Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV. Opatrzność czuwa.

Dopiero nad ranem ucichła burza i deszcz przestał padać. Pierwsze promienie wschodzącego słońca zbudziły Kaw-diera, który wstał, i jak to było jego zwyczajem, natychmiast wyszedł na miasto, aby zobaczyć, czy nic złego nie zagraża jego mieszkańcom, i czy roboty przy budowie gmachów szkolnych i portu postępują naprzód.
Najsampierw jednak dnia tego skierował swe kroki do gmachu ratuszowego, aby się przekonać, czy burza nocna nie wyrządziła tam szkód jakich.
Wchodząc do przedsionka, Kaw-dier zauważył, że stojący na straży marynarz drgnął i cofnął się przed nim o kilka kroków, jak przed widmem.
— Co mu się stało? — pomyślał, przechodząc zwolna przez korytarz do jednej z sal, gdzie złożone były plany budowy nowego kościoła.
Kaw-dier przejrzał te plany, gdyż pragnął, aby świątynia wyglądała okazale i była ozdobą nowego miasta, aby zdaleka wieżycami swemi wskazywała, że ci, którzy ją wznieśli, nie zapomnieli o Bogu.
Przez chwilę przeglądał plany, dając pierwszeństwo stylowi gotyckiemu.
W wyobraźni swej widział już pośrodku nowego grodu, na głównym placu, wspaniały dom Boży, a wokoło rzesze ludu, śpieszącego na modlitwę, dla oddania hołdu Stwórcy świata.
Naraz z zadumy wyrwał go odgłos z szybkich kroków. Odwrócił się i spostrzegł, że człowiek przeznaczony do trzymania straży, śpiesznie uchodził z gmachu. Biegł on, jakby go kto gonił, trzymając broń przy sobie.
Kaw-diera zdziwiło to bardzo.
— Co się stało temu człowiekowi? — pomyślał. — Gdym wchodził, zmieszał się na mój widok, a teraz wraz z bronią ucieka co sił, zamiast czekać, aż przyjdzie zmienić go inny wartownik. Chyba oszalał?
Naraz przyszła mu inna myśl do głowy.
— Ten człowiek uciekł, jakby coś złego zrobił. Trzeba się przekonać dokąd on pobiegł.
I zbliżył się do okna, ażeby lepiej mógł widzieć uciekającego.
Miasto złociło się w promieniach porannego słońca, krople rosy po burzliwej nocy błyszczały, jak brylanty na gałązkach drzew i krzewach ogrodowych. Przepiękny poranek napełniał wszystko, co żywe, radością i weselem.
W ulicy, która prowadziła za miasto do podnóża skalistych wzgórz, okrytych lasami, wartownik biegł co sił, jakby go kto gonił. Niebawem zniknął w zaroślach zamiejskich.
— To dziwna rzecz! — myślał Kaw-dier... — Dlaczego uciekł?...
I odwróciwszy się od okna, zwolna skierował się do wyjścia z gmachu.
Właśnie przechodził przez główną salę, gdzie stał duży sesyjny stół, pokryty ciężkiem suknem zielonem, gdy powonienie jego uderzył jakiś swąd niemiły.
Coś się tliło. Ale co i gdzie?...
Uważnie obejrzał się na wszystkie strony, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł.
A jednak niemiły swąd coraz mocniej drażnił jego powonienie, przywykłe do czystego, wonnego powietrza stepów i lasów.
Nagle wzrok jego padł na podłogę przy stole, gdzie spostrzegł koniec leżącego, zwęglonego sznura.
Straszliwa myśl zabłysła w głowie Kaw-diera.
— Lont!... sznur zapalony!... — wyszeptał, podnosząc błyskawicznym ruchem sukno ze stołu.
Wzrok jego ujrzał tam beczkę, a przy niej w połowie sznur spalony.
— Co za szatański zamach! — zawołał. — Gdyby lont nie zagasł, cały gmach leżałby teraz w gruzach...
O sobie nic nie mówił, lecz jasnem było, że cudem ocalał.
Po chwili odzyskał zimną krew i zaczął badać przyczynę, dla której lont nie spalił się w całości.
Oto na podłodze w tem miejscu, gdzie leżała druga połowa sznura, widać było rozlaną wodę.
Skąd się wzięła w tem miejscu?... Kto ją rozlał?...
Jeden rzut oka rozjaśnił tajemnicę. Jedno z górnych okien sali nie było na noc szczelnie zamknięte. Woda deszczowa, uderzając w szyby, łatwo przez otwór dostawała się do wnętrza sali i ściekając spływała po ścianie na podłogę, a z podłogi pod stół.
Widocznie zbrodniarze, ustawiając beczkę z prochem i rzucając lont, nie zwrócili na to uwagi, a może wtedy jeszcze, gdy to robili, nie było wody na podłodze.
— Opatrzność czuwa! — rzekł Kaw-dier. — Gdyby nie burza i ulewa wśród nocy, nie żyłbym już, a wraz ze mną najpiękniejsza część miasta byłaby w gruzach wraz z nieszczęsnymi mieszkańcami...
Upewniwszy się, że sznur zupełnie został zgaszony i wysunąwszy beczkę z prochem z pod stołu, Kaw-dier niezwłocznie udał się do p. Hartlepoola, który mieszkał w pobliżu ratusza.
Hartlepool spał jeszcze, więc Kaw-dier chwilę czekał, aż wstał i ubrał się.
— Dłużej wczoraj, niż zwykle — rzekł, witając rannego gościa — siedzieliśmy z dziećmi, więc zaspałem nieco...
— Jest jeszcze bardzo wcześnie, — rzekł, hamując swe wzburzenie Kaw-dier, przyszło mu bowiem na myśl, co były winne zbrodniarzom te małe dzieci państwa Hartlepool, które w razie udania się zamachu, teraz leżałyby bez życia wśród gruzów zburzonego domostwa.
— To, co panu opowiem, niech będzie wspólną naszą tajemnicą — rzekł do Hartlepooia, — bo poco trwożyć i przerażać Bogu ducha winnych mieszkańców naszego miasta...
Hartlepool przyrzekł, że do nikogo nie wspomni o tem, co usłyszy.
— O szlachetności serca pańskiego — rzekł tenże — i o zdrowym, trzeźwym rozumie jestem przekonany.
I zniżając głos, aby w przyległym pokoju żona i dzieci Hartlepoola nie usłyszały słów jego, opowiedział, co za straszliwe niebezpieczeństwo groziło przed chwilą miastu.
— Co najsmutniejsza — zakończył, — to wiarołomstwo i nikczemność wartownika... Człowiek ten dał się użyć nędznikom za narzędzie zbrodni!...
— Nędznikom — powtórzył przerażony opowieścią przyjaciela Hartlepool, — lecz na Boga, któż oni są?...
— Nie wiem — odrzekł głucho Kaw-dier, — w każdym razie obowiązkiem naszym podwoić teraz czujność i dozór nad bezpieczeństwem miasta i jego mieszkańców...
— A zarazem schwytać zbrodniarzy i uczynić ich nieszkodliwymi na przyszłość.
Pan Hartlepool i Kaw-dier własnemi rękami zanieśli beczułkę z prochem z powrotem do magazynu, przyczem spostrzegli brak jeszcze jednej.
— Niebezpieczeństwo więc nie zostało usunięte, kiedy skradziono tyle prochu. Bez wątpienia uczynili to ci sami zbrodniarze, którzy chcieli wysadzić ratusz w powietrze — mówił Kaw-dier. — Prochu, który skradli, zapewne użyją na nowy jakiś zbrodniczy zamach... Rzeczy przybierają charakter bardzo poważny... Należałoby zaprowadzić czujną i sprawną policję, któraby czuwała nad udaremnieniem podobnych zachcianek ludzi, bezwarunkowo zasługujących na nazwę wyrzutków społeczeństwa...
Na razie nie można było nic innego przedsięwziąć nad podwojenie straży przy magazynie z prochem i bronią, oraz przy niektórych gmachach publicznych.
Poszukiwania przedsięwzięte w celu pochwycenia wartownika, który zapalił lont i chciał spowodować wybuch prochu, nie odniosły żadnego skutku. Tak samo na nic się nie zdało najskrupulatniejsze śledztwo w celu wykrycia miejsca przechowywania skradzionej baryłki prochu.
Lewis Dorrick i jego towarzysze zaraz nazajutrz spostrzegli, że ich zbrodnicze zamiary nie udały się, bo gmach ratusza stał nienaruszony. Udawali zatem obojętnych i niby wzięli się do swych zwykłych zajęć.
Ponieważ Kaw-dier i Hartlepool zachowali milczenie tak, że nikt się o tem nie dowiedział, więc rzeczy szły dalej swoim trybem.
Lecz Kaw-dier nieustannie dniem i nocą sam wglądał we wszystko i interesował się wszystkiem. Teraz zajął się obmyślaniem planu budowy wielkiej elektrowni, aby można było zużytkować jej siłę dla oświetlenia miasta, dla urządzenia latarni morskiej, zaprowadzenia kolejki miejskiej i podmiejskiej.
Te plany całkowicie pochłaniały mu każdą wolną chwilę.
— Cóżby to za szczęście było — mówił sam do siebie — gdyby mi się udało na skałach przylądku Horn zbudować olbrzymią latarnię morską, której światło zdala już oświetlałoby drogę morską, tak niebezpieczną w tych miejscach, tak pełną zdradliwych skał podwodnych i licznych wysepek... Czyż w ową burzliwą noc, gdy rozbił się «Jonatan», nie uratowało reszty załogi tego okrętu jedynie to, żem rozpalił wtedy ogień na najwyższym wierzchołku przylądka Horn?...
Latarnia morska w tem miejscu byłaby prawdziwem dobrodziejstwem dla żeglarzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.