący przyniósł jak zwykle śniadanie, które Tristan z niezwykłą uprzejmością przyjął. Następnie zapytał go o któréj godzinie życzy sobie wstać: domyślając się zatém, że prześliczna odwiedzająca chciała dowiedziéć się kiedy i w jakim czasie przyjść do niego będzie mogła, odpowiedział, że za pół godziny wstanie.
Pospieszył ze śniadaniem, ubrał się jak mógł najprędzéj i usiadł w oknie, patrząc na tysiączne przedmioty które wieczny Poeta wymyślił, a które wprawiają w zadumę umiejących postrzegać je i pojąć. Wciągu tego zachwytu, dostrzegł że ktoś przesuwa się koło niego, odwrócił głowę i postrzegł młodą kobiétę, tak jak on patrzącą się na drzewa, i kwiaty.
— Jakżeś Pani dobra, żeś przyszła nawiedzieć biednego chorego!
— Potrzebaż przecie abym wiedziała jak się ma mój kamerdyner, i czy prędko będzie wstanie udać się w podróż.
— W cztery dni najpóźniéj: tak mi przynajmniéj powiedział doktór.
— Dobrze! tym czasem zrobią Panu liberyę. A ponieważ Pan będziesz moim służącmy od chwili dopiero jak wyjeżdżać ztąd będziemy, do tego więc czasu jesteś pan moim przyjacielem: kazałam bardzo wygodny i lekko niosący pojazd zaprządz, patrz pan jaki czas prześliczny! powietrze orzeźwi pana, obciąłbyś przejechać się trochę?
— Pani! ileż dobroci z twojéj strony! jeżeli nazwą tylko jestem służącym pani, całe życie będę dla ciebie niewolnikiem serca.
— No! więc ubieraj się pan prędko.
Na te słowa Tristan zarumienił się, bo przypomniał sobie, że miał tylko te suknie w których z domu wyszedł, a które były skrwawione. Spuścił głowę. Jedne słowo zasępiło wesołość jego i pogrążyło w smutek.
Młoda kobiéta postrzegła tę zmianę i odezwała się: przyniosą panu wszystko co ci może być do ubrania potrzebném.
Tritan westchnął, ale ani słowa nie wymówił.
— No! no! odpowiedziała, biorąc go za rękę, mój przyjacielu, czyż nie jestem wróżką? Czyż nie znajdujesz się w miejscu zaczarowaném? Czyż cię czarami memi nie wybawiłam? Czyż znasz moje imię? Wiesz-że z pewnością że nie jestem Arjelem i czyż nie mam prawa (jako siła nad ludzka) dary ci ofiarować? Tak samo jest łatwo wróżce kazać zrobić w cztery dni suknie, jak uratować życie człowiekowi. Zresztą, zobaczysz że to nadludzka władza kazała te suknie wygotować, bo chociaż krawcy paryzcy nawet Veronigue albo Humann może równie dobrze potrafiliby je zrobić, ale nigdy tak prędko, a zresztą, dodała uśmiechając się, jeżeli dobrze leżéć nie będą, zobaczysz jak za topnieniem tylko nogą, tyle sukien spadnie, że możnaby niemi odziać świat cały. No! jakże wierzysz mi? jest żeś spokojnym?
— Gdybym wiedział że istnieje jaka nazwa wyższa, więcéj znacząca niż nazwa anioła, dałbym ci ją pani. Lecz nie mogę tylko rzucić się do nóg twoich i całować ślad ich niebiański.
— No! wstańże. Pójdź teraz zobacz jaki cudny widok przedstawia nam natura, wrócisz rozweselony, a potém razem obiad jeść będziemy. Chciałam towarzyszyć ci, ale muszę pozostać, bo czekam na kogoś.
Wkrótce potém przynieśli Tristanowi nie tylko to co mu na jedne teraźniejsze ubranie potrzebném być mogło, ale i na późniéj. Ubrał się, szedł po mału bo był jeszcze słabym, i znalazł przed wejściem śliczny otwarty pojazd parą końmi zaprzężone.
— Gdzie pan chce jechać? zapytał się stangret.
— Gdzie ci się podoba, odpowiedział ranny wsiadając.
W chwili gdy ruszał pojazd. Tristan ujrzał w oknie dolnego mieszkania młodą kobiétę, uśmiechającą się do niego i żegnającą go.
Wkrótce był daleko od domu, i nie miał na co innego patrzéć tylko na drzewa, bo wszystko koło niego było milczącém i spokojném: mimowolnie myśl jego zwróciła się na te słowo; „czekam na kogoś” które wymówiła piękna wróżka, jak ją już nazywał.
— Kto to być może, ten ktoś, na którego czeka? może jaka przyjaciółka, a może podobniej do prawdy, jaki kochanek.
Tristanowi zdało się, że drugi jego wniosek jest naturalniejszy od pierwszego bo mając wspólną z biednymi ludźmi naturę, wołał więcéj wierzyć w złe jak w dobre, ciągnął więc daléj rozmyślania swoje:
— Gdyby to była przyjaciółki!, byłaby mi kazała zarzekać i potém wszyscy troje moglibyśmy na spacer pojechać, ale przeciwnie, ona mnie wyprawiła z domu, i pozbyła się może dla tego, abym nic nie widział i nie był sam widzianym.
Jak gdyby Tristan miał prawo siedziéć, podglądać i naganiać czynności kobiéty, która dla niego to uczyniła, co tylko Bóg miał uczynić, i z łaski której mógł się teraz cały oddać nowemu życiu! Lecz w nim tyk jak we wszystkich był zarodek potrzeby panowania, i zdało mu się dziwném, że ta kobiéta nie przyznała mu się iż miała kochanka, i nie powiedziała że czeka na mego. Czyż powinna była zdawać rachunek z czynności swoich, człowiekowi któremu życie uratowała, którego w woziła z Francyi gdzie, mógł być aresztowanym, któremu miała powrócić1 Ludwikę? i okazując mu tyle zajęcia się zoną jego, nie dałaż mu do zrozumienia, że pomimo iż był zajmującym i pięknym, nie miała żadnéj ukrytéj myśli i chęci zawiązania intrygi, nagląc go do podróży przyjemnéj tylko dla niéj, a niezbędnéj i koniecznéj dla niego.
Nie ma żadnéj wątpliwości, wymówił do siebie Tristan, że to jest mężczyzna którego czeka, bo bez takiéj przyczyny, nie nakazałaby mi prawie abym się oddalił. Co też to za dziwna rzecz, że kobiéty obejść się nie mogą bez kochanków, że każda miéć ich musi!
W pośród tych złośliwych myśli, ani razu nie wspomniał o niczém co dla niego już uczyniła, co jeszcze zrobić jest wstanie na przyszłość.
Gdy tak wciąż marzył, pojazd skręcił na inną drogę, i w kilka minut Tristan postrzegł mały domeczek, okryty i ocieniony drzewami jak gniazdo ptasie. Przetarł sobie, oczy, myślał że śni lub ma widzenie nad naturalne, wykrzyknął więc nagle:
— Tak! to ten sam!
Potém kazał stangretowi, aby stanął przed białym domkiem, który ledwie o pięćdziesiąt kroków był oddalony, stangret zatrzymał się, i młody człowiek znalazł się przed mieszkaniem, w którém matka jego umarła i które zmuszony był sprzedać. Z sercem wzruszoném, z wilgotnemi oczyma, wysiadł z pojazdu i przybliżył się do kraty wchodowéj. Wszystko było prawie w tym samym porządku jak dawniéj. Tylko kilka drzew ubyło, kilka ławeczek, więcéj oznajmiało i cechowało że jest kogo innego własnością; wszystko tam nie niszcząc pamiątek dla serca, zmieniało postać dla oczu. Zdawało mu się że ujrzy matkę, syna lub Ludwikę. Ale dwoje złych osób już umarło, a Bóg tylko wiedział co się z trzecią na teraz działo. Zadzwonił i usłyszał dużego psa szczekającego i brząkającego łańcuchem. A potém wyszła jakaś służąca otworzyć, której zapytał:
— Proszę powiedziéć mi, do kogo teraz ten dom należy?
— Do Pana Michel.
— Pan Michel czy jest w domu?
— Nie panie, nie ma, handel zatrzymuje go cały tydzień w Paryżu, w Niedzielę tylko przyjeżdża tutaj z panią.
— Czy mógłbym obejrzéć ten dom, panno?
— Ale dom nie jest do sprzedania.
— Wiem o tém, lecz mieszkałem w nim dawniéj z moją matką, która w nim umarła i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zwiedzić go.
— Ah! kiedy bo.... nie wiem czy mogę...
— Bądź panna spokojną, nie jestem złodziejem, zresztą panna mi wszędzie towarzyszyć będziesz.
— A no! to wejdź pan.
Tristan wszedł do domu, a jako znający miejscowość doskonale, udał się na ganek i otworzył drzwi od dalszego mieszkania.
— Tak to zupełnie to samo, wymówił do siebie — to tutaj przyznałem się matce mojéj że kochałem Ludwikę, tutaj mi powiedziała abym się z nią ożenił.
Czém głębiéj w dom się zapuszczał, za każdym krokiem, za każdym otwarciem drzwi, nowe wspomnienia mu się jawiły.
— To tutaj matka moja umarła.... tutaj syn mój umarł....
Oczy łzami mu zaszły, bo blizny serca więcéj mu boleści niż rany w ciele sprawiały.
Najsmutniejszą rzeczą dla człowieka odwiedzającego dom, który zmuszony był opuścić, a w którym przebył życie zapełnione pamiątkami, jakich się nigdy zapomniéć nie może, bo zostawiły głęboko wyryte ślady w duszy. Najsmutniejszą rzeczą powiadam, jest dla takiego człowieka, dostrzedz, że ten który po nim dom objął, nie domyśla się nawet ile zdziera uciech, boleści i smutku, zdejmując obicia dawne i ustawiając nowe meble na miejscu starych.
Tristan oglądał wszystko od góry do dołu, od strychu do piwnic, jak człowiek któremu by dozwolono dotknąć ręką rzeczy przeszłych Wyszedłszy z domu, odwrócił się znów aby spojrzéć na całość pamiątek, obejrzawszy je pierwéj w szczegółach. Zewnątrz, ślady były widoczniejsze jak wewnątrz domu. Ten sam był mur i ściany, to samo niebo i prawie te same drzewa wszędzie.
Przyszedłszy do jednego kląbu, wymówił do służącéj mającéj trochę głupowatą minę, jak wszystkie, służące, które noszą niebieskie pończochy, szare suknie, popielate fartuchy i policzki czerwone:
— Wyrzucono lulaj ławkę darniową!
— Tak jest panie! natomiast postawiono żelazną. Pani tak chciała, bo znajdowała, że dawna była bardzo wilgotną.
— Znajdować wilgotną, pomyślał Tristan, ławkę, na któréj co wieczór siadałem z Ludwiką! Ah! głupcy! w jakim wieku twoja pani?
— Oh! ona może, miéć od pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu lat, panie.
— A twój pan?
— Pan ma blizko sześćdziesięciu.
— Cóż oni robią? czém się trudnią?
— Są czapnikami. O! to bardzo dobry zakład.
Tristan wzruszył ramionami i wyszedł. Szukał jeszcze domu gdzie mieszkała ciotka Ludwiki, ale ten dom już rozebrano.
Wsiadł żatém do powozu, powiedziawszy stangretowi, aby tam jechał zkąd przybyli.
Wjeżdżając na drogę, prowadzącą do mieszkania nieznajoméj która mu życie uratowała, postrzegł że pojazd najęty stoi przed domem.
— Jeszcze nie odjechał, pomyślał sobie.
Zaledwie wysiadł, spotkał natychmiast swoją piękną gospodynię i drugą jakąś kobiétę któréj nigdy nie widział a która postrzegłszy go wsiadła zaraz do wspomionego pojazdu.
— No! i cóż dobry miałeś pan spacer? zapytano go.
— Najdoskonalszy, pani widziałaśże osobę na którą czekałaś?
— Właśnie jak pan widzisz, wyjeżdża ztąd. Jest to moja szwaczka, która przywiozła mi nowe suknie do podróży, a ponieważ przybywa z Paryża, nie chciałam ją napróżno sprowadzać.
Otóż to jest właśnie jedyna rzecz, któréj Tristan nie zgadł i nie domyślił się nawet; lecz trzeba na jego wymówkę przydać, że to była rzecz najniepodobniejsza do prawdy.
W trzy dni potém, ząpowiedziano mu. że nazajutrz wyjadą: okazał żywą chęć dowiedzenia się przed wyjazdem, co się siało z Ludwiką; zachwycająca więc gosposia podjęła się dostawić mu wiadomości żądanéj. Sama udała się na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie jéj odźwierny powiedział: że wczoraj właśnie zapłacono w domu wszystko co się od Ludwiki należało, i że ona sama kazała prosić gospodarza, aby rzeczy jéj wyprzedał, a zebrane za nie pieniądze ubogim w parafii rozdał.
— Zatém ona żyje? zapytała piękna dowiadująca się.
— Żyje pani, odpowiedział odźwierny.
— A więc! dodała nieznajoma pani, jeżeli w przeciągu trzech miesięcy będzie jaka sposobność dowiedziéć się gdzie przebywa Ludwika, proszę jéj ten list oddać.
Oto jest co się mieściło w liście:
„Pani!
„Osoba zajmująca się panią, jest gotowa udzielić ci w smutku twoim pociechę, i może przywrócić ci całą twoją dawną wesołość. Umarli mogą z grobów powstać, lecz trzeba ich daleko szukać. Po odebraniu tego listu, raczysz pani pójść do mego bankiera, mającego polecenie wypłacić ci tyle, ile ci się podoba użyć na podróż do Włoch, gdzie trzeba abyś się udała koniecznie.
mój bankier wymieni ci także, jaką drogą winnaś się udać, dla dostania się do domu w którym znajdziesz całe szczęście twoje na przyszłość. List ten zda się pani tajemniczym, lecz mógłby zostać zgubionym, mógłby narazić kogoś którego pani bardzo kochałaś i kochasz jeszcze. Miej nadzieję!”
Tu następował adres bankiera i nazwisko nieznajoméj.
— Jeżeli w trzy miesiące nie będzie się można dowiedziéć niczego o Ludwice, powiedziała odźwiernemu, proszę natenczas list spalić. jeżeli przeciwnie pan ją ujrzysz a ona się ciebie zapyta kto ten list pisał, proszę powiedziéć że go pisała kobieta w podeszłym wieku.
„W trzy miesiące, pomyślała sobie nasza piękna nieznajoma wsiadając w powóz, będziemy już z powrotem; a zresztą jeżeli w trzy miesiące Ludwika nie da się widziéć, to już chyba będzie znakiem że nie żyje.
Powróciwszy, opowiedziała Tristanowi o czém się dowiedziała i co uczyniła.
Młody człowiek całował jéj ręce dając wszystkie niebiańskie nazwiska, a nazajutrz około południa podróżny pojazd stał zaprzężony przed domem. Wszyscy służący odprawieni zostali godziną przed wyjazdem, aby nie wiedzieli w jakim kostiumie wyjeżdżał tajemniczy chory.
Tristan uśmiechając się gotów był do umieszczenia się za pojazdem.
— Józefie! pójdź mi przynieś książkę otwartą, która leży na stole w moim pokoju.
Tristan przyniósł żądaną książkę, a oddając ją pięknéj podróżującéj, uczuł małą rączkę ściskającą jego rękę, jakby na podziękowanie że jéj tak zręcznie usłużył.
— A teraz, odezwał się cicho Tristan, potrzebuję koniecznie wiedziéć imię i przezwisko pani, bo bez téj wiadomości mógłbym być w wielkich kłopotach w ciągu całéj podróży.
— To sprawiedliwie, odrzekła młoda kobieta; No! otóż dla wszystkich jestem hrabiną Henryką de Lindsay, ale dla ciebie jestem w krótkości Henryką tylko. Odwagi przyjacielu. Powiedz Józefie, dodała głośniéj, niech ruszają.
I pojazd zniknął w tumanie kurzawy, porwany czterema końmi w galopie.


III.
W KTÓRYM DOWODZĄ, ŻE DROGA ZDAJE SIĘ KRÓTSZĄ, KIEDY SIĘ JĄ ODBYWA CZĘŚCIĄ W POIEŻDZIE, CZĘŚCIĄ NA KOŹLE.

Było to w pięknym poranku na początku Czerwca, gdy Tristan zdrów przez połowę tylko, bo nieco osłabiony i blady, zajął miejsce swoje na koziołku kocza herbami przystrojonego, zmieniającego się w potrzebie na pojazd pocztowy, w czasie kiedy Henryka zajęła miejsce w środku pojazdu. Przez delikatność, strój który kazała młodemu człowiekowi wygotować, nie był wcale liberyą. Była to gładka czarna suknia Angielska, tak, że Tristan zdejmując kapelusz galonowany z kokardą czerwoną przestawał być lokajem.
Stangret umieścił się obok niego, bo, aby nie posyłać po konie pocztowe, a nadewszystko aby przypadkiem pocztyljon nie znalazł się ten sam który jéj pomagał przenieść do pojazdu ranionego Tristana, co mogłoby dać pohop do dziwnych wniosków, aby nie posyłać: mówię po pocztowe, konie, hrabina udała się z miejsca swemi własnemi końmi, nakazując aby pocztowe dopiero w pierwszéj stacyi Villejuif zaprzężono. Corocznie wyjeżdżała tak ze swego domu ’ Boulogne, zostawiając, w nim całą służbę złożoną z Francuzów, i udawała się do domu przy jeziorze Majeur gdzie miała służących Włochów. To postrzeżenie i wiele jeszcze innych poczynionych przez Tristana, dały mu do zrozumienia, że hrabina musiała być bardzo bogatą.
Można pojąć, jakich doznał uczuć miody człowiek ujrzawszy znów ów las Buloński gdzie się miało życie jego pozostać, a jadąc wzdłuż Paryża, jakiego doznał uczucia wspomniawszy sobie że tam Ludwikę zostawił, Ludwikę która sądziła się być wdową. Okrążono Paryż i udano się drogą do Fontainebleau.
W Villejuif zatrzymano się wprost poczty, stangret odprzągł swoje konie, a Tristan zsiadł z koziołka zamówić pocztowe. Paszport był formalny nie doznano więc żadnych trudności.
— Co panu jest? zapytała hrabina z uczuciem widząc Henryka, zmienionego.
— Cierpię, pani.
— Z rany?
— Nie, z myśli moich.
— Rozumiem, pan porzucasz Ludwikę.
— Ona mi była bardzo drogą, tak drogą pani, że obciąłem umrzéć aby ona żyć mogła.
— Tak, odpowiedziała uśmiechając się hrabina, że po trochu przywykniesz miéć w nienawiści osobę, która ci przeszkodziła doprowadzić do skutku twój zamiar.
— Nie pani, bo zamiar jest dokonany, jak pani to sama widzisz; żyjąc dla pani coś mi przyrzekła tajemnicę dochować, jestem umarłym dla mojéj żony, dla mych przyjaciół, dla Francyi. Zmienię nazwisko i znajdę tam we Włoszech jaki zakątek, jakie mało miasteczko, gdzie, spodziewam się, będę się mógł ukryć i żyć nie będąc znanym nikomu.
— To dobrze, odrzekła hrabina, wyszukamy ci coś podobnego.
— Czy na drogę do Fontainebleau? zapytał pocztylion.
— Tak jest, odpowiedział Tristan, siadając na koziołek.
Umówiono się, że na obiad staną w Montereau.
Tristan z wysokości siedzenia rzucił okiem na most smutnych dla niego pamiątek: bo dawniéj wszystkiego próbując, zrobił był trajedyę na straszną przygodę księcia de Bourgogne, i przyjeżdżał razem z Ludwiką na ten most, aby na samem miejscu zaczerpnąć natchnienia. Trayedyi jego nie grano i odmówiono przyjęcia, do tego jeszcze jakiś akademik zrobił pierwéj na te samę temę trajedyą, która z powinności trzy razy graną była: biedny więc Tristan znalazł panów aktorów bardzo źle usposobionych dla swego dzieła.
W téj tedy chwili, na tym moście podwójna przedstawiała mu się pamiątka.
Zatrzymano się w oberży: Tristan rozdysponował obiad. który zastawiono w osobnym pokoju. Henryka powiedziała, że lubi być usłużoną przez własnego służącego, i dlatego półmiski przynoszono do przyległego pokoju. Tristan chodził po nie i uprzejmie częstował i służył niemi Henryce.
Bo też to jest najmilsze, najwdzięczniejsze i najbardziéj zachwycające. służyć kobiécie, jeżeli ona żąda tego, gdyż jakaś część jéj wdzięku spływa na usługującego. Tristanowi gdyby o życie nawet chodziło, nie chciałby uchodzić za lokaja jakiegoś pana, bo służyć mężczyźnie, jest to wypełniać rzemiosło, a służyć kobiécie, jest to wypełniać grzeczność. — Tristan wiec był najgrzeczniejszym w świecie.
A nagrodę, Henryka pozwoliła mu usiąść przy ubocznym stoliku, a zawoławszy służących powiedziała mu: że chcąc jak najprędzéj odjechać i zmienić ubiór swój, żąda aby Józef jadł zaraz obiad.
Józef tedy obiadował usłużony nawzajem przez służących z oberży.
Potém udano się daléj. Tristan zajął swoje miejsce na koźle: ten trzydziesto milowy kraj, okalający Paryż, z pospolitém bardzo położeniem swojém, który pewnie tylko przez miłość narodową nazywamy piękną Francyą, a który rozwijał się przed wzrokiem Tristana, nie rozerwał mu myśli zajętych wspomnieniem Ludwiki. Wciąż zapytywał się w skrytości serca swego, co téż ona robi? co się z nią dzieje w téj chwili? Jest że przynajmniéj więcéj szczęśliwą?... ta niepewność o jéj losie, dręczyła mu umysł. Poddając się swemu poświęceniu, za pomocą którego uszlachetniał swoje samobójstwo, rachował tylko na to, że znajdzie śmierć pewną. Nicość, albo życie wieczne, następować muszą po istnieniu ziemskiém, mówił sobie: ciało umiera, dusza byt swój zachowa, a więc trup nie będzie zazdrosnym. Ta część materyalna biorąca swój początek z ziemi, powraca do niéj i niedostępna jest namiętnościom ludzkim; nie będę więc patrzył na szczęście Ludwiki przez grubą warstwę ziemi przedzielającą mnie od świata tego, a przez następność, to szczęście nie zrządzi mi cierpień, bo jeżeli będę na nią poglądał przez lazur oddzielający mnie dotąd od Boga, spoję szczęście moje z jéj szczęściem.
Ale Tristan projektował, a Bóg rozrządził, jak to przysłowie mówi: obok grobu otwierającego się dla Tristana, jak to sobie myślał, były jeszcze drzwi które, się otworzyły dla niego! Te drogie drzwi poprowadziły go do życia które chciał porzucić drogą żalów, tymczasem życie ukazało się mu ze wszyslkiemi jego boleściami, a nadto jeszcze, z boleścią dotąd nieznaną, z zazdrością.
Jednakże na widnokręgu ponurym i krwią zbroczonym, pokazywała się jedna gwiazda piękna, zdradziecka jak duch złowieszczy, a jednak upajająca pociechą: tą gwiazdą była Henryka.
Czém Henryka stać się dla niego mogła, o tém Tristan nie wiedział jeszcze: jaką mogło zrządzić w życiu jego odmianę, spotkanie z nią w chwili tak stanowczéj, to spoczywało także, pod zasłoną ledwie uchyloną przyszłości. Tyle tylko, że jak w cieniu wieczornym, domyśléć się można, że za chrapowatemi i nie płodnemi górami, istnieje kraj jakiś, jak w czasie burzy, ukaże się czasem czysty lazurowy przestwór nieba, tak i Tristan uczuwał cóś nowego, nieznanego, pełnego słodyczy i okrucieństwa razem, zbliżającego się do siebie, i zatopiony w ponurych rozmyślaniach o przeszłości, przyszłości oczekiwał.
Nadszedł wieczór, ta przyszłość dni wszystkich, ciemny dla jednych, uśmiechający się dla drugich, a tak nieodgadniony jak przyszłość życia całego.
Podczas przeprzegu koni Tristan zszedł z kozła i z uszanowaniem przybliżył się do drzwiczek.
— Pani nie rozkaże czego?
— Pani jest bardzo bojaźliwa, odrzekła Henryka: boi się złudzie strachów, rozmaitych rzeczy nie podobnych do prawdy i nie do uwierzenia, potrzebuje zatém aby ją kto uspokajał, zabezpieczał, i rozkazuje Józefowi żeby usiadł przy niéj w powozie.
Józef był służącym nadto dobrze znającym służbę, aby natychmiast nie usłuchał. Otworzył drzwiczki i usiadł na ławeczce z przodu.
— No! i cóż robisz? zapytała Henryka.
— Widzisz pani co robię, korzystam z twojéj dobroci.
— I siadasz pan na złem miejscu? No! bo tak jest!... powóz szeroki, siadaj więc pan przy mnie.
— Ale będzie pani niedogodnie, zwłaszcza w nocy.
— Ależ pan jesteś cierpiącym, potrzeba więc abym wróciła do mojéj roli dozorczym przy chorym.
— Ah! jakże pani dobrą jesteś! tysiącznie tylko powtarzać to mogę.
— Siadaj pan tutaj, a jeżeli doznasz z mojéj strony, jako od śpiącéj, niedogodności jakiéj, to mi to przebaczysz! nieprawdaż?
Henryka nie tylko miała sposób rozmawiania przyjemny, ale nadto głos jéj był nadzwyczaj dźwięczny i miły, a uśmiech cudowny dodawał ceny każdemu słowu które usta jéj wymawiały. Skoro tylko Tristan znajdował się w prost Henryki, czuł, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, jakąś błogość rozlewającą się w całéj istocie swojéj. Pojęcia jego rozjaśniały się, odpychały przeszłość, a z tą przeszłością postać białą i bladą Ludwiki, która utracała natenczas rzeczywistość, i nikła jak widmo w oddaleniu i ciemności. W chwili jednak niebytności hrabiny, Ludwika znów dla niego była rzeczywistością i schodziła z miejsca trzeciego planu obrazu, aby zająć na nim pierwsze.
Ta zmiana miejsca, dokonała się w czasie przeprzągania koni. Pocztylion szukał przez kilka chwil Józefa mającego siedziéć na koźle, a że nie ruszał daléj, odezwała się więc hrabina:
— No! przyjacielu, czemu nie jedziesz?
— Bo szukam służącego pani.
— To napróżno! on jest tu w pojeździe.
— W pojeździć? odrzekł zdziwiony pocztylion. A! no! to przynajmniéj jeden z tych co to nie są nieszczęsliwi: dobrze, dobrze, dobrze!..!
Wsiadł na kozioł i ruszył świszcząc znaną woźniców piosneczkę:

„Janie idź zobacz czy nie jadą
..zobacz czy nie jadą?“

Tristana wzięła chęć skarcić pocztyliona, pozwalającego sobie robić niedorzeczne uwagi.
lecz Henryka wstrzymała go z uśmiechem: nadto, wątła budowa Tristana, którego rana bardziéj słabym czyniła, nie rokowała mu łatwego zwycieztwa nad barczystym woźnicą, sądzącym zresztą, że Tristan był prostym służącym.
W téj chwili konie szybko ruszyły, a Tristan siedząc w miękko wysłanym powozie, lekko i z całą wygodą do podróży urządzonym, oddychał tą miłą wonią jaka się rozchodzi od każdéj młodéj, pięknéj i arystokratycznéj kobiéty, ah! bo też taka won jest bardziéj upajającą, sympatyczną, zmysłową, niż woń kwiatów: pozwolił więc grać wyobraźni swojéj, i tak jakeśmy to już wyżéj starali się w tłómaczyć, obrazy ponure i smutne zaczęły ustępować i niknąć przed promieniejącą światłem przytomnością Henryki. Noc była dość przyjemna, chociaż wietrzna. jak zwykle są wszystkie nasze noce na początku lata. Obłoki przezroczyste, jakby bawełniane, przeciągały po niebie, a przesuwając się zwolna łagodnie, zdawały się użyczać swego ruchu milczącemu i smutnemu księżycowi. Była to taka właśnie noc, jakiéj potrzeba dla przychodzącego do zdrowia serca i ciała, przy takiem lekarzu jakim była hrabina.
Przez czas jakiś pozostawał z wejrzeniem nie pewnem błąkającem się, z ustami na pół otwartemi, wciągając w siebie nową atmosferę w któréj się znajdował: gdy w ostatku myśl mu przyszła, że to jego milczenie tak łatwe do pojęcia, było jednak śmiesznem i niegrzecznem, obracając się więc z żywością do Henryki:
— Oh! Boże! wymówił, przepraszam panią, ale doprawdy nie wiem, czym nawet pomyślał o podziękowaniu jéj za nową łaskę jaką raczyłaś mnie obdarzyć.
— O! uspokój się pan, to już dopełnione, odpowiedziała śmiejąc się Henryka, bardzo przyzwoicie i z wszelkiemi formami wzbraniałeś się przyjąć to, co nazywasz nową łaską i nie uległeś inaczéj, zaręczam Panu, tylko tak jak się ulega w podobnym razie z konieczności.
— Pani ze mnie żartujesz, odpowiedział uśmiechając się Tristan, lecz pojmuję że zasłużyłem na żart. Ja jestem istotą bardzo śmieszną w własnych oczach moich, bo nie umiem być ani nieszczęśliwym, ani szczęśliwym, ani umarłym, ani żywym; daruj pani tę różnorodność którą ci przedstawiam w bycie moim i raz jeszcze przebacz mi.
— Oh! pan jesteś wskroś i wkoło obsypany przebaczeniem: najgłówniejszy błąd kobiecy jak pan wiesz jest ciekawość. A no! więc przypuściwszy że pan jesteś tą anomalją w świecie, jak mi to mówisz: przyznaj pan, że tém samém stajesz się jeszcze ciekawszym przedmiotem do zbadania.
— Niechże i tak będzie! odrzekł Tristan, przyjmuję całą twoją życzliwość pani, pod nazwą nową moją jako przedmiot. Uczyłem się po trochu wszystkiego a szczególniéj medycyny, i jeżeli pani będziesz potrzebowała mojéj pomocy do rozebrania i zbadania istoty mojéj, użyczę ci jéj pod warunkiem, że nawzajem zbadać mi panią widno będzie.
— A! pan chcesz naukę swoją przedłużyć na mojéj osobie, ależ to bodzie łatwą bardzo rzeczą, w dwóch słowach potrafię panu to o sobie powiedziéć co już wie świat cały, a dodam jeszcze to co ja sama tylko wiem osobie: potém jeżeli jako doktor dojdziesz pan aż do tego, że więcéj jak ja wiedziéć o mnie będziesz, w takim razie powiesz mi swoje spostrzeżenia, oświecisz mnie i wspólnie pomagać sobie będziemy w urzeczywistnieniu przepisu mędrca, który za najpierwsza rzecz podaje, aby poznać siebie samego.
— Oh! ja! odrzekł Tristan, pani mnie już znasz, wszystkom ci o sobie opowiedział... Rozwinąłem przed tobą życie moje jak obraz, i dostrzegłaś pewnie, że bardzo mało światła ożywiało go. Gdy pani przeciwnie..... Ale mów pani o sobie, czém więcéj w życiu twojém dostrzegę świetności i szczęścia, tém więcéj pocieszę się tą sprzecznością.
— Słuchaj więc pan, odrzekła Henryka, uśmiechając się i pokazując dwa rzędy białych jak pereł zębów, inna kobiéta na mojém miejscu pochyliłaby głowę i na pół obumierającdmi oczyma udawałaby zajmującą smętność! a z długiém westchnieniem wymówiłaby najpierwsze słowo: niestety!... Ale ja tak sobie nie postąpię: ja tak jak pan jestem także wyjątkiem, to jest, że nie czuję się upokorzoną szczęściem mojém, że jestem z liczby tych rzadkich istot, co to po prostu przyznają się że są szczęśliwe.
— Tém lepiéj, tém lepiéj, cicho wymówił Tristan, pocieszasz mnie pani, mów, mów daléj.
— Strzeż się pan, wymówiła Henryka; mówię że nieszczęście jest zaraźliwą chorobą, a gdyby téż przyszło ci się porazić szczęściem jak utrapieniem?
Uśmiech smutny, a raczéj gorzki ukazał się tylko na ustach Tristana.
— Oh! co do tego, odrzekł, to nie ma niebezpieczeństwa dla mnie.
— A potém pan będąc doktorem mógłbyś się natychmiast uleczyć.
— O! tak pani, podejmuje się tej kuracyi. Mów pani daléj.
— Zresztą nie mam żadnéj w tém zasługi, ze jestem szczęśliwą: szczęście jest najczęściéj dziełem wynikajacém z położenia, zadaniem rozstrzygniętém przed urodzeniem jeszcze naszém: z gry przypadku, lub wyroku Opatrzności, jak ci się podoba to nazwać, wypływają wszystkie przygody życia naszego.
— Nieszczęściem, wszystko coś pani powiedziała, jest wielką prawdą, odrzekł Tristan.
— Urodziłam się bogatą, i ze szlachetnych rodziców; byłam wychowaną pośród rodziny mojéj a nie w klasztorze, to jeszcze więcéj wpłynęło na charakter mój niepodległy: w ośmnastym roku życia przedstawiono mi hrabiego de Lindsay jako przyszłego męża mego; był to człowiek duży, suchy, chudy, ekscentryczny, jak niemi są wszyscy anglicy duzi, chudzi i t. d. W ośm dni po zawartém z nim małżeństwie, odezwał się do mnie w ten sposób:
— „Co myślisz pani o mnie teraz, już znając mnie?
— „Ależ panie, bardzo mnie zakłopotałeś takiem zapytaniem.
— „Powiedz pani, powiedz czy odkryłaś we mnie jaką wadę?
— „Jeszcze nie, odpowiedziałam śmiejąc się badź pan jednak spokojny, z czasem przyjdzie do tego może.
— „Więc pomogę ci w tém pani, jestem podróżującym.
— „Nie wiem co przez to chcesz pan powiedzieć?
— „Że Pan Bóg. dawszy mi długie żórawie czy bocianie nogi, nieszczęściem dla mnie, nie dał mi tych ptaków skrzydeł; zastępuję więc ten brak pocztowym wózkiem, koleją żelazną i parowemi statkami.
— „Nie rozumiem jeszcze pana.
— „Dam się zaraz zrozumiéć; jestem dotknięty chorobą bezustannego ruchu. Żyd wieczny tułacz miał godzinę, na odetchnięcie, a mam czasem miesiąc cały a najwięcéj sześć tygodni na odpoczynek. Niech mi się zdarzy, być w jakiéj choćby też w najbardziéj zachwycającéj miejscowości miesiąc jeden! muszę ją dla innej porzucić. Gdyby mi po śmierci Bóg dał wybór między niebem a piekłom, jedno jak drugie równie by mnie odstręczało i błagałbym Go o miejsce w czyśćcu, dla téj tylko przyczyny, że miałbym obietnicę, iż go kiedyś porzucić mogę.
— „To się ma rozumieć, że ta chęć ruchu pana napadła, że ja jestem pańskim czyśćcem i że masz wielka ochotę już mnie porzucić.
— „Wcale nie, bo zaczynam od prośby, abyś się ze mną udała w podróż.
„Zrobiłam na to dziwne poruszenie.
— „Jednakże uważaj mnie pani dobrze, nie wiem co się to znaczy, ale chociaż jestem niezwykłym znawcą niepodległości, nie wiem, nie pojmuję nawet co to jest tyrania. Zostawiam cię w zupełnéj wolności towarzyszenia mi albo nie; jeżeli pojedziesz ze mną, będzie mi to bardzo przyjemnie, jeżeli nie pojedziesz, zastanę cię za moim powrotem. Mam zamek w Szkocyi, villę nad brzegiem jeziora Majeux, mam chatkę w Szwajcaryi, pałac w Wenccyi; jedź gdzie ci się podoba, tylko przesyłaj mi o sobie wiadomości poste restante w miejscach w których ci listami oznaczę, albo też udaj się na moje spotkanie tam, gdzie, w przejeździe będę mógł znaleźć cię i pozdrowić; zostanę przy tobie miesiąc, sześć niedziel (jeżeli mi podobném będzie) a potém znów odjadę.
— Gdzież pan ztąd wyjeżdżasz?
— Jadę do Egiptu, ztamtąd do ziemi Świętéj, przebiegnę Azyę mniejszą, odwiedzę Konstantynopol w przejeździe, a około morza czarnego przez Odessę i Kursk, udam się do Moskwy, potém do Petersburga. a ztamtąd popłynę do Anglii.
— A to prześliczną podróż odprawisz pan.
— Czyby się pani podobała przypadkiem?
— Muszę się przyznać, że mnie kusi.
— Nie chcę pani zabierać z nienacka, albo podejściem, mogę nawet spóźnić o jeden dzień mój wyjazd, a tego dnia użyję na zrobienie testamentu. Ale potrzeba powtarzać, że czy zostaniesz, czy pojedziesz ze mną, zostawię ci wszystko co posiadam, około czterech lub pięciu milionów; szósty milion użyję na ulepszenie położenia i bytu dwóch siostrzeńców i dalekich wnuczek, jak równie na wynagrodzenie uczciwych w rodzinie naszéj służących; ale tém nie będziesz się kłopotać pani, bo to rozporządzenie zostawię do wypełnienia memu intendentowi.
— Więc tedy panie mam czas do jutra?
— Jutro o godzinie dziesiątéj przyjdę do pani po jéj rozkazy.
— Nazajutrz istotnie o godzinie dziesiątéj powrócił i znalazł mnie w stroju podróżnym.
— Oto jest moja odpowiedź panie.
Radość zabłysła mu w oczach.
— Ale, odezwał się? namyśliłażeś się pani dobrze?
— Namyśliłam.
— Bo to podróż bardzo utrudzająca. którą przedsięwziąść zamyślamy.
— Silną i zdrową jestem, panie.
— Trzeba będzie iść piechotą dzień i noc nieraz, siadać w lektyki, na konie, na wielbłądy czasem.
— Zniosę wszystkie następstwa z położenia mego wynikające.
— Słońce, wschodu płeć ci zczerni.
— Zawsze żałowałam żem się nie urodziła brunetką.
— Wiatr północny posiecze ci usta.
— Wzięłam z sobą opiat z Houbigand.
— Odmiany powietrza mogą pani szkodzie na płuca.
— Mam dwanaście pudełek pàte de Regnault.
— Zatém nie rozmawiajmy dłużéj i jedźmy.
— Jak się panu podoba.
— Ale zaraz!
— W téj chwili.
— I wyjechaliśmy.
— Prześliczna to była podroż. Lord Lindsay od dzieciństwa prawie swego, świat ustawicznie przebiegał, i naturalnie skutkiem wprawy, umiał zapobiegać rozmaitym tysiącznym brakom, i oszczędzać podróżującym małych ciągłych, a przez to bardzo utrudzających niewygód. Zrobiliśmy od czterech do pięciu tysięcy mil, rozmaicie, to na koniach, to w statkach, to na wielbłądach, a czasem pieszo, i nigdy nie przytrafił mi się najmniejszy przypadek, nigdy mnie słabość nie napadła. Po upływie dwóch lat, wróciliśmy do Anglii.
„Zasmakowałam w téj pierwszéj podróży. Lord Lindsay zaproponował mi drugą do obudwóch Ameryk; przyjęłam to zaproszenie.
„Ta podróż tak jak i pierwsza odbyła się bez przypadku. Ośmnascie miesięcy strawiliśmy na zwiedzenie Stanów-Zjednoczonych, na spuszczanie się do Missisipi, na przebieżenie odnogi Meksykańskiéj i na płynienie wzdłuż rzeki Amazonki blizko przez przeciąg pięciuset mil prawie. Wszystko to odbywaliśmy po królewsku statkiem, który nas z jednego morza na drugie przewozi!, ze świta ogromną towarzyszącą nam na ląd stały: nasze dwa majątki złączono, lorda Lindsay i mój, robiły nam cztery kroć sto tysięcy liwrów czystego dochodu. Po téj podróży przybyliśmy do Francyi.
„W ten czas właśnie toczyła się rzecz o wyprawie do Chin. Lord Lindsay najgorętszą pałał żądzą nawiedzenia Państwa Niebieskiego, właśnie dla tego może, że to było prawie niepodobném do uskutecznienia. Krewny jego, dowodził tą wyprawą. Prosił go więc o dwa miejsca na statku jego, lecz gdy prawa morskie nie dozwalały, aby przy wyprawie wojennej kobiétom wolno było znajdować się na statkach rządowych, nie mógł wyprosić aby mi pozwolono jemu towarzyszyć. Miałam taką chęć widzenia Chin, jaką się ma odwiedziéć jakiego planetę. Jednakże odstąpiłam od téj podróży, będącéj jak już powiedziałam nie podobną do uskutecznienia, zawsze jednak prosząc lorda Lindsay, aby i on zaniecha] téj fantazyi: o ile pan poznałeś charakter lorda Lindsay, pojmujesz zapewne, że nie pozwolił się prosić długo, przeprosił mnie stanowczo i obiecał że najdłużéj dwa lata zabawi w téj podróży, i że jeżeli mi to przyjemność zrobi, mogę pojechać na spotkanie go nad brzegi morza Czerwonego. I odjechał, zostawując mi wolność zupełną. prowadzenia życia jak mi się tylko dogodném zdawać będzie.
„Sześć miesięcy nie miałam żadnéj wiadomości. Przeszło wpół roku, odebrałam od niego list przez kuryera z Indyów, przybywającego przez Suez, Aleksandryę i Maltę. Eskadra angielska miała natenczas przejść z morza Niebieskiego na morze Żółte i gotowała się do wylądowania. Lord Lindsay, oznajmiał mi: że z brzegów statku, widzieć można Chińczyków rozwieszających ogromne chorągwie, na których pomalowali straszne smoki, i zataczających na brzegi stare armaty, z których strzelać nie można. „Dodał jeszcze, że postrzega już po tém wszystkiém co dotąd widzi, że Chiny są najciekawszym krajem i że bardzo żałuje, iż mnie nie ma przy sobie.
„W sześć miesięcy znowu, odebrałam list od komodora Smith. donoszący mi, że lord Lindsay polując, i nieprzezornie zapuściwszy się w głąb kraju z czterema przyjaciółmi swemi, zarżniętym został wraz z nimi przez zgraję Chińczyków wychodzących ze wsi. Że wieś tę spalono, a mieszkańców jéj powywieszano. Potém wyprawiono lordowi Lindsay pogrzeb. na którym wykazała się cała duma i wspaniałość wielkiéj Bretanii, co, jak dodał komodor Smith, powinno by choć w części boleść moja ułagodzić.
„Komodor nie zgadł, boleść moja była rzetelna i mocna. Kochałam lorda Lindsay nie tak jak się kochać winno męża, nie tak jak ojca, lecz kochałam go jak wuja, którego wielki majątek obsypywał i otaczał mnie wszystkiemi rozkoszami i przyjemnościami, jakie tylko w wyobraźni młodéj kobiéty otworzyć się mogą, bo wszystko mi daném było co zażądać potrafi serce a choćby nawet i duma. Bardzo mała liczba mężów młodych i pięknych i nie tak excentrycznych, puszczycićby się mogła, przysięgam to panu, tak szczerym i prawdziwym żalem, z jakim ja opłakiwałam tego biednego lorda Lindsay.
„Doręczono mi testament jego, lord Lindsay nic w nim nie zmienił, na bok odrzuciwszy małe zapisy, o których mu pierwéj jeszcze mówił, mnie zaś zrobił dziedziczką całego majątku swego.
„Jednakże wszystko ma swój koniec na tym świecie. Moja boleść choć prawdziwa i głęboka, zagoiła się; położenie moje jako wdowy, nadawało mi zupełną wolność robienia co mi się podoba, większą nawet swobodę niż kiedy byłam żoną: korzystałam z niéj i wiodłam życie do jakiego mnie mój mąż przyzwyczaił. Jeździłam konno, w moim ogrodzie był cel do strzelania, zbrojownia w moim domu, i co drugi dzień Grisier przychodził fechtować się ze mną.
„Nadzwyczajnej siły i zręczności nabyłam w téj sztuce.
„Będąc tak bogatą, młodą, i do tego ładną jak mówiono: pojmujesz pan że mi nie zbywało na wzdychających. Gdybym była chciała użyć trochę zalotności, byłabym jak Penelopa, mogła narachować trzysta pretendentów, lecz powzięłam postanowienie, że gdy przez nieszczęście nabyłam moją wolność, więc starannie i troskliwie zachowam to dobro raz mi dane. Oddaliłam wszystkich od siebie, jednych stanowczą odmową, drugich, że się długo namyślać muszę, innym znowu proponując, nie tak jak Penelopa aby łuk Ulissesa naciągali, ale żeby fechtując się ze mną dali mi sześć sztychów w zamian trzech moich.
„Żaden niedokazał tego, ale gdy jeden z nich mierząc się ze mną, skaleczył mi wargę i wybił mi ząb floretem, porzuciłam fechtowanie jako grożącą niebezpieczeństwem zabawę, i wolałam oświadczyć wszystkim, że postanowiłam sobie zostać na zawsze wdową.
„Miałam wtenczas jak i teraz jeszcze mam postanowienie nie iść nigdy za mąż bo imie mam piękne, majątek ogromny, mogę więc wybierać w życiu wszystko co tylko jest mi najprzyjemniejsze, z całą swobodą, nikomu w niczém nie ulegając. Jechałam właśnie na sześć miesięcy do mojej Villi nad jeziorem Majeur i usłyszałam wystrzał pistoletu z którego się raniłeś, a następnie znalazłam cię krwią zalanego.
— Teraz, powiadam pani, znasz mnie tak dobrze jak ja sama siebie znać mogę.
Tristan słuchał pierwszéj połowę tego opowiadania z gorzkim smutkiem: a drugiej z zupełnym osłupieniem.
Smutek Tristana pochodził z porównania dostatków Henryki i jego ubóstwa, takiéj wielkiéj sprzeczności w ich położeniu, z przekonania jakie już miał, a które jeszcze umocnione zostało, przekonaniem także hrabiny, że człowiekowi już naprzód przeznaczono być szczęśliwym albo nieszczęśliwym. W istocie, jakiż przypadek, jakie zdarzenie mogło mu przynieść szczęście? Jakaż okoliczność mogła go zabrać Henryce?
Osłupienie zaś ogarnęło go w skutku tego, co mu Henryka o swojéj własnéj osobie powiedziała. Nigdy nie wystawiał sobie kobiéty w położeniu takiém w jakiém ona siebie przedstawiała. To życie błędne, tułacze, to istnienie amazońskie zdawało mu się niezgodne ze słabą organizacyą kobiéty, i nie pojmował, aby elegancka, wytworna paryżanka (jaką sobie Henrykę naprzód wystawił) była wstanie daléj podróżować niż do Pireneów. Szwajcaryi, albo Baden-Baden.
Tristan zupełnie się pomylił: ta elegantka była lwicą. Długie wiec milczenie nastąpiło po opowiadaniu Henryki.
— No! zapylała Tristana, czy znasz mnie pan teraz choć trochę?
— Trochę? mniéj jak pierwéj pani, odpowiedział uśmiechając się młody człowiek: bo nie wiem jak połączyć, jak zgodzić wątłą na pozór twoją pani organizacyą z trudami które ponosiłaś, osobliwie podróżując tak daleko: przebacz mi pani, jeżeli ośmielę się prosić, abyś im pozwoliła uważać to wszystko coś mi powiedziała za sen, który zostawi tylko w umyśle moim pamiątkę fantastyczną, lecz na zawsze wyrytą, przyznaj się pani, wyrytą w charakterze niepodobieństwa.
— Oh! co do tego, mój towarzyszu podróży, pojmujesz, że zupełną masz wolność uważać to za sen lub rzeczywistość, jak ci się podoba, uprzedzam tylko pana, że mam bardzo słabą wyobraźnią, czyli raczéj mam jéj bardzo mało, i że nie mogłam miéć żadnego zamiaru i celu w kłamstwie; nie mówmy więc już o tém dłużéj.
— Przeciwnie, mówmy o tém wszyslkiém, odrzekł Tristan, zawsze zachwycały mnie podróże, szczupły tylko mój majątek nie dozwalał mi ich przedsiębrać. Mówiąc z panią o krajach któreś przebiegła, będzie to dla mnie oglądaniem ich, będzie nawet czemsiś więcéj, bo przez oczy pani patrzéć na nie będę.
Henryka uśmiechnęła się.
— Pan wątpisz o prawdzie mojéj mowy, odpowiedziała, i chcesz mnie w czém podchwycić, nieprawdaż?
— Nie, ja chcę dostąpić szczęścia dawno przezemnie upragnionego, a nastręczającego mi się nareszcie w zdarzeniu terażniejszém. Wiesz pani, że starożytni ludzie, ci dowcipni tłumacze materyalizmu, nadający formy rzeczom najbardziéj oderwanym, przedstawiali zdarzenie, oparte jedną nogą na kole; przebiegało ono szybko, a w przelocie nie trzeba było pozwolić mu uciec.
— No! niech i tak będzie! odpowiedziała Henryka, usiądźmy na zaczarowanym dywanie z tysiąca i jednéj nocy, i przebiegajmy przestrzenie; gdzież chcesz się pan teraz znaleść? zobaczmy!
— Na wschodzie, ponieważ to jest kraj cudów a tém samém jest krajem poetów. Przebacz pani że dla siebie błagam o przywilej tym panom należny: ależ powiedziałem już pani żem próbował wszystkiego a w tém wszystkiém i poezya jakoś znalazła się wmięszaną: jedźmy tedy na wschód.
Na ten czas Henryka zasłoniona często przesuwającemi się białemi obłokami, bujana w powozie unoszącym ją do Włoch, Henryka z któréj puklami włosów powiew wiatru mile igrał. Henryka, ta dziwna kobiéta, zaczęła rozpowiadać cuda o Kairze tym synu Mahometa, Jerozolimie poślubionéj Chrystusa, i Konstantynopolu współzawodniku Rzymu. Była kolejno malującą, pobożną, natchnioną: Corinna u stóp kapitelu nie byłaby w stanie lepiéj od niéj wyrazić a jeszcze miała tę podwójną korzyść że się nie postawiła na stanowisku poety, ani nie wzięła liry do ręki.
Naturalnie się więc stało, że Tristan zaczął coraz bardziéj uważać na towarzyszkę swojéj podróży zajmującą i przyjemną, tak, że zapomniał nawet własnych cierpień swoich, bo wdzięk mowy potoczystéj, ubarwionéj i żywo malującéj przedmioty. oddalał od biedaka uciekającego z kraju, pamięć boleści i nieszczęść.
Całą noc takim sposobem przepędzali, Henryka pierwsza utrudziła się: nadedniem piękna podróżująca wcisnęła się w kątek pojazdu, otuliła się różową atlasową mantylą, spuściła głowę na ramię i usnęła.
Gdy dojechali do stacyi, dzień już był zupełnie jasny; Tristan otworzył po cichu i zwolna drzwiczki, wyszedł z pojazdu nie obudziwszy Henryki, i zajął znów swoje dzienne miejsce.
Na tém miejscu, myśli zapomniane w czasie długiéj nocnéj rozmowy, powróciły na raz do głowy młodemu człowiekowi, ale godziż się wyznać prawdę? powróciły błędne, mętne, jakby zasłoną okryte; powiedziećby można, że w miarę jak się materyalnie oddalał od Paryża, oddalał się także od wspomnień o Ludwice. To jest najpewniejszą rzeczą, że Ludwika była równie ładna jak ta kobieta z którą podróżował, ale ta ostatnia w dwójnasób miała więcéj uroku, bo była bogatą i ekscentryczną; Ludwika była dziewicą chrzcściańską, Henryka czarodziejką starożytnych.
Około dziewiątéj z rana, Tristan wyrwanym został z rozmyślań wołaniem po imieniu, i w téj chwili ujrzał świeżą i piękną blond główkę towarzyszki swojéj, wychylającą się do niego, która wołała go przez okno. Dosyć było chwili jednéj na poprawienie nieporządku w ubiorze zrządzonego w czasie snu: włosy w braku okrągłego żelazka, zakręcone na palcu ułożyły się w śliczne pukle, mantyla różowa podszyta białym atłasem opuszczoną z ramion została, i pozwalała patrzeć na szyję nadzwyczajnéj białości. Tristan nachylił się w stronę ku Henryce, ona wyciągnęła białą, pulchną rączkę do niego, on to samo uczynił i pozdrowienie ranne nastąpiło tym sposobem.
Zatrzymano się dla śniadania w Auxerre; hrabina kazała rzeczy zanieśli do swego pokoju, gdy tymczasem Tristan zamówiwszy śniadanie, zajął się także odświeżeniem swego ubioru. Nie zdając sobie samemu sprawy dla czego to czynił, najstaranniéj układał i muskał piękną swoją włosy, czyścił białe zęby, i w zwierciedle próbował z jakim wejrzeniem, z jakim ruchem najlepiéj mu było do twarzy. Zrobiwszy to wszystko, zszedł dość zadowolony z siebie. Tristan którego własna jego uroda nigdy dotąd nie obchodziła najmniejszéj rzeczy, teraz żałował że linia nosowa nie zupełnie była grecką i że łuk brwi nie ze wszystkimi regularnie był zaokrąglony. Dla czego tego wszystkiego żałował? Tristan sam tego nie wiedział.
To jest bardzo naturalnem, że młody człowiek pierwéj swą toaletę skończył, i zszedłszy czekał na Henrykę w sali gdzie śniadanie zastawiono: w chwilę potém i ona weszła lekka, zręczna, zachwycająca jak nią rzeczywiście była. Tristan postąpił krok ku niéj aby ją powitać, lecz nagle wstrzymał się, przypominając sobie, że w oczach wszystkich otaczających, był tylko jéj służącym.
Henryka postrzegła ruch jego, zrozumiała przyczynę wstrzymującą Tristana i podziękowała mu uśmiechem.
Potém posługiwał Henryce z przewidującą szybkością, z tak dokładném pojęciem instynktowém uprzedzał jéj chęci, że tego nigdy prawdziwy służący nie byłby w stanie dopełnić, to też Henryka, co tylko mogła robiła ze swéj strony aby dać mu uczuć że postrzega w jego zachodach nie zwyczajną ludzi płatnych usługę, ale uprzejmość młodego człowieka.
Jak dnia poprzedzającego, tak i teraz oddalono służących i Tristan jadł śniadanie na rogu stołu, ale co było więcéj niż wczoraj? że Henryka chciała nawzajem Tristanowi usługiwać, postrzegłszy tę delikatność ze strony Henryki, z uszanowaniem pocałował rękę którą mu podała.
Powrócono po śniadaniu do pojazdu i każdy w nim zabrał swoje miejsce, z tą różnicą, że Henryka zamiast usiąść w tyle pojazdu, usiadła na przodzie, spuściła szybę wprost kozła i tym sposobem zbliżyła się do fałszywego kamerdynera; skutkiem tego zbliżenia, rozpoczęła się żywa rozmowa. Jednakże turkot pojazdu wiele bardzo przeszkadzał obojgu, oboje też pragnęli szczerze wieczornéj chwili.
Postanowili także, ze nie będą jedli obiadu w drodze, tylko wieczerzę w Dijon. Przyjazd w nocy w tem dogadzał Tristanowi, że w takim czasie łatwiéj mu było ukryć mniemane swoje położenie. A czem dłużéj Henryka znajdowała się w zbliżeniu z Tristanem, tem więcéj cierpiała, że go uważali za jéj służącego, nawet ludzie tak niéj obcy, jak pocztylion i posługacze w oberżach.
Na jednéj przęprzęgowéj stacyi, Tristan rozkroił kurczę na poprzedniéj stacyi wzięte i podał go na srebrnéj tacy Henryce, opatrzył się także w butelkę wina Bordeaux, ale, że jednę tylko szklankę mieli, był więc zmuszony pić tą samą którą pierwéj piła Henryka. Przysłowie mówi: że się dowiedzieć można myśli tych po których się pije z tego naczynia z którego oni pierwéj gasili swoje pragnienie; jeżeli to prawda, że za takiem dotknięciem ustami szklanki wyrabia się zaraz taki związek między dwoma osobami z niéj pijącemi, iż się aż myśli dowiaduje, w takim razie. Tristan mógł się tylko cieszyć myślami hrabiny o nim, bo te coraz stawały się dla niego przychylniejsze.
Prawie o dziesiątéj wieczorom przyjechali do Dijon.
Tristan bardzo przytém obstawał, aby hrabina téj nocy odpoczęła; ale Henryce pilno było opuścić Francyę, pilno jéj także błyo ujrzeć towarzysza podróży pozbywającego się swojéj liberyi, która ją z początku bawiła. Cała ta komedya napełniona drobiazgami obrażającemu godność Tristana, już jéj bardzo na sercu ciężyła, postanowiła więc ciągnąć podróż daléj bez przerwy i zapewniła Tristana, iż przez nawyknienie do podróży, śpi najdoskonaléj w pojeździe.
Powrót Tristana do pierwotnego stanu, zaczął się od téj ostatniéj wieczerzy: zostawiwszy kapelusz z kokardy w pojeździe, wszedł do hotelu po>dając rękę hrabinie, bo surdut czarny gładki, ogołocone ze znaku służebnego, dozwalał na teraz takiéj poufałości równemu we wszystkim towarzyszowi podróży.
Skutkiem świeżo pozbytego przymusu, wieczerza była bardzo wesoła. Kiedy niekiedy Tristan wspomniawszy sobie przykre położenie swoje, uczuwał ściśnienie serca i wzdychał głęboko za Ludwią, lecz takie westchnienia sprowadzała więcéj niepewność, w jakim téż położeniu znajduje się biedna jego żona, niż stan jego własny, bo byt swój teraźniejszy zaczął uważać dosyć znośnym.
Gdy się wieczerza skończyła i oberżysta ze świecą w ręku odprowadził pana i panią aż do drzwiczek pojazdu. Tristan i Henryka wsiedli i swoje miejsca, a pogadanka któréj już nic nie przerywało, w najlepsze się rozpoczęła, nawet bardziéj ożywiona, więcéj poufała, niż kiedykolwiek dawniéj; Ale chociaż rozmowa była bardzo zajmującą, nie odjęła jednak Henryce potrzeby wywczasowania się, tak jak wczoraj, pomyślała o swoich wygódkach, życząc dobréj nocy Tristanowi, otuliła się i ułożywszy się w kąciku usnęła. Noc była cudowna, wonny i ochładzający wietrzyk ustawicznie powiewał. Z obu stron drogi pełno było trawy i ziół kwitnących, z których zapach rozchodził się w powietrzu i napełniał je aromatem, księżyc nieruchomy na lazurowani niebie, zdawał się ciekawie poglądać na ten świat przez niego oświetlone. Już żadnego odgłosu niewydawała uśpiona natura, słychać tylko było tentent koni, brzęk dzwonków w zaprzęgu, warczenie kół pojazdu, a niekiedy głos chrapowaty pocztyliona. Tristan oparty łokciem w swoim kąciku, utrudzony także przepędzoną nocą bezsennie, rzucił ostatnie spojrzenie na tę kobiétę udrapowaną i śpiącą obok niego, a w końcu zamrużył oczy dla nieprzerywania sobie rozmyślań, które go zwolna do snu usposobiły.
Pocztylion miał oddane naprzód pieniądze, z których po odtrąceniu należności za ostatnią stacyę, resztę zbywających oddać miał następcy swemu. Była to zwykła podróżujących przezorność, a to aby ich ustawicznie nie budzono.
Po godzinie lub dwóch snu miłego, przebudził Tristana lekki ciężar spadający mu na ramię, Henryka straciwszy równowagę, usunęła się i śpiąca zawsze, przechyliła się na miękkie wysłanie pojazdu, a głowa jéj okryta mantylą spadła na ramię Tristana, i ten to miły ciężar go obudził.
Otworzywszy oczy postrzegł luby przedmiot tak blisko siebie, to też ich nie spuszczał z niego.
Henryka spała: oczy miała zamknięte, lecz usta na pół otwarte pozwalały dojrzeć dwa rzędy białych równych jak perły zębów: przez nałóg zawsze je ukrywała, lecz teraz regularnie oddychając przepuszczała przez nie oddech tak miły jak woń kwiatu: długie jéj włosy w pukle kręcące się spadały z obu stron twarzy i wiatrem porywane dotykały twarzy Tristana, co mu sprawiało drżenie udzielające się całemu jego jestestwu.
Tristan siedział nieruchomie z bojaźni, aby nie obudził pięknéj towarzyszki swojéj: zresztą znajdował wdzięk i lubość jakąś pozostając ciągle w takim położeniu, ręka tylko jego równolegle przyciśnięta, okrągłością swoją nie dozwalała Henryce stale na jedném miejscu spoczywać, głowa więc jéj w jedną lub drugą stronę kołysała się za ruchem pojazdu; Tristan był w obawie aby się Henryką nie przebudziła, a tém samém nie powróciła na dawne miejsce: z największą zatém ostrożnością wydobył rękę, założył ją za plecy Henryki, i tym sposobem głowa jéj opadła mu na piersi a twarz doj ego twarzy się zbliżyła.
Ma się rozumiéć, że Tristan nie myślał już o spaniu: z piersią w niesioną, z oddechem wstrzymywaném, z głową nachyloną, wlepił wzrok w hrabinę: którą w téj chwili księżyc zniżony zupełnie oświecał, jako malarz rozbierał artystycznie wszystkie jéj rysy, zyskujące jeszcze więcéj poetyczną piękność przy takiém świetle; nos jéj prosty, równy, zdawał mu się być nosem Wenery Medycejskiéj, a usta, brwi zaokrąglone i cały nawet owal twarzy był w zupełnéj harmonii z Rafaelowską Madonną:
Tristan głęboko westchnął. Wspomnienie Ludwiki przez myśl mu się przesunęło, lecz to wspomnienie nie było obrazem, i zmuszonym był zamknąć oczy, aby ją ujrzéć w pamięci.
Nasz podróżujący nie mógł miéć zawsze zamkniętych oczu, otworzył je napowrót, a obraz Ludwiki z takim usiłowaniem przywołany w wyobraźni młodego człowieka, zniknął zupełnie, skoro tylko wzrokiem rzucił na Henrykę.
Ona spała ciągle, lecz sen zmienił swoją naturę; czy że ją marzenie jakie wzruszyło, czy téż płyn magnetyczny wydobywający się z całéj istoty Tristana działał na nią, zaczęła oddychać częściéj, mocniéj, rumieniec zaczął stopniowo osiadać na jéj licach, usta nietylko że pokazywały śliczne zęby, ale więcéj otworzywszy się, koralową ich oprawę widziéć dozwalały; nareszcie czasami wydawała lekkie drżenie, nakształt tego jakiego Tristan doświadczał, gdy pukle jéj włosów dotknęły twarzy jego.
Tristan był nadto dobrym fizyologistą aby się mógł na tych znakach pomylić; oczywistém było że jakieś lube uczucie, podobne, do tego, jakiego sam doświadczał na jawie, wzruszało we śnie Henrykę. Usta jego suche, otwarte, z chciwością chwytały coraz bardziéj gorące odetchnienia pięknéj śpiącéj. Obłok jakiś płomienisty okolił ich teraz, jak dawniéj, przybywając na zawołanie bogów, okrywał ich miłostki przed oczyma śmiertelnych; czuł bijący puls w skroniach, dzwonienie w uszach, drżenie serca. Przedział między ustami jego a Henryki, co chwila zmniejszając się tylko co już miał zniknąć zupełnie, gdy nade pojazd zatrzymał się. Przyjechali do stacyi.
Dwie rzeczy zwyczajnie budzą: nagły odpoczynek w ruchu, i ruch w spokojności. Uczuwszy zatrzymujący się pojazd. Henryka otworzyła oczy, a Tristan prawie na uczynku złapany, zamknął swoje, jednak nie tak zupełnie, aby nie mógł przez szparki niezawartych powiek uważać ruchów swojéj towarzyszki.
Z początku jakąś chwilę pozostała nieruchomą, błędną, jak to czasem bywa w chwili pierwszéj po zbudzeniu się ze snu: potém podniosła oczy na Tristana, i zaczęła miarkować swoje położenie. Lekki uśmiech przebiegł po jéj twarzy, bo sądziła, że Tristan spał na dobre.
Położenie jego zdało mu się na ten czas być smieszném: otworzył więc oczy, wziął w swą rękę pałającą rękę Henryki i pocałował ją.
Henryka zrozumiała zaraz że Iristan ani sekundy nie spał.
Dotychczasowe położenie obojga, zmieniło się, przestało bowiem być smieszném dla Tristana, a zaczęło być ambarasującém dla Hen— Gdzie się znajdujemy? zapytała — dla tego tylko aby coś powiedzieć.
— Nie wiem, odpowiedział Tristan śniłem, marzyłem, zdaje mi się nie na téj ziemi.
— Panie Józefie, mówiła daléj Henryka, obawiam się, aby cię to niespotkało, co się zdarzyło jakiemuś rybakowi z tysiąca i jednéj nocy, którego nazwiska w téj chwili zapomniałam i dla tego chwilowo nazwę go Tristanem, a który sypiał będąc obudzonym.
— Nie wiem pani jak to było, odrzekł Tristan, jeżelim czuwał, to pragnę abym nie zasnął, a jeżelim spał, to nie chcę się nigdy zbudzić.
— No! no! zawołała Henryka z tym taktem właściwym tylko kobietom umiejącym jedném słowem zaspokoić albo rozdrażnić żądze. No to doprawdy wiele bardzo grzeczności ze strony człowieka, który ledwie miesiąc temu chciął się zabić.
Na te słowa Tristan wzdrygnął się cały: wszystkie wspomnienia jego oddalone czarodziejskim wpływem jaki Henryka na niego wywierała, na nowo i wyraźnie przedstawiły mu się w pamięci. Westchnął boleśnie, odsunął się od młodéj kobiety z uczuciom podobném do przestrachu, powrócił niemy i nieruchomy w kąciku pojazdu, a pocztylion ruszył z miejsca równie spokojnie, zwyczajem znamionującym pocztę we Francyi.


IV.
W KTÓRYM CZYTELNIK NICZEGO SIĘ TAKIEGO NIE DOWIE, CZEGOBY SIĘ PIERWEJ NIE DOMYŚLIŁ.

Ani jedno, ani drugie nie spało, jednakże, obojc ułożyli się jakby do spania, Tristan aby uważał na Henrykę, Henryka zaś dla uważania Tristana. Młody człowiek tyle myślą ile oczami przymkniętemi patrzył na tę kobietę, bogatą, piękna, szczęśliwą i pytał się w duszy, czemu też to Bóg nie dozwolił, aby Ludwika podobnież, szczęśliwą była? Potém przychodziła mu myśl, myśl która często do głowy powracała, że jeżeli Bóg odwracał szczeście z jednéj strony, to go szukać z drugiej należało, i mówił sam w sobie, że człowiek któremuby się udało zostać kochankiem hrabiny, byłby człowiekiem szczęśliwym. Lecz nieszczęściem w czasie gdy mu się te myśli nasuwały, spojrzał po sobie i ujrzał swoją liberyę; a chociaż był tylko przypadkowym kamerdynerem, ten strój jednak przypomniał mu całą przestrzeń oddzielającą go od towarzyszki podroży; pojmował, że pociech, których mu przez litość nie szczędziła, nie byłaby mu ich udzieliła zgniłości. W ten czas dopiero, czoło mu się zasępiło, wydawał częste westchnienia, a ręką tarł się po czole jakby chciał zmazać bolesne myśli tłoczące mu głowę.
Tristan miał piękną i białą rękę, i jak u wszystkich ludzi rozumnie cierpiących, to jest w przeszłości a nie w czasie teraźniejszym, tak i u niego boleść chwilowa, można to bez obmowy powiedziéć miała najzdolniejszą powabność, szczególniéj sam na sam, kiedy przez szpary palców patrzył na Henrykę. Powiédzmy jeszcze przelotnie, że pomimo taktu cechującego kobiety, te biedaczki bardzo łatwo się zwodzą boleścią mężczyzny którego kochają, albo o którym powiedziały sobie że go kochać będą.
Kilkoma westchnieniami bladą twarzą, miną smutną, bardzo łatwo przychodzi nam przekonał je że cierpimy: i powiedzieliśmy już jak one chwytają z gorliwością nie do pojęcia każdą sposobność opiekowania się mężczyzną, dla pokazania wyższości swojéj w położeniu w jakim się znajdowali Henryka z Tristanem; kobiety zbliżają się do mężczyzny zdającego się być nieszczęśliwym, może nawet z ich przyczyny, przybierają tę śliczną minkę udanéj litości i przemawiają do niego tkliwym dźwięcznym i miłym głosem:
— Przyjacielu! cierpisz?
Na co mężczyzna odpowiada podniesionemi w niebo oczyma, ściskając rękę do niego wyciągniętą i wydając głębokie westchnienie, które niby długo się wstrzymywało, a które we wszystkich językach świata tego, znaczy: „Oh! wiele cierpię!“ co jest jednak najzupełniejszym fałszem.
Mężczyzna czając, ile zyskuje względów, wylania serca, które mu późniéj wymawiać będą, ile mówię zyskuje na takiej komedyi, bardzo się strzeże czémkolwiek ją przerwać: odzieję się w smętność, pozostaje kilka chwil zanurzony niby w myślach, potém zwraca głowę do téj która do niego przemawia, spojrzy się na nią tém wejrzeniem głębokiém, długiém, słodkiém, właściwém wszystkiém zakochanym, uśmiechnie się mile lecz smutnie i wymówi niby w zachwyceniu:
— Oh! pani! jakżeś dobra! dzięki ci, dzięki!
Poczém wymowne milczenie powraca i ona zdaje się przyjmować od niego smętność. a on niby od niéj myśli pocieszające.
Są rzeczy w życiu i całéj naturze tak uświęcone, że każda istota przychodząca na ten świat koniecznie im uledz musi. Tak więc każdy człowiek jeżeli nie jest oszustem, wierzy w swoją specyalność i przyznaje sobie samemu, że mu się przytrafiły rzeczy, które, się innym nie wydarzyły, i że używa nieznanych innym sposobów do dopięcia celu swego, to jest jednak wielkim fałszem; każdy bowiem człowiek, jeżeli jest sprawiedliwym, każda kobiéta, jeżeli jest szczerą, przyzna, że się jéj albo jemu udało, albo też widzieli, że się drugim udawało dopiąć swego celu temi samemi sposobami, których oni już użyli, używają, albo chcą użyć; że ściśnienie rąk, westchnienie, oczy podniesione w gorę, słowa cicho wyrzeczone, cery blade, piersi westchnieniami wzdęte, są katechizmem miłości, katechizmem, którego się z zajęciem poważném uczymy w ośmnastém roku, któren umiemy na pamięć w dwudziestym, a któren powtarzamy w każdym wieku z równo pomyślnością i korzyścią.
Nie chcemy zmieniać ani nawet ganić przyjętego porządku: chcemy tylko dowieść fundamentalnie, że ten zwyczaj istniejący od sześciu tysięcy lat, jasno dowodzi grubéj ciemnoty narodów, zachowujących swój nałóg, nie postrzegając się prawie jakie nadużycia z niego wynikają. A wszystko dobrze zważywszy dla czegobyśmy mieli go zmieniać? Wiele kobiet z naszych czasów chciało ująć form tym codziennym dramom, zaczynając zaraz od pierwszego aktu bez prologu. No przyznamy jednak otwarcie, że to było mniéj zabawnie, jak na dawniéj i zastarzały sposób.
Jakkolwiek excentryczną zdawała się być Henryka, dozwoliła jednak jak inne kobiety podejść się powierzchownym smutkiem, i przez litość dla Tristana, podawała mu rękę, a duszę swoją duszy jego; lecz i Tristan oddawał się szczęściu, przyjmując współczucie pięknéj i młodéj kobiety, nie śmiał przecież ani słowa wymówić.
Henryka więc pierwsza przerwała milczenie:
— Czyżbymci zrobiła przykrość? przyjacielu.
— Nie pani; czy możnaby kogo zranić tak miłym głosom? Lecz ten twój głos pani, chociaż tak dźwięczny i harmonijny, jednmé słowem obudził smutne myśli uśpione w głębi serca mego i bolesne wspomnienia, które na chwilę nadziei miejsca ustąpiły.
— Ah no! ponieważ ja zraniłam, ja powinnam ranę zagoić: Powiedz, cóż mogłabym na to zrobić?
— Nic pani, chybaby tylko abyś zawsze była równie dobrą, jak dotąd nią byłaś, dla służącego Józefa, a dla niewolnika Tristana.
Henryka uśmiechnęła się i niewiedząc prawie o tém, ułożyła uśmiech zarazem smutny i wdzięczny.
— Czy myślisz pan, mówiła daléj młoda kobieta, że nie jestem już zdolną powziąść myśli głębokiéj i dopełnić czynu świętego, dla tego że widziałeś mnie pustą i lekką? nie sądź tak, wyrzekła prawie z goryczą i wymówką: Bóg udzielił kobiecie podwójnéj władzy, że może przywieść do zapomnienia przeszłości i dodać ufności na przyszłość, i mnie Bóg dał część dobra, którego udziela wszystkim. Zobaczysz, że nie jestem złą, że Ludwika przybędzie: że ją będę kochała, a jeżeli nie przybędzie, no! to w takim razie, kiedykolwiek przechadzając się wieczorem, znajdziesz jaką czarodziejkę i jaką nową miłość, która jak woda z Lethi, całą ci przeszłość wymaże z pamięci, to jest, da ci nowe szczęście.
Tristan westchnął głęboko, a Henryka ścisnęła mu rękę.
Podróżowali daléj jak dwoje zakochanych, którzy przyznają sobie że się kochają, niechcąc jedno do drugiego słowa o tém powiedzieć. Zresztą, zdawało się, że natura godziła się z ich myślami; zaledwie brzask dzienny zaczynał się okazywać, zaraz słonce wschodziło na purpurowych obłokach, i jak król otoczony swoim dworem, uśmiechało się do świata całego, tak, że w téj zaraz chwili kwiaty, drzewa, ptaki korzystając ze świetnego i uprzejmego oblicza Pana, zaczynały roztaczać woń, szelest i śpiew ogólny. Wszyscy już to przyznali i wszyscy powtarzać to będą, że są prawdy tak niezaprzeczone jak słowa Boże, że przejdą wieki a one nie miną: to jest że najwięcej obudzają zmysły jednym, a drugim poruszają serca, te harmonijne ranne odgłosy, przesyłane przez wszystkie stworzenia Stwórcy swemu, któremu także pewnie są przyjemne, bo wczasie wschodu jutrzenki przesyła na świat te same świetne promienie, w zamian za śpiewne powitanie całéj przyrody.
Jakim że więc sposobem stać by się to było mogło, aby dwoje młodych ludzi, odosobnionych, rzuconych śród natury przepełnionéj wonią, śpiewem, miłością, nie zachwycili z niéj potrosze tego wszystkiego, i żeby jeżeli nie sercem to ustami nie stali się choć chwilowo echem ogólnéj harmonii?
Jakeśmy już powiedzieli, działo się to w pierwszych dniach Czerwca. Natura świeżo zrzuciwszy śniegowe i szare okrycie swoje, oddała się na pieszczoty słońca; wprawdzie że jéj kochanek wstydliwie ją okrywał darnią, liśćmi i kwiatem, lecz i to prawda. że była jeszcze cała drżąca szczęściem i upojona miłością: w całém powietrzu był jakiś tajemniczy wyraz, który pewnie był odgłosem stałéj i wiecznéj miłości słońca z ziemią.
Kiedy wiosna nadchodzi, cmentarz, ten przechowywacz umarłych, i serce ten stróż pamiątek, okrywają się jeden kwiatami, drugi świeżemi i nowemi urojeniami: a jak z ujrzeniem pierwszych listków, przez ciepło słoneczne rozwiniętych, zapomina się o uschniętych zimą gałązkach, tak samo dusza zapomina cierpień przeszłych, i to musi być niezawodną prawdą, bo Tristan, porwany i unoszony w bujającym powozie z najpiękniejszą młodą kobietą Paryża, zmuszony był wewnętrzném uczuciem powierzyć życie swoje wypadkom i opatrzności, spełniając to przysłowie: „Niech się stanie co chce.“
Wszystko co go otaczało, tak było pogodne i spokojne, iż mu się zdawało, że nikt na całym święcie nie może mieć innego jak on uczucia, że każdy musiał tem samem okiem patrzeć na świat zachwycający, i wlewający w serce nadzieję. Z resztą, to wszystko co mu się od niejakiego czasu przytrafił, nosiło cechę tak dziwną, tak nieprawdopodobną, że czasem wątpił czy to jest rzeczywistością lub snem tylko: chwilami zdawało mu się że jedzie do Ludwiki, że powróci do przeszłego sposobu życia, któren tylko mógł być przerwany, ale nie zerwany na zawsze.
Co do Henryki, ta przez ten cały czas rzucała ukradkiem długie na Tristana mikroskopiczne spojrzenie, powiększające w oczach kobiety kochającéj lub chcącéj kochać błędy i śmieszności człowieka, wybranego za przedmiot miłości, lecz nieszczęściem dla Henryki, Tristan nie miał ani widocznych błędów, ani śmieszności. Trudno było znaleść kogo, z wyrazem znamionującym większą godność i odznaczenie się, któren potrafiłby zwiększą wytwornością nosie ubiór do którego nie był przyzwyczajony, a jaki tylko z potrzeby opuszczenia Francyi, był zmuszony przybrać.
Przeprzęgi jedne drugim podobne ciągle następowały. Najpierwéj Tristan wieszał na ręku serwetę jak służący, potém kładł ją na kolanach i jak przyjaciel siadał obok Henryki. Droga wolno bardzo im ubiegała: bo to wielka prawda, że miéj jakie chcesz uczucia, myśli, wzruszenia, boleść w sercu, żądze, tęschnoty, pocztylion Francuzki nie pojedzie dla tego prędzéj.
Henryka i Tristan nie tylko wieczorami ale wśród dni, mieli także chwilami czas do pogadanek, ale jakoś widocznie się wykazywało, że słowa były tylko pokryciem tego co mich w myślach i co czuli w sercach, bo pomiędzy młodemi kochającemi się ludźmi, skoro tylko serca przemawiać nie śmieją, usta prędko zamilkną.
Jeżeli na to się jedzie aby się na miejsce przyjechało, śpi się w takim razie w czasie drogi, jeżeli zaś podróżuje się aby podróżować, natenczas się czuwa.
Tristan też czuwał. i przy świetle które roztaczała Phebe (tego wieczora musiała się znać poróżnić z Endymionem bo żaden obłoczek nie przyszedł im służyć za alkowę) Tristan mówię, czuwał i patrzył na Henrykę śpiącą. Przeszłéj nocy za nadto wicie kosztował szczęścia, gdy Henryka we śnie spuściła na jego ramię piękną pachnącą blond głowę, aby dzisiejszéj nocy spać się odważył, czekał niecierpliwie, by tak jak wczoraj, przyjazne stuknięcie i ruch pojazdu, dobroczynnie nasunął mu tę prześliczną twarzyczkę z miękkich poduszek na piersi; tém goręcéj tego pragnął że Henryka chociaż miała zamknięte oczy, usta jednak na wpół roztwarte jakby do pocałunku.
Przyjazny ruch pojazdu, dał na siebie długo czekać. Droga była rozpaczliwéj gładkości i równości, a koniom śpiącym, którym się pewnie śniło że idą stępo, nieszczęśliwie dla Tristana wyśniła się prawda. Ze dwadzieścia razy Trystan wyciągnął rękę do ręki Henryki, i tyleż razy z okrutném biciem serca cofnął ją; wciąż zostawał w zachwyceniu przed temi ślicznemi ustami, z których jedno słowo mogłoby go uszczęśliwić. W tenczas odwracał się i w rozumieniu że tym obudzi Henrykę otwierał okno w pojeździe. sztukał niem udając że to przypadkiem, bo wszystko zdawało mu się przyjemmejszém niż ten sen głęboki pogrążający go w niepewności w zwątpieniu: lecz nic na świecie nie mogło przebudzić pięknéj uśpionéj.
Zawołał na pocztylijona:
— No przyjacielu! jedź, jedz prędzéj!
Obrócił się potém ku Henryce, ale ta nie zmieniła postawy. I to także prawda, że gdyby w téj chwili księżyc był oświecił twarz towarzyszki jego, byłby dostrzegł na jéj pieszczonych ustach, ledwie dojrzany żartobliwy uśmiech; Henryka bowiem nieśpiąc nie chciała się obudzić widocznie, ciekawą będąc jak też daleko Tristan doprowadzi zaczętą komedyę.
Tristan na jakiś czas wziął na siebie rolę poddającego się swemu przeznaczeniu, i wcisnął się spokojnie w swój kącik; lecz wkrótce nie był wstanie wytrzymać. Czuwanie paliło go, i niepodobna mu było usnąć: nic nie rozumiał dla czego wśród ciszy i spokoju, ukryci przed wszvstkiemi, on i Henryka nie rzucili się dotąd w objęcia wspólnie, ale że pewnym był iż Henryka pierwsza tego nie zrobi, rozmyślił się i postanowił sam pierwszy zaczać.
Henryka śpiąc, przez niedbalstwo albo też z przezorną chęcią spuściła rękę na którą Tristan jak złodziéj pożądliwie patrzył, z najobojętniejszą miną przysunął swoją rękę, dla doświadczenia czy też ręka Henryki za dotknięciem usunie się: ale przez dziwną fatalność ręka Tristana zawsze się pierwsza cofała, co zrządziło, że uśmiech na ustach Henryki stawał się coraz widoczniejszym i coraz bardziéj żartobliwym. Często się zdarza, że tego właśnie nie widzimy, co nam najpotrzebniéj widzieć. To też i Tristan zajęty ręką, nie myślał i nie uważał na twarz, która podług jego kombinacyi dopiero późniéj po ręce następowała.
Obrócił głowę, do kąta pojazdu i prawą ręką zaczął szukać lewéj ręki Henryki o którą mu tyle chodziło, tak, że gdyby się hrabina przebudziła mniemać mogła że tylko przypadek zrządził te rąk spotkanie. Naprzód dotknął końca z palców; Henryka nie ruszyła się. Nie można pojąć bicia serca którego młody człowiek doświadcza dotknąwszy się choć tylko końca palców ukochanéj kobiety kiedy ma nadzieję dotknąć całéj ręki. Tristan daléj obejmował rękę: lecz ta sama nieruchomość okazywała się w Henryce.
Żądając aby Henryka wciąż spała, nie byłby się gniewał choćby się i obudziła, bo ręka jéj w jego rękach trzymana, była już prawie wyznaniem, a w takim razie, nie byłby już zmuszony czynić go mową. Zresztą pocałować rękę kobiety wtenczas gdy ona o tém nie wie, nie jest to jeszcze wyznaniem miłości.
Tristanowi aż się słabo zrobiło; od palców przeszedł do dłoni, i teraz trzymał już całą rękę pięknéj śpiącéj w swojéj, drżał jak drży dziecię nie rusza się z obawy aby ptaszek którego świeżo uchwyciło nie uleciał. To jeszcze nie wszystko było, nie, nie na tém koniec: podsunął rękę pod głowę Henryki, przychylił ją ku sobie i dotknięciem ust złożył na jéj ustach, jak tylko może być najwięcéj ukradkowy i kiedykolwiek jakiéj kochance dany, pocałunek. Henryka bynajmniéj się nieporuszyła. Tristan powtórzył to samo milczenie, ta sama nieruchomość w Henryce. Gdyby młody człowiek nie był tak mało doświadczonym w miłości, byłby natychmiast zrozumiał, że Henryka mimo tak mocnego snu właśnie nie spała, Pojazd zatrzymał się. Henryka udała jakby się dopiero obudziła.
Tristan z najobojętniejszą, miną wyjrzał oknem, potém obrócił się i widząc towarzyszkę swoją zbudzoną zapytał:
— Dobrze Pani spałaś?
— Bardzo dobrze, a Pan?
— Ja także.
— Nie śniło się nic Panu?
— Nie.
— Mnie się śniło.
— A możnaby wiedzieli co się Pani śniło?
— Alboż to Pan jak jego imiennik, umiesz sny tłumaczyć?
— Może.
— No! więc, śniło mi się; że Pan wynalazłeś swoją Ludwikę, i że tak tém byłeś uradowany, że nawet wczasie jéj snu całowałeś jéj ręce.
Tristan zarumienił się i słowa nie odpowiedział.
Pocztyljon zajrzał do pojazdu.
— Czy Pani tu się zatrzyma na nocleg?
Henryka spojrzała na Tristana i wymówiła do niego:
— Józefie! wypytaj się czy jest pokój i wybierz im taki do któregoby żaden hałas nie dochodził, bo chcę dłużéj wypocząć. Tristan wyskoczył z pojazdu a wysiadając uczuł że ręka Henryki dotknęła jego ręki.
Około pół-nocy, jakaś niańka przechodząc przez korytarz hotelu, słyszała skrzypiącą podłogę pod stąpaniami które chciano lekkiemi uczynić. Z ciekawości podeszła bliżéj, lecz ledwie że ze światłem ukazała się, tajemniczy ciem skrył się za drzwi które gwałtownie za sobą zamknął.
— Nazajutrz, ptaszki rozumiejące miłosny język, mówiły między sobą, że widziały pojazd unoszący dwoje młodych i pięknych zakochanych, rozmawiających z sobą po cichu.
I słonce weszło jak zwykle Tristanowi, tylko zdawało się od wczorajszego piękniejszém.


V.
DWOJE KOCHANKÓW.

Nazajutrz Henryka wstała wcześnie, a jak kobiéta przywykła do podróży, zeszła sama zamówić śniadanie i kazała, aby obudzono jéj służącego, mówiąc że chce zaraz wyjechać. Potém przeszła do sali jadalnéj mającéj obicie z wyobrażeniem polowania indyjskiego, na klórém tygrysy były różowe, ludzie żółtego koloru, niebo zaś zielonéj, a drzewa niebieskiéj barwy. Wśród myśli swoich, udawała że ją zajmują te karykatury, patrzyła się na nie nieodwracając głowy dopiero wtenczas, jak Tristan wchodząc skrzypnął drzwiami.
Ten zbliżył się do niéj trzymając w ręku kapelusz: natenczas z uśmiechem który on tylko mógł zrozumieć wymówiła do niego:
— Usiądź Józefie i jedz współcześnie ze mną śniadanie, abyśmy zyskali na czasie do wyjazdu.
W trakcie śniadania, nakazano przyjść koniom, a we dwadzieścia minut potém, znikł pojazd przed oczami zdziwionych i osłupiałych służących z oberży.
Na następnéj stacyi, Tristan porzucił miejsce na koźle, i zbliżył się do drzwiczek, dla wzięcia rozkazów od hrabiny, lecz ona odpowiedziała mu tylko znakiem wskazującym aby obok niéj usiadł, aż dopóki nie miną wsi, gdzie co krok napotyka się ciekawych. Młoda kobieta nie wymówiła ani słowa do swego kochanka, jeżeli się się to nazywa nic nie mówić, ściskając rękę ukochanego, oprzeć się na nim i pozwolić aby jéj włosy igrały po jego twarzy.
Zresztą zakochani bardzo dobrze ułożyli i wymyślili ten cichy sposób powiedzenia sobie że się kochają; użycie jego wygodne i przydaje się we wszystkich krajach. Takim sposobem nie mówiąc nic, nie oszukują się, i wolno każdemu z nich wnosić sobie z tego milczenia co mu się podoba; z jednéj strony nie naraża się delikatności, a z drugiéj daje się obszerne pole zarozumiałości. Mężczyzna i kobieta przekonani o téj niezaprzeczonéj prawdzie, kończą na tém, iż twierdzą, że milczenie jest mową serca.
Henryka z Tristanem używali go w całéj rozciągłości. Tristan bał się słowa wymówić któreby zdawać się mogło śmieszném téj excentrycznéj kobiecie: biedny Tristan! nie wiedział jeszcze że excentryczność kobiety zawsze jest wyrobiona, pozorna tylko, że jak powiedział jeden wielki filozof dzisiejszéj epoki: kobiety mają różnicę między sobą tylko przez ortografią.
— Kochasz mnie? wymówiła Henryka.
— Czy ja cię kocham? odpowiedział cichym głosem Tristan o! tak! kocham cię!
— I długo mnie kochać będziesz?
— Zawsze.
— Zawsze! dodała tonem wątpliwość oznaczającym, zawsze? a Ludwika?
— Ludwika! wymówił Tristan i zasępił się, jeszcze Ludwika! wymówił takim tonem, jakby chciał zarazem imię jéj z ust a pamięć z serca wygładzić. Oh! nie mówmy o Ludwice pani, 10 mówmy o tobie; nie mówmy o innych, mój aniele! mówmy o tobie tylko.
— O mnie! a któż wie czy już mną nie pogardzasz?
— Tobą pogardzać! A to dlaczego?
— Da tego, że zważałam tylko na moją miłość a nie na mój honor: — bo chociaż ja wprawdzie jestem wolną, ty jednali nim nie jesteś; ta przyszłość nas dwojga o której marzyłam, skruszy się wkrótce i zostanę sama jedna.
— A dla czegóżby Bóg nie miał ziścić marzeń twoich? czyżby się gniewał na ciebie żeś porzuciła niebo?
— Dziecko z ciebie! zawsze u was mężczyzn rozum zamiast serca. My kobiety tak nigdy nie mówimy. Może też dla tego wy nas mniéj kochacie. Oh! mój Tristanie jakżeż bylibyśmy szczęśliwi! Żebyś ty wiedział jak nasze jezioro jest piękne, i jakie miewalibyśmy miłe tajemnicze przechadzki wieczorami.
— A cóż przeszkadza aby tak nie było?
— To, że zrobiłam jeden krok o którym ci jeszcze nie powiedziałam i przed opuszczeniem Paryża poszłam do domu gdzie mieszkałeś, napisałam list do Ludwiki i kazałam go jéj doręczyć wrazie, gdyby w przeciągu miesiąca przyszła dowiedziéć się do mieszkania waszego: nie dziwiłabym się więc gdyby w kilka dni Ludwika przyjechała.
Tym razem Tristan naprawdę zesmutniał: on tkliwie kochał Ludwikę i w téj nawet chwili mimo nadzwyczajnej piękności nowéj swojéj kochanki, mimo całego wdzięku i uroku który ją otaczał, bardziéj z Ludwiką niż z hrabiną chciałby był odbywać te miłe tajemnicze wieczorne przechadzki, które mu Henryka obiecywała. Począwszy od téj chwili musiał się powierzyć kaprysom swego przeznaczenia. Życie jego od niejakiego czasu tyle przybierało dziwnych szczególnych postaci, że przyszłość powinna była podług jego wyobraźni gotować mu wiele wypadków okropnych albo śmiesznych, aż do bufonady; a ponieważ czekać musiał tych wypadków, a w czasie oczekiwania przykrego Bóg mu zesłał kobietę młodą, piękną, aby wspólnie z nim dzieliła drogę życia i oczekiwania podzielała, nie miał się o co skarżyć; obrócił się więc do Henryki, z wejrzeniom pełném miłości i wdzięczności, wymówił do niéj:
— Miejmy nadzieję!
— Miejmy nadzieję! odezwała się Henryka, to dziwne słowo. Miejmy nadzieję! czego? czy że Ludwika powróci? więc mnie nie kochasz; albo jeżeli nie powróci to nie kochasz Ludwiki. Wyjdźże z tego panie poeto.
— Miejmy nadzieję że Ludwika znajdzie dosyć szczęścia w Paryżu, i że nie będzie zmuszoną szukać go tak daleko i aż tutaj po niego przyjeżdżać.
— Dzięki ci Tristanie, ale ja nie jestem jak inne kobiety samolubna, zajmująca się tylko moją własną miłością i szczęściem człowieka którego kochają. Nie! Tristanie, jeżeli Ludwika nie wróci, mnie się życie twoje należy, a tobie całe życie moje. Będziemy mieli byt spokojny, czysty, uroczy jak nasze włoskie wieczory, żyć będziemy jedno dla drugiego i zapomniemy wszystkich aby i nas zapomnieli: chceszże tego? nieprawdaż? Pomyśl żem nigdy nie kochała, i że Bóg nie byłby mi ciebie skrwawionego i umierającego wpośród drogi mojéj rzucił, gdyby mnie był nie chciał wybrać za twego anioła, gdybym nie czuła się obowiązaną zagoiwszy rany ciała, goić zranioną i zbolałą duszę twoją. Co dla mnie znaczy Paryż! nigdy do niego nie wrócę; co mi po święcie całym! nienawidzę go. Będziemy mieli tam nad brzegiem jeziora dwa domy blizkie jak nasze serca, pełne spokoju jak nasza miłość, utworzymy sobie raj własny, nim Bóg raczy nas swoim obdarzyć; o tém dla nas marzę: jeżeli zaś Ludwika wróci, będzie to samo życie, to samo szczęście: zamiast żebym, się wieczorem przechadzała z tobą, będę się patrzyła jak wy oboje przechadzać się będziecie, bo zrobię dla ciebie wszystko co tylko mam w mocy mojéj do zrobienia: zapewniać cię że w takim razie nie cierpiałabym, byłoby kłamstwem. Może być, że jak padłby już cień wieczorny na jezioro, i ja ujrzałabym was jak cień szczęścia mego, ją, wymawiającą do ciebie to, co jabym chciała tobie powiedziéć, a ciebie trzymającego jéj ręce i przemawiającego do niéj tak, jakbyś do mnie przemawiał, gdyby jéj nie było: przyznaję ci się że byłabym smutna, że płakałabym czasem w moim pokoju ponurym, smutnym, pustym jak serce moje.
— Oh! jakaż ty dobra Henryko! Jakże cię kocham!
— Oh! tak, kochaj mnie, bo dotąd robiła mnie excentryczną i dziwną, tylko ta nieświadomość co to jest miłość prawdziwa; czułam potrzebę, czułam chęć, oddania życia mego: spokojna i odsunięta od świata, chciałam i żądałam znaleść człowieka któremu bym się oddać mogła, teraz tobie się oddają, tobie! ażeby to jednostajne życie nie znudziło nas, będziemy podróżować, pojedziemy gdzie zechcesz, do Indyi na koniec świata, wszakże wszędzie jest życie. Będziemy zawsze razem, w pośród całego stworzenia nas dwoje tylko, będzie wszystkim jedno dla drugiego. Zobaczysz że równocześnie umiem być kobietą i przyjacielem, kochającą jak jedna a poświęcającą się jak drugi. Jestem mocna, zdrowa, nie boję się niczego, wsiądziemy na konie, będziem polować na tygrysy. Zobaczysz żem odważna, zobaczysz jak będziemy szczęśliwi! Tak, wszystko to będzie! dodała z westchnieniem. jeżeli Ludwika nie przyjedzie.
Otóż to takie rzeczy mówili sobie, ale tak po cichu, że gdyby nie mieli zarazem serc swoich byliby, się niedosłyszeli.
Jednakże choćby konie najwolniejszym szły stępem, zawsze nadejdzie chwila w któréj droga się kończy: prędko przebyli stacyę, bo jakby wynagradzając opieszałość pocztyliona, miła pogadanka Tristana i Henryki, o znaczną część tę drogę im skróciła.
Noc tedy nadeszła, ale różna od wczorajszéj, i przy pierwszym zmroku Henryka oddała się Tristanowi? ten drżąc cały, lecz nie z bojaźni jak wczoraj, tylko z miłości. trzymał ją w swoich objęciach: było to urzeczywistnienie snu jego; rękę któréj się pierwéj dotknąć nieśmiał, ściskał teraz w swoich: te słowa których zazdrościł, potwarzano mu w każdéj chwili, śród spokojności, pogody i całéj poezyi. W początkach każdéj na serio lub nie na serio miłości, to jest najponętniejszém, że się w nią rzucamy z całą dobrą wiarą, najmocniéj przekonani, że się kochamy. Są wtedy chwile prawdziwego szczęścia, błogiéj pomyślności, którą jedno słowo może zaćmić, jedno podejrzenie zniweczyć, lecz która chociaż tak krótka i przemijająca, ma jednak, powiedzieć można, woń upajającą, która szczęściem, rodzi się tak samo często, jak często umiera.
Okoliczności, które, bawią się układaniem życia dla ludzi, i najczęściéj robią to przeciw woli, a bardziéj przeciw szczęściu ich, postawiły Tristana w położeniu dość śmieszném a raczéj fatalném. W pierwszéj chwili upojenia i próżności, z tego co na święcie nazwanoby szczęśliwostką, zapomniał zarazem i przeszłości i przyszłości: przeszłości pełnéj boleści, podzielanéj z Ludwiką, przyszłości, która bez niéj nie mogła być szczęśliwą, a która zupełnie zawisłą będąc od kaprysu jednéj kobiety mogła się co chwila zaćmić. Nareszcie jedna myśl która Tristanowi często do głowy powracała a zawsze go zachmurzała, była myśl i przekonanie, iż pod każdym względem jest niższym od Henryki. Jako przyjaciel, mógł ściśle biorąc, przyjąć wszystkie przysługi które mu czynić chciała, lecz jako kochanek, nie powinien ich przyjmować więcéj: a już był w takiém położeniu że nie mógł żyć z Ludwiką chyba ją zwodząc, ani też z Henryką bez dzielenia z nią majątku. Z jednéj strony przedstawiła mu się nędza, z drugiéj nikczemność. To też ten biedny Tristan wśród zachwytów radości, wśród pocałunków miłosnych rumienił się i zasępiał czoło, widząc Henrykę dającą ludziom w oberży albo pocztylionom pieniądze, których on nie miał i nieprzewidywał sposobu aby mógł je kiedy zarobić.
Szczęściem że kobiety kiedy kochają, posiadają na ten czas pewien rodzaj delikatności, którą, przyznać wszakże trzeba, gubią gdy już nie kochają. Henryka więc te same co i Tristan miała myśli: lecz zarazem w bogatym swoim umyśle znalazła sposób pogodzenia wszystkich skrupułów i uczuć serca. Widząc kochanka odsuwającego się od niéj z westchnieniem, pojmowała, że podobne pomyślenia przesuwały się jak cień po jego głowie, brała go w tedy za rękę i odpowiadała jak gdyby jéj był powierzył myśli swoje: nie myśl o tém wszystkiém i miéj ufność.“ Na ostatek, marząc wieczorami, rozmawiając po nocach, kochając się w każdym czasie, dojechali do Genewy i pocztylion ze dwadzieścia razy krzyknął, nim wjechał w bramy miasta: „Już nie jesteśmy we Francyi!“ Ta nowina nie była nazbyt nieprzyjemna Tristanowi, który jak wiadomo mimowoli zabił Karola i bał się aby znalazłszy trupa, nie poszukiwano zabójcy.
Henryka zaproponowała aby się zatrzymać w Genewie, była to jedna z tych próśb których się nie odmawia, szczególniéj w położeniu Tristana utrudzonego podróżą, a do tego jeszcze zakochanego.
Wysiedli więc z powozu. Tristan zawsze w roli służącego, któréj nie mógł porzucić, dla tego że trzeba było co chwila pokazywać paszport, lecz wynadgradzał sobie tę grę, gdy się sam na sam znajdował z Henryką.
Po męczącéj podróży pojazdem i pocztą, nastąpiła podróż statkiem parowym, i nazajutrz Pani de Lindsay zawsze w towarzystwie Józefa miała się w drogę, do Luzany przejechała przez jezioro Leman, którego niebieska powierzchnia zdawać by się mogła, złączona z widnokręgiem, gdyby ogromne góry nie wyprowodzały ze złudzenia. Z resztą jeżeliby kiedy zdawać się komu mogło, iż był jaki raj utworzony jedynie dla zakochanych, toby za niego mógł wziąść okolice nadbrzeżne jeziora, przedstawiające się oczom naszych podróżujących, z Villami napełnionemi wonią i kwiatami. Był to szkic obrazu Lorenta i Baja: dla tego Tristan siedząc na brzegu statku, z głową opartą na ręku, patrzył na te brzegi kapryśne, na góry sięgające obłoków i na piękne białe domy, ugrupowane nakształt stad łabędzi suszących skrzydła swoje na słońcu. Wszystkie przedmioty przemijające przed jego oczyma, o te były wonne i zajmujące, o tyle mu nasuwały rozmaitych myśli. No! otóż wyznać musimy, że kobietą o któréj marzył, na widok tych Villi z ogromnemi drzewami, nie była Henryka: i gdyby czasami nie postrzegał swojéj kochanki, uśmiechem przywołującéj go do rzeczywistości, byłby skończył na tém iż uwierzyłby że wyobraźnia jego nie może go zwodzić i że Ludwika tylko co ma się oczom jego ukazać.
Wtedy przesuwał rękę po czole, wstawał, dużemi krokami szedł do przodu statku, uważał na oddalające się i znikające przedmioty. Czasem mówił sam do siebie: „za temi górami są znów góry i za tym krajem z lazurowém niebem, z lazurowemi falami, z pysznemi Villami, jest także inny kraj z szarém niebem, z krzywemi drogami z ponuremi domami; ten drugi kraj, to Francya, to Paryż, to ulica Ś-go Jakóba, to Ludwika!“
Natenczas jakby skutkiem sztuki optycznéj, wszystko mu się zmieniło w wyobraźni, i młody człowiek widział znów swoje mieszkanie opuszczone i smutne, które jednakże w téj chwili kiedy o niém myślał, powinno było być oświetlone promieniem słonecznym i orzeźwione ruchem miejskim; od pokoju zaś jego własnego, który w téj porze był dla niego bardziéj pożądanym niż wystawny pałac do którego się udawał, ze smutkiem widział, że go pęd statku coraz bardziéj jeszcze oddalał, a może i na zawsze!
Nie prędko zatrzyma się myśl, przywoławszy sobie wszystkie pamiątki, po każdym szczeblu téj drabiny dochodzi się do smutku, żalu, albo wyrzutu sumienia; i jak raz już oddalimy się od przedmiotu ukochanego, wyobraźnia przedstawia go nam ponętniejszym albo smutniejszym, ale nigdy takim, jakim jest rzetelnie. Tak więc obok pani de Lindsay, Ludwika zdawała się Tri stanowi bardziéj ukochaną i godną jego miłości, kto wie nawet, czy gdyby znalazł teraz Ludwikę, za którą chętnie w téj chwili oddałby kochankę, kto wie, powtarzam, czyby późniéj nie żałował Henryki: albo téż gdyby obiedwie mogły się znaleść jednocześnie obecne, w jednéjże i téj samej Villi, czyby bez bojaźni i wyrzutu sumienia równo ich sercem i miłością nie obdzielił. Człowiek zawsze tego potrzebuje czego nie ma, a że oddalenie zmniejsza małe wady, maże nieznaczne cienie a powiększa wdzięki, to ztąd wynikło, że czém więcej się Tristan oddalał, tém ją bardziej kochał. Co do Henryki, dla któréj na statku parowym Tristan był tylko służącym Józefem, miała czas obmyślać i układać sposób jakimby mogła podzielić się z nim swemi bogactwami, nie obrażając ani czułości serca ani miłości własnéj Tristana.
Inni podróżni spali, jedli, rozmawiali lub tytuń palili.


VI.
W KTÓRYM TRTSTAN BŁĄDZI, NIE WIERZĄC TEMU CO MU HENRYKA POWIEDZIAŁA.

W téj epoce o któréj mówimy, były nad brzegiem Większego Jeziora, w bliskości Raveno, dwa małe domki, tak z powierzchowności i świeżości do siebie podobne, jakby dwoje dzieci bliźniąt. Te domki położone prawie na spadzistości brzegów jeziora, odbijały w nim swoją cień i spokój, przyjmując od niego w zamian zwierciadlaną przezroczystość i muzyczny szmer wody. Z daleka myśléć można było że to są dwa gniazda białych gołębi, schronionych pomiędzy górami i kołysanych śpiewem szumu wodnego. Fronty domów były białe, story pospuszczane w oknach w wesołych kolorach udzielały chłodu i cieni. Przejeżdżając koło wielkich drzew kołysanych wiatrem wieczornym, i napełnionych rozmaitém ptastwem, usłyszéć można było zgodny ich śpiéw, tak miły jak modlitwa dziecięcia, a tak tajemniczy jak miłość młodéj dziewicy. Kiedy niekiedy, na spiekłéj drodze przechodził utrudzony chłopek, bo koniecznie tego potrzeba, aby coś ludzkiego ożywiło Boską przyrodę, nic jednakże ten chwilowy odgłos nie szkodził ogólnéj harmonii, dzieło wszech stworzeń dopełniało się co dnia tą samą zgodnością jak była wczoraj i przed wiekami.
Około tych dwóch domów grupowały się inne ville, a na ich białych czołach słonce lubiało spoczywać, tak, iż patrząc zdaleka osobliwie z gór na przeciwległą stronę zdawało się że wyskakują z ziemi jak białe lilije, te ulubione kwiaty Maryi dziewicy.
Owe dwa domy o których mówimy, przylegały dominu, który się ciągnął od jednego do drugiego; wprawdzie ta odległość ledwie sto kroków zajmowała, i powiedzieć by można, że im pod tym tylko warunkiem dozwolono żyć w zgodzie razem, iż nigdy zupełnie złączone nie będą. Obadwa były hrabiego i hrabiny de Lindsay, i tam to zdążali Henryka i Tristan, którzy już przebywszy Simplon, Crenola i zatrzymawszy się cokolwiek w Domo-d’Ossola, wkrótce przybyć mieli do Raveno.
Pewnego ranka, w obłoku kurzawy, zrządzonéj galopem czterech pocztowych koni, pojazd ukazał się na drodze wzdłuż jeziora idącéj.
— Patrzaj! zawołała. To tam! te dwa małe białe domy! widzisz je?
— Widzę.
— Dobrze widzisz?
— Bardzo dobrze.
— We wszystkiém są sobie podobne; wybierzesz któren ci się podoba, panie doktorze.
— Najchętniéj.
— Umiesz dobrze swoją rolę?
— Doskonale.
— Uratowałeś mi życie.
— Zupełna sprzeczność z prawdą.
— Podróżowałeś tak jak ja.
— I dla tego abym i nadal miał o tobie staranie, jako téż abyś swoją wdzięczność okazała, zabrałaś mnie z sobą.
Wszak wiesz mój drogi Tristanie, że jesteśmy zawsze niewolnikami sług swoich, a szczególniéj my kobiety: zostając pod karą wiecznych udręczeń, trzeba im zdawać sprawę z naszych czynności. Otóż dlatego należy dać przyczynę twego ze mną przybycia, nie będzie ona ze wszystkiém debra, ale cóż robić, powinna być dostateczną.
— Ty prawdziwie jesteś aniołem.
— Kochasz mnie?
— Zawsze.
— Tego tylko od ciebie wymagam. Dam ci dom w którym mieszkał pan Lindsay. Tak powinieneś się aż do szaleństwa rozkochać i rozmiłować w okolicy i kraju, abyś w nim pozostał dopóki Ludwika nie przyjedzie.
— Czyż jeszcze! odezwał się młody człowiek tonem jakby wymówki.
— Przebacz mój drogi, odpowiedziała z uśmiechem Henryka, ależ potrzeba przecie kiedy niekiedy powracać do rzeczywistości.
W kilka minut później, powóz zatrzymał się przed jedną z dwóch villi. Ludzie domowi wybiegli naprzeciw swej pani, witając ją oznakami służebnéj radości, którą w wysokim stopniu służący we Włoszech posiadają, i ciekawie patrzyli na Tristana.
— Doktorze, odezwała się Henryka, obracając się do niego, czy nie, raczysz obejrzéć pierwéj niego domu nim swój zobaczysz?
Tristan skłonił się i poszedł za panią de Lindsay.
Przez ten czas, służący zdejmowali paki i odkładali osobno te, na których było napisane imie Tristana.
Henryka i Tristan zaczęli obiegać dom cały, zajmujący dla niéj, a nie znany dla niego. Pani de Lindsay patrzyła na każdą rzecz z zamiłowaniem bo każda rzecz, drzewo, kwiatek, podług jéj widzenia, uśmiechał się do niéj; ptaki zaś, jakby po długiéj niebytności poznały swoja przyjaciołkę, nie uciekały na niezwykły ruch, lecz daléj bez przerwy ciągnęły swój koncert. Henryka przebiegła ogród i weszła do domku z cudownym gustem umeblowanego. Każdemu tam wchodzącemu zdawać się mogło, iż znajduje się w pierwszym buduarze paryzkim. Co tylko próżność i wyszukany gust może wymyśleć, znajdowało się w tém mieszkaniu; zgadywało się od razu, że wytworny i bogaty człowiek, chciał wszędzie wynagrodzić miłość któréj ani w zbudzić, ani ofiarować nie mógł, wymysłami, jakie tylko fantazya rzeczy powierzchowne zachwycającemi zrobić może. Były to sale obszerne, al fresco malowane, zawieszone starodawnemi bóstwami uśmiechającemi się Faunami, uciekającemi nimfami, w których oczach wyczytać można było miłość: okna szerokie otwierały się na widnokrąg kamchowy; to znów małe buduary, gdzie bóstwa olimpu w miniaturze tylko widzieć można było, i do których przez firanki atłasowe tyle tylko światła dochodziło, aby te bóstwa dojrzéć: daléj jeszcze sale do kąpieli, urządzone na wzór sal do podobnego użytku w Pompei lub Herculanum, tych miast cudownych, które Bog dla przechowania ich piękności ukiwł w ziemię; w końcu były długie oranżerye, trephauzy, gdzie usypiać można pod woniejącym liściem Indyi tego raju świata.
Trzeba było wielkiéj i niesłychanéj wytrwałości, ażeby pozbierać tyle zbytku dla otoczenia nim życia kobiety. Były tam miniatury porcelanowe saskie które może trudniéj było przewieść jak zrobić, a nadewszystko mnóstwo kwiatów nachylających się i niby utrudzonych miłością przed słońcem, jak w seraju przed baszą, który te kocha ale i zabija.
Henryka w swojéj kobiecéj nieuwadze, pokazywała wszystkie te szczegóły Tristanowi, który więcéj się prawie smucił niemi niż bawił i podziwiał. Czem lepiej pojmował, czem bmdziéj widział bogactwo tej kobiety, tem więcéj czuł niższe swoje stanowisko, i już zrozumiał jak jego położenie względem niéj stanie się upokorzającem, od dnia kiedy ją kochać przestanie. Było to okrutnem jeżeli nie dla miłości serca to dla własnej miłości jego, widzieć zbytek którym przez kogo innego Henryka była otoczoną, a pomyśleć sobie: że on by mógłby, ani nie będzie nigdy w możności dać go jéj. Zdawało się, że ten zbytek zajmował przez połowę umysł i serce, któreby się chciało wyłącznie samym sobą zajmować; zdawało się, że najmniejszy szczegół, przypominał imię któreby chciano nie tylko z osi ale z pamięci wymazać: zdawało się jeszcze biednemu Tristanowi, że ta kobieta może była wdzięczniejszą temu który jéj to wszystko podarował. aniżeli jemu co jéj tylko serce i życie poświęcał.
Tristan więc przerażony został takim zbytnim dostatkiem. Oko jego ponure i smutne, zatrzymywało się na tych obrazach cudownego pędzla, i tworzących prawie obicia, i porównywał swój pokój, smutny, ogołocony, z tą Villą rozkoszną, mówiąc sobie w cichości: — „Gdyby też Henryka zamiast ranionego i umierającego na drodze w lesie Bulońskim, znalazła mnie była w mojém strychowém prawie pomieszkaniu w Paryżu, czy pokochałaby mnie? czy nie byłaby się rumieniła za znajomość ze mną?”
Tristan miał słuszność, tak myśleć, gdyż miłość Pani de Lindsay była prawie pychą, chociaż się ona sama tego może nie domyślała. To ją ku Tristanowi najwięcéj pociągnęło, że mogła sobie z zadowoleniem powiedziéć:
„Bezemnie nie żyłby, albo gdyby żył, byłby nieszczęśliwym, mnie tylko będzie winien życie i (o wszystko co posiadać może na przyszłości.“
Jak powiedzieliśmy, odległość poetyzuje przedmioty które sobie przypominamy i skutkiem tego czém więcéj Tristan otoczony był zbytkiem, tém w większéj nędzy widział Ludwikę.
Co do Henryki, cała zajęta była pociechą, że ogląda ten dom, ze wszystkiém co w sobie zawierał, po niewidzeniu go od roku, i nie postrzegła prawie, że jéj ukochany stał zamyślony, na jedném miejscu.
— Patrz, wymówiła do niego, przyciągając go za rękę do jednego okna, i pokazując mu w końcu ulicy czarny cel wystawiony, chcesz widzieć jak ja strzelam? I zawołała na służącego niosącego zawiniątko.
— Gaetano! daj mi moje pistolety w kość słoniową oprawne. To są dwa klejnoty, dodała obracając się do Tristana, rznięte ręką Klagmana. Czy dobrze strzelasz, z pistoletu Tristanie?
— Widziałaś że źle strzelam, odparł młody człowiek, kiedy o trzy cale chybiłem, serce jednak jest większe przecie niż mucha.
W téj chwili służący ukazał się niosąc bron żądaną, która w istocie była niesłychanie pięknéj roboty.
— Odnieś |ą, wymówiła Henryka.
I przeprosiła Tristana, za to, że mu bolesną pamiątkę odnowiła.
Potém poszli do drugiego domu, powierzchownie zupełnie do pierwszego podobnego, ale wewnątrz zupełnie odmiennego. Nie było tam już fresców złoconych włoskich, ale tylko pochmurne północne malowania; wszystko tam było, powiedziéć by można oblano ponurością i ciemnością Tamizy. Po sali ciemnéj, następował namiot dowódcy Arabskiego, z takim układnym nieporządkiem, że zdawało się iż dowódca tylko co nie wraca ze swoją zdobyczą po wojnie do niego. Cieplarnia napełniona była ptakami czarującemi, umodelowanemi przez Boga; dyamentowe skrzydła, rubiny żyjące, kwiaty latające, zmieszane wspólnie z drzewami, krzewami i kwiatami, tworzyły zgodność brzęku muzyki i woni.
Potém następowała długa galerya obrazów, wszystkich bóstw dawnych i teraźniejszych, od Rafaela, Rubensa i Rembrandta dawnych władców, do Delacroix i Decampa władców pędzli dzisiejszych. Lord Lindsay był człowiekiem z sądem i gustem, utworzył sobie niebo z wybranych tylko, lub takich, którzy godni byli zajmować miejsce u niego. Jednakże ta galerya nie była galeryą zwyczajną, utrudzenie lub nudę w końcu sprowadzającą, nieposiadającą nic więcéj prócz malowideł: tutaj przeciwnie, było mnóstwo wazonów i urn starożytnych, pełno bronzów, emalii serwskich, figurek z saskiéj porcelany; przy ścianach mnóstwo rozmaitéj i z rozmaitych krain broni, zwierciadeł i szkieł weneckich. Następowały potém pokoje dla gości, w których jeżeli zbytku nieuświęcono, to przynajmniéj ten uledz musiał wygodzie i ogród w którym teraźniejsi chwilowi dziedzice przebywali, to jest, piękna biała łania i jelenie z bojaźliwém a roztropném wejrzeniem.
Skoro się Henryka ukazała w ogrodzie, Jania spojrzała na nią przechyliwszy głowę na bok, potém zaczęła wyskakiwać wesoło i przybiegła lizać ręce swéj pani.
— Wszyscy cię tu kochają, odezwał się Tristan.
— A ja tylko ciebie, kocham, odrzekła z cicha Pani de Lindsay. Dodała potém tak głośno, aby ją wszyscy słyszéć mogli: Doktorze! teraz nie jesteś moim gościem tylko moim sąsiadem, i jeżeli chcesz mój przyjacielu, przejdź do siebie, musisz potrzebować spoczynku: zachowuje na jutro pokazanie ci stajen.
Tristan opuścił Henrykę, udał się na powrót wschodami z których zszedł dopiero, wszedł do pokoju sypialnego. usiadł przy oknie zamyślony, i spostrzegł Panią, de Lindsay przechodzącą przez ogród, ze służącą która jéj towarzyszyła. Odwróciła się, dała mu znak pożegnalny i zniknęła pomiędzy drzewami.
Natenczas Tristan postąpił sobie jak każdy inny w jego miejscu byłby zrobił, a który jak on miałby napełnioną głowę rozmaitemi myślami: patrzył dość długo po meblach, o których nie umiałby jednakże powiedziéć jak były zrobione, przechodził się wzdłuż i wszerz, zatrzymywał się, otwierał książki, siadał w oknie a nareszcie niedbale położył się w ogromne łóżko na podniesieniu ustawione, za którego zasłoną, można było znaleść potrzebną ciemność, i utrudzony podwójnie podróżą i myślami skończył tę scenę uśnięciem.
Gdy się obudził, słońce już dawno było po zachodzie, wstał i zbliżył się do okna, lecz ujrzał tylko gwiazdy w milczeniu migające. Wszystko było spokojne: księżyc jednym promieniem oświecał cały dom Henryki. wysokie drzewa kołysały się lekko, od których cienie jakby mary suwały się zwolna: nie było nic słychać, tylko tysiączne małe szelesty, które razem złączone tworzą właśnie ciszę nocy.
Zegar wybił północ, Tristan czuł że do jutra nie potrafi już usnąć, a jak człowiek pierwszy raz oglądający miejsca w których długo ma pozostać, chciał korzystać z téj tajemniczéj i przychylnéj godziny, do zaczerpania całéj poezyi jaką podobne chwile w sobie zawierają. Zszedł więc do ogrodu któremu się przyjrzéć nie mógł, zaczął go przebiegać, odwracając się za najmniejszym szelestem, przez tę instynktową obawę zrządzoną nocą, — odgłosem przedmiotów około których przechodzimy, a którego w dzień z obojętnością i bez wzruszenia słuchamy. Doszedł do trawnika i tam się zatrzymał, patrząc na jezioro odbijające światło księżyca, które zdawało się być srebrem płynném napełnione: jak lunatyk nie myślący i nie niewidzący, otworzył drzwi od ogrodu i zszedł po nad brzeg jeziora.
Wtedy usiadł, patrzył jak każda chwila powiększała ciemność nocy, która na wzajem zabierała w osłonę swoją czas i godziny.
To rozpatrywanie się długo trwało, bo już słońce ukazało się na horyzoncie, kiedy Tristan usłyszawszy za sobą siąpanie odwrócił się i postrzegł uśmiechającą się do niego Henrykę.
— Już rozmyślasz, wielki filozofie? wyrzekła hrabina.
— Już wstałaś, piękna jutrzenko? odpowiedział Tristan.
— Kiedy się uśnie wtenczas gdy gwiazdy wstają, trzeba naturalnie wstać kiedy one spać idą.
— Ja od północy już nie śpię.
— I cóżeś robił?
— Marzyłem, rozmyślałem jak powiedziałaś.
— A o czém?
— O tobie.
— Pochlebco!
— A oczém że chcesz abym w nocy marzył? o czém w dzień mógłbym rozmyślać jeżeli nie o tobie? Tylko że marzenie moje tak jest piękno, że po przebudzeniu zaczynam zawsze wątpić, czyli było prawdziwém; bez ustanku obawiam się aby zemną tak nie było jak z temi biedakami, którym się śni że siodzą na tronie, a po ocknięciu w jednéj chwili tracą swoje korony: mnie się śni, że jestem kochanym i zdaje mi się, że skoro się przebudzę miłość twoja zniknie. Biedny jak don Juan! którego znajdujesz jak Hajde umierającego na swoim brzegu, zagarniasz i ogrzewasz sercem twojém!
— Niech ci się śni zawsze o mnie, przyjacielu, bo ja do ciebie zupełnie należę; po przebudzeniu rzeczywistość będzie dalszym snu ciągiem. Dodała cichym głosem hrabina, siadając obok Tristana, dla tego żebyś mniéj powątpiewał, starać się będę abyś miał rzeczywistość, przy sobie.
— A potém, rzekł Tristan, odpowiadając bardziéj myślom własnym niż na to co mu Henryka powiedziała, czy mam ci się przyznać do wszystkiego? Henryko! wszystko co cię otacza, co ciebie porywa, mnie tylko przestrasza. Gdybyś była ubogą jak ja, albo żebym ja był jak ty bogatym, zdaje mi się że w tenczas bardziéj jeszcze kochalibyśmy się i bylibyśmy szczęśliwsi.
Moj przyjacielu, miéj ufność w Opatrzności.
— Tak jest, z uśmiechem odpowiedział Tristan, tak jest, Opatrzność może mnie obdarzyć pokojem serca, ale Opatrzność nie daje domów wywtornie umeblowanych nad brzegiem pysznego jeziora, a szczególniéj nie przybiera postaci kochanki, która opieki udziela. Przyznaj, że toby było złą wymówką przed światem, zdziwionym nagłém mojém zbogaceniem, gdybym mu odpowiedział: „Opatrzność stała się kobietą, chwilami nazywającą się, Henryką hrabiną de Lindsay; ta mi dała dom po mężu swoim, pierwéj nim została Opatrznością.“
Ty na wszystko poglądasz wzrokiem wysnutym z duszy twojéj Henryko! z duszy prosto wyszłéj z rąk Boga, ale ja biedny materjalista, ja spoglądam przez szkło mojéj pychy i na próżno wyszukuję usprawiedliwienia i wymówki czynom moim.
— Jest jedna, odrzekła. Henryka, jest jedna usprawiedliwiająca wymówka i téj chcę użyć.
— No! wreszcie, dodała biorąc za rękę Tristana i zbliżając się do niego, jeżeli twoja pycha jest tak wielka że przestraszasz się widokiem zbytku, no! przyjacielu! znajdziemy w szwajcaryi u stóp gór chatkę ubogą, mchem pokrytą, schronimy się więc do niéj jak pustelniki. Ty będziesz orał ziemię, a ja będę doić krowy, Wtedy nic jedno drugiemu nie będzie winne. Miłość własna ochroni się, ale będziemy się bardzo nudzić.
Wy mężczyźni, przedewszystkiem jesteście niewolnikami waszéj próżności i miłości własnéj. Jak jesteście naszemi kochankami, na jedno słowo nasze wystawiacie na stratę całą majętność, a jeżeli się zdarzy kiedy bogata kobieta, chcąca z wami podzielić majątek, odmawiacie jéj téj jedynéj szczęśliwości. Nic! to nie jest cnotą, to jest prędzéj złym występkiem: to nie jest wyrzeczenie się samego siebie, to jest prawdziwém samolubstwem. Macie najdziwniejszego rodzaju uczucia. Przyjmujecie, od kobiety jéj miłość, życie więcéj jak zecie, bo honor; czasem dla próżności jedném słowem poświęcacie jéj dobrą sławę, skazujecie ją na opuszczenie od wszystkich; albo też, jeżeli dla was opuściła rodzinę, oddała wam sławę, przyszłość, porzucacie ją na pastwę jéj łzom, jéj wyrzutom, jéj żalom: bez najmniejszego skrupułu i litości porażacie ją na żądze innych mężczyzn a na pogardę wszystkich kobiet: ja która, ani niema serca waszego na podporę, ani rąk do bronienia się zdolnych; a odmawiacie przyjęcia od niéj udziału majątku, któren łatwiéj zwrócić niż sławę i pokój, bo te raz stracone nigdy nie powracają. Moi Panowie, przyznajcie, żeście podług wygody waszéj niezmiernie swoje sumienie porozszerzali, i że jak lew w bajce, nie tylko żeście największą część im wydarli, ale wydarliście całość. Zresztą, to bogactwo którego nie chcecie przyjąć od kochającéj was kobiety, wymagacie go czasem od takiéj która was nie kocha. Przodujecie częstokroć swoje uczucia, swoje życie, kobiecie, któréj nigdy nie widzieliście, którą pierwszy raz napotykacie, i która kupuje za posag pięćset lub sześćset tysięcy, wszystkie wasze omamienia młodości, wszystkie wasze miłosne marzenia, wszystkie pychy serc waszych. Oh! nie miéj podobnéj słabości w obliczu kobiety którą kochasz: to jest w połowie duszy twojéj pozbądź się miłości własnéj i pokaż się takim jakim być powinieneś: ty się nie potrafisz zrobić lepszym niżeli takim jakim cię Bóg stworzył.
— Słucham cię i uwielbiam, odrzekł Tristan; oddaję ci się, pójdę drogą jaką mi otwierasz, nawet bez zwrotu myśli gdzie mnie poprowadzisz.
— No! tak, to dobrze, zaczynasz być rozsądnym. Czy sądzisz żem ja o tem nie myślała i nie szukałam sposobu aby wywieść cię z tych skrupułów, i pokonać na przypadek tryumfowania z nich? Mogłam ci rzucić na drogę pugilares pełny biletów bankowych, których stałbyś się prawnym posiadaczem, bo nikt by się nigdy o nie nieupomniał: mogłam dla ciebie wymyśleć jakiegoś starego krewnego, który umierając zrobiłby cię dziedzicem: wołałam jednak postąpić sobie szczerze, i otwarcie powiedzieć ci: „Podzielmy się.” I z tego punktu rzeczy biorąc, wzywam cię mój sąsiedzie, abyś obejrzał stajnie moje, nad któremi obiecałam ci ogólny nadzór: wybierz się ze mną na konną przejażdżkę, bo bardzo lubię podobne spacery i jestem do nich przyzwyczajoną.
Tristan podał rękę hrabinie i oboje zwrocił się ku Villi. Młoda kobieta weszła pierwsza, i wskazała Tristanowi ścieszkę tak białym piaskiem usypaną, że zdawała się być mleczną drogą, prowadzącą w prawą stronę domu. Tam się znajdowały oddzielone stajnie: z jednéj strony cztery cugowe konie, a z drugiéj dwa wierzchowe. Tym ostatnim Henryka chciała oddać wizytę. Ledwie tam weszła, udała się prosto do pysznego gniadego konia któren do niéj zarżał, jakby poznał swoją panię.
— Doktorze, odezwała się Henryka tonem ceremonialnym przy chłopcu stajennym — przedstawiam ci konia mego Lovelasa.
I opierając rękę na szyi drugiego kasztanowatego: a teraz przedstawiam mówiła dalej, Don Juana, który jest twoim. Oh! to są moi przyjaciele. przyjaciele najpoufalsi. Lovelas ma wprawdzie czasami chętkę swobodnie pobiegać, jak na niego wsiądę: czasem ta chętka tak się gwałtownie objawia, że zaczyna skakać jak kot dziki, ale to tylko robi żartem, bo wie, że mu się to na doprawdy nie powiedzie, i że jakby chciał na serio tak sobie postąpić, ze wstydem zostałby wypędzony: nieprawdaż Lovelasie? i to mówiąc, wskoczyła na niego, objęła mu szyję rękami i położyła się na nim w najzgrabniejszej niedbałości, jaką tylko mogła z siebie wydobyć, a koń ugiął się i nachylił, najwytworniéj jak na konia, za co Henryka ciemną szyję jego głaskała białemi rączkami. Co do twego, mówiła daléj, łagodniejszego jest humoru, chociaż z równie dobrego rodu. Teraz możesz ich osiodłać, wyrzekła do stajennego.
Popieścdiła jeszcze szlachetne zwierzę, i wyszła ze stajni z Tristanem, zdziwionym odwaga téj kobiety która tak igrała z niebezpieczeństwami.
Przechodziła się jeszcze czas niejaki, aż dopóki niewyprowadzono koni.
Zaledwie konie przed niemi stanęły, Henryka nie czekając aby jej kto ramię podał, lub strzemię przytrzymał, wskoczyła na siodło ze zręcznością i wytwornością jéj właściwą. Co do Tristana, ten tak jeździł na koniu, jak każdy młody człowiek, który odebrał całkowicie dobre wychowanie; przywołał do swojéj pamięci przepisy konnéj jazdy i jak Henryka przygotował się do przejażdżki.
Lovelas nie będąc od sześciu miesięcy ujeżdżanym przez młodą kobietę, ledwie poznał rękę, nogę i szpicrutę, z przyczyny których doznał przykrych bardzo chwil w swojém życiu; natychmiast uczuł się pysznym, zaczął podskakiwać i unosić się w sposób przestraszający dla wszystkich innych, prócz dla pani Lindsay; takich nawet wybryków i swawoli pozwolił sobie, że pobudził Don Juana do podobnych niesforności, które Tristana już ambarasować poczęły. Szczęściem, że nie było czasu zostać śmiesznym, bo koń uspokoił się, i poprzestał na przyzwoitych lansadach, właściwych koniom dobréj rasy.
Henryka wiedząc że można zmordować kogoś ciągiem uwielbianiem, choćby ten ktoś uwielbiał kobietę ukochaną, starała się ze swéj strony uspokoić Lovelasa, a zbliżywszy się do Tristana, odtąd już jemu tylko poświeciła wszystkie spojrzenia i myśli swoje. Rozmowa powróciła do swego toku; jechano nad brzegiem wzniosłym jeziora, w czasie chłodu i lekkiego powiewu wiatru, przynoszącego im najprzyjemniejszą won od villów, oświeconych promieniami niedawno wzeszłego słońca, a droga raz nad jeziorem, to znów kręta około villów, przedstawiała im się jak wstęga.
Sasi konni jechali wciąż, i często gdy się droga zasłaniała kępą drzew wzniosłych, albo domem jakim, zbliżali się ku sobie i tajemniczo wymieniali pocałunki, a potém uśmiechając się, powracali do prędkiéj jazdy. Nareszcie po dwugodzinnéj przejażdżce, którą Henryka niezmiernie zadziwiła Tristana, powrócili oboje do swoich villi.
Słońce zaczęło mocniéj dogrzewać, schronili się więc do obszernéj i chłodnéj sali jadalnéj, obstawionéj wonnemi kwiatami, jakby jaka oaza, gdzie im dano śniadanie.
Po skończonym śniadaniu, przeszli do obszernego pokoju, do którego zabroniono słońcu dochodzić; gęste i piękne story, a do tego zewnątrz duże przed oknami drzewa, chroniły ten pokój od promieni słonecznych, jak ptak broni gniazda, rozpościerając nad nim szeroko skrzydła swoje. Była to godzina, w któréj ciało utrudzone cięży, a dusza wylewa się, powiedziéć by można. Henryka usiadła przy fortepianie, a Tristan spodziewając się że mu nikt nie przeszkodzi, położył się u nóg swojéj ukochanéj.
Ptaki śpiewały na dworze, niebo było w najczystszym lazurze: słyszéć tylko można było wśród śpiewu ptasząt, kiedy niekiedy rozbijający się bałwan wody jeziora: był to dzień spiekły, po jakiém zwykle następuje gwiaździsty wieczór, w czasie którego rozmawia się o miłości w aleach oddalonych, w którym dziewczęta wiejskie z rękami po łokcie odkrytemi, gwarzą przed domami, jedne opierając się o mur, drugie usiadłszy na ziemi przed progiem.
Są chwile, w których dusza chociaż przepełniona uczuciem, nie jest w stanie okazać tego co czuje, w których, chociaż łzy cisną się do oczu a miłość zapełnia serce, jednak nie jest się w stanie ani mówić, ani nawet płakać: tak się jakoś wtenczas ulega wpływowi otaczających nas przedmiotów! Właśnie w takim usposobieniu znajdowali się Tristan z Henryką: utrudzeni ranną przejażdżką, magnetyzowani, powiedziéć by można, wspaniałą i jasną dnia pogodą z wzrokiem wspólnie w siebie wlepionem. trzymając się za ręce, słowa do siebie nie przemówili, jakby pod władzą opium we śnie miłosnym jeszcze zanurzeni. Wreszcie Henryka uczuła, że wypada przerwać to milczenie, nie głosem mowy wpadającéj do słuchu, ale udającéj się do serca. Wyciągnęła ręce swoje z rąk Tristana. przegrała kilka tkliwych akordów i zaśpiewała jedne z najwyrazistszych pieśni Rossiniego. Zdawało się, że wszystko w koło niéj umilkło, dla słuchania jéj: w czasie, gdy młody człowiek zachwycony wdziękiem melodyi, z cicha i kiedy niekiedy wymawiał te słowa: „Kocham cię! ah kocham cię!“ Jak gdyby te tylko dwa słowa, godne były zgadzać się czyli akompaniować upajającéj muzyce.
Wtedy wszystkie razem uczucia napełniające dwie dusze, zdawały się przechodzić i wnikać jeden głos Henryki, w jedną myśl mistrza; harmonia brzmiała w pokoju i zarazem głowę i serce rozpalała słuchającemu Tristanowi, przed którym świat cały miłych urojeń się otwierał. Trzebaby choć raz usłyszéć w salonie oświeconym włoskiem słońcem, śpiew ukochanéj kobiety, śpiew namiętny, zachwycający, czarującym od którego dusza zadrży w ciele, aby pojąć uczucia Tristana. Natenczas wszystkiego się zapomina: oczy, głos, serce, wszystko robi się słuchem; i jak podróżny utrudzony skwarem, i pożerane pragnieniem, do podającego mu kilka kropel wody, wołałby: jeszcze! jeszcze! tak i Tristan łagał Henrykę, aby śpiewać nieprzestawała.
Jednakże kiedy ostatni odgłos ucichł w sali, usłyszano wtedy jak ptaki potrochu zaczynały się odzywać, i cała natura wydawała dalszy ciąg, myśli człowieka.
Gdy już przegrywki na fortepianie ustały, Henryka odwróciła się do Tristana, leżące go na ziemi, z głową opartą na jéj krześle i i zamkiętemi oczyma, chcącego tym sposobem uśpić wszystkie zmysły, a skupić ich siłę w słuch sam jedynie: nachyliła się ku niemu i złożyła mu na czoło pocałunek, mówiąc:
— No! przyjacielu, obudź się, twoje marzejuż skończone. Teraz porzucimy niebo dla ziemi, poezyę dla prozy, będziemy obiad jedli.
Tristan podniósł się jak człowiek odurzony, dwie ogromne łzy kręciły mu się w oczach.
Henryka dopełniła tą ostatnią kroplą przepełnione już oczy jego, ostatnie wzruszenie wlała w tę duszę już zajętą.
— Czy idziesz ze mną? zapytała.
— Idę; gdzież mnie teraz zawiedziesz?
— Gdzie cię zawiodę? zawiodę cię po prostu do jadalnego pokoju. Każda rzecz czas swój miéć powinna: dzisiaj wieczorem popływamy sobie po jeziorze, nieprawda? I kiedyśmy już widzieli dzieła Bozkie po dniu pogodnym, dowiemy się teraz jak Stwórca do nas w nocy przemawia. Do czasu téj wieczornéj przejażdżki, będziemy na ziemi tym czasem.
Zadzwoniła i wszedł służący.
Niech dają obiad, wymówiła, a zarazem niech uprzedzą Jacopo, aby przygotował łódź na dzisiejsze wieczór; nieprawdaż doktorze, że spacer po wodzie służyć będzie memu zdrowiu?


VII.
ZDAWAĆ SIĘ MOŻE DŁUGIM DLA TYCH KTÓRZY NIE LUBIĄ LEGEND.

Słońce było już na zachodzie, kiedy Henryka z Tristanem opuścili ville, dla spaceru i przejażdżki po jeziorze, z którego brzegów widziéć można było po jednéj stronie pasmo Alp, ogrzewających i złocących śniegi swoje, ostatniemi promieniami słońca, które się w górze odbijały. W całéj przyrodzie tchnęła jakaś tajemnicza spokojność, podczas któréj, choćbyś miał niewiedziéć co do powiedzenia, nie śmiesz słowa wymówić, bo czujesz, że gdybyś nietylko z ust ale nawet z serca wydobył mowę, jeszcze takowa nie sianie za jednę milę tego nocnego koncertu. W małym kościółku nie bardzo odległym, słychać było dzwonienie na Anioł Pański, tę dobranoc niebu od ziemi, te ostatnią do Boga prośbę. Zdawało się, że cała natura z ptakami, liśćmi na drzewach, ze wszystkiemi robaczkami, łączyła śpiew swój z brzęczącą dzwonu modlitwą. Łódki z białemi żaglami przepływały kiedy niekiedy po jeziorze, jak przemijające obłoczki, dopóki nie przypłynęły do krańca, gdzie woda liczy się z widnokręgiem; tam dopiero oświetlone, ukazywały się jak ta łódź Zbawiciela z któréj Piotra malował. Była to ta święta, czysta pora, w któréj się pojmuje cale szczęście że żyjemy.
Młodzi ludzie, szli drogą aż do miejsca w którém łódź była przygotowana.
Łódź była prawdziwą gondolą wenecką, z przodem w kształcie szyi łabędziéj, ze swoim pokoikiem zaciemnionym firankami, w którym tylko dwie osoby mieście się mogą, a poprzedzonym miejscem dla przezornego wioślarza, przenikającego myśli tych, których wiezie, unosi i kołysze.
Henryka z Tristanem weszli do łodzi, wiosła poruszyły się i odbili od brzegu. Oboje, ona siedząc, on zaś leżąc u nóg jéj, trzymali się za ręce i patrzyli na siebie, dla powiedzenia sobie wzrokiem, że się rozumieją. Jakkolwiek wrażenia jakich doznajemy na widok pięknéj natury, zdają się nie utrudzać umysłu, wrażenia te jednak są bardzo mocne, dla tych którzy do nich nie przyzwyczajeni. Gdyby nam nie z powszedniały podobne widoki, gdybyśmy zawsze z jednakiém zajęciem patrzyli na gwiazdy wieczorem, słuchali ciszy nocnéj, a nie starali się obudzić pamiątek dziennych, uśpionych roztargnieniem, to, zdaje mi się moglibyśmy z zachwytu rozum postradać. Co rok przychodzi wiosna, ubrana w tę zieloność, liście i kwiaty jak w roku zeszłym, a któż może wiedziéć ile pamiątek odżywia się w sercu człowieka? właśnie w téj chwili kiedy liście odradzają się na gałązkach drzewa? Ta natura, tak obojętna, tak nie troszcząca się o twoje pamiątki i cierpienia, odżywia chłodniki gdzieś chodził dawniéj we dwoje, a teraz samotnie się przechadzasz. Ta sama natura, wydaje także purpurowe kwiaty, które pierwéj rwałeś dla téj co z tobą razem kroki mierzyła, teraz zaś przechodzisz koło takich kwiatów, nie widząc w nich innego wdzięku innéj własności. tylko że mają władzę przypomniéć ci twoje pamiątki: więc nie rwiesz ich teraz. A przecież ta natura jest pełna wdzięku, pełna woni i jest w stanie, pomimo że ci przykre i gorzkie uczucia wspomina, jest mówię w stanie pocieszyć cię i wzbudzić w tobie słodkie jakieś myśli, tak i Tristan leżący u nóg Henryki. nie myślał o niéj. Przypominał solne, co też on przeszłego roku w podobnéj godzinie, w podobnéj chwili robił, a że każde wspomnienie, każda chwila, mówiła mu o Ludwice, zapomniał więc, że się znajduje przy innéj kobiecie, tak dalece, że kiedy Henryka zwróciła wejrzenie na oczy swego ukochanego, chcąc w nich ciekawie wyczytać odpowiedź na wylanie, swojéj duszy, i jak w zwierciadle ujrzéć odbicie swojéj miłości: zamiast tego, widziała Tristana zatopionego w myślach, ale obcych jéj myślom, owszem, zdawało się, że wszystko co go otacza jest jakby obumarłem dla niego.
Wtedy Henryka, która jak wszystkie kobiety kochające, lub którym się zdaje, że kochają, chciała aby będąc obecną, wyłącznie nią się zajmowano, oparła się, pochmurzyła i zadąsała z początku, potém na prawdę się rozgniewała, Tristan zaś tak głęboko był pogrążony w myślach, tak rozbierał pamięcią przeszłość swoją, że nic tego nie postrzegł; czoło podparłszy ręką, a łokieć o ławkę łodzi, ścigał wzrokiem jakiś dziany punkt na widnokręgu, i jakby nie śmiejąc spojrzéć Henryce w oczy, umyślnie patrzył gdzieindziéj. Przez ten czas zaczęło się zciemniać w około, niby słońce znużone usypiało na horyzoncie. pod zamówką że idzie oświecać drugie pół świata, budziło na swoje miejsce księżyc, aby ten jako szyldwach pilnował ziemi w nocy. Łódź tymczasem płynęła spokojnie, przy odgłosie poruszanego wiosła i przytłumionéj pieśni wioślarza.
Jednakże w miarę jak słonce nikło i płomienie po niem, księżyc okazywał się wyraźniejszym, większym i wychodząc z za góry otaczającéj z jednéj strony jezioro, rysował wszystkie jéj załomki i wyrwy, a na wierzchołku odbijał śliczny zamek, jakby wzięty z nad brzegów Renu. Tristan z początku wpatrując się w punkt imaginacyjny, skończył na tem, że się zaczął wpatrywać w istniejący punkt na prawdę, i po kilku minutach zajmowania się tym przedmiotem, przypomniał sobie, jak człowiek ze snu się dopiero budzący, iż zaspał myślą o swoich pamiątkach, tak dalece, że zapomniał wszystkiego, to jest Henryki. Zdawało mu się, że znalazł zręczny sposób zawiązania na nowo rozmowy i odezwał się obracając głowę do Henryki.
— Patrz no pani na ten zameczek! widzisz go?
— Znam go, odpowiedziała zimno młoda kobieta.
— Co pani jest?
— Nic mi nie jest.
— Zdajesz się pani nie zadowolona?
— Wcale nic. Uwielbiam tylko bystrość wzroku pana, bo wśród nocy dojrzaeoś w oddaleniu na górze zamek, a nie widziałeś mnie, tuż obok ciebie siedzącéj.
— Zostawiłem cię myślom twoim.
— Powiedz lepiéj, żeś się swoim zupełnie oddał.
— Może być, odrzekł Tristan, a ponieważ nioopowiedziałem ci tych myśli to pewnie musiały one być za smutne i nie miłe dla ciebie, które jednak nie przeszkadzają, dodał uśmiechając się, abym nie widział cudownego i zachwycającego zamku na téj górze.
— I o którego założycielu opowiadają smutną legendę.
— Doprawdy? No! będziesz-że łaskawa opowiedziéć mi ją, jeżeli ją znasz i pamiętasz?
— Bardzo chętnie, tem chętniéj nawet, że ją lepiéj jak ktokolwiek zrozumiesz.
— Słuchani cię.
— Wystaw sobie, mówiła Henryka wzrok zatopiwszy w Tristanie, że ten zamek nosi nazwę Enghera, i że jak widzisz jest zupełnie opustoszały, w oddaleniu od ludzi i ich siedzib położony, co dowodzi, że ten który powziął myśl wystawić go, musiał być albo bardzo smutnym, albo bardzo szczęśliwym i chciał ukrywać przed resztą świata boleści lub szczęście woje. Otóż tak się zdarzyło, że w istocie był szczęśliwym, i że ten zamek nie był wcale grobem boleści, ale owszem gniazdem i schronieniem miłości. Przebacz mi takie wyrażenie się, ale to są słowa legendy włoskiéj, którą tylko dosłownie tłómaczę.
„Rycerz, bo to był rycerz, nazwał się naturalnie Roger i łączył do rycerskiéj korzyści tę jeszcze cnotę, że serdecznie kochał żonę swoją, która nazywają się Izolina. Jak uważasz, ten zamek sięga dawnych czasów, i mógłby złożyć dowody dawno istniejącego szlachectwa swego. Otuż tedy nasi zakochani, jedno z nich świeżo wychodzące z klasztoru, drugie wracające świeżo z wyprawy wojennéj, pożenili się. A dla zachowania w jak najdłuższy czas swojéj miłości, zamknęli ją w te cztery wieżyczki, wystawiona na czterech głównych punktach. Zamek był bardzo obronny, bo Izolina była cudownie ładna, i mogłaby była przyjść fantazya jakiemu innemu rycerzowi, aby wpaść i wykraść piękną panię zamku. To też widziano zawsze wiernych uzbrojonych, którzy kolejno z czuwającym wzrokiem przechodzili się wkoło zamku i strzegli tego gniazda miłości Rogera i Izoliny. Jednakże biedny Rycerz, przyzwyczajony walczyć przeciwko mocarzom i nieprzyjaciołom, nie wiedział że istnieje jeden straszny nieprzyjaciel, zaciętszy niż władcy i rycerze, nieprzyjaciel wchodzący mimo mostów podniesionych, kruszący najeżone przeciw niemu lance i halabardy, nie dbający na świszczące strzały, jednem słowem, aby go nie posądzano, że zdradą podchodzi tych na których uderza, najpierwéj wymienia nazwisko swoje a to jest: fatalizm.
„Otóż ów fatalizm, ma za swych sprzymierzeńców, więcéj nawet za swych poufałych przyjaciół, tak nazwane czarty, i kiedy upatrzy sobie jaką do kogo urazę, posyła mu jednego z tych czartów aby go torturował i dręczył. Pewnego dnia, gdy ten fatalizm spacerem przewoził się przez nasze jezioro, postrzegł ów zamek ośmiechający i śpiewający prawie, oświecony wesołem słońcem; rozdrażniony podobnem szczęściem, skwapliwie wysłał jednego ze swoich przyjaciół, którego ani halabardnicy, ani straż z wierzyczek, wchodzącego nie ujrzała. Wtedy ten czart złośliwy, wziął tym państwu z zamku szkatułkę napełnioną złotem, brylantami i klejnotami, w któréj mieli cała nadzieję, że im do późnego wieku dostarczy możności prowadzić życie wygodnie, że nigdy nie będą zmuszeni oddalać się jedno od drugiego, a tem samem że stale kochać się będą. Otóż wziąwszy te szkatułkę, i wlazł na wieżę wrzucił ją w jezioro, rozśmiawszy się przeraźliwie i głośno, poczem powrócił do fatalizmu, który z przypadkowością przejeżdżał się w jak najlepszéj harmonij jedną łodzią, mówiono nawet, że wtenczas robili jakieś układy między sobą, podobno intercyzę małżeńska.
„W czasie tego wypadku, żołnierz na straży stojący był usnął, a Roger z Izoliną spali w dużém łożu, ozdobionem baldachimem z strusiami piórami, nie domyślając się nieszczęścia, które na nich spadło.
„Nawet nazajutrz nie opatrzyli się jeszcze, bo przyznać trzeba, że oboje nie byli chciwi ani łakomi, i jeżeli kiedy otwierali do szkatułki, to nigdy po to aby do niéj pieniędzy dokładać, ale przeciwnie dla wzięcia z niéj na potrzeby. Jednakże w kilka dni potém, Rycerz odezwał się do swojéj żony:
„Moja Izolino! dzisiaj jest rocznica naszego pobrania się, pójdziemy do kaplicy modlić się i dziękować, ty twojéj patronce, ja memu patronowi za zachowanie nam więcéj niż życia. bo miłości naszéj.
— Dobrze kochany Rogerze. odpowiedziała młodo żona, gdyż była dobra i uległą, a w chwili kiedy będziemy składali dzięki nasze duszom ich, trzebaby złożyć jakie, dary ich statuom, mam jeden pierścień w szkatułce, który wiem że się przyda na palec patronce mojéj.
— „A ja, odpowiedział Roger, mam naszyjnik, który, pewny jestem, że będzie dobry na szyję memu patronowi.
I oboje pocałowali się na znak że się dobrze zrozumieli, i że ich serca nigdy lepiéj jak w téj chwili nie były połączone.
„Natenczas Rycerz wziął miecz i gdy rękojeścią uderzył mocno w podłogę, stary służący natychmiast się ukazał.
— Eryku, rzecze Rycerz, pójdź przynieś mi dużą szkatułkę na któréj jest krzyż srebrny.
— Dobrze Panie, odpowiedział wierny sługa.
I wyszedł.
Ale stary wierny sługa nadaremnie szukał wielkiéj szkatułki. Z początku myślał że ją w inne miejsce przestawiono, lecz na próżno we wszystkich kątach przewracał wszystko i patrzył czy się nie znajdzie, przykryta czemsiś albo zastawiona: nieszczęśliwa szkatułka nigdzie się oczom jego nieukazała. Biedny starzec zaczął się trząść jak listek w jesieni, a włosy pewnieby mu były posiwiały, gdyby mogły były bardziéj zbielić. Jednakże trzeba było to okrutne zdarzenie oznajmić Rycerzowi. Już to jak powiedzieliśmy, Roger nie był chciwy ani skąpy, i brama zamku jego dla innych rycerzy zamknięta, dobrze znaną była, biednym, i dla nich się często otwierała. Lecz i tośmy powiedzieli że całv majątek dwojga małżonków zawarły był w téj szkatułce: stary Eryk wiedział o tém i dla tego prawdy wyznać nie miał odwagi. W końcu trzeba to było uczynić, i starzec wszedł do pana, pochylony jak wierzba nad grobem, a blady jakby mu księżyc twarz oświetlał.
— No cóż tam! mój stary Eryku? zapvtał Roger, — O to, to jest Panie, że twoja szkatuła gdzieś zniknęła!
— Co ty mówisz? wykrzyknął Rycerz.
— Najczystsza prawdę, dodał służący.
— Niestety! niestety! zawoła Izolina, — I któż ją wziął? wymówił stojący i blady Roger.
— Niewiem Panie, ah niewiem, przysiegam na część moja jaka na mnie przypada w Raju niebieskim!
— Pójdę jéj sam szukać, wymówił Roger, czekaj tu na mnie Izolino.
— Izolina miała słuszność! wykrzykując: niestety! niestety! bo szkatułka się nie wynalazła. Wtedy Roger przejęty rozpaczą, powrócił do swéj żony, lecz niezastawszy jéj w tym pokoju w którym ja zostawił, poszedł do drugiéj sali, tam jéj nie było: w trzeciéj to żsamo: i tak wszystkie przeszedłszy pokoje, nareszcie ujrzał ja w kaplicy klęczącą i modlącą się przed ołtarzem.
— No i cóż? zapytała.
— No! moja najdroższa życia towarzyszka, odpowiedział Roger, już za całą majętność zostały nam cegły i kamienie składające ten zamek.
— Widzisz mój Rogerze modliłam się, bo chociaż nie mamy ani pierścienia, ani naszyjnika dla naszych patronów, święci jednak i bez tego słyszą i wysłuchają modłów naszych.
Niedługo rozgłos zrobił się w zamku, że szkatułka z całém mieniem państwa została skradzioną. Na tę wiadomość, wszyscy służący po uciekali, jedni z bojaźni aby ich o kradzież nie posądzono, drudzy bojąc się że im za dłuższe usługi nie zapłacą: jednak nie tyle się przestraszyli, aby przez to, jak to mówią, aż głowy potracili: każden uchwycił coś takiego, za co mógł się spodziewać pieniędzy. Biedny zamek został więc ze wszystkiego ogołocony, i w gniazdku miłości zostało tylko dwoje rozkochanych, nie śpiewających już pieśni o szczęściu, ale skarżących się i rozpaczających.
Nazajutrz Roger odezwał się do Izoliny:
— Pojadę w świat, będę jeszcze wojował, nazbieram pieniędzy, a jeżeli mi się nie uda powrócić ci szczęścia, zabiję się, znajdziemy się potém w niebie.
Izolina wiedziała że mąż jéj był niezłomnego charakteru, nieugięty i niezmiennéj woli; nachyliła mu czoła swego, uklękła i powiedziała że modlić się będzie aż do jego powrotu.
— Rycerz schodząc z góry, napotkał śpiącego niegdyś samego przełożonego nad wartą, rozjątrzony, że ten tak źle dobra jego pilnował, nie mógł wstrzymać się od zemsty, i przebiwszy go ociekł. Teraz już nie tylko nędza ale i wyrzuty sumienia ścigały go wszędzie; przebył jezioro małą łódką i dostał się do pewnego księcia, ofiarując mu usługi swoje i chęć walczenia z nim; lecz właśnie teraz wojny nie było, rószczka oliwna zastąpiła laurową; żniwa okrywały pola walki, a dziewczęta tańcowały z byłemi wojakami.
Biedny Rycerz, kołatał do wszystkich drzwi, lecz wszystkie przed nim pozostały zamkniętemu. Stracił natenczas odwagę i siłę, żądał tylko umrzéć, ale przed śmiercią chciał raz chociaż ujrzeć Izolinę. Obrócił więc drogę na powrót do zamku.
Trzeba było dla powrotu przebyć na drugą stronę jeziora, lecz Roger był tak ubogim, że niemiał czém przewozu zapłacić, a przewoźnik był tak złym, że nic chciał darmo Rogera przewieść. Przechadzał się, więc Rycerz nad brzegiem jeziora, jak dusza zaklęta nad brzegiem Styxu: co dzień tylko widział księżyc, wznoszący się i oświetlający zamek w którym Izolina mieszkała.
Izoliny nie widział, bo widnokrąg był tak ciemny, nieprzejrzysty jak przyszłość. Dnie smunie i powolnie upływały dla Rogera: żywił się tylko trawą i korzonkami, a broda mu bardzo zarastała: w nocy nie widział nigdy wprawdzie żony swojéj, ale widywał przełożonego nad wartą, przechodzącego się przed zamkiem, nie na to aby jak pierwéj bronić Pana od obcych, ale aby nie dać Panu przystępu do własności jego.
Przedsięwziął przebyć wpław jezioro, ale ponieważ utracił wszystkie siły w przymuszonym poście, nie mogąc więc płynąć, postanowił umrzéć: wydał ostatni krzyk rozpaczy dla życia, a na pożegnanie dla Izoliny, i zniknął w bałwanach. Ale ponieważ przypadek nie połączył się jeszcze fatalnością, zrządził więc: że owego wieczora tak samo jak dzisiaj, łódź duża spacerowa płynęła po jeziorze, a w téj łodzi była Pani sąsiedniego zamku, nazywająca się Irena. Pani Irena widziała Rycerza jak płynął i znikł w wodzie, a ponieważ tyle była litościwą ile piękną, kazała płynąć w tę stronę, gdzie znikł Rycerz, i w chwili kiedy woda ciało wyrzuciła, pochwycono go i usadowiono w łodzi. Pomimo długiéj brody i obdartéj odzieży, młody człowiek z łaski bladości swojéj miał minę bardzo zajmującą, tak dalece, że się nim Irena zachwyciła, a to było bardzo wielką rzeczą, bo wiedziano, że dotąd serce jéj było niezdobyte. Przywiozła Rycerza do zamku w którym sama jedna życie pędziła, i takie miała o nim staranie, że w kilka dni do zupełnego zdrowia powrócił. Czy dla tego, że w Pani zamku jakby Izolinę upatrywał, czy też że prawdziwie polubił istotę która mu życie uratowała, lecz to jest rzeczą najpewniejszą, że najpierwszy uśmiech umierającego Rycerza, najpierwsze słowo miłości przychodzącego do zdrowia, zwrócone były do Pani Ireny. Ta ze swojéj strony, także pokochała Rogera, i przywróciwszy mu własne jego życie, potém mu swoje jeszcze w dodatku rzuciła. W pierwszych chwilach, Irena była bardzo szczęśliwą, lecz wkrótce postrzegła, że wracając wieczorem z przechadzek Rycerz bywał zamyślonym, że wchodził na wieże zamkowe, aby z tamtąd poglądać mógł na zamek przez Izolinę zamieszkały, i w końcu postrzegała łzy w oczach jego.
Natenczas Irena zrozumiała i pojęła wszystko, pomiarkowała, że całkowita miłość którą pierwszy raz w życiu uczuła i jemu dała, nie była stanie pocieszyć go po miłości którą musiał porzucić, i gdy Roger płakał na któréj z wieżyczek zamku, ona płakała także w swojéj komnacie, a płakała tak rzewnie i często, że aż jéj oczy poczerwieniały a twarz pobladła. Otóż cieszyła się prawie, że boleść jéj, takie, na niéj widoczne wywierała skutki, wysłała bowiem, że Roger to postrzeże, domyśli się przyczyny i będzie ją przepraszał: lecz Roger niczego się nie domyślał.
Irena widząc, do jakiego stopnia mężczyźni są uwodzicielami, umyśliła sobie oddać się Bogu, który jedynie nie zwodzi nikogo. Napisała list do Rogera, w którym powróciła mu wolność jego, a o sobie doniosła że idzie do klasztoru.
Tego samego wieczora, Roger odjechał; kochanka chcąc go ostatni raz zobaczyć, skryła się w cień przy zamku i tyle tam płakała, że nazajutrz pasterz jakiś znalazł w tém miejscu źródło, z którego woda, jak mówi legenda, ma własność leczenia boleść miłości.
Rycerz nocą przyjechał do zamku swego, lecz w miarę zbliżania się ku niemu, jakiś zimny pot przechodził mu po ciele; żyły mu drętwiały i nie znana trwoga go ogarniała. Nareszcie dopłynąwszy drugiego brzegu, wysiadł i szedł pod górę prowadzącą do zamku; lecz zamek był zniszczony i cały w rozwalinach, cyprysy zastąpiły róże, i jak wstąpił na próg mchem pokryty, ogromne stado kruków uleciało z wielkiém skrzydeł trzepotaniem. Cofnął się, ale przecież wypadało postępować daléj; wszedł więc bez namysłu, taki sam wszędzie był smutek, wewnątrz jak zewnątrz; powój rósł i wił swoje liście po salach; woda sączyła się szparami w murze; jaszczurki przestraszone chodem jego, biegały z miejsca na miejsce, a sowy i puszczyki z okrągłymi oczyma, zaczęły uciekać wydając przerażające krzyki i bijąc strasznie skrzydłami, lecz Izoliny nigdzie nie postrzegł. Nie znalazłszy żony, chciał przynajmniéj grób jej znaleść, lecz me miał i téj smutnéj pociechy. Na-len-czas usiadł na obmurowaniu zamkowém, a wlepiwszy oczy w zamek Ireny, zaczął go tak żałować, jak u Ireny będąc żałował Izoliny; bo mężczyzna wtenczas dopiero wierzy w miłość kobiety, gdy ta miłość stanie się już niepodobną.
Legenda mówi: że ponieważ Boger zabił człowieka śpiącego, i zwodził dwie niewinne kobiety, kiedy więc umarł, dusza jego błądziła po drodze niezupełnie wiodącéj do Boga.
— Otóż masz mój drogi Tristanie, legendę o założycielu tego zachwycającego zamku, a który tak cię zajął.
— Przebacz! przebacz! wyrzekł Tristan, gdybym był Rogerem, byłbym został przy Irenie.
— Dobrze byś zrobił, bo też Irena bardzo go kochała.
Tristan zbliżył się bardziéj jeszcze do Henryki, i tak cicho tym razem do niéj mówił, że Gondolnik który wydał nam całą pierwszą część ich rozmowy, jaką tu umieściliśmy, nie mógł drugiéj części dosłyszeć.


VIII.

Tym sposobem upływało życie Henryce i Tristanowi. Dnie podobne jedne drugim następowały po sobie. Była to jednostajność, ale nie jednotonności o którą tak często miłość się roztrąca.
Zrana bywała konna przejażdżka, a w dzień odpoczynek następował po muzyce. Henryka i Tristan trzymając się za ręce siadywali całemi godzinami, patrząc się na przelatujące ptaki, wieczorem zaś, u nóg swojéj ukochanéj Tristan przedzierzgał się w poetę, pokrywał kartki album Henryki wierszami ze swojej fantazyi, do których nazajutrz muzyka się. dorabiała.
Już dawno przeszła epoka, w któréj Ludwika powrócić mogła; z nikąd niebyło wiadomości o niéj, nawet czy żyje; czém więcéj czas naznaczony do jéj powrotu zbliżał się, tém bardziéj Henryka uważała Tristana, i jeżeli go postrzegła zamyślonym lub roztargnionym, co mu się rzadko zdarzało, bo umiał czuwać nad sobą, Henryka zaraz do siebie mówiła: „On ją jeszcze kocha.“ I wieczorem, ma się rozumieć z innéj niby przyczyny, były wylewane łzy w domu.
Jednakże Henryka przekonana, że mężczyzna kocha raczéj kobiety niż kobietę, starała się skupić w sobie kilkorakie usposobienia, to jest kilka rodzajów natur; i aby się nigdy jednostajnie nieprzedstawiać oczom kochanka, zmieniała się ustawicznie, wyjąwszy blond włosów, których czernić nie chciała; ten kameleon miłości, przybierał różne odcienie, niezatrzymując żadnego wyrazistego koloru i typu, tak, że nigdy w wieczór nie była tą co z rana. Dopiero jak ognista amazonka dokazywała na koniu, jak kochanka Centaura przesadzała rowy i płoty, to znów stawała się opuszczoną i niedbałą jak kreolka, udając leniwą i znużono, każąc się nieść do okna przez które powietrze przylatywało igrać z jéj włosami, jakby wykradać z nich nową i upajającą woń najmilszą; jednego dnia była pieszczotliwą. rozkochaną jak starodawna sławna Lais, nazajutrz zaś była czułą, skromną, wstydliwą jakby dziewica wybrana przez Maryę: czasem strzelała z pistoletów jak sam George, to znów śpiewała tkliwą pieszczoną melodyę Schuberta, albo też jak pusta, młoda, naiwna, dziewczyna, igrała i przewracała się ze swoją kozą po murawie.
Skutkiem tego, Tristan codzień doznawał nowego zdziwienia i zajęcia, a po tylu zmiennych przejściach, nie mógł zgłębić rzeczywistego jej charakteru. Henryka zaś postrzegła postęp i wrażenie, jakie różnością barwy na umyśle Tristana zrobiła. Nieszczęściem miłość mężczyzny składa się z dwóch rzeczy: z miłości własnéj dla siebie i z próżności dla drugich. Ażeby mężczyzna mógł rzeczywiście kochać, to jest kochać tyle ile jest w stanie kochać kobietę, potrzeba najprzód, ażeby wewnętrznie mógł sobie winszować, takiéj kochanki, powtóre, aby i drudzy mu winszować jéj mogli, i żeby zmuszeni byli z ciekawością zapytać go:
— A z kim to byłeś ostatnim razem na wielkiéj operze?
— Komu podawałeś rękę jakem cię spotkał?
— To pani K... potém pomału wymienia się nazwisko?
— Ah! mój drogi, winszuję ci, to prześliczna kobieta!
— Ale mój kochany, odpowiada szczęśliwy kochanek, wnosisz, sobie dziwne rzeczy.
— Eh! idźże sobie z twoją tajemnicą, odpowie pytający.
I wykręci się na pięcie, odchodząc ze złośliwym na ustach uśmiechem.
Kochanek tém zachwycony, bieży do swojéj kochanki, która znów niepojmuje, zkąd mu się wzięło tak raptownie zostać przyjemnym, dowcipnym i wytwornym. To też mężczyzna, zawsze w celu próżności swojéj, wynalazł sposoby milczenia, tysiąc razy bardziéj narażające sławę kobiety, niż gdyby po prostu zrobił prawdziwe wyznanie. Jeżeli przyjaciel wpiera w niego że ma kochankę, a on przysiągł że jéj imienia nie wymówi, i będzie dla niéj przy drugich ze czcią należną, znajdzie zaraz na odpowiedź: „Nie, zapewniam cię że się mylisz.“ albo: „Na honor! to fałsz!“ ale wymówi to takim tonem i głosem, że te słowa jogo, można następującym sposobem tłomaczyć: „Mój przyjacielu! to co mówisz jest wielka prawdą: ale że przysiągłem iż będę o tém milczał, rachuję na ciebie iż to wszędzie za mnie rozgłosisz.“
Otóż to jest tajemnica schadzek na operę i teatr włoski; bo jeżeli kobieta usycha aby się pokazać ze swoim strojem, mężczyznę pożera chęć pokazania swojéj kochanki. To dowodzi jednéj jeszcze prawdy: że kobiety nieuwodzące się obietnicą milczenia swoich kochanków, którym najmniejszéj wiary nie dają, przenoszą i cenią, bardziéj zalotność niż dobrą sławę, bo tę ostatnią pierwszéj poświęcają.
Nieszczęśliwie dla Tristana, nie było ani wielkiéj opery ani teatru włoskiego w Raveno: musiał się pocieszać tym cichym mało znaczącym szmerem sąsiadów wiejskich, rozsianym przez domowników; taki szmer jednak chociaż przestaje być pochwalnym dla mężczyzny, z przyczyny małego blasku który nań sprowadza, jest jednakże bardzo złym dla kobiety. Otóż tedy Tristan miał często w sercu i w myśli imię Ludwiki, zdawało mu się nawet, że ją przekładał i więcéj kochał niżeli Henrykę, w istocie jednak, przez samolubstwo wrodzone ludziom mającym chęć błyszczenią w wielkim świecie, byłby bez wahania się, poświęcił szczęście żony, dla téj próżności, aby mu kto mógł był tylko powiedzieć w Paryżu: „Tristan jest szczęśliwym kochankiem Pani de Lindsay.“
Z tém wszystkiém, żałował szczerze swojéj żony. Gdyby mu był kto powiedział: „możesz wrócić do Francy! i żyć na powrót z Ludwiką byłby to niezawodnie z chęcią przyjął, i zaraz do niéj pojechał; zapewnić jednak nie możemy, czy po piętnastu dniach pobyto z żoną, którą niby kochał, a co jednak potrzebuje potwierdzenia, czy po piętnastu dniach, nie byłby sobie wspomniał excentrycznéj Henryki, jak teraz przy Henryce wspominał Ludwikę, i czy nieskończyłby na żałowaniu pierwszéj, jak teraz drugiéj żałuje.
To są niezaprzeczone prawdy, które kiedy nie kiedy trzeba posiać w Romansach, aby dać do zrozumienia, że Romans jest nie tylko zbiorem rzeczy możebnych, zbliżonych do rzeczywistości, ale nadto, że jak zwierciadło, jest odbiciem rzetelném prawdy.
Przypuśćmy, że Henryka mogła mieć najgorętsze najnamiętniejsze uczucia dla Tristana, że to była pierwsza jéj miłość jak mówiła, o czém nie śmiemy zapewniać, właśnie dla tego że to powiedziała; w ogólności, ostrzegamy rozkochanych, chcących dowiedzieć się prawdy od swoich kochanek, aby wierzyli właśnie w przeciwną stronę téj rzeczy którą im kochanki objawiają. Jest zawsze w życiu kobiety, choćby najprzezroczystszém i jak tylko może być znaném, jakaś tajemnicza i ukryta miłość, znikniona i zagubiona w przeszłości, do któréj się nie przyznaje; bo używa przywileju danego miłości i polityce, to jest: że się odpowiada tylko za teraźniejszość, a nigdy za przeszłość i przyszłość.
Każdą kobieta zgrzeszyła myślą jeżeli nie czynem. Gdy jest młodą dziewczyną w klasztorze lub na pensyi, miłość jest przedmiotem tajemnicy między nią a jej koleżanką, która to towarzyszka wiernie dochowywa tajemnicy do czasu wyjścia na świat, bo tam, towarzyszka ginie, czyli ustępuje miejsca współzalotniczce.
Gdy jest kobietą, gdy ma już męża albo kochanka, a weźmie ją chętka rozkochać się, (bo wiadomo jak kobiety przez całe życie miewają swoje chimerki i zachcenia, które są doprawdy do wybaczenia, bo jak nie przychodzą z namysłu i wyrozumowania, tak samo też bez tych zalet giną i nikną), tajemnica na-ten-czas mieści się między nią a jéj służącą i ogromnym pakietem listów ukrywanych we wszystkich kryjówkach; jest jednak przekonanie, że te listy na to były pisane aby je czytano: a listy te przebiegają na prawo i na lewo, i zawsze dają się złapać kochankowi lub mężowi.
A więc, jakkolwiek excentryczną, otwartą i szczerą była Henryka, znaleźlibyśmy w jéj życiu, gdybyśmy sobie, chcieli zadać pracę, niejedną może miłoś, zalęgniętą, wychodowaną i umarłą potém, n. p. wczasach nie obecności Lorda Lindsay, a o których Tristan byłby się pewnie dowiedział, gdyby zamiast tkliwych uczuć, które jéj okazywał w Raveno, mógł był wystąpić z próżnością swoją w Paryżu; a których to miłości, nie mając do tego powodu i okazyi, nieopoiedziała mu Henryka. Zresztą ona go nie zwodziła, mówiła mu tylko: „Nie kochałam nigdy Tristanie, ty jesteś pierwszą miłością moją.“ Z tego ten sens wyciągnął można: iż gdyby Tristan znalazł kiedy jéj miłosne listy i dowody, że Henryka niezawodnie kochała, ona mogłaby mu odpowiedziéć, z wykręttem, fałszem, który miesza się prawie do wszystkich czynów kobiet: „Powiedziałam ci żeś pierwszą moją miłością, lecz nie zapewniałam cię, żeś pierwszym moim kochankiem.” Otóż tak to się dzieje na tym świecie, że do jakiejkolwiek i w jakimkolwiek położeniu, stopniu i wieku udasz się kobiety, czy ta będzie miała lat ośmnaście czy trzydzieści sześć, zawsze ci każda powie: „Jesteś pierwszą miłością moją.” Te słowa, wystereotypowane tą prasą serca, którą zowią ustami, wymawiają z przeszłości i nie są w niczém zobowiązującemi na przyszłość.
Lecz szczęściem czy nieszczęściem dla Tristana, bo któż może wiedzieć co jest szczęściem lub nieszczęściem w życiu ludzkiem? jeszcze nieprzyszło do tego z Henryką; z resztą choćby był miał co do wymówienia Henryce, nie byłby śmiał sobie tego pozwolić, kochanka jego bogatéj natury rzec można, piękna, dowcipna, szczęśliwa, oryginalna, umysłem, położeniem, szczęściem, zgoła wszystkiém; zdawała mu się wyższą od niego; czuł, że nie ma prawa innym sposobem wpływać do jéj życia, tylko aby choć chwilowo mógł jéj szczęście przynieść, choć chwilowo być dla niéj rozrywką. Jego położenie tak go od niéj oddalało, że kochał ją miłością łączoną z uszanowaniem, taką miłością, jakąby się kochało królowę któraby nas wybrała wśród tłumu i któraby przez kilka chwil złożyła berło i koronę przed nami: dla tego też Henryka nie znalazła w Tristanie nigdy najmniejszego przeciwieństwa ani oporu w swoich zadaniach, i że to życie podwójne ich obojga, jak się zdawało, nie mogło się zaćmić w swéj czystéj, światłej i nieskończonéj przezroczystości.
Trisian więc w obliczu téj przyrody, któréj każdy promień był myślą lub poezyą, stawał się artystą, a nauczycielem jego był sam Bóg. Śród dnia siadał przy łóżku Henryki, patrzył się na śpiącą kochankę, a ta przy obudzeniu, znajdowała kartki napełnione poezyą śpiewającą w koło siebie, którą płaciła uśmiechem albo pocałunkiem; i codzień poeta przedawał za tę same cenę pięknemu wydawcy nowe swoje poezye; Zresztą, śpiewał prześlicznie melodyą włoską, głos który sobie wyrabiał i doskonalił, nabrał miękkości, łatwości, i dźwięku, których nabyć nie można tylko w kraju gdzie słońce ma panowanie; a wieczorem jak się wozili po jeziorze, gdy im się zdawało, że ich tylko dwoje czuwa w całéj naturze, gdy już ptastwo ucichło i tylko szum wody i ruch wioseł kołysał ich, zaczynali we dwoje śpiewać jaką aryę pałającą jak miłość, a spokojną jak sen, na-ten-czas wiosła nawet cichły. Jest w tajemniczym gwiaździstym wieczorze taka poezya, że każda stworzona istota wciąga ją w siebie nie wyczerpując jéj bynajmniéj.
Ta poezya jest złożona z wszystkiego i z niczego, jeżeli wpłynie w serce i zatrzyma się, wówczas stajesz się zamyślonym, jeżeli przebieży przez nie i zacznie się ulatniać, stajesz się poetą, i tak jak posąg Memnona powtarzający tchnienie wiatru wkradającego się w zaklęsłości marmuru, ty zmuszony jesteś powtarzać śpiew wciskający się we wszystkie zakątki duszy twojéj, i z tego to tworzą się pieśni Homera, Dania i Szekspira.
Dla tego też wieczorem łódź czekała na Henrykę i Tristana, i nic nie mówiąc do siebie, nie uprzedzając jedno drugiego, tylko jak by na znak dany od Boga, rozrzucali pieśni swoje, które im się odbijały jak gwiazdy w jeziorze. O północy wracali i jak gdyby jaki geniusz w ich nieobecności zajmował się zbliżeniem ich dwóch domów, zdawało im się zawsze, że do tych dwóch mieszkań, jedne tylko do wejścia drzwi istniały.
Otóż złego wynika, że gdyby Tristan nagle znalazł się w Paryżu, zostałby człowiekiem bardzo w modzie: niktby lepiéj i piękniéj nie siedział na koniu w czasie rannych przechadzek w lasku, a wieczorem niktby tak zachwycająco i tkliwie nie zaśpiewał aryi w salonie.
Tak więc, gdy podług zwyczaju, jednego wieczora wozili się po jeziorze, znów postrzegli widok zamku Enghera.
— Mam wielką chęć odbyć pielgrzymkę do tego zamku, wymówił Tristan.
— To najmniéj co mu się od ciebie należy, odpowiedziała Henryka.
— Udam się tam jutro.
— Czy nieboisz się strachów?
— Nie, bo nie widziałem ich nigdy.
— Ale bo, śmiejąc się dodała Henryka, może tam cień Rogera się błąka.
— Zobaczymy jutro.
Ułożonem więc zostało: że dnia następnego Tristan uda się do zamku Enghera. W istocie rano, wsiadł do łodzi i kazał kierować do zamku na przeciwną stronę jeziora.
— Przez kogo zamieszkały jest ten zamek? zapytał wioślarza.
— Nie wiem panie, niedawno był do sprzedania.
— I został przedany?
— Tak jest panie.
— Któż go kupił?
— Nie wiem panie.
— Ale pewnie wolno jest go zwiedzić?
— O! pewnie że wolno.
Tak rozmawiając. Tristan powiewał chustką odpowiednio osobie białéj opartéj o balustradę koło Villi, która powiewała także swoją chustka; po trochu cień białéj osoby zmieszał się ze światłem, i Tristan nie mogąc już nic rozeznać, wszedł do pokoiku barki, położył się na poduszkach, może dla ochronienia się od słońca, a może dla oddania się rozmyślaniom. My co nie mamy zarozumienia, ani zbytniéj żądzy czytania w sercach ludzkich, albo sądzenia żeśmy odgadli co się w nich mieści, powiemy tylko: że nasz podróżujący zamknął oczy, jak człowiek który już śpi albo przynajmniéj do snu się zabiera; powiemy także i to jeszcze, że gdybyśmy byli na jego miejscu, tyle by nam myśli natłoczyło się i przebiegło przez głowę, że byłoby nam niepodobieństwem opowiedzieć je nawet w części.
Wiemy to tylko, że Tristan powiedział żeglarzowi, żeby się nie śpieszył, który jak to zwykle bywa, nadużył pozwolenia, a że miał pewnie także myśli które mu głowię zaprzątały, ztąd wynikło, że opuścił ze wszystkiem wiosło, jak ptaszek kiedy skrzydła przytuli, i że łódź zostawiona kaprysowi wiatru i biegu wody, tym razem zupełnie prawie płynąć przestała. Nareszcie, biedny chłopak posłyszał raptem wielki za sobą szum, turkot i pluskanie, które mu przerwało jego far niente: odwrócił się i ujrzał statek parowy, zbliżający się ku niemu jakby jaki potwór wodny, zdający się mieć chęć pochłonienia go, jeżeli jak najprędzéj nie uciecze. Porwał za wiosło i odzyskał czas stracony: w krótce potém przybijał do brzegu, a Tristan z łodzi wychodzi.
— Już przybyliśmy, zawołał wioślarz.
Tristan wyskoczył na ziemię.
— Czekaj na mnie tutaj, rzekł Tristan.
I zaczął wdrapywać się na górę.
Jeżeli jednak kto chce wiedzieć myśl naszą, którą w głębi sami dla siebie zachowujemy, (o przyznamy się, iż przekonani jesteśmy, że dla Tristana ta przejażdżka była tylko środkiem do wydobycia się z pod ciągłéj na niego uwagi, Henryki, która badała i podglądywała jego myśli.
Droga była nie powiem trudna i niedostępna, ale utrudzająca: nasz podróżny zadyszany, musiał czasami stawać i odpoczywać dla nabrania tchu i napatrzenia przedstawiającem się do koła widokom, a potém znów szedł daléj: pytając siebie samego: co też powie właścicielowi zamku i jaką da przyczynę, że wszedł do tego gniazda orlego, w którym orzeł mógłby go przyjąć udziobnięciem?
Przypomniał sobie legendę wymyśloną, przez Henrykę, i pomyślał, że od owego czasu zamek się bardzo zmienił, bo zamiast żeby się walił i przedstawiał starą ruderę, był odziany blankami i ozdobami nowszéj architektury, a szklanne szyby na które słońce świeciło, wydawały odblask jak gdyby blachy złote i srebrne; oczywiście jednak widać było, że to tylko dzienne światło słoneczne nadawało mu tę wesołość i lało weń życie sztuczne, chwilowe; bo w nocy, tak odosobniony, na wierzchołku góry, musiał tracić ten widok malowniczy, który miał zdała, i przywdziewał na siebie szatę ponurą, tajemniczą, przerażającą. Skoro Tristan doszedł do samego wierzchu, najpierwéj obszedł go w koło, potém namyślił się i zapukał do drzwi ciężkim wiszącym młotem; długo czekał, aż nareszcie usłyszał kroki starego sługi, który mu drzwi otworzył.
Tristanowi się zdało, że widzi starego Eryka.
— Czego pan żądasz? zapytał starzec.
— Chciałbym zobaczyć zamek, który mi się zdał tak pięknym zdala, żem aż tu zaszedł dla widzenia go.
Służący nic nic odpowiedział, tylko zrobił znak Tristanowi aby wszedł, i za wchodzącym drzwi zaraz zamknął; potém przeszedł dziedziniec po którym łaził pies ogromny i warczący, a nareszcie weszli do zamku. Wszystko w nim było smutne, aż dziwiło, że do niego chciało się słońcu przez okna zaglądać. Gdy już Tristan przeszedł zamek od góry do dołu, ujrzał ciemne i smutne drzwi prowadzące do pawilonu w którym nie był.
— Co to za drzwi? gdzie one prowadzą? zapylał.
— To do pokoju mego pana.
— Możnaby tam wejść?
— Niepodobna
— Dla czego?
— Pan nikogo nie przyjmuje.
— Nigdy?
— Nigdy, odparł starzec, z miną poddania się.
Tristan tdm więcéj nabrał ciekawości i chciałby był zobaczyć nieznanego i dziwnego właściciela zamku.
— To tém bardziéj mam słuszność, bo pragnę Pana twego przeprosić za niegrzeczność i natręctwo. Chciéj mój przyjacielu wejść do Pana i powiedzieć mu: że cudzoziemiec życzy sobie złożyć mu podziękowanie za pozwolenie zwidzenia jego zamku.
— Czy to panu koniecznie oto idzie?
— Tak koniecznie życzę sobie tego.
Starzec otworzył drzwi unosząc głowę i ramiona, jak gdyby chciał powiedzieć: „to co pan mi każesz zrobić, zupełnie się na nic nie przyda.“ Potém ukazał się znowu zimną tak zadziwioną, jaką miałby człowiek nic niepojmujący i nierozumiejący co się dzieje w koło niego.
— Możesz pan wejść, wymówił.
I oddalił się, zostawując drzwi otwarte, przez które Tristan mógł tylko postrzedz ciemność oświetloną lampą. Jeżeli powierzchowność była smutna, wnętrze mieszkania było tak straszne jak wiatr niosący śmierć lub zarazę; jednakże niewypadało wahać się dłużéj: popchnął drzwi, wszedł do ciemnicy i zamknął za sobą.
Znalazł się wtedy w obszernym pokoju, wybitym ciemną materyą: na wysokim kominie paliła się lampa formą starodawną, ale któréj światło nie mogło pokonać grubo roztoczonéj ciemności, oświetlała jednak w głębi człowieka bladego jakby umierającego, który siedział w dużym krześle z poręczami, przed oknem hermetycznie okiennicami zamkniętem i firankami zasłonionem. Tristan mimo jakiegoś instynktowego przestrachu, zbliżył się do tego człowieka ze spuszczona głową, zdającego się rozmyślać głęboko. Lecz w chwili gdy miał przemówić, krzyknął i ledwie nie upadł.
Bo spotkał się z Henrykiem de Sainte-Ile.
Najpierwszą rzeczą którą Tristan zrobił, było odsłonięcie jak najspieszniejsze firanek, odśrubowanie okiennic i wpuszczenie dziennego światła do pokoju. Henryk nie ruszył się, siedział zawsze, blady, ponury, i nieruchomy, jak posąg. Zdawało się, że tylko oczy żyły jeszcze w tym już trupie.
— Jakto! ty żyjesz? krzyknął Tristan.
— A! i pan także żyjesz? zimno odpowiedział Henryk.
— To pan się nie zabiłeś?
— A pan?
— Ja dla tego nie, że mnie uratowano.
— I mnie także.
— Ale któż pana uratował?
— A pana?
— To powtarzanie: pan, pana, wymawiane miarowo i lodowato, zaczęło ziębić Tristana.
— Mnie uratowała kobieta.
— A mnie Karol, odpowiedział Henryk.
— Karol, wykrzyknął Tristan, więc on nie umarł?
— I owszem.
— Tristan, który przez chwilę miał nadzieję ze Karol żył jeszcze, i że następstwem tego, będzie mógł wrócić do Francyi, upadł pognębiony na krzesło: zimny pot oblał mu czoło.
— Lecz jakże mógł pana wyratować?
— Ponieważ życie jego na tym święcie, na to zdaje się daném mu było, aby strzegł mego życia.
— Ale jednakże, jak to się stało?
— O to tak: że gdy usłyszałem huk twego wystrzału, natychmiast opuściłem się, czyli powiesiłem; wtedy ten nieszczęśliwy którego śmiertelnie raniłeś zerwał się, zbliżył do drzewa, a ponieważ ciało moje ciężarem swoim tak naginało gałęź że dotykałem się prawie murawy, miał jeszcze siłę pociągnąć mnie aż do saméj ziemi. Myślałem z początku że on mnie doduszał, ale przeciwnie, dobył noża z kieszeni i uciął postronek, chciał coś przemówić, lecz upadł obok mnie prawie już zduszonego.
— I cóżeś potém zrobił?
— Com zrobił? zebrałem wszystkie siły i upiekłem.
— Porzucając Karola?
— Karol już nie żył.
— Przynajmniéj winieneś był kazać go pochować.
— A gdybym się był przy nim został, gdyby mnie też tam znaleziono, gotowi byliby mnie poczytać za jego zabójcę, cóżbym na-ten-czas był zrobił?
— To sprawiedliwie, wymruknął Tristan, więc wyjechałeś?
— Natychmiast.
— I mieszkasz tutaj?
— Jak widzisz.
— I cóż robisz? czém się zatrudniasz?
— Nie mogąc umrzeć, pogrzebuję się.
— Mój Boże! mój Boże! pomrukiwał Tristan, ależ to sen chyba.
— Zupełnie nie sen, mówił Henryk.
— I ne zadziwiłeś się zobaczywszy mnie?
— Nic mnie już teraz nie dziwi.
— Od jak dawna jesteś tutaj?
— Od miesiąca.
— I nie wyszedłeś ani razu?
— Nigdy.
— Ależ ty nie będziesz mógł żyć takim sposobem.
— Tém lepiéj, to umrę.
— I na cóż chcieć umierać z taką zaciętością?
— Dla tego, że nienawidzę ludzi i że ludzie mnie nienawidzą.
— Jesteś waryat!
— Byłem nim, ale teraz już nim nie jestem.
— Ależ Fanny, ależ Karolina, ależ Nathalia.
— Umarły dla mnie.
— A inne kobiety?
— Umarły jak tamte.
Ta rozmowa jak widzicie, dziwny przybierała charakter dla Tristana. Raptowne przejście ze słońca w ciemnicę, ze szczytu szczęścia teraźniejszego swego życia, w najdziwaczniejszy byt Henryka, zrządziło to, że zdawało mu się chwilami, że zamek, góra, pustelnik, wszystko zgoła co widział, w jednym momencie, w jedném mgnieniu oka, w ziemie się zapadnie. Lecz nic się nie zmieniało.
Słońce zadziwione, zajrzało do pokoju od miesiąca jak grób zamkniętego, i mogło do woli oświetlać blade czoło i ciemno oczy ex-wisielca. Co do Tristana, nieruchomy, przygnębiony, pozbawiony prawie zmysłów, nie zrobił najmniejszego poruszenia, nie przemówił słowa; powiedzianoby, że się zamienił w posąg zadziwienia.
Nareszcie po niejakim czasie, przerwał milczenie, bo Henryk pozbawiony ciekawości, nie ruszający się, nie pytał go nawet jakim sposobem żyje.
— Musisz cierpieć tutaj? zapytał Tristan.
— Wielem ucierpiał, ale teraz już nie cierpię, mówił Henryk wstawszy i jak duch jaki przysunąwszy się zwolna do okna; gdy miesiąc temu postanowiłem pogrzebać się żywcem tutaj, pojąłem to, że aby niczego z życia nie żałować, nie trzeba było nic widzieć, ani słońca, ani nieba, ani ludzi którzy są życiem téj ziemi. Jednakże nie miałem jak Edyp odwagi wyłupić sobie oczy, To prawda, że jeżeli miałem występki do wyrzutu, to nie moje względem innych, ale innych względem mnie. To mi było bardzo boleśnie; przysięgam ci, że kiedym się pierwszych dni wiosennych zagrzebał w tym pokoju, do którego wejście słońcu zamknąłem, jak zamknąłem serce moje dla nadziei, cierpiałem dużo, myśląc o tém życiu jak w listku, o cieple, o światłości przepełniającej świat za tym pokojem, a od któréj dobrowolnie się wstrzymywałem. Jednak mając słabe serce jak wszyscy ludzie, obiecałem sobie, że co piętnaście dni ujrzę słonce. Opowiedzieć ci, z jaką żądzą i niepokojem oczekiwałem tego dnia, w którym postanowiłem otworzyć okno, jest niepodobieństwem; dwa dni naprzód miałem prawie obłąkanie, słyszałem w myśli mojéj ptaki śpiewające, tak jakby śpiewały w naturze, nie jadłem, ani spać nie mogłem, rzecz naturalna że czczość i bezsenność dodawały mi gorączki; ja zresztą żądałem tego: nareszcie dzień nadszedł: od czwartéj zrana, otwierałem okno, widziałem słońce wschodzące, i patrzyłem na wszystko przed sobą. Nie opuściłem przez cały dzień okna, wciągałem w siebie całą woń, cały pożywny aromat powietrza, ogarniałem wzrokiem wszystkie promienie i zrobiłem sobie w mojéj pamięci zapas natury na całe dni piętnaście. Późniéj, patrzyłem jak słońce zachodziło, śmiałem się jak waryat, płakałem jak dziecię, tak byłem szczęśliwy. O ósméj zamknąłem okno, i zamarłem jeszcze na dni piętnaście. Wczorajszy dzieli był drugim dniem szczęścia mego, mój drugi wydział życia, i od wczorajszego wieczora zamknąłem się znowu w wolę moją i w moje cienie, gdy przyszli powiedzieć mi że jakiś cudzoziemiec chce ze mną pomówić. Pan byłeś najpierwszym, pan możesz być ostatnim, bo Bóg przybywa gdy go się wzywa z duszy ale ludzie nie przychodzą. Prawda, że czasem ktoś pocieszy, gdy inni są tylko odbiciem nędzy. Pozwoliłem abyś Pan wszedł, bo też byłem smutniejszy niż zwyczajnie nim jestem, będąc wczoraj znów szczęśliwszym niż zwykle. Bóg pozwolił że to pan jesteś tym pocieszycielem: to jeszcze jeden dar Opatrzności.
Tristan zmieszał się.
— No! Henryku, wyrzekł, trzeba wyjść ztąd, tutaj doprawdy mógłbyś zmysły postradać.
— Ok! gdyby to być mogło! odpowiedział Henryk, wstrzymałbym się rok cały od patrzenia na słonce, gdybym za to przez jeden miesiąc mógł zostać waryatem. Ja tylko jednéj rzeczy na świecie żądam, to jest żądam, pragnę obłąkania, ale takiego, aby mi się zdawało że jestem szczęśliwy, przez które oświeciłby się mój pokój światłem piękniejszém jak bengalskie, aby serce nagle napełniło się nadzieją a myśli wesojemi pamiątkami. Zwarjować, to jest najwyższe szczęście i dobro na téj ziemi, co dzień Boga proszę aby na mnie zesłał waryacyą: pojmij tylko to dziwne szczęście, jakie się znajduje w możności zapomnienia tego co jest, aby uwierzyć w to co być by mogło. Nie cierpieć żadnéj boleści ziemskiéj, a marzyc tylko o szczęśliwości niebiańskiej! Oh! tak! chciałbym być waryatem.
— No! no! odrzekł sam w sobie Trisian, który na widok takiéj dziwaczności trochę za mocnéj, odzyskał całą swoją spokojność, i uważał to wszystko, jak jakie widowisko, jeżeli ten biedak spodziewa się zwaryować, musi być prawdziwie waryatem, kiedy tego nie postrzega że już nim został.
— No Henryku, wymówił do biednego samotnika, biorąc go za rękę, i jakby usiłując użyć ostatniego jeszcze sposobu: patrz przez to okno, które chcę otworzyć jakiem już firanki odsłonił, bo ja nie jestem jak ty, skazany na ciemnicę: spojrzyj, zobacz, czy cokolwiek w naturze tak robi, tak postępuje jak ty? przeciwnie wszystko mówi: „miéj nadzieję.“ Patrz na ten widnokrąg, patrz na to jezioro, patrz na te Ville rozłożone pod stopami twemi, czyż to wszystko nie bogate pięknością do zazdrości? czyż dla jakiegoś głupstwa przypadkowego, masz umierać codziennie? nieustannie? Czyż powinno się budować przyszłość na przeszłości? i obawiać się cierpienia dla tego że się już cierpiało? No! no! porzuć to wszystko, masz umysł utrudzone bezsennością, posłem, i pamiątkami; chodź ze mną, zaprowadzę cię do ślicznéj Villi: Już nikogo kochać nie będziesz, gdy tego nie zechcesz, nawet mnie możesz nie kochać, jeżeli to dogodniejszem zdawać ci się będzie. Lecz będziesz miał kwiaty, drzewa, ptaki, a przecież drzewa, kwiaty i ptaki, o ile wiem, nigdy ci nic nie zawinili. Pójdź ze mną: mówię ci, że będziesz jeszcze szczęśliwym.
Henryk słuchał Tristana z wlepionemi oczyma jak człowiek słuchający jakiegoś nieznanego mu brzęku: ale na te słowo: szczęśliwy, odwrócił się z najdziwniejszym uśmiechem na twarzy, i odpowiedział swemu gościowi:
— Chcesz abym powrócił do towarzystwa z ludźmi? No! patrzaj na ten statek płynący w dali, pędzony silą wiatru i wioślarzy! otóż ja tak w dalekości chcę tylko wiedzieć ludzi! Pogardzam niemi, lecz zdaleka patrząc na nich, przestają być dla mnie ludźmi, są tylko rzeczą ruszającą się i dopełniającą krajobrazu. Widzę tutaj cień tylko, co spada na drogę którędy przechodzą, a gdybym żył pomiędzy niemi, ujrzałbym cień z nich padający na życie moje. Gdy ten dzień nadchodzi w którym okno otwieram, postrzedz mogę wielu ludzi, którzy mnie niepostrzegają wcale: przechodził niezostawiając na umyśle moim więcej śladu, jak na drodze którą minęli. Niewiem zkąd idą, jak nie wiem gdzie dążą, i tych ludzi którychbym nienawidził, gdybym był zmuszony łokciem trącić o ich istnienie, teraz prawie kocham, dla tego że ich nie znam. Ty nie wiesz co to za szzczęście kiedy sobie powiedzieć można: „Nikogo nie kocham i nikt mnie nie kocha.“ Wszystko obok mnie zniknąć może bez kosztu jednéj łzy mojéj, bez wyrwania jednéj skargi z serca, ja mogę umrzeć nie psując jednéj nuty, jednego tonu w harmonij przyrody, w harmonij świata całego! Miłość dla kobiet, duma dla mężczyzn, dobijanie się o stopień i sławę: to wszystko kłamstwo. Nie ma prawdy w niczem, tylko w Bogu i przyrodzie, więc co piętnaście dni rozmawiam z Bogiem i zanurzam się w naturę. Ja jestem szczęśliwy. Czyż mam jaką rodzinę? Czyż mam ojca któryby mi ułatwiał żyć na świecie? a matkę któraby zrobiła mnie dobrym? brata któryby mi pomagał cierpić? serce kobiety któreby mi nakazywało modlić się? Nie! nie mam nikogo! Bóg mnie rzucił samotnego i nędznego na ten świat, muszę więc żyć tak jak Bóg mi przeznaczył, i wrócić się do niego takim jakim żyłem. Nie jestem ani wyrzutkiem, ani ziarnem nasienném, pochodzę z niczego, i nie powinienem nic utwarzać. Nie mam, ani punktu wyjścia, ani celu dążenia, jestem czém przeznaczenie chcę abym był. Otóż przeznaczenie rzuciło mnie tutaj, więc tutaj pozostanę. A ty Tristanie idź swoją drogą, nie troszcząc się i kłopocząc o mnie, tak ty dla mnie, jak ja dla ciebie, nic zrobić nie możemy. Dzisiaj sprowadziłeś mi trochę szczęśliwości, a ja w zamian dałem ci trochę smutku: przebacz mi a nadewszystko zapomnij mnie.
W rok, jeżeli tędy będziesz przejeżdżał, a ja nie umrę jeszcze, to wejdź na tę górę, a gdyby było takie zdarzanie, że przez cały rok nie ujrzałbym innego człowieka, to na-ten-czas cię przyjmy. Jeżeli już żyć nie bodę, znajdziesz mój grób, który sam sobie kopię, od północy do pierwszéj rano, jak trapiści. Rzucisz na mnie co będziesz miał w ręku, kamień czy kwiatek to wszystko jedno, aby jaką pamiątkę.
Tristan słuchał tego człowieka, pytając sam siebie, czy on był przy zmysłach czy też je postradał? i nie pojmował tego sposobu życia, tyle oddalonego od życia które przyjął dla siebie. Gdyby to postanowienie Henryka z powone było rzetelnym nieszczęściem, ciągłém cierpieniem; gdyby to grobowe więzienie było skutkiem nieustannéj boleści, byłby je odrazu miał; lecz to było okropnością pomyśléć że dla chimery losu którą inny człowiek byłby śmiejąc się znosił, Henryk skazał się na tę śmierć codzienną, gdy Tristan który w przeszłości swojéj doznawał ważnych i ciągłych udręczeń, przyjmował z życia wszystko co było dobrem, i ukrywał w głębi serca nadzieję jak ubogi ukrywałby djament.
— Więc to jest twoje nieodwołalne postanowienie? zapytał Tristan.
— Nieodwołalne.
— Ależ ty młodym jeszcze jesteś, a jeżeli ci Bóg zostawi życie i razem rozum, cóż ty zrobisz.
— Dokończę dzieła które zacząłem, tylko im więcéj czuwać będę, im więcéj zapomnę, tem więcéj będę mógł rozbierać życie, albo przynajmniéj to co z życia widziałem. Zostawię książkę w któréj rozkraję na cząstki moję duszę, boleść boleścią, i może jak Święty Augustyn, zostawię arcydzieło żalu, filozofii i skupienia ducha. Bądź zdrów!
— Bądź zdrów! przyjdę cię odwiedziéć.
— Za rok.
— Za rok, kiedy tak chcesz.
Tristan szedł ku drzwiom. Henryk udał się do okna które zamknął, a okiennice i firanki zasłonił; szedł tak zwolna jak posąg na teatrze; po tém wziął lampę, postawił ją na stole, i usiadłszy otworzył książkę. Ta postać blada i wychudzona, widziana, tak przy lampie była przerażającą jak strach. Tristan prawie doznał bojaźni, jakiś dreszcz go przeszedł jak gdyby do grobów wstąpił.
— Bądź zdrów! zawołał raz ostatni — bo prawie wstydził się wejść w życie innych.
Na niebie słońce świeciło. Tristan odetchnął jak gdyby po opuszczeniu duszącéj go zmory, przetarł sobie oczy, jakby budząc się ze snu mocnego, i gdyby nie miał rzeczywistości tak blisko przed oczami, byłby wątpił o prawdzie. Przy drzwiach wchodowych, zastał starego sługę, który zdaje się jakby pochylony wolą pana swego, był niemym jak posąg strzegący grobu; powiedzianoby sprawiedliwie, że zamek zamieszkały był przez umierającego, a strzeżony przez umarłego. Wioślarz spał, lecz Tristan go obudził i puścili się w drogę.
Noc już nadeszła była, a od czasu odwiedzin, zamek zdał się Tristanowi okropnym i strasznym, tym bardziéj teraz kiedy był oświecony księżycem. Niemógł oczu odwrócić od niego, chociaż czuł że nie uśnie bez marzenia o nim, na jawie i we śnie.
Wreszcie przybył do Villi Henryki, czekającej na niego na tarasie, a zarazem zdziwionéj co go mogło tak długo zatrzymać i powrót opóźnić.
— Wielką historyą mam ci do opowiedzenia, odezwał się do niéj za całą odpowiedź, ale doprawdy dziwną historyą.
— No! pójdź jedz wieczerzę, jedząc będziesz mi opowiadał.
Usiedli do stołu, a Tristan opowiedział wszystko co wiedział i słyszał w zamku Enghera.


IX.

Nazajutrz Tristan z Henryką jeszcze rozmawiali o przygodzie wczorajszéj. Ciekawa jak Ewa, młoda kobiéta pałała żądzą, poznania człowieka, który małostkami w życiu, przywiedziony był do tego, że się już po trzy razy chciał zabijać, a w ostatku postanowił zostać pustelnikiem w calem znaczeniu tego wyrazu. Ale dla zobaczenia Henryka, trzeba go było sprowadzić; bo jeżeli mężczyzn nie przyjmował tém bardziéj nie przyjąłby kobiet, którym winien był wszystkie swoje męczarnie, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Za strony Henryki, jak powiedzieliśmy, nie mogło być nic innego tylko czysta ciekawość, ale ze strony Tristana, było samolubstwo, i okrutna próżność, popychająca człowieka szczęśliwego do ukazania przed cierpiącym szczęśliwości swojéj. Kiedy Tristan mówił do siebie: „Chciałbym żeby Henryk był przy mnie,” to nic tę jednak przyczynę temu żądaniu dawał, właśnie dlatego, że to była prawdziwa a nawet jedyna przyczyna: przyznawał się do innéj wypływającéj także z samolubstwa, a ta była następująca:
„Henryka jest czarującą kobietą, to prawda, i charakteru wyłącznego, ależ zawsze żyć z samą Henryką to zbyt jednotonnie. Kochanka gdyby najmocniéj ukochaną była, nie zastąpi nigdy całkowicie przyjaciela, bo miłość jest uczuciem utrudzającém, a przyjaźń uspakajającém; gdybym miał Henryka przy sobie, natenczas nie brakowałoby nic już do mego szczęścia; opowiedałbym mu (bo i tak już zna życie moje); wszystkie myśli których na zewnątrz wyrzucać nie mogę, które mnie prawie duszą, a którychby słuchał, gdyby był przy mnie.”
Widać że Henryk dobrze zrobił, postanowiwszy sobie nie widywać nikogo, bo uczucia Henryki i Tristana, którzy pragnęli aby nie wytrwał w swojém postanowieniu: były ciekawość i samolubstwo.
Jednakże są rzeczy, i życie Tristana było tą rzeczą, które się objawiają w mgłych, mętnych, niewyraźnych postaciach, o których rozmyślając, niepodobieństwem jest wystawiać je sobie zawsze ponuro, dziwnie i strasznie. Wieczorem, Tristan jeszcze był przestraszony tą bladą głową, jaką widział w ciemnym pokoju. Nawet w nocy na jeziorze trwał ten przestrach, ale ujrzawszy Henrykę pustą, śmiejącą się. opowiedział jej tę historyę, mówił potem o czém inném, powrócił do zwyczajnego życia, przespał się, i rzeczywistość dnia poprzedniego, jeżeli nie wymazała się jak sen z pamięci, to przynajmniéj utracała po trochu prawdopodobieństwo, tak dalece że nazajutrz obaczywszy świat oblany światłem słonecznym, pomyślał sobie: że to co widział, mogło istniéć w przeszłości, niepodobieństwém zaś aby w przyszłości istniéć mogło; że nie mógł się znajdować człowiek, tak dalece pozbawiony rozumu, aby się skazywał na podobne zamknięcie w obce tylu piękności stworzenia.
Przetarł sobie oczy, zapalił cigaretto i odezwał się do Henryki:
— Pojadę po Henryka, sprowadzę ci go; będzie obiadował z nami.
Pocałował potém rękę Henryki, lekko w łódź skoczył i popłynął do zamku Enghera. Rachował z największą pewnością na Henryka; układał już sposób życia z nim wspólnie; dawał mu pokój w téj saméj gdzie on mieszkał Villi, i pustelnika widział już przyjacielem domu. Prześliczną zbudował sobie przyszłość paląc cigaretto, i mięszając kłęby dymu z wybuchami myśli swoich.
Trzeba powiedziéć prawdę, że natura cudownie mu pomagała do podobnych myśli. Słońce rzucało na jezioro złociste promienie; wielkie ptaki przelatujące koło gondoli, skrzydłami jakby wachlarzami czasem ją zasłaniały. Widnokrąg wśród którego Tristan się posuwał, zdawał się być sklepieniem lazurowém; białe domy na brzegach, drzewa, i wody jeziora, były dla niego jak urna przepełniona i wylewająca miłość i poezyę. Im bardziéj się zbliżał tém mniéj zdawało mu się podobném, aby zamek na górze, ślicznie się teraz błyszczący pod słońcem, posiadał w swoich murach człowieka, który zamiast używać tych piękności stworzenia, zamiast pędzić daléj życie swoje i tak już śmiertelne, wołał żywcem umierać codziennie.
Łódź płynęła, i nareszcie Tristan dojechał pod górę: tak jak dnia wczorajszego, kazał wioślarzowi zaczekać na siebie, i tak samo jak wczoraj wszedł na górę: ta tylko była różnica, że nie miał tak jak wczoraj obawy żadnéj, stukając do drzwi; słuchał ptaków śpiewania, a nareszcie pomyślał sobie, jak się téż ma do Henryka odezwać; nie znalazł nic lepszego nad to:
— „Mój drogi! przyjechałem po ciebie, abyś z nami raczył zjeść obiad.” W istocie, cóż chcecie aby człowiek opowiedziawszy drugiemu, to co Henryk Tristanowi wczoraj opowiedział, odrzekł temu samemu człowiekowi, który po takich opowiadaniach, śmie go nazajutrz zapraszać na obiad? wypada tylko aby go zdusił albo szedł za nim.
Otóż więc i Tristan, zapaliwszy świeże cigaretto, z miną zupełnego zadowolenia zapukał do drzwi zamkowych; służący przyszedł otworzyć.
— Henryk jest w domu? zapytał Tristan przestępując próg domu.
Nieszczęśliwy starzec cofnął się z przestrachu.
— A gdzieżby mógł być kiedy nie umarł? zdaje mi się, że nigdzie indziéj tylko tutaj.
— Powiedz mu, że ja tu jestem.
Starzec znów się cofnął.
Tristan spokojnie udał się w tę stronę zamku, gdzie się znajdował pokój Henryka.
— Ależ panie! czy pan zmysły straciłeś, wykrzyknął stary poczciwiec, rzucając się między Tristanem a murem, czy pan chcesz abym miejsce stracił?
— Ah! śliczneż twoje miejsce.
— To nic nie szkodzi, zawsze to jest miejsce, a jak pan mój umrze, mam nadzieję że mi przecie co zostawi na wynagrodzenie usług moich. Ten co to mówił, dwa razy był starszy od Henryka; jeżeli się takie rzeczy mówią, czyż nie trzeba winić śmierci, która woli nie spełnić przyszłości, niżeli zakończyć przeszłość!
Teraz z kolei Tristan się cofnął.
— No! przyjacielu! rozważ sobie: ja do prawdy i na serjo chce się widziéć z twoim panem.
— No! to téż na serjo odpowiadam panu: że to jest niepodobieństwem. A jeżeli chcesz przejść koniecznie, to chyba po mojém ciele.
— A toż dla czego?
— Ah! dla tego, że wczoraj jakieś odjechał, mój pan mnie zawołał, i oto jest słowo w słowo co mi powiedział:
— „Człowieku, który mi służysz! jak od dzisiaj zacząwszy, ziarnko piasku w piaseczniczce Boga, ujrzy za sobą trzysta sześćdziesiąt pięć dni minionych, natenczas pierwszego człowieka który się okaże, i będzie mnie chciał widziéć, możesz wpuście; lecz aż do tego dnia, drzwi te powinny być jak grób, dla wszystkich zamknięte i nie otwierać się tylko dla ciebie. Gdyby inaczéj było, przeklnę cię i wypędzę.“
— Jakem sam pozostał, cicho wymruknął stary sługa, rozmyślałem nad tém com usłyszał, i taki wypadł skutek moich rozmyślali: że domyśliłem się iż pan mój nie chce nikogo przez cały rok widziéć: pojmujesz pan, że to nie nazajutrz po takim rozkazie, mógłbym go przestąpić. Gdyby nie było obawy tylko o przekleństwo, to puściłbym pana, ale to: „wypędzę cię.“ dzwoni mi w uszach. Więc tedy panie, wierz mi, odejdź sobie, i powróć w trzysta sześćdziesiąt pięć dni: jeżeliby was dwóch było, to obiecuje panu pierwszeństwo.
I starzec czekający na śmierć Henryka, zakaszlał się umęczony taką długą gawędą.
Tristan obszedł na około zamek, i widział wistocie okno w pokoju Henryka szczelnie zamknięte: pokusił się raz jeszcze wejść, ale służący nieubłagany, jak przeznaczenie lub jak wierzyciele, nie dał się zmiękczyć i zaparł mu wejście. Tristan postanowił sobie wrócić, zszedł z góry, spoglądając często na zamek, powrócił do Villi, gdzie zastał Henrykę przed zwierciadłem i całą jak to mówią zdekoncertowaną że tylko Tristan sam wrócił: nie dla tego, że Henryka nie uwolnił, lecz że nie mogła się pokazać w najwytworniejszym rannym ubiorze, jaki tylko mógł być wymyślony i zrobiony, a w którym jéj cudownie do twarzy było.
Szczęściem, że żadna wola mężczyzny nie jest dość silną do stoczenia walki z uporem kobiety: i Henryk zatarasowany w swoim zamku, ani się domyślał, że o milę od niego, żyje kobieta chcące go koniecznie zobaczyć, dla tego właśnie iż on przysiągł że nigdy kobiet widzieć nie będzie.
— On już że wszyslkiém zwaryował, to jest więcéj jak pewno, powiedział wieczorem Tristan do Henryki.
— I nie masz sposobu wyleczyć go odpowiedziała.
— Nie.
— Jakto? ty! dawniéj lekarz?
— Jeszcze jedna przyczyna abym go nie uleczył.
— A gdybym też ja się podjęła uzdrowić go?
— A to jakim sposobem?
— Ciekawy jesteś?
Powiedz.
— Przymuszę go że porzuci swój zamek i odwiedzi mnie.
— Jakim sposobem?
— Sposobem bardzo prostym.
— Jakimże?
— Sposobem melodramv; czy nie zgadujesz?
— Nic me zgaduję bo jeszcze gorszy m byłem autorem niż lekarzem.
— Wtóru jednak zdarzeniu, potrzeba będzie abyś został jednym i drugim.
— Nie rozumiem.
— Zrozumiesz zaraz: Czy lubisz Henryka?
— Tak jest, lubię.
— I chciałbyś go miéć przy sobie?
— Chciałbym.
— Ja, która tylko szczęścia twego szukam, chciałabym tego także. No! więc, jeżeli chcesz, we trzy dni będzie się z nami przechadzał na brzegach jeziora.
— Życzyłbym sobie tego szczerze.
— Ale czy jesteś pewnym, że gdy go się raz jakimkolwiek bądź sposobem z tamtąd wydobędzie, czy, raz ztamląd wyrwany, nie będzie się bardzo gniewał na sprawców swego uwodnienia.
— Sądzę że nie będzie miał urazy.
— A więc, trzeba go nakłonić na to.
— Rozumiem.
— No, przecie zrobisz narkotyk.
— Który mu podać winien jego służący, lecz jeżeli służący nie zechce?
— Filip Macedoński, któremu trafności nie brakowało, czasem, powiedział że wszystkie na świecie zamki otworzą się złotem kluczem.
— To prawda: wczasie snu przyprowadzimy go tutaj.
— A gdy się obudzi, nadto będzie szczęśliwym, aby pomyśléć mógł o urazie do tych którzy go zmusili opuścić zamek Enghera.
— Więc już ułożone.
— To szczęście żeś przecie zrozumiał, kobiety tylko mają wyobraźnią twórcze: powinniby używać ich na poselstwa.
— Tak, tym sposobem pozostałaby mężczyznom wojna tylko: zawsze jużby było połowa do roboty.
— No! jakeśmy ułożyli tak zrobimy, nie prawdaż?
— Prawda, doskonale tak będzie.
— Będziemy mieli mały dramat: przecie raz na życiu ujrzę prawdziwego pustelnika, biorącego prawdziwy narkotyk i budzącego się z prawdziwego snu.
— Wszystko to po jutrze ujrzysz.
— Teraz chodźmy zbierać zioła, bo czarownice w Makbecie powiadają. że je trzeba zbierać przy świetle księżyca.
I oboje zniknęli w cieniu drzew wysmukłych.
Nazajutrz narkotyk był zrobiony: Tristan dał pieskowi Henryki kilka kropel: a ten spał najmocniej psim snem, jaki kiedykolwiek widziano: przygotowywał się do wyjazdu, trzeba było aby napój był przezroczysty, i nie mający koloru, bo pustelnik pijał tylko czystą wodę, byłby się więc poznał na zmianie. Henryka ciekawa widziéć koniec tego wszystkiego, chciała pojechać z Tristanem, popłynęli więc oboje, i Tristan po trzeci raz wdrapywał się na górę, prowadzącą do zamku Engherą.
Stary służący, który dawniej zdziwił się ujrzawszy tylko jednego mężczyznę, teraz przestraszył się postrzegłszy kobietę, chciał nawet na powrót drzwi zamknąć, lecz już było za późno, bo Henryka z Tristanem wbiegli na dziedzieniec. Szczęściem, że Henryka znaną była w całéj okolicy nie tylko za bardzo dobroczynną osobę ale i za bardzo ładną, stary więc sługa poznawszy ją, skłonił się jéj aż do ziemi: czasem to jest pożytecznie znaleść protektora w służącym, szczególniéj w okoliczności w jakiéj się teraz znajdowali. Henryka pociągnęła służącego na bok i odezwała się:
— Mój przyjacielu jestem krewną Pana Henryka; pojmujesz, że nie chcemy go zostawić w stanie w jakim się teraz znajduje, bo taki byt jest bardzo niebezpiecznym nie tylko dla jego rozumu, ale nawet dla życia jego; potrzeba koniecznie ztąd go wyrwać.
— Ależ pani, on na to nigdy nie zezwoli.
— To też weźmiemy go bez jego zezwolenia.
— Co pani chcesz mówić?
— O któréj godzinie dojesz mu obiad?
— Oh! obiad jego bardzo jest prosty, odezwał się służący, składa się tylko z chleba, owoców suchych i czystéj wody. Przynoszę mu taki nędzny i postny obiad, o godzinie szóstéj, to jest od teraz za godzinę.
— Dobrze, więc za godzinę wlejesz płyn z téj flaszeczki do wody, którą będzie miał do napoju, a w godzinę potem już zaśnie głęboko, i wtenczas go przeniesiemy.
— Ależ pani!
— Słuchaj przyjacielu, nie sądzę żebyś miał szczere, rzetelne i głębokie przywiązania do twego Pana, bo i nie zbyt dawno jesteś w jego usługach, i on nie jest tak przyjemnym aby na nie zasłużył, mówmy więc otwarcie: Ty myślisz, że on wkrótce umrze, i że umierając nagrodzi cię jako jedynego człowieka który go widywał, i który był mu użytecznym w ostatnich latach życia jego, ale mylisz się, bo Henryk jest młodym, bardzo być może, iż on nie tak prędko umrze, a ty go uprzedzisz w śmierci. Pożyteczniéj dla ciebie abyś zapewnił sobie teraźniejszość, niż żebyś całą swoją nadzieję w przyszłości pokładał. Otóż jednem słowem: przyszłość to on, a teraźniejszość to ja.
Mówiąc to, Henryka wyciągnęła z kieszeni worek z pieniędzmi, który z rąk jéj, przeszedł w ręce starca.
— Ależ dodał służący, wziąwszy worek, czy życie mego pana w czasie tego snu nie będzie wystawione na niebezpieczeństwo? bo gdyby broń Boże co złego nastąpiło, to nie panią by oskarżali, tylko mnie.
— Bądź spokojny, odrzekła z uśmiechem Henryka: my za wszystko odpowiemy, nieprawdaż Doktorze?
— Pewnie, odpowiedział Tristan.
— A więc pani, mówił stary służący, posłusznym ci jestem, lecz jeżeli po obudzeniu się, mój pan będzie się gniewał na mnie, niech pani złaski swojéj powie, że to nie moja wina, i że uległem dopiero po natarczywem naleganiu na mnie.
— Tak jest, dodam jeszcze żem natarczywość powtarzała, przerwała Henryka, dobywając drugiego worka jakby bliźniaka pierwszego, i dając go służącemu.
— Ależ co państwo z sobą zrobią, od téj chwili aż do czasu nim sen nastąpi?
— Zaczekamy winnym pokoju: nie ma się czego obawiać aby nas zszedł, nieprawda?
— On nigdy swojej celi nie porzuca.
Henryka z Tristanem w istocie przeszli do pokoju przyległego temu który Henryk zajmował i pewni będąc że ich nikt nie zobaczy, stanęli sobie w oknie, rozmawiając o niespodziance, jakiéj dozna uśpiony za przebudzeniem się.
O szóstéj godzinie wszedł służący, niosąc w ręku karafkę z wodą. Przyszedł z oznajmieniem, że, wołałby aby doktór a nie on nalał usypiającego lekarstwa. Tristan uśmiechając się, wziął flaszeczkę, nalał w karafkę, zostawił tak czas niejaki aby się płyny zmięszały, odlał kilkanaście, kropel dla zobaczenia czy woda koloru nie zmieniła, a potém zkosztował jéj dla przekonania się czy nie straciła smaku; po takiem doświadczeniu oddał karafkę służącemu mówiąc:
— Możesz teraz to zanieść, bez żadnego niebezpieczeństwa.
Starzec odszedł od młodych ludzi, i wszedł do pokoju Henryka, który podług zwyczaju swego, pisał przy lampie. Postawił na stole karafkę, chleb i suche owoce, nie wymówiwszy jednego nawet słowa, a potém poszedł oznajmić młodym ludziom czekającym na niego, że już podług ich rozkazu dopełnił wszystkiego; wtedy wszyscy troje na palcach i po cichu zbliżyli się aż do drzwi od pokoju Henryka. Tristan schylił się, i przez dziurkę od klucza patrzał co się dziać będzie. Ujrzał Henryka powolnie i jakby w takt jedzącego, tak iż zdawało się że był automatem w którym sprężynę nakręcono: zjadłszy cokolwiek, nalewał sobie szklankę po szklance wody, pijąc tak samo powoli jak jadł; wypiwszy duże dwie szklanki, wstał od stołu, poszedł biedak ku oknu, oparł się o nię, tak, jakby miał chętkę otworzyli go, pozostał dosyć długo w takiéj postawie, i czy to skutkiem roztargnienia czy też że narkotyk zaczął skutkować, i że sen zaczynał mu już ciężyć na powiekach, a on chciał go pokonać, zaczął przechadzać się wdłuż i szerz po pokoju, pocierając sobie czoło i zbliżając się do okna, za którem słońce świeciło i wszystko żyło, w całéj sile.
Powrócił nareszcie do krzesła i usiadł na nim, jednakże musiał doznawać niezwykłego uczucia, bo co chwila wstawał, raptownie wychodziły mu na twarz rumieńce, zdawało się że potrzebował odetchnąć powietrzem, ale okna i drzwi były zamknięte, a uczynił ślub nie otwierać ani jednych ani drugich. Walczył więc, jak mógł najdłużéj, z dziwnym snem, który ciążąc jakby ołowiana zasłoną na oczach, rozpalał mu czaszkę, i co chwila myślał że zwarjuje: lecz chociaż najgorąéj téj warjacyi żądał, to jednak co ją w jego mniemaniu poprzedzało, było tak nieznośne, że się bardzo obawiał tego, czego pierwéj tak mocno pragnął; nareszcie rozpalony, zmęczony, jak wracający z podróży albo z walki, nie mógł dłużéj wytrzymać ogarniającego go odurzenia, i poszedł do łóżka: wkrótce pot kroplisty na czoło wystąpił i z przyspieszonym oddechem, zasnął snem ciężkim i głębokim.
To była właśnie chwila na którą czekał Tristan. Wszedł do pokoju, otworzył po cichu okno, wpuszczając do pokoju już nie zbyt gorący promień słoneczny i wiatr chłodny od jeziora. Henryk tak mocno spał, że przeniesienie go stało się łatwém, lecz dla większéj pewności, Henryka żądała aby go jeszcze spokojnie przez pół godziny w śnie zostawiono. Gdy ten czas upłynął, za pomocą wioślarza, przeniesiono śpiącego do lodzi, która go uniosła, zawsze w mocnym śnie pogrążonego, na drugi brzeg jeziora do Villi Henyki.


X.

Henryk pozwolił rosnąć dowoli brodzie i włosom, które od ostatnéj przygody nadzwyczaj mu się gęsto puściły, a ubrany będąc jak pustelnik, ma się rozumieć bardzo zaniedbanie, miał więcej minę zwierzęcia niż człowieka: położony i rozciągnięty w kącie łodzi, w któréj otwarte firanki pozwalały powietrzu świeżemu ochładzać mu skronie, nie był wcale podobny do człowieka stworzonego na obraz Boski, jak mówi Genesis: zdawał się Epimenidem uśpionym na lat pięćdziesiąt i dopiero w dnia pierwszym uśpięnia będącym. Piękna twórczyni tego dramatu, oparłszy głowę na ramieniu Tristana, pozwoliła lekkiemu wiatrowi igrać ze swojemi blond włosami, i ciekawie patrzyła na leżącego u nóg jéj Henryka, więcéj do trupa niż do śpiącego podobnego, tak twarz miał bladą, wycieńczoną, nieruchomą i straszną. Łódź jak tylko można najspieszniéj płynęła. Tego wieczora, Henryka z Tristanem nie śpiewali. Nie mogli się oboje napatrzéć na Henryka, którego kilka kropel wyciągu z ziół w tak mocny sen pogrążyły, w sen podobny śmierci, a któren w kilkanaście może minut, mógł obudziwszy się, zmienić okropne swoje na przyszłość postanowienia, w istnienie pełne nieprzewidzianych i nieznanych mu dotąd wypadków, jakie nie raz jeszcze może, zmuszą go pożałować drogi smutnéj i strasznéj którą sobie do śmierci obrał, a z któréj mimo woli jego odwrócili go.
Przygotowali dla Henryka pokój. niemal ze wszystkich stron oświetlony, od którego drzwi na ogród prowadziły, blisko trephauzu i ptaszarni, tak, żeby zaraz po obudzeniu swojem, które, nazajutrz rano nastąpić mało, cała natura, razem z nim obudzona, zdawała się, jakby na umówiony czas, chciéć uczcić śpiewem miłości, powrot jego do nadziei i rzeczywistego życia, a przedłużyć marzenie jego, jeżeli kiedykolwiek marzyć można w śnie ołowianym.
Gdy już dobili do brzegu, gondolnik z Tristanem wzięli za dwa końce materaca na którym Henryk był złożony, i przenieśli go do przeznaczonego mu pokoju, będącego na dole. A ponieważ młodzi ludzie chcieli, żeby za obudzeniem się Henryk mógł myśléć że jest bohaterem jakiéj powieści o wróżkach, Tristan jak mógł i umiał obciął mu włosy, ogolił brodę, nie zostawując na twarzy tylko wązkie i eleganckie wąsiki; potém zamiast stroju jego, oblekli go w przepyszny Perski szlafrok, położyli w łóżku, zasłonili story i odeszli.
Nazajutrz bardzo rano, Tristan przyszedł zajrzéć przez okno czy Henryk spał jeszcze, lecz Henryk się nie ruszył.
Wtedy, pocichu wszedł Tristan do niego, podłożył mu pod nos flaszeczkę z solą trzeźwiącą, a gdy uśpiony zaczął się poruszać, wybiegł jak najciszéj i najprędzéj, i udał się na swoje stanowisko, pod okno ze strony podwórza, zkąd na wszystko mógł dać baczenie. Wkrótce i Henryka z nim się połączyła, i oboje uśmiechając się jak dzieci, czekali na to co się dziać będzie. Henryka była cała biało ubrana, a widząc ją zdala, między drzewami ogrodu, oświetloną blaskiem słońca, można było wziąść więcéj za widmo niż za żyjącą kobietę.
Była to jednakże prawdziwa kobieta, nie mająca ważniejszego zajęcia, i zachwycona że może wyprawiać dramy i urozmaicać jednotonne życie. Tym sposobem wybawiła Tristana od śmierci, i takiem także wybawić chciała Henryka od zamknięcia się w ciemnicy. Ale że z tym drugim rzecz była trudniejsza, to też obiecywała sobie większą radość z uzdrowienia tego słabego i chorobliwego mózgu. Umówiła się z Tristanem, że skoro tylko Henryk wyjdzie z pokoju, Tristan schowa się, a ona sama jedna, nieznana zupełnie Henrykowi, zostanie, aby ją mógł wziąść wciągiem marzeniu swojem za wróżkę opiekuńczą, albo za swego anioła stróża.
Henryk z wielkim wytężeniem oczy otworzył, i usiłował kilka razy unieść głowę, ale za każdym razem, podniósłszy się trochę, ta biedna głowa na poduszki spadała.
— Otóż to tak samo i ty mu się pokazałeś przy pierwszém obudzeniu, odezwała się do Tristana Henryka.
— Toś się na to patrzyła?
— Tak jak dzisiaj tutaj patrzę.
— O! masz dużo ciekawości.
Uśmiechneli się do siebie, i przypominam sobie nawet że się pocałowali. Zdawało się, że Henryk znów usnął. ale po ruchu powiek, poznać można było że to był sen pozorny; co chwila otwierał oczy, a na drażnienie jakie mu światło robiło, zamykał je znowu; potém ręką pocierał sobie czoło; potrochu jednak jakby mechanicznie, wszystko się w nim obudzało, myśl tylko jedna uśpiona w nim jeszcze była. Nareszcie dokazał podnieść się i usiąść na łóżku, a podparłszy się łokciem, zaczął uważać przedmioty które go otaczały. I snąwszy wczoraj w ciemności, w pokoju czarno obitym, znalazł się teraz w salonie, gdzie wszystko było jasne i słońcem oświetlone. Pierwsza rzecz która postrzegł, było obicie wyobrażające Chińczyków w ich dziwnych postaciach, z ich fantastycznemi i chimernemi zwierzętami. W tych miejscach gdzie nie było obicia, siały wielkie wazony zaludnione Chińczykami, odbijającemi się w ogromnych zwierciadłach, tak, że możnaby było wziąść ten pokoi za zmniejszony Pekin; a że wzrok Henryka był brudzony i wszystko niewyraźnie i mętnie widział, przeto zdawało mu się, że patrzy na te bajeczne figury poruszające się i tańcujące, bo wyobraźnia jego była także chorobliwa, a nic nawet nie byłoby dziwnego, gdyby najzdrowszy człowiek, tak niepojętym sposobem w najsprzeczniejsze punktu przeniesiony, nie odurzał trochę z początku: do togo słonce olśniewające wszystkie przedmioty, tém bardziéj wszystko nie podobném do prawdy w oczach jego robiło. Wstał więc, i chwiejący się jeszcze, poszedł do największego z Chińczyków, który był już siwym, (jeżeli na obiciu mógł miéć włosy), ten Chińczyk trzymał w ręku pałasz, i zdawał się spoglądać na Henryka tym spiczastym wzrokiem, który ten tylko naród wynalazł. Henryk dotknął go się ręką: naturalnie że Chińczyk nie drgną, tylko jednostajnie patrzał się i uśmiechał. Poszedł potém do Chinki mającéj paznokcie dłuższe niż stopy, za pomocą których przędła niby, a na kolanach trzymała dziecko, które można było wziąść za kawałek nieba, tak było lazurowe, dotknął się i jéj, lecz i ona równie jak jéj rodak nie ruszyła się. Przechodząc, postrzegł w lustrze jakąś twarz, która mu nie była obcą i nie była Chińską: twarz ta była jego własna, ale tak nadzwyczaj zmieniona, że wątpił o prawdziwości swego wizerunku, jak wątpił o swoich sąsiadach malowanych i porcelanowych chińczykach; jednakże zaczął na sobie tę samą co i na obiciu robić próbę: dotykał się twarzy, ruszał oczyma, i to go tak zdziwiło, że się aż przestraszył. Dodajcie do tego, tę długą Perską suknię, która go zupełnie niepodobnym do niego samego robiła, i przeszkadzała mu poznać się, tak że nawet z początku ledwie się sam sobie nie ukłonił. Jednakże, gdy słońce przedzierające się przez szczeliny stor i żaluzyi tyle oświetlało, że przedmioty dobrze rozpoznać można było, do tego gdy się należycie sam siebie, nadotykał, namacał i naczuł że się maca, gdy się na siebie popatrzył i czuł że się na siebie patrzy przekonał się wreszcie, że ten Pers to był on i że od wczoraj coś nadzwyczajnego zaszło w jego bycie. Na-ten-czas przypomniał sobie ten przestraszający sen, który go napadł, i jakby mu już nie pozostało nic więcéj nad małą, iskierkę rozumu, użył téj ostatniéj iskierki na pomyślenie że zwarjował. Istotnie przypomniał sobie bolesne uczucie, którego pokonać i wytrzymać nie mógł: z radości więc zaczął skakać i tańcować, lecz nagle rozległ się śmiech w rogu pokoju, ktoren jakby wiatrem porwany ulatywał w stronę jeziora. Henryk przerażony zatrzymał się, nie był więc warjatem.
Przybliżył się do okna, i zaczął uważać w któréj to chince taką wesołość wywołał, ale przez okno ujrzał tylko cień biały, mknący między drzewami, a który równic mógł być promieniem słońca jak i kobietą.
A że wszystko dla niego nowém było, patrzył na różno kolorowe kwiaty, a wietrzyk letni, ranny, chłodny, jakby ciągłym ruchem wachlarza, studził mu czoło. Uczuł w całym sobie taką nadzwyczajną błogość, że ta na wzajem umysł jego uśpiła; nie myslał już o niczém, poddał się tylko z zajęciem i z zachwytem miłemu życiu. Zresztą życie powracało téj biednéj istocie na teraz słońcem oświeconej; łzy wdzięczności popłynęły mu z oczu, i zaczął się uśmiechać do tego raju kwiecistego, który miał przed oczyma, jak uśmiechnąłby się chory do lekarza, któryby mu za pierwszém otwarciem oczu powiedział: „jesteś uratowany.“
Gdyby ktokolwiek w téj chwili był go pochwycił i zapakował do jego samotnego i ciemnego pokoju, byłby mu zrobił wiele cierpienia, bo go zupełnie zapomniał, i jeżeli kiedy niekiedy niewyraźna pamięć zamknięcia się zaczęła mu ściskać serce i zawracać głowę, zdawało mu się, że teraz żyje rzeczywiście, a ubiegłe wspomnienie jest tylko snem. Jakkolwiek miałby człowiek mocną i silną wolę, Boska wola jest jednak mocniejsza, i choćby człowiek w jakikolwiek byt się rzucił, a Bogu spodobało się wyrwać go z niego, w końcu poddać się musi, bo ta wola Boga będzie zawsze dla niego wyrokiem, Henryk sam, zamknięty z umysłem rozdrażnionym, zmyślą że cała przyszłość kończyć się miała tém zamknięciem, miewał codziennie gorączkę, był tak dziwacznym i śmiesznym, że koniecznie chciał sobie samemu dotrzymać słowa i posiąnowienia, a od dnia kiedy ujrzał Tristana, to postanowienie wzmocniło się jeszcze, włośnio dziwactwem: przez próżność dla drugich, na złość drugim i pomimo woli drugich. Jednakże, ja jako historyk życia, które ubiega obok życia naszego bohatera, mogę zarazem widziéć bardzo wyraźnie nie tylko co się dzieje w zamknięciu otaczającém go, ale także co się dzieje w jego sercu, Przyznamy się więc, że Henryk jakeśmy to już raz widzieli, zbliżał się często do okna, i że gdyby nie fałszywy wstyd względem postanowienia swego, byłby go chętnie na rozcież otworzył i powrócił do życia, jeżeli nie ze wszystkiemi ludźmi, to do życia z Bogiem.
Teraz więc nic nie zgłębiając, nie dochodząc cudu który go do miłego życia powrócił, o niczém inném myśléć nie chciał i nie mógł, tylko całą siłą i wolą używał, połykał rzec można to lube życie, chciał się niem całkowicie i jak najdłużéj cieszyć, jeżeli też to pomyślał sobie: sen tylko.“
Jeszcze w téj błogości oparty był o okno, jeszcze w całym zachwycie patrzył na wszystko, jakby patrzył podziwiał piękności natury, człowiek w dwudziestym czwartym całém pojęciem, pierwszy raz na świat puszczony, do tępo jeszcze w dzień wiosenny odziany całym przepychem przyrody; gdy w tém usłyszał nad głową swoją, ten sam głos, te samę melodię, tę samę harmonię, która Tristana do życia przywołała. Śpiew i towarzyszenie muzyki, tak było zgodne wdzięczne i miłe, że powiedziałbyś iż wietrzyk zamiast zabierać pochylonym trochę kwiatom ich woń, wykradał im raczéj ich tony i całą muzykę i prosto niósł do uszu Henryka: tak muzyka była drżącą napełnioną poezyą i miłością. Muzyka ta zdawała się obudzać nieznane zmysły w tym biedaku opuszczonym; gdyby był znał matkę swoją byłaby mu ją przypomniała. Lecz Henryka pamięć nie zachwyciła żadnego miłego wspomnienia od kolebki, tak samo, jak w teraźniejszości serce jego nie wiązało się z żadną miłością; dopóki tylko muzyka spadała jak rosa na głowę tak się można wyrazić, dopóty stał z wzrokiem nieruchomym, i zatrzymywanym oddechem; gdy zaś ostatnia nuta, jak echo w pustyni, powoli i słabo skonała, najdziwniejsza i nie pochamowana opanowała go żądza, ujrzéć tę co śpiewała, chociażby to była sama święta Cecylia, która go temi Boskiemi dźwiękami udarowała.
W téj chwili, ze wszystkich stron, najpełniejsze wdzięków i powabów życie mu wracało, tak, że ta sala niedawno zdająca mu się ogromną i świetną, nagle mu się zdała ciasną i duszącą; skoczył przez okno o stopę tylko nad poziom wyniesione, i jak uczony szukający gwiazd na niebie, tak Henryk chodził pomiędzy drzewami, szukając czarującéj swojéj orkiestry i dobroczynnego głosu.
A nadto jeszcze chciałby się był dowiedziéć gdzie się znajdował, bo zupełnie nierozumiał co się z nim stało i co się w koło niego dzieje: myślał czasem że to jest nowy raj i on jak Adam w niego przesadzony, jednakże nie bardzo rozumiał jakim sposobem takie przesadzenie dokonać się mogło. Głos który posłyszał, byłże głosem nowéj Ewy wczasie snu jego stworzonej? pytał się o to wszystkiego, co napotykał, byłby się nawet samego węża pytał także, bo tak zapamiętale chciał się dowiedziéć czyj jest ten ogród pusty, jakby zaczarowany, czyj dom, czyj głos słyszał? ale nieszczęściem dla niego, nie napotkał ani węża ani Ewy.
Ciągnął daléj swoje poszukiwania, z tą wątpliwością która sprawia że się człowiek na najmniejszy szelest zatrzymuje lub obraca, a dla niczego drgnie czasem; chwytając w siebie cały ranny oddech, który jest życiem, i tę piękności i wspaniałości natury, tworzące dobrodziejstwa Stwórcy i tworzące zarazem serce, chodził słysząc muzykę, która już nie pochodziła z instrumentu, ale budziła się w duszy i umyśle jego. Przez ten czas Henryka zeszła z pokoju w którym śpiewała, i schowawszy się między drzewa i pęki bzu, uważała wszystkie ruchy i niepokoje Henryka. Zaczęła więc biegać, i przesunęła się w końcu ulicy po któréj szedł Henryk. Tym razem dobrze ją widział, to też zbijącém sercem zatrzymał się, a potém spiesznie udał się w koniec ulicy, lecz tam doszedłszy, prócz świecącego słońca nic więcéj nie ujrzał.
Zresztą, Henryka pozwoliła się znalesć, czyli niby nie chcący zejść w jednym zakręcie, w którym ukryta dobrze go widziała, tym wzrokiem co to go kobiety wyłącznie posiadają, a co jednak nieprzeszkodziło jéj, niby z przestrachu, lekko, cicho i mile krzyknąć, udając zalęknienie i zdziwienie: gdy w tém spacerujący przybliżył się do niéj.
— Oh! Pani! przyklękając jedném kolanem. wyrzekł do niéj, czy pani jesteś właścicielką tego zamku, albo leż Ewą tego raju?
— Właścicielką zamku? tak jest, jestem nią, uśmiechając się odrzekła Henryka: Ewą nie jestem: ale pan, kto jesteś?
— Kim jesiem? jestem umierającym, któremu życie powrócono, szukam tajemniczéj istoty, któréj to szczęście winien jestem: jeżeli to kobieta, całować będę siady stóp jéj, jeżeli zaś jest aniołem, ucałuję brzeżek jego skrzydeł. Czy pani tą istotą jesteś?
— Na nieszczęście, nie jestem nią.
— Ale pani, ja szukam jeszcze cherubina z najtkliwszym jak tylko może być głosem, który mnie zachwycił prawdziwie boską muzyką i który mi powrócił rozum, pierwéj powróciwszy mi życie. Czy to pani?
— Tym razem, to byłam ja.
— A więc pani! zaklinam cię! powiedz kto jesteś, kim jesteś z takiem pięknem obliczem, z taką spokojnością, w spojrzeniu, z takim wdziękiem w głosie?
— Jestem przyjaciółką tego, który cię wyratował.
— A któż mnie wyratował!
— Tristan.
— A gdzież on jest?
— Przyjdzie zaraz; lecz przedewszystkiém, spodziewam się, że pan nie myślisz już o powrocie do strasznego swego więzienia?
— A! czyż mógłbym o tém pomyśléć? Teraz gdy widziałem wszystko to co mi się od rana pokazuje, i słyszałem to co od godziny mnie zaczarowało? Gdzieżbyś pani znalazła taką duszę, któraby przy bramie niebieskiéj wołała wrócić się do piekieł?
— Jak na tego który wczoraj umierał, to pan jesteś nadto wytwornym.
— Jakimże sposobem mnie tu sprowadzono?
— To bardzo po prostu, i zaraz całe czarodziejstwo zniknie: zaczęliśmy od uwiedzenia stróża pańskiego, i jak Eneasz cerberowi rzuciliśmy mu ciastko aby nam zostawił wolno przejście. Potém daliśmy panu do wypicia narkotyk, i gdy już pan mocno usnąłeś, wykradliśmy cię, ani mniéj ani więcéj tylko tak jak się to odbywało w tysiąc i jedna nocy: bośmy byli najpewniejsi, że uśpiony w grobie, nie będziesz się gniewał, że cię zmusimy obudzić się przy świetle słoneczném. Pan nie miéj mi żadnéj wdzięczności. Śpiewałam dzisiaj rano jak zwykle codzień śpiewam, to owszem ja panu powinnam dziękować, że z wyrozumiałością słuchałeś mnie. Co do Tristana, któremu się zdawało że obudzenie pana trzeba było nadzwyczajnością otoczyć, to pochodziło z tego, że chciał abyś myślał że to jest snem z któregobyś wyjść niechciał. Wybrał mnie za aktorkę, a sam jako autor czeka, czy sztuka jego przyjętą lub odrzuconą będzie.
Henryk słuchał téj mowy, jak pierwéj słuchał muzyki.
— I codzień będę panią słyszał śpiewającą?
— Codzień, jeżeli raczysz przyjąć połowę domu należącego do twego przyjaciela.
— Ależ ja chyba we śnie ukradłem lampę Aladynowi, że tyle czarodziejstw na mnie spada?
— Wcale nie, to życie które się panu tak cudówném zdaje, jest życiem naszém zwyczajnym, i dla tego tylko tak Pana zachwyca, że przez jakiś czas od niego się oddaliłeś: tak jak woda którą w pustyni znajdujemy tak wyśmienitą, a za powrotem nie pijemy jéj saméj; przyjdzie może ten czas, że życie które tu widziemy zda się panu bardzo jednotonne. W oczekiwaniu tego czasu, któren chcemy jak tylko można oddalić, jestem w oczach pana aniołem lub kobietą, pan zaś jesteś moim gościem, a jako gościowi winnam robić honory nieba lub domu.
— Wołałbym żebyś pani była kobietą, odrzekł Henryk, bo mógłbym żądać; prawa przybliżyć się do niéj, zawsze jednak zachowam przekonanie że jesteś aniołem.
— Jak się panu podoba; zdaje mi się że autor może się już pokazać, nie prawdaż panie?
W istocie, Tristan ukazał się na zakręcie ulicy, wyciągnął do Henryka ręce, a Henryk rzucił się w objęcia Tristana.
— Bardzo jest przyjemny twój umarły, cicho do Tristana wymówiła Henryka.
Poczém, oddaliła się.
— To zachwycająca osoba! mój drogi! wymówił ze swojéj strony Henryk do Tristana.
— Nieprawdaż?
— I to ty! jesteś...
— Cicho! rzekł Tristan.
— Przyjmij moje powinszowanie, mój przyjacielu! to boska istata!
Młody człowiek uśmiechnął się, wziął Henryka pod rękę, i obydwa czekając na śniadanie przechadzali się po ogrodzie, jak gdyby nic szczególnego od wczoraj nie zaszło i jak gdyby od dawna wspólnie żyli.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.