<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wiosna w roku 1793 na Litwie była mokra i chłodna, doczekać się nie mogli ludzie dni jaśniejszych. Weszło czasem słońce, przygrzało odrobinę, zdawało się, że oto już, już zrobi się ciepło i zielone listki, które się dobywały leniwo, będą mogły nareszcie się rozwinąć, aliści napędził wiatr chmurę szarą i sypnęło krupami, często śniegiem, a smagało tak od północy ostrym szronem, że o zrzuceniu kożucha i mowy być nie mogło. Ci co pozasiewali zawczasu mocno się frasowali. Za każdą zmianą księżyca spodziewano się téż i w pogodzie polepszenia — lecz się to wcale nie iściło. Ludzie z tego wnosili różnie — Moskwa górę bierze, mówili, jak tylko jéj szczęście służy, chłody na świat idą.
Przytaczano nawet tego przykłady, że ile razy Moskale do Polski wchodzili, z nimi śnieg i mróz i wszystka bieda.
Tak samo dowodził i pan Michał Borysewicz, a był człek, co dosyć przeżył, wiele widział i pamiętał i oko miał na każdą rzecz, o którą się otarł. Naówczas już lat sobie liczył pod pięćdziesiąt, choć się trzymał czerstwo i zdrowo i pracował jeszcze, gdy się robota trafiła, nie tylko dozorując nad czeladnikami, ale i sam nieraz do kielni się biorąc z ochotą wielką. Był bowiem majstrem mularskim, a ile przez swe życie cegieł naskładał, gdyby, jak powiadał, choć szelągów tyle miał, milionowymby był panem. Za nieboszczyka Tyzenhauza co stanęło murów na Horodnicy na fabryki, wszystko niemal pan Borysewicz dozierał, choć naówczs młodszym był. I z tamtych to czasów zebrał sobie trochę grosza, tak że domek cale piękny mógł postawić za Dominikanami, i już przynajmniéj o dach był spokojny, że cudzego potrzebować nie będzie. Zostało się téż coś w skrzyni na czarną godzinę. Jednego syna tylko miał Borysewicz i tego, choć mu różnie radzono, żeby go do czegoś lepszego sposobił, bo go na to stać było — oddał do mularza, a w swojém rzemiośle zachował. Dopilnował tylko, aby czytać i pisać umiał i żeby mu się głowa otworzyła. — Pani Michałowa byłaby go pewnie albo na kupca dała albo do delikatniejszego rzemiosła, ale się Borysewicz uparł, a gdy on czego chciał, nie sprzeciwiała mu się nigdy, bo wiedziała, że człek był rozumny.
Rodzą się to tak ludzie, jednym w głowę łopatą kładną, a próżną zostanie, drugim to samo przychodzi nie wiedzieć zkąd i jak. Borysewicz edukacyi, jak to mówią, wcale nie miał, przecie go się nieraz i tacy radzili, co jéj dużo mając, korzyści ztąd żadnéj nie wyciągnęli. I człowiek był równie stateczny, uczciwy jak rozumny, a dziwnie skromny. Drugiby się z tych darów bożych puszył, bo i u ludzi miał konsyderacyą i na niego we wszystkich ciężkich sprawach się zdawano i w bractwie Różańcowém starszym był od dawna i w cechu i w magistracie, co powiedział, pewnie przeprowadzono, ale on ani granatowéj kapoty nie zrzucił, ani dawnéj cichéj a skromnéj pokory swéj. Nikt go gniewającego się nie widział nigdy, westchnął często, głową pokiwał, a gdy mu już co bardzo dokuczyło, tylko milczał.
Żonę téż mu Pan Bóg dał kobietę, która się na nim poznać umiała. Poczciwa z kościami pani Michałowa, chyba tę jednę miała wadę, że okrutnie ciekawą była i gadać lubiła niezmiernie. On téż jéj nie przeszkadzał, wiedząc, że jéj to bodaj do życia potrzebne. Od czasu jak się pobrali, nie wiem czy kiedy spór między niemi na prawdę i na ostro się toczył, czasem się pospierali trochę, a no w końcu pani Michałowa ustąpiła, wiedząc, że kiedy Michalisko przy czém stoi, to już pewnie wie dla czego. Dworek Borysewiczów za Dominikanami był cale niczego, ale znowu nie żadna to kamienica, ani pałac jak Sapieżyński. Dla oszczędności na pół go nawet z drzewa postawił pan Michał. Ubogi był a chędogi. Za nim mieli kawał ogrodu spory dla warzywa, a coś tam i drzewek owocowych posadzono i nie źle się wiodły. W dziedzińcu wodę mieli własną i to tak przedziwną, że do niéj z daleka ludzie z wiadrami przychodzili, a studnia nigdy nie wysychała i w lecie woda chłód trzymała.
Czegoż tam już było więcéj żądać oprócz błogosławieństwa Bożego? Żyli Borysewiczowie po prostu jak z dawna byli zwykli, nie zachciewało się im niczego a głodu nie było. Stara Paraska kucharzowała, prała, pełła w ogrodzie, chodziła na rynek z koszykiem i z pomocą małéj Horpynki obsługiwała cały dom, jak nie można lepiéj. Pani Michałowa z założonemi rękami siedzieć nie lubiła i choć na święto mogła i jedwabną suknią włożyć na siebie gdyby chciała — tak dobrze ziele siekała i w kuchni się krzątała jak i Paraska. Na wszystko był czas, i na nabożeństwo z książki i na koronkę z pamięci, i na mszę św. a czasem i nieszpór i na godzinki i na gospodarstwo.
Borysewicz téż choć dworek miał, kapitalik i po ludziach na obligach coś i w skrzynce gotowiznę na czarną godzinę, gdy się tylko robota trafiła, nie gardził nią, nawet gdy trzeba było jechać o mil kilka i kilkanaście. Naówczas pani Michałowa co się nastękała i nabiedowała, Panu Bogu tylko było wiadomo. Czasem go téż od mniejszych robót odmawiała, woląc żeby w domu siedział.
W tym roku jakoś nie trafiało się nic. Miał pan Lachnicki coś murować, ale rozmyśliwszy się, dał pokój, powiedziawszy tylko — teraz nie czas. Czas w istocie był smutny, złote dni owe po trzecim maja... które radością i nadzieją napełniły były serca, zaszły chmurą targowicką. Z Targowicą weszły wojska moskiewskie i zalały kraj i objadały biednych ludzi... i wróciło wszystko do tego nieszczęśliwego porządku jak za Repnina... Repnina téż starego tylko że nie było widać. W mieście to ludzie czuli równie dobrze jak po wsiach, bo co była owa majówka ludziom ręce porozwiązywała, a mieszczaństwu dała swobodę, aż się panowie szlachta do ksiąg miejskich wpisywali — za Targowicy wszystko w łeb wzięło i municypałom, jak ich zwano, batami grożono, jeśliby o wolności śmieli pomyśleć.
Mieszczanie téż szczególniéj na Targowicę kosém patrzyli okiem...
Ale i ją prędko pan Bóg pokarał... Od czasu jak weszły wojska „najjaśniejszéj protektorki,“ które ks. Łuskina „przyjacielskiemi“ nazywał, z Targowicy tylko imię zostało. Rządzili Moskale a Kossakowscy co tak nosa darli do góry, kłaniać się im chodzić musieli. Szczęsny Potocki włosy sobie z głowy darł, gdy znać dano że oto i Prusak wchodzi i znowu rozedrą na poły Rzeczpospolitę... płakał, przeklinał — nie pomogło nic. — Cesarzowa nogą tupnęła i powiedziała mu: — Tu ojczyzna twoja! Tak samo wrzeszczał Rzewuski, tak samo się darł Walewski wojewoda sieradzki i wielu innych — po niewczasie... Panowanie tedy zostało przy tych, których sobie Moskale za pieniądze kupili, bo nikt poczciwy do ćwiertowania ojczyzny powtórnego ojcobójczéj ręki podnieść nie chciał...
Co było podówczas lamentu i rozpaczy — ilu się ludzi z tego rozpiło, oszalało — pomarło, któż to policzy? Chyba ten, co każde tchnienie człowieka rachuje i bez którego włos nie spadnie z głowy.
Smutny czas był zaprawdę — a nigdzie może smutniéj nie było, jak w Grodnie, choć tu się okrutnie weselić sposobiono. Już pierwszych dni Kwietnia zaczęło się wszelakie tałatajstwo ciągnąć nie tylko z Warszawy, ale ze wszech stron świata. Bo sejm, wiadoma to rzecz, jest jak jarmarek, sprzedają się sumienia, targują dusze, wstyd idzie za pieniądze, cnota umiera ze strachu, więc temu wszystkiemu muzyka przygrywać musi i z beczek płynie szał, coby rozum zalał, a jak na jarmark cyganie i kuglarze, i muzykanci i wydrwigrosze i rzezimieszki ciągną. — Pamiętali ludzie ów srogiéj sejm pamięci delegacyjny, gdzie między siebie jezuickie srebra i klejnoty szulery rozszarpały... nie było się téż lepszego czego spodziewać na tym sejmie, który miał znowu miliony ludzi podać w niewolę moskiewską i w stokroć gorszą od niéj niemiecką, a znali już ludzie obie... i knut a Sybir, i fortecę a taczki, i tę torturę powolną — co krew wysysa, co życie wysmokuje... a człowiek nawet nie wie, kędy one z niego wychodzą i jak.
Gdy się Borysewicz o sejmie dowiedział aż się za głowę wziął.
— Panie Jezu, Zbawicielu najsłodszy, zawołał — znowu tych nieproszonych gości będziemy mieli. Nasłanie! plaga...
Michałowa stała w progu, w boki się wziąwszy, głową kręcąc.
— E! jużbyś téż nie wydziwiał, odpowiedziała, pana Boga nie obrażał. Tać to się wszyscy w Grodnie cieszą, bo ludzie na sejmach majątki robią... a tobie i to nie w smak...
Spojrzał Borysewicz na kobietę i podstrzyżonego wąsa szpakowatego potarł.
— Co bo pleciesz, moja jejmość — począł powoli. Miłaż to rzecz na cudzém zarabiać nieszczęściu, co dopiero na takiéj pladze jaka nas spotyka? A toć to kraje zabierają Moskale i Niemcy... krwawemi na to płakać łzami, a jejmości smakuje grosz co się na tém zarobi. Bodaj go oczy moje nie oglądały, ani ręce nie tknęły... A toć to oni tu zapisywać będą i pieczętować co komu padnie... a toć to lament i narzekanie ten sejm!!
Michałowa głową kręciła.
— Niby to ja nie wiem? albo mi to miło? Boże wielki! alić my tego nie przemienimy, bo to z góry płynie. Głową muru nie przebijem. — Choćbyśmy jak płakali. Co tu nasze łzy pomogą! A przez to nie mielibyśmy zarobić grosza,.. kiedy drudzy go pełne kieszenie napchają.
Michał nie odpowiedział nic — ramionami ruszył.
— Ja tu nie zarobię — rzekł po chwili — bo tu oni nie murować przyjdą, ale rozrzucać, a ja się do tego nie zdał.
Złagodniała jejmość i ręce już skromniéj założywszy na piersiach — cicho się odezwała:
— Posłuchajże, mój kotku, — ja o niczém inném nie chciałam mówić, tylko żebyśmy aby raz ze dworku parę izb co nie potrzebnie stoją, najęli komu. Taż to Tarabaszowa po dukacie z pościelą brała na dzień za izdebkę, co się ani umywała do naszych, a Merchel za pokój ze dwoma oknami brał, tak mi Boże dopomóż, trzy dukaty dziennie. Ta to srogie pieniądze! Dla czegobyśmy my zarobić nie mieli. Już teraz na wielkiéj ulicy żeby kto milion płacił, mieszkania nie dostanie, sklepy powynajmowane.., złote góry pobrali za nie... nigdzie wkrótce mysiego kątka nie będzie, a u nas mają dwie takie izby pustką stać, że w nich by choć wojewodę nie wstyd było pomieścić.
Słuchał tego z uwagą i cierpliwością pan Michał, niekiedy tylko jakby prychając a szepcząc — No, co daléj? co daléj — aż się jéjmość zupełnie wygadała i umilkła.
— No, to ja teraz jéjmości powiem, odezwał się, że nie wiesz, co to lokatora do domu wziąć. Nie wiadomo, na kogo się trafi, czystą dominę zapaskudzą, odrapią, zachlaszczą... Dzień i noc spoczynku nie będzie... Moskali może naprowadzą! Kto ich wie? Stanie poczciwy, to go łotry będą pod oknami śpiegowali, stanie łajdak, to szulernią założy, to się do niego jéjmościanki będą schodziły... obraza Boża, na dom niebłogosławieństwo... i to dla dukata na dzień! Tfu!
Majster plunął i poszedł w drugi kąt.
Michałowa długo milczała... ale głową tak kręciła, że znać było, iż ją jeszcze mąż nie przekonał.
— No, dajmy na to, że i jegomość masz racyą, boć wam rozumu, choćby lepszego niż mój, nikt nie odmawia... panie Boże uchowaj! Ale i mnie posłuchać można. Albo ja się opieram, albo to ja chcę na swojém postawić. Jegomość mnie znasz, jak ja jego — nie zechcesz, toć nie będzie, gwałtu wam nie zadam, a no, i ja mam trochę racyi. Czy to my mamy się napraszać z naszemi izbami, a pierwszego z brzega brać, zamrużywszy oczy, albo to my sobie takiego wybrać nie możemy, coby nam przystał? To ludzie biedaczyska dachu będą szukali za drogie pieniądze, i żydzi ich będą darli, a my z pustemi izbami, poryglowawszy je, siądziemy, aby nam ścian nie powalano.
Mój Michale... albo to ja na grosz tak chciwa? powiedz...
— Jużcić nie! — szepnął Michał.
— A kiedy poczciwie, po Bożemu można dla jedynaka przysporzyć jakie parę tysięcy... my się będziem wzdragali.
— Zaraz parę tysięcy! — zaśmiał się Michał.
— A jużcić! albo co? niech jegomość trzy miesiące porachuje. Sejm pewno krócéj nie potrwa, jeśli nie dłużéj, a po dukacie dzień... w ręce nas pocałują...
Michał był trochę przekonany a bardzo markotny, przeszedł się po izbie.
— Wolałbym ja i tego sejmu i tych pieniędzy nie widzieć. Czyście to popatrzyli, co się do koła dzieje... na Horodnicy... wszędzie kozactwa, żołnierstwa, armat, ciurów, jak mrówia... Ktoby powiedział, że nie na sejm a na wojnę się zbierają...
— Cóż to ma do tego! co my poradzimy na to? — zawołała Michałowa. Dopust Boży!
Majster z rękami w kieszeniach granatowéj kapoty przechadzał się milczący.
— Ino tylko chodź, a nie bądź zły, a pogadajmy — rzekła, przymilając się majstrowa — jak mnie co dobrego życzysz...
Milczący poszedł za nią Borysewicz.
Dworek był obszerny dosyć, a ich w nim dwoje i służby dwie dusze... Z sieni troje drzwi prowadziło na prawo do mieszkania majstra i majstrowéj. Na wprost była kuchnia i śpiżarnia. W lewo od wnijścia stały pustką dwie izdebki nieopalane, czyste, które właściwego przeznaczenia nigdy nie miały. Nie brakło im nic, bo i piece i okna, podwójne nawet, i podłoga z tarcic była porządna, choć zafolowana... Lecz że tu nikt nie mieszkał, służyły za skład wszystkiego, co gdzie zawadzało. Faski, dzieżki, necułki, tarcice, drabiny, słoma, węgiel... połamane stołki, stoły stare, zrzucone były po kątach... trochę cegły stało w jednym, stare kafle w drugim...
— Patrzajże — wchodząc, rzekła majstrowa — albo to nie można wyporządzić duchem, jak my się z Paraską do tego weźmiemy, a choćby przyszło i parobka nająć na jaki dzień.
— A gdzież się z temi rupieciami podziać? — zapytał majster.
— Gdzie? miły Boże, a na strychu, na wyżbach, a w szopce, albo to miejsca mało?
— Dajmy na to, — mówił Borysewicz — cóż cztery kąty a piec piąty jejmość im najmiesz... Ani stołu porządnego, ani stołka, ani tarczana, nie mówiąc już o łóżkach... Wszystko to państwo, szlachta, rozpieszczona, popsuta... choć najlepsi ludzie... ani zwierciadła, ani kotary... a u nich bez tego nic...
— Jużeście się wygadali? — spytała majstrowa — to posłuchajcież... Tarczany dwa tak jak mam... tarcice są, cztery kołki to i nogi. Stół jest a jak się wyszoruje... nie może być lepszy, choćby politurowany. Stołków pięć prostych postaram się... Zwierciadło, kto się muskać chce, niechaj z sobą wozi... Zechce kto mojéj chaty jaka jest — dobrze — nie... z Panem Bogiem! Nie zekspensujemy się na to...
— Róbże sobie, jak chcesz — zakończył Borysewicz — ino ja jednę rzecz waruję... żebym temu, co najmie, nim się słowo da, w ślepie spojrzał i pogadał z nim, bo żadnemu — z pozwoleniem, szelmie, żeby mi kupy złota dawał — nie najmę.
Poklepała go po ramieniu pani majstrowa ucieszona.
— Niechaj będzie, jak pan każe, niechaj będzie! Wola wasza.
Borysewicz poszedł na miasto, a Michałowa natychmiast wzięła się do roboty... Pobiegła do kuchni dać znać Parasce, że postawiła na swojém, bo w niedostatku innego towarzystwa wiele z nią mawiała, a rada była, że jéj słucha. Paraska sama odzywała się rzadko, raz że zawsze była schrypniętą, powtóre iż jéj się zdawało, że jejmość za nią zawsze sama, co trzeba, wypowie.
We dworku zagotowało się aż od pospiesznéj roboty... Kilka pustych beczek wytoczyło się w dziedziniec... sień zapełniły neckami i drzewem... pył powstał taki, iż kaszlu obie kobiety nabawił, ale oczyszczenie izdebki szło szybko...
Borysewicz tymczasem ręce w kieszenie włożywszy, pociągnął do miasta... Trochę się jakoś przejaśniać zaczynało... Nie miał co robić we dworku, a ten rozgardiasz był mu nieprzyjemny, wolał więc się przejść a przypatrzeć. I było czemu... Grodno zwykle ciche i spokojne, w którém z żydami pospołu nie było nad cztery tysiące mieszkańców, teraz się roiło obcymi... nie licząc Moskali.
Na Horodnicy to, co nazywano Tyzenhauzenowskim zamkiem, a raczéj ekonomią, pięciokątny budynek obszerny o piętrze, przysposabiano dla ambasadora. Już tam bryki zajeżdżały. Na nowym zamku, gdzie król miał stać, pokoje malowano dla niego, w pańskich kamienicach na gwałt czyszczono, skrobano i smarowano, obywatele téż miasta Grodna domy swe pokaźniejszemi dla najmu czynili. W ulicach pełno było fur, pełno bryk, bo kupcy z Warszawy już się zawczasu ściągali. Konno, pieszo, na bryczkach ludu moc wiła się wszędzie, że i przejść nie bardzo było łatwo.
Borysewicz wiedział, że, gdzie Moskale gospodarują, tam i przypatrywać się nie bardzo bezpiecznie; rygor straszny, więc tak patrzał jakby widzieć nie chciał i usunął się daléj. Już był od domu uszedł spory drogi kawałek, gdy naprzeciw siebie idącego zobaczył księdza. Był to Dominikanin, ksiądz Patrycy Sobek, dobrze mu znany, spokojny księżyna, chorowity, uczony, mieszczańskie dziecko, więc niepyszny i przystępny. Pokłonił mu się zdaleka a blady ks. Patrycy odpowiedział uśmiechem. Zeszli się powoli ku sobie zmierzając.
— Czego to jegomość wychodzi? odezwał się Borysewicz, wszak podobno kaszlesz? pora taka wilgotna, człek i nie mając kaszlu nabawić go się może.
— Zachciało się! odparł cicho ksiądz, uśmiechając się z dziecinną prawie prostotą, — gorzéj mi chyba nie będzie a powietrze wolne lżejsze dla mnie niż w murach i celi. Kaszlu się nie pozbędę aż... kiedyś... a trochę wiosną odetchnę.
— Albo to wiosna? odezwał się Borysewicz.
— A cóż, spytał ksiądz ciekawie w niego wlepiając oczy.
— Albo ja wiem! westchnął majster. Na wiosnę to się dawniéj człeku serce radowało, oczy się śmiały, a teraz!!!
— Prawda, rzekł z cicha oglądając się ks. Patrycy, a i to przeżyć trzeba i wszystko, co Bóg ześle.
— Czyż to Bóg? szepnął majster smutnie, ksiądz nań popatrzał zdziwiony.
— Grzechy nasze — dodał Borysewicz, — grzechy nasze.
To rzekłszy i nie chcąc księdza zatrzymywać, już go miał pożegnać, gdy ks. Patrycy wstrzymał odchodzącego.
— Król w tych dniach przyjeżdża, rzekł, — do miasteczka ciągną a ciągną ludzie... o miły Boże, co to tu za tertes będzie! Nie słyszeliście w magistracie, prawda to, że z miasta ni do miasta nikomu nie będzie wolno ino za moskiewską kartą?
— Nic nie wiem, bo i do magistratu nie chodzę, odparł Borysewicz, tam teraz dobrali takich, co lepiéj odemnie słuchają — a czemu nie ma tak być? pewnie...
— I armaty mają stać dokoła zamku?
— Pewnie, potwierdził Borysewicz.
— Kiedy tak to i do Łosośny na przechadzkę nie puszczą — dodał ks. Patrycy.
— Abyśmy choć po ulicach chodzić mogli, i toby dobrze było.
Westchnęli oba, gdy z za węgła ukazał się niespodzianie mężczyzna z wąsami do góry poddartemi, mina junacka, po niemiecku ubrany, z laską w ręku. Chód miał wojskowy, twarz nieprzyjemną i plamami jakiemiś okrytą. Bystro patrzał a dumnie. Na księdza Patrycego i majstra spojrzawszy wprost natarł na nich.
— Jegomości dobrodzieju! rzekł, uchylając kapelusza... a — pan Borysewicz!
Skłonili się oba. Stanął koło nich.
— A co? rzekł, chrząkając i spluwając jakby mu co w gardle zawadzało... nasze Grodenko na stolicę zaczyna wyglądać.
Oba zagadnięci nic nie odpowiedzieli.
— Jeśli kilka miesięcy taka frekwencya potrwa, panowie posesyonaci porobicie fortuny. Wyrazy te zwrócone były ku Borysewiczowi.
— A niechno pan kapitan obliczy, co nas tu życie kosztować będzie, kiedy już wszystko we dwójnasób zdrożało... Na targu się niczego dokupić nie można. Ledwie fura stanęła, już ją kozacy i żołnierze obstąpili z jednéj, a przekupnie warszawscy z drugiéj strony... Gdzież tu się ubogiemu mieszczaninowi docisnąć.
— No — no, zawołał kapitan — tak to się pierwszych dni zdaje — będzie ono inaczéj. Zarobicie pieniędzy dużo.
— Ino nie ja — dodał Borysewicz.
— Waćpaneś dworku nie najął? zapytał kapitan.
— I nie wynająłem i nie wiem, czy najmę.... dopierobym sobie kołtuna do głowy przywiązał... Kapitan wąsa kręcił... zbliżył się do Borysewicza i rzekł mu cicho:
— Jabym wam postawił porucznika od jegrów, strasznie dobry człowiek... mielibyście z niego dochód, boby się stołował!
— A niech mnie ręka boska broni! krzyknął Borysewicz — za nic w świecie.
Kapitan śmiał się... Wtém ksiądz Patrycy bardzo grzecznie pokłoniwszy się odszedł, a oni sam na sam zostali.
— A toż dla czego? ciągnął daléj kapitan, niby to Moskale nie ludzie, a między nimi są i bardzo dobrzy...
— A czemużby nie mieli być, mruknął majster, nie mówię nic — tyle tylko, że ja żadnych żołnierzy nie lubię, choćby z pułku Michała Archanioła, mojego patrona...
— No, to cóż będzie! jak się tak wszyscy wymawiać zechcą, cóż ja z kwaterunkiem zrobię?
Nic już nie mówiąc Borysewicz obejrzał się do koła, sięgnął pod połę do kieszeni aż się pochylił. — Wszystkie jego ruchy bacznie śledził kapitan, wąsa pokręcając...
Milczenie trwało minut parę. Majster coś dobył z sakwy i w rękę kapitanowi wcisnął, który nic téż nie mówiąc, schował wzięte do kieszeni i szepnął:
— Oto ja lubię, kiedy kto się zna na sprawie... Waćpan wiesz, że ja sam służyłem w wojsku Imperatorowéj, co prawda to prawda, a w niém ludzie bardzo porządni, ale i takich siła, którzy nosa palcami ucierają, a jedząc kości przez siebie rzucają... Ja ich szanuję... to naród bogaty! rublów mają moc... ale tak i bezpieczniéj od nich z daleka...
Borysewicz się ukłonił i tak się rozeszli, a kapitan uśmiechając się do siebie, rzekł w duchu.
— Dobra gratka! trzeba iść daléj na polowanie.
I pociągnął ulicą śpiewając.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.