<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O litewskie sioła i gaje! nadniemnowe doliny i wzgórza — ciche brzegi pięknéj rzeki kamieńmi usłane wędrownemi, co gdzieś z drugiego stoczyły się tu świata! o łąki zielone z pastuszą piosenką, ze stadami białemi jak perły rozrzuconemi na aksamitach darniowych — o! mruczące ruczaje, pochyłe brzozy, krzywe sosny stare, ziemio, z któréj wiatr kości spruchniałe wywiewa... chaty na kamiennych progach... kościołki jodłami opasane... i cmentarzyska, na których jodłowce czarne się kładną tuląc mogiły... któż waszego obrazu na sercu nie nosi, gdy raz choćby stopą pielgrzyma piękne a smutne wasze przewędrował gościńce?
Kraj to ciszy i milczenia, spokoju i oczekiwania. Lasy śpią i kołyszą się senne, rzeki płyną drzemiące i rozmarzone, trawa wyrasta powoli i leniwo, brzoza się chyli ku ziemi ospała... opuściwszy znużone gałęzie... nawet ptasze śpiewa półgłosem, aby nie zbudzić milczenia.
Kraj to jak w bajce — zaklęty... Wszędzie ślady dawnego życia, ruchomego, potężnego, po którém przyszedł — spoczynek.
Kamienie, co dziś leżą mchem okryte, niegdyś grzmiały lecąc z morza falami... aż się tu położyły znużone; wody powyrywały łożyska ogromne, których wązkiém ledwie ciekną korytem... na pagórkach w proch zwolna rozsypują się grody, których imienia nikt nie wie, w polu pług wyorywa okruchy wojny i gospodarstwa, śmierci i życia... Nikt nie pamięta, kto sypał mogiły, nikt imienia nie da kniejom... po za wrotami dziejów leżą klucze téj przeszłości.
Jedno wielkie cmentarzysko, po którém snują się ludzie, stąpając cicho, ażeby zmarłych nie zbudzić! Patrzcie, jak te stare krzyże omszone na pogańskich mogiłach mówią pacierze za wszystkich zmarłych od początku wieków... Jakie to piękne, a jakie to smutne...
Wykwitł kwiatek na leśnéj łące... przychyl się do niego i zajrzyj mu w twarzyczkę... wykwitł z popiołów... i ma ich barwę bladą i woń jakąś ledwie pochwyconą... Tu inaczéj lasy szumią... poważnie, uroczyście... modlitewnie... kołyszą się powoli... Spojrz na ich stopy... zda się, że tysiąc wężów splotło się na te korzenie, któremi wdarły się w ziemię głęboko. Wieki to trwało, nim się wpiły w łono cmentarza... szukając jakichś resztek życia. I rosną powoli... Słońce tu grzeje inaczéj, i lazur nieba jakby ociągnięty przezroczystą zasłoną — a nocą, gdy gwiazdy wejdą — rzekłbyś zaspane tak blade i małe... Kłosy na polu rzadkie i nie rosną wysoko... po co umarłym chleba... Jutro przyjdą żywi i z niebios opadną zasłony, i w lesie zaśpiewają ptacy i strumienie pieśń wielką zanucą... Niech śpi stara kraina bojów... niech śpi...
Taka drzemiąca była wioska nad Niemnem o pięć mil od Grodna — ale w niéj było pięknie i miło, że kto tam pobył, nie chciał mieszkać gdzieindziéj. Bo tu wszystko mówi do człowieka i wszyscy się z nim przyjaźnią, od kamienia począwszy do ludzi.
Nic jéj nie brakło, tak że gdyby się świat po kawałku okruszył do koła, a ona jedna została, wystarczyłaby sobie... Miała pola, łąki, lasy i brzeg Niemnowy i kościółek na pagórku i dwór nade drogą, tylko jéj starych panów nie stało.
Ludzkie dole! Gdzie były świątynie, stawią następne pokolenia karczmy, — na grobach budują się kolebki i po stopach aniołów depczą szatany... Gdzie mieszkał spokój, jutro przychodzi z rzezakiem mord i wojna. — Ludzkie dole!
Starych Wiguntów, co tam niegdy mieszkali, nie stało... przecię dwór pustką nie został... kilka lat biegały po nim myszy, aż się ktoś z Wilna zgłosił i we wsi się ludzie dowiedzieli, że mieli pana... Jedni po bezkrólewiu, czasu którego rządził, kto chciał, mówili — Chwała ci Panie — drudzy trzęśli głowami i myśleli — a nuż jeszcze będzie gorzéj!
Tymczasem zjechał pan szambelan Porzewski z panią szambelanową Porzewską i z panem rotmistrzem Żubrem, bratem jéjmości... i z mnogim dworem, ludźmi, brykami, kredensami. — Wnet się poczęli rozpatrywać wszędzie, a piękna acz już nie najpierwszéj młodości szambelanowa wołała w uniesieniu, iż miejsce jest romantyczne... że tylko „dziką promenadą“ założyć potrzeba i świątynię w niéj postawić... a będzie to mały raik, że fraszka Powązki...
Rotmistrz siostrze wtórował, lecz i on i ona znajdowali, iż nadzwyczaj wiele tu zrobić potrzeba a wszystko, co było, wywrócić...
Śmiali się z sernika jak z karykatury, lamus się im wydał obrzydliwy... płoty przypominały im niewolę... a w ostatku drzewa imienia tego nie były warte. Pani chciała sadzić platany, rotmistrz życzył akacye...
Szambelan sam, który wszędzie za niemi chodził, kiedy niekiedy z kieszeni dobywając tabakierkę złotą, zażywając hiszpankę i skręcając palce... nie mówił cale nic, głową tylko dawał znaki różne, nie, żeby całkiem mówić nie umiał, lecz był do tego leniwy. Głowę zaś miał tak utresowaną, iż poruszeniami oznaczała, co chciał, zwłaszcza jeżeli jeszcze brwiami sobie pomagał.
Szambelan był rzadkiéj piękności mężczyzną, patrzeć się nań było rozkoszą. Budowa Apollina, rysy szlachetne, czoło spokojne, wzniosłe, oczy łzawo-niebieskie, lice rumiane, łagodności i uczucia pełne... Rękę miał, któréj mu kobiety zazdrościły...
Lecz że od nikogo zbyt wiele wymagać się nie godzi, od niego téż nie wymagano nic nad to, iż w salonie sprawił śliczny obrazek. Mówił mało, a myślał zdaje się nie więcéj. Był całe życie jakby uśpiony, gdy go zapytaniem biedzono — musiał się naprzód dowiedzieć — co takiego? co takiego?
Potém, jeśli mógł to zbyć ruchem głowy, czynił to chętnie. Ale jak się ubierał! jak się uśmiechał! On sam nieraz jak Narcyz we źródle patrzał sobie w oczy w zwierciedle przez kwadrans i znajdował w tém satysfakcyą. Natura dała mu instynkt przedziwny. Czy stał, czy siedział, czy się przechylił na kanapie, mimowolnie przybierał taką pozę wdzięczną, umiał tak ułożyć rękę, zarzucić nogę, ustawić pierś, głowę przegiąć na karku, iż rozkosz na niego była patrzeć. W Warszawie malował go z wdzięcznością Bacciarelli, Lampi, Grassi, Plersch, Norblin naszkicował, Marteau upastelował, Pinck biust jego wyrzeźbił. Kochały się w nim damy i — jakie! a! jakie, ale on zawsze wiernym swéj „bogini“ pozostał. Boginią była pani Szambelanowa „boska Melania“ vulgo Emilia.
Prawda, że ona go trzymała — krótko — ale téż kochała mocno. Szambelan był szczęśliwy i zupełnie szczęśliwy, nie zbywało mu na niczém, ubierał się, jak chciał, a ubierać się lubił. Grał przy tém, nie na flecie jak Fryderyk II., hetman Ogiński i książę Radziwiłł panie kochanku — ale ponieważ flet piersiby mógł nużyć, na pikulinie, fleciku miniaturowym z czarnego hebanu, z kości słoniowéj, który w kieszeni nosił.
Szambelanowa, która była romantyczna, siadała w pozycyi malowniczéj. Szambelan u nóg jéj lokował się tak, aby grupa była piękna, dobywał pikuliny i echa powtarzały pieśni, które wywodził.
Oprócz tego rękę miał piękną w innym względzie, na papierze sztychował. Osobliwością było, jak jednym pióra pociągiem robił całego ptaszka a jak ślicznie? Pisał tylko pod dykatą lub z cudzego, gdyż kazał się domyślać, że gdyby własną rzecz układał, jużby go to od kalligrafii odrywało.
To, w czém Szambelan celował, cenił niezmiernie wysoko: kto nie grał na pikulinie, nie pisał jak on i nie ubierał się de buono gusto“ ten w jego przekonaniu nie wiele był wart.
Jednakże jako człowiek lubiący spokój i niezmiernie ostrożny, szambelan nigdy nie powiedział co myślał. Mówienie w ogóle uważał za rzecz i uciążliwą i niebezpieczną, w tém miał słuszność zupełną.
Co się tyczy „boskiéj Milusi“, która także była piękną, a miała to przekonanie, iż nad nią nawet o piękniejszą było trudno, była to osoba bardzo znakomita. Z domu Żubrówna, primo voto była za księciem, który dobrze zrobił, że wkrótce umarł, zapisawszy jéj cały znaczny majątek, gdyż cierpieć go nie mogła. Po śmierci księcia, który od téj pory jak go pochowano, stał się dla niéj „najdroższym cieniem“ ombre cherie! długo się wahała wdowa z wyjściem za mąż, nie chcąc stracić ani tytułu, ani swobody wielce jéj miłéj.
Zdradliwy świat dał się jéj w końcu we znaki; już znękana życiem, melancholią cierpiąc, znalazła „swego anioła.“ Tym był naówczas jeszcze bez żadnego tytułu ubogi człek, który miał wielką ochotę, ale żadnéj zdolności do teatru. Sposobiono go do baletu. Wyrwała go ztąd księżna i wyrobiwszy klucz szambelański zaprzęgła do swojego tryumfalnego wozu. Przez rok go kształciła na wsi i za granicą, dopiéro pewną będąc, iż należyty efekt uczyni, zaprodukowała się z nim na wielkim warszawskim świecie. W istocie wrażenie było piorunujące, zdaleka wyglądał szambelan tak pięknym, a twarz promieniała mu taką inteligencyą (któréj nie miał), że piękne panie jakiś czas szalały za nim. Ale „boska Milusia“ nie dała mu się zbałamucić i zejść z prawéj drogi.
Brat szambelanowéj rotmistrz Żubr wisiał, jak mówiono, przy siostrze z tego powodu, że wszystko był stracił i nie zostało mu nic nad serce złote Milusi. Umiał się jéj przypochlebiać. Człowiek był zresztą wygadany, zręczny, gdy chciał, bardzo przyzwoity nawet, ale hulankę, burdy i złe towarzystwa lubiący tak że gdy się długo wyziewał w salonach, znajdowano go czasem w karczmie nad kwartą wódki, grającego w drużbarta z furmanami. Milusia mówiła, że był excentryczny. Grosza mu powierzyć nie było podobna, takie go napadały fantazye. Ale siostrze był zwykle posłusznym, oprócz chwil, gdy — ani on za siebie, ani nikt w takim stanie odpowiadać nie może. Naówczas jak słoń długo na uwięzi trzymany, gdy go tęsknica do pustyni napadnie, ryczy i rwie się, on ryczał nie wiedząc co plecie i obrażając delikatne uszy. Bywało tak, że go związanego kładziono do łóżka a wyspawszy się padał do nóg Milusi i palce na krzyż złożywszy, poprzysiągł poprawę. Ale człowiek jest ułomny! caro infirma!
Szambelanowa przebaczała. Na wsi nie mogło się téż nic trafić, gdyż wszyscy arendarze mieli zakaz najsroższy dawania mu napojów gorących i chyba się pokryjomu wyrwał do miasteczka. Naówczas ludzi po niego posyłano, bo już burda była pewną.
Widząc go w salonie, wyjąwszy, że nos miał czerwony, niktby się w nim tego słonia na uwięzi nie domyślił, — był choć do rany przyłożyć... wesół, miły, grzeczny, często dowcipny. Gdy spił się, dochodził do tego grubiaństwa, że siostrę przezywał takiemi wyrazami, iż ona ich nawet zrozumieć nie mogła, a na które szambelan uszy zatykał i oczy zasłaniał.
Cóż z nim było uczynić? trzymać go musiano. Milusia życzyła sobie wielce, aby obrał stan duchowny i u Bernardynów w Wilnie poświęcił się życiu kontemplacyjnemu nad kuflem, — lecz rotmistrz się gwałtem chciał żenić, a Bernardyni znający go z reputacyi, woleli się wyrzec jałmużny, niż dostać do zakonu rotmistrza.
A coby to był za kwestarz!
Słowem wisiał rotmistrz przy szambelaństwie... Między nim a mężem szambelanowéj stósunek był osobliwy. Ile razy rotmistrz na niego spojrzał, szambelan podnosił oczy i zaczynał patrzeć w niebo. Było rzeczą dowiedzioną, że Żubr mu czasem język pokazywał, ale siostra o tém nie wiedziała, a poczciwy szambelan nie skarzył się nigdy. Jeżeli szambelan szedł z prawéj strony, rotmistrz był z lewéj, et vice versa. Sam na sam nigdy się nie spotykali, a zagrożony tém szambelan, tak się prędko wynosił, iż posądzić go było można, że ucieka.
Przed siostrą Żubr mówił zawsze, iż szwagra pasyami kocha i wynosił go pod niebiosa, a że napiwszy się czasem go — osłem nazwał, nie miało to najmniejszego znaczenia.
Jeszcze jedna osoba należała do towarzystwa, była to panna Justyna Solska, krewna saméj pani, któréj lata liczono bardzo różnie.
Młodą była i piękną, ale nie w rodzaju szambelanowéj, któréj wdzięki na pokaz stworzone były... Justyna zdała się urodzoną do jakiegoś cichego kątka, którego być mogła ozdobą. Rodzice jéj stracili majątek, ojciec zginął zabity okrutnie przez żołnierzy Drewicza w konfederacyi barskiéj, matka wypłakawszy oczy umarła. Dziewczę, które miało ciotkę u Wizytek wileńskich, w ich klasztorze się wychowało i wyniosło ztąd może powagę jakąś, naturę milczącą, postawę skromną... Nikt zblizka nie znał panny Justyny, bo ze wszystkimi będąc łagodną i dobrą, nie odkrywała się nigdy, przynajmniéj w tym domu, z uczuciami swojemi. Widziano tylko, że to był charakter energiczny, natura odważna, zamknięta w sobie, skłonna do zapału — i nie ugięta, gdy co postanowiła.
Szambelanowa jéj nie lubiła, naprzód dla jéj piękności i młodości, które, choć jéj zdaniem z własnemi jéj wdziękami iść w porównanie nie mogły — jednakże postawione obok... nie gasły wcale. Ludzie sądzili różnie, a szambelanowa potrzebowała jaśnieć i być pierwszą.
Justyna jéj się z wielu względów nie podobała. Raz mawiała na nią, że „sobie tony daje.“ — Czasem znajdowała, że to osoba „bez wyższego wychowania i bez żadnéj delikatności.“ — W rzeczy saméj pani była do pochlebstw nawykłą, a Justyna nie mogła wymódz na sobie, aby się jéj przychlebiała, choć zależała od jéj łaski.
W kółku swojém szeptała z pogardą szambelanowa „dobra sobie, ale extra-ordynaryjna“. — Byłaby może pozbyła się jéj dawno z domu „boska Milusia“ — ale sama nie wdawała się w gospodarstwo, nie umiała sobie dać rady w niczém, wszystkim rządziła panna Justyna i póki przy niéj były klucze, szło dobrze... nigdy nie brakło nic... a szambelanowa wygódki lubiła.
Pannie Justynie wcale dom w Wierzciszkach rajem nie był, musiała jednak w nim pozostać, bo nie miała co począć z sobą. Reszta familii była ubogą, poszłaby była chętnie służyć u obcych — ale szambelanowa na to nie pozwalała. Była ona w istocie jéj ciotką, nie dawała się wszakże tak nazywać, znajdowała to — nieprzyzwoitém i sobie uwłaczającém... Każdy powinien być na swojém miejscu, mówiła.
Rotmistrz, który znajdował pannę Justynę bardzo piękną, bo taką w istocie była — z początku próbował szczęścia i chciał zawiązać stósuneczek miłosny... Grał na gitarze i śpiewywał dawniéj, — panna Justyna ani śpiewu, ani gitary, ani nadewszystko rotmistrza nie znosiła. Dała mu surową odprawę — poszedł jak zmyty. Próbował wprawdzie kilka razy na nowo w łaski się wkraść, lecz mu to tak nie szło, że panna Justyna albo wychodziła, gdy ją zaczepił, lub w inną stronę patrząc nie odpowiadała.
Daleko nieprzyjemniejszy stosunek był z pięknym szambelanem, który wprawdzie przy żonie nigdy ani spojrzał na pannę Justynę, lecz byle się wykradł, spotkał ją samą jednę, znalazł zręczność przybliżenia się, dawał oznaki najczulszego usposobienia... Na te jeszcze surowiéj odpowiadała nieszczęśliwa kuzynka, zupełnie ignorując natrętnego wujaszka. Gdyby szambelanowa mogła się domyślić choć cienia téj występnéj skłonności — Justysiby dawno w domu nie było... Strzegł się żony, znając ją, Antinous, i ostrożnym był nadzwyczajnie.
Świętéj potrzeba było cierpliwości, ażeby wytrwać w takiém położeniu... Gospodyni nudziła się na wsi i znajdowała w tém pewien rodzaj rozrywki, że się wiecznie uskarzała na pannę Justynę, zawsze miała jakąś do niéj pretensyą. Nie mówiła jéj o tém, z przekąsem tylko szeptała mężowi albo zwierzała się bratu.
Lubiła panna Justyna czytać i chwytała książki, jakie się trafiały, umiała ich sobie dostać w sąsiedztwie. Szambelanowa, która tylko komedye i romanse francuzkie czytywała... niecierpliwiła się tém upodobaniem kuzynki.
— Osobliwsza pretensya... zawsze w tych książkach siedzieć... Zaglądam! coś polskiego... jakieś banialuki... Gustu pojąć nie mogę. Sensatka!... o! filozofka... cha! cha!
Niezmiernie sentymentalna z kanarkami a nielitościwa dla chłopów... nie mogła téż pojąć tego szambelanowa, że się panna Justyna nie rozczulała słabością „złotego czubusia“ — a dawała lekarstwa z apteczki brudnym chamom. Słowem wieczna z nią była wojna...
Przeniesienie się do tego majątku świeżo nabytego opłakiwała szambelanowa. Jakkolwiek pozycya romantyczna się jéj wielce podobała, i zajmowała się stósowném urządzeniem rezydencyi — po długim pobycie za granicą i w stolicy nudziła się okrutnie. Sąsiedztwa dla niéj stósownego nie było wcale, krzywiła się na szlachtę... znajdowała, że nie było z kim żyć...
To téż miała zamiar stanowczy, jak skoroby w Wierzciszkach się nieco, wedle swojego smaku uregulowała — wyjechać na mieszkanie lub do Warszawy a choćby zresztą do Wilna. W Wilnie miała dawne stósunki z Massalskimi, z Kossakowskimi, z Zabiełłami, nawet z Niesiołowskimi i Sapiehami. Stary jéj tytuł książęcy i pierwsze małżeństwo wielce jéj to ułatwiało.
Tymczasem szambelanowa, która miała wiele gustu, chciała Wierzciszki przekształcić, przebudować, uczynić z nich ideał „sielskiéj rezydencyi.“
W dawnych dobrach, gdzie niegdyś mieszkała z pierwszym małżonkiem, pałac się był spalił, położenie było smutne, wspomnienia nie miłe. Zachwalono jéj Wierzciszki z ich piękności i na téj się nie zawiodła. Lecz tu było dla niéj wszystko w stanie dzikości i barbarzyństwa... Stary dom należało obalić... na wzgórzu nad Niemnem miał stanąć pałacyk, na który już plan dał Gucewicz... wtyle za nim założoną była dzika promenada... Przerzynała ją rzeczułka Szwentka, wpadająca do Niemna... Biegła ona parowem, przez który rzuconym być miał most, na jednéj arkadzie. Nazwisko Szwentki zmieniono na Murmurantę... Świątynia przyjaźni, pustelnia, kabanka, altana chińska i grota... już miejsca naznaczone miały... Obelisk stać miał na urwisku nad rzeką z napisem:

„Dedié aux Ombres chéries.“

Wszelkich pomysłów szambelanowéj wyliczyć trudno. Mąż jéj unosił się nad niemi, a rotmistrz niemający zapasu wielkiego słów, dodawał na wszystko: — A to będzie paradnie!! to będzie — paradnie!
„Boska Milusia“ czasem nawet zniżała się do tego stopnia, że ze swych myśli szczytnych zwierzała się przed panną Justyną: choć ta „ordynaryjna istota“ ocenić ich nie umiała.
Raz nawet wyraziła się nieprzyzwoicie, że las był tak piękny, że nic do niego dodawać nie było potrzeba, chyba w nim ścieżki poprowadzić. Z litością spojrzała na nią piękna pani i nie powiedziała już ani słowa...
Tymczasowo mieszczono się w starym dworze, chociaż szambelanowa mówiła, że w nim umiera, że w nim nie wyżyje... Chyba mnie chcecie umorzyć! Sufity były nizkie, a co gorzéj, nie były to nawet sufity, nie były pułapy, było to — jak mówiła — coś okropnego!! Przeszły dziedzic, chcąc belki zamaskować, popodbijał je płótnem, z czasem obwisło ono a szczury i myszy wyprawiały tam harce okropne...
Chociaż meble nowe sprowadzono i co tylko było potrzeba do życia, do jakiego nawykła „boska Milusia“ — choć wiele niedogodności usunięto — znajdowała zawsze, że umiera... w tém więzieniu...
Na pałac przygotowaną już była cegła... był plan gotowy... szło o to, ażeby zaraz z wiosną budowę rozpoczynać... Miejscowy proboszcz spytany o radę, nastręczył szambelanowéj do kierowania robotami Borysewicza.
Posłano po niego furmankę do Grodna.
Majster Michał nie skory był do podejmowania się roboty, nie odrzucał jéj jednak... Rozpytał się tylko u ludzi o tych państwa, dowiedział, że byli majętni, i, chociaż przysłaną furką nie przybył, oświadczyć kazał, iż w następnym tygodniu służyć będzie.
To się już trochę nie podobało saméj pani, któréj się zdało, że taki jakiś rzemieślnik szczęśliwym się czuć powinien, gdy mu się zarobek trafia... Zrazu nawet chciała użyć innego, aby mu pokazać, iż się bez niego obędzie, lecz proboszcz zapewnił raz jeszcze, iż lepszego majstra nie znajdzie, że on przy Horodnicy jeszcze pracował, i że lepiéj na niego poczekać a mieć z uczciwym człowiekiem do czynienia, niż wziąć lada partołę. — Nic na to nie odpowiedziała pani i zamilkła...
Być bardzo może, iż jéj także o wiadomości z Grodna chodziło, bo ją sejm żywo obchodził, a nie mogła się dokładnie dowiedzieć, co się tam działo, czy ten dobry, miły król już przybył, kto tam miał być? jakie być mogły zabawy? czy będą bale i teatr francuzki? kto z pań ma przyjechać do Grodna? O tém wszystkiém głuche tylko dochodziły wieści...
Szambelanowa była du dernier mieux“ ze Stackelbergiem, znała barona d’Asch, widywała Golza i Buchholza w wielu domach, de Caché u niej bywał... potrzebowała się dowiedzieć, kto z nich przybędzie do Grodna i co za figura ten Sievers, którego się tam spodziewano, a który miał być stary... co niewiele dla sejmu obiecywało...
Wprawdzie majster mularski o takich rzeczach mało mógł być uwiadomiony, ale zawsze, mieszkając w Grodnie, coś zasłyszeć musiał... Lepsze to było niż nic.
Szambelanowa byłaby rotmistrza posłała na zwiady — lecz... znała go dobrze!! wiedziała, że się wda z oficerami w pijatykę i karty i cało z tego nie wynijdzie.
— Mój Boże — mówiła do męża — mieć takiego drągala brata... i nie módz go nawet użyć na posyłkę... proszę cię... ale on taki jest! do niczego...
Piękny szambelan potakiwał głową i uśmiechem, nie śmiejąc inaczéj swéj myśli objawić.
Już tydzień upływał, gdy nareszcie dano znać państwu przy podwieczorku siedzącemu, że majster przybył z Grodna.
Borysewicz, mając się zaprezentować w tak dostojnym domu, wziął ze sobą najlepsze swe suknie i w karczmie się ubrał. Wyglądał cale poważnie, w nowiuteńkiéj kapocie, butach czarnych świecących, żupaniku czarnym, z którego wyglądał łańcuszek od zegarka, w ręku miał trzcinę z gałką złoconą. Głowa i broda świeżusieńko wygolone prezentowały się elegancko. Wąsa podstrzygł umyślnie.
Szambelanowa na dnie powszednie nawet ubierała się wspaniale, była więc piękną jak królowa i, sparłszy się jedną rączką na krzesła poręczy, oczekiwała na majstra. Piękny szambelan stał za jéj krzesłem z jedną ręką założoną za kamizelkę i nogą w pierwszéj pozycyi. Nieco opodal siedział rotmistrz zgarbiony, oczyma goniąc za panną Justyną, która się około podwieczorku zwijała. Szambelan téż choć ostrożnie spozierał na nią z ukosa i wnet oczy ku żonie zwracał.
Panna Justyna, śliczną jak zawsze była dnia tego, chociaż bardzo skromnie ubrana. Miała na czarnéj sukni takąż polonezkę i włosy nie pudrowane, których obfitość zdobiła ją, rumianą twarzyczkę opasując dokoła.
Czarne jéj bystre oczy z jakąś wyższością zdawały się poglądać na towarzystwo, co ją otaczało. Położeniem była ona tu podrzędną, ale umysłem widocznie górowała nad nimi. Szambelanowa czuła to może instynktowo i dla tego ją nie nawidziła.
Gdy się Borysewicz ukazał w progu, obróciła się lekko głową skłoniwszy mu sama pani.
— Wie pan majster, o co chodzi? — zapytała — mamy pałac stawić; czyś pan stawiał kiedy pałac?
— Na Horodnicy dla JW. podskarbiego.
— E! to tam wiele gustu, słyszę, nie było.
— Ale się to buduje wedle planu JW. pani.
Spojrzała szambelanowa. — A właśnie! rotmistrzu, podajże plan... leży u mnie na stoliku.
Rotmistrz się ruszył leniwo, gdy panna Justyna nic nie mówiąc, wyprzedziła go i położyła arkusz na stole, a Borysewicz w milczeniu mu się przypatrywać zaczął.
Patrzano na niego, chcąc odgadnąć wrażenie, gdy się odezwał spokojnie:
— Plan bardzo piękny, rzekł, ale na nasze śniegi dach płaski... a kolumny... to chyba nie wiem zkąd sprowadzać, lub z cegieł i tynku, to będzie odlatywało.
Szambelanowa ruszyła ramionami.
— Dach włoski, to się pięknie prezentuje, rzekła.
— Pewnie, że pięknie, byle się nie ułamało pod nawałą śniegu.
Wszyscy niestósownemi znajdowali te uwagi. —
— A czém dach będzie kryty? spytał Borysewicz.
Szambelanowa nie myślała o tém. — Czémże ma być? Dachówki tu nie mamy blisko, łupku jak za granicą, toż gont słaby i od ognia niebezpieczny, chybaby blachą a ta wiele będzie kosztowało.
— Nas przecie na to stać! — urażona zawołała pani.
Majster się skłonił.
— Cóż to będzie kosztowało?
— Należałoby obrachować, odparł zimno majster, tego od oka powiedzieć nie można... trzeba wiedzieć z czego i jak budować będziemy.
— A na zimę może stanąć gotowy? — zapytała szambelanowa. Borysewicz spojrzał zdziwiony.
— Na żaden sposób. Szczęśliwieby było, gdyby się dał pod dach wyprowadzić.
Odpowiedzi te nie podobały się pani, znajdowała majstra „extra-ordynaryjnym człowiekiem...“ jak to u nas oni wszyscy...
Chwilę jeszcze ciągnęła się rozmowa o pałacu... — Słuchali odpowiedzi z uwagą, przytomni, panna Justyna coś poszeptała w ucho pani, która pokręciła głową.
— Cóż tam u waćpaństwa słychać w Grodnie? poczęła wreszcie pani.
— Toć JWpaństwo wiedzą pewnie. — Sejm się ten nieszczęśliwy zbiera.
Borysewicz będąc w domu obywatelskim sądził, iż śmiało swe uczucia objawiać może. „Boska Milusia“ znacząco spojrzała na męża i rotmistrza, mąż zażył tabaki, rotmistrz gębę skrzywił.
— Króla jeszcze nie ma?
— Lada dzień przybędzie... już sekretarz pan Friese i koniuszy Kicki przyjechali, król JMość w Białymstoku bawi, bo jeszcze pokoje nie gotowe.
— A osób dużo? pytała gospodyni.
— O! dosyć, i posłów przyjechało wielu i senatorów... i ambasador rosyjski już na Horodnicę zajechał...
— Nie słyszałeś acan, co za człowiek?
— Cóż ja wiedzieć mogę? rzekł Borysewicz, mówią, że nie młody, polityk wielki, grzeczny bardzo... a takiego to się już najgorzéj bać.
Prychnęła szambelanowa: — A toż czemu?
— Ten co dużo huczy a krzyczy, to mu jego impet przechodzi, a taki mruk... najstraszniejszy, wiadoma rzecz...
— A bale będą? zapytała jejmość.
Borysewicz się zmarszczył.
— Proszę JPani, a któżby to tam chciał tańcować, kiedy nas zarzynają...
Po tym wykrzykniku śmiałym cicho się zrobiło jak w grobie. Oczy panny Justyny z zajęciem się zwróciły na mówiącego, zdawały mu się dziękować. Szambelanowa przeciwnie zgorszoną była, a mąż jéj minę nastawił jakby osobiście obrażonego, i z góry zmierzył zuchwalca. Rotmistrz nieodgadnione robił miny... jakby drwił i z niego i ze wszystkich.
Sam Borysewicz pomiarkował, że coś nie w ton domowi, nie w smak słuchaczom odezwać się musiał.
Wtém szambelan, tak rzadko mówiący, odezwał się z za krzesła głosikiem piskliwym jak pikulinek, aż żona zdziwiona odwróciła głowę ku niemu.
— A kapela jest?
— Moskiewska — rzekł Borysewicz.
— Ja pamiętam, raz w obozie byłam u Kreczetnikowa... ale wcale dobrze grali... dodała szambelanowa... bo to jest uprzedzenie względem Moskali... a oni wiele rzeczy mają doskonałych.
Borysewicz ogromnie oczy otworzył. — Było to jakby wyznanie wiary domu, po którém wiedział już, iż się tu szczerze odzywać z tém, co czuł, nie wypadało, a może nawet było niebezpiecznie.
Zwrócił więc i oczy i rozmowę na plan.
— Jeśli JW. państwo mają postanowienie budować — począł — toby należało...
— Ale na to będzie czas... niecierpliwie wybuchnęła pani. Niech nam pan powie... Kossakowscy są...
— A muszą być — cicho odezwał się majster.
— I Zabiełło?
— O tém nie wiem.
— A kogóż tam acan znasz?
Borysewicz ręce powkładał w kapotę i oczywiście skwaszony rzekł:
— Ja... nie wiele kogo znam... to tam nie moja rzecz...
— Ale przecież!
Badanie stawało się przykrém, a majster był zdecydowany odeprzeć je zimno i stanowczo, bo mu nie smakowało, gdy trąbka pocztarska dała się słyszeć na gościńcu. Rotmistrz zerwał się równemi nogami, szambelan drgnął i zwrócił się ku żonie — ona rozpromieniona, dała znak ręką, aby czekano w cichości...
Słychać było turkot powozu. — Ktoś jechał do dworu... Oczy pani zajaśniały żywą radością.
— Niech pan sobie plany zabierze na folwark... rozpatrzy — jutro o tém pomówiemy... Panna Justyna, która z obojętnością trąbce się przysłuchiwała, stała oczekując...
W przedpokoju głosy i śmiechy się odzywały... Borysewicz wysuwał się, gdy Milusia zawołała...
— A! to mój drogi minister! poznaję go... po głosie...
Szambelan oczy miał na drzwi zwrócone... Rotmistrz właśnie wprowadzał gościa...
Wchodzący nawet przy tym Narcyzie szambelanie mógł się nazwać pięknym w całém znaczeniu wyrazu mężczyzną, chociaż starszym był od niego, choć życie ślady swych pazurów drapieżnych widocznie na jego twarzy wyryło.
Znać w nim było pana rodem, wychowaniem, obyczajem, charakterem... Miarkowana grzecznością i ogładą pogarda całego świata, lekceważenie wszystkiego malowało się na téj twarzy, któraby była rozpustnemu Cezarowi przystała... Na czole gładkiém i wyłysiałém błyskał rozum, dowcip, żywe pojęcie... w ustach szyderskich siedziało zepsucie i wiekowi całemu i téj postaci właściwe...
Był to Ankwicz, niedawno minister rezydent Rzeczypospolitéj w Kopenhadze, który z poselstwa swojego od sejmu czteroletniego wrócił gotowym do Targowicy...
Znano go jako najzdolniejszego i najzepsutszego z tych, co na pensyach ambasadora sprawie petersburgskiego gabinetu służyli. Nie wierzył on, jak podskarbi Poniński, w nic oprócz pieniędzy i życia rozkosznego... ale od Ponińskiego był zdolniejszy, śmielszy i cynizmem dowcipnym go przechodził.
Potrzebaż dodawać, że to był jeden z adoratorów dawnych, wiernych szambelanowéj, gdy jeszcze była księżną, i jeden z najulubieńszych jéj roués.“ — Kto wie, byłaby może za niego poszła, bo pięknością ją swoją zachwycał, ale zmiarkowała dobrze, że jéj majątek puści w karty a dwóch dni wiernym nie będzie i najbezwstydniéj oszukiwać ją musi. Wolała więc tego, równie prawie pięknego swego szambelana, mogąc go trzymać na pasku.
Szambelan instynktowo nienawidził Ankwicza, który go traktował jak dziecko — lecz z sentymentem tym nie wydawał się nigdy, chyba gdy się sam z sobą pozostał. Wówczas składał pięść i w powietrzu bił cień tego człowieka z zajadłością, czém gniew swój spędzał.
Wstała „boska Milusia“ na powitanie drogiego tego gościa, na którego widok panna Justyna ze wstrętem się jakimś cofnęła. Ankwicz słuszny, barczysty, głową przechodził wszystkich... ślicznemi omdlałemi oczyma patrzał miłośnie na szambelanową całując jéj rękę...
— Królowéj mojéj, pani i dobrodziejki... do ślicznych stópek się ścielę...
— A! cóż to za szczęście! oczom nie wierzę!
— Widzi pani, co to stała, wierna miłość, a raczéj, poprawił się — przyjaźń, bo już przy szambelanie o miłości, jaką dla pani pałałem mowy być nie może. Zaledwie przybyłem do Grodna... gdzie mi tchnąć Sievers nie daje... i choć na godzinę przystawiłem się z pokłonem pani mojéj.
— A — Vous-êtes adorable!
Szambelan tabaki zażył — odwrócił się, djabli go brali, ale gdy twarz znowu ku Ankwiczowi nachylił, już nic na niéj nie było znać. Zjadł swój gniew... Za krzesłem parę razy wierzgnął kolanem, jakby komuś dawał odprawę niegrzeczną.
— Wiesz, ministrze drogi, — zawołała pani Emilia wdzięcząc się i poprawiając włosy — że nigdy au grand jamais nie byłeś mi milszym, nigdy pożądańszym... Ale my tu umieramy z ciekawości, co u was w Grodnie...
Rien de plus simple — rzekł siadając minister. Kazać konie zakładać i przyjechać do nas. Ale to inaczéj nie może być, trzeba na cały ten sejm zjechać koniecznie. Jak to! panibyś tu siedziała zakopaną, osamotnioną, gdy my tam będziemy się na zabój bawili?
— Więc się będziecie bawili? oddychając jakby odezwała się szambelanowa.
— Musimy i będziemy. Niechże nam choć to gorycze życia osłodzi.
— Macie słuszność... Lecz kochany ministrze, szlachta będzie krzyczała... Vous savez, zaraz ci patryoci zawołają... Ojczyznę rozdzierają... a oni tańcują!! Ja się téj demagogii boję.
— Ale oni zawsze na nas krzyczeć będą, odparł zimno Ankwicz — cokolwiekbyśmy robili — to darmo. Nie potrzeba zważać na to. Ojczyzna! c’est parfait! ale cóż my potrafimy przeciwko sześćdziesięciu tysiącom Moskali i czterdziestu tysiącom Prusaków? To śmieszne.
— Juściż ja wiem, odezwała się cicho szambelanowa — nous n’y pouvons rien! Cóż, mamy sobie głowę posypać popiołem? Ale powiedzcie mi — Sievers? co to za Sievers? mówią, że stary? Któż jest z jenerałów? proszę, mów... jam niezmiernie ciekawa.
Ankwicz westchnął.
— Dużoby o tém mówić trzeba, rzekł, Sievers.... Chcesz pani wiedzieć, kto on jest? Wystaw pani sobie starego francuzkiego markiza, który choruje na cnotę... który jest niezmiernie miły a zimny jak stal, który nikomu nie powie niegrzeczności, ale rodzonemu bratu głowę zetnie, gdy mu to będzie potrzebne.... Zręczny, milczący, zapięty, tajemniczy, a w towarzystwie najmilszy z ludzi. Lubi pasyami kwiaty, kocha się w muzyce, gotów jedne wąchać, drugiéj słuchać dzień cały... a to mu nie przeszkodzi kazać do nas kartaczami strzelać, jeżeli mu nie będziemy posłuszni. Sentymentalna gilotyna!!
— A! jakżeś go odmalował! zawołała szambelanowa....
— Staruszek, w którym się przecie kochać będziecie... ale który nas zdusi, złamie i zmiesi na ciasto. Voila!
Ankwicz zamilkł i dodał po chwili: — Ja go admiruję — typ d’un homme d’Etat et du meilleur monde.
— Nie żonaty? spytała pani.
— Wdowiec... czuły ojciec, codzień pisuje do córek.
— Któż jest więcéj?
— Jenerał Dunin — prosty jenerał i nic więcéj.
— A daléj.
— Świetny, młody, rozpuszczony... rozmarzony książę Cecjanow....
Daléj liczył Ankwicz po Rautenfeldzie innych pomniejszych wojskowych.... Szambelanowa słuchała z wielką uwagą....
— Któż z królem? zapytała.
— Wszyscy co zawsze — mówił Ankwicz, Kicki, Diak (Dziekoński), Chreptowicz, ale ten do Karlsbadu wyjedzie, Tyszkiewicz, którego wybierzem marszałkiem od Litwy.
— A z kobiet?
— Pani Krakowska nie uchronna... pani Mniszchowa nie unikniona, pani Tyszkiewiczowa nie zbędna.
— I Grabowska?
— O nie! Markiza Lullie... uśmiechnął się i mrugnął Ankwicz.
— Coś o niéj zasłyszałam, ale głucho.
— Jakto, pani nie wiesz, pani nie znasz, pani nie widziałaś królowéj mody, margrabiny Lullie... tego cudu piękności, przeznaczonego na osuszanie łez króla, bo król nieustannie płacze....
— Z jakim o niéj mówisz zapałem! urażona odezwała się zimno szambelanowa, a mąż jéj dając znak życia odchrząknął....
— Wolno mi o niéj mówić jak o ładnym obrazku. Margrabina nie jest w moim guście — ale nie mniéj bardzo piękna. — Ona przywiozła nam ostatnią modę.
— A! modę! au nom du ciel! jaką?
— Modę najściśléj do natury nas zbliżającą, modę cudowną... pani nie słyszała?
Szambelanowa kręciła głową.
— Wychodzi na bale w sukni jednéj muślinowéj, włożonéj, jakże mam powiedzieć? na niczém nieukryte wdzięki. Na nóżkach bosych brylantowe pierścienie, draperya do góry, à la greque podpięta śliczne jéj kolanka odsłania....
Szambelanowa załamała ręce.
Pas possible!
— Ale to ostatnia moda! tak panie będziecie chodziły wszystkie.... Moda jest tyranką, na balu inaczéj pokazać się już nie można.
— Bałamut waćpan jesteś.
— Na co mam przysiądz?
— Prawdziwie, to trudno znaleźć, bo w nic nie wierzysz.
Rozśmiał się minister.... — Zobaczysz pani sama, dodał. Pani Krakowska tak nie wystąpi, ale szambelanowa Camelli, szambelanowa Ożarowska, księżna Czetwertyńska.
— Zabiłeś mi waćpan klina tą Lullie — szepnęła trochę zmięszana gospodyni. — Jakże się ten kostium nazywa?
C’est le costume — Verité... uśmiał się Ankwicz, ale dosyć o tém....
W czasie téj żywéj, szybko prowadzonéj rozmowy pierwsza wysunęła się panna Justyna, wkrótce potém oczyma szambelana przeprowadzany wyszedł rotmistrz. Pani tak była swym gościem zajęta, że na nic nie uważała. Zdaje się, że jéj mąż trochę zawadzał, zwróciła się słodko ku niemu zobaczyć, czy nie opuścił stanowiska.
— Mój drogi, idź się trochę przejdź po ogrodzie, szepnęła mu, ja o polityce pomówię z nim... rozumiesz!! przy tobie będzie się wzdragał. Do ogrodu!
Posłuszny szambelan mierzonym krokiem zszedł z ganku. Nie widział nikt, jak pięści pościskał i bił niemi powietrze.
Zaledwie się oddalił, szambelanowa przysunęła się z krzesłem do Ankwicza i dwie białe rączki wyciągnęła ku niemu.
— A, jakżeśmy się dawno nie widzieli! jakem ci rada!
— Ja czynem, nie słowem, dowodzę, żem wierny i stały. Dziś jeszcze nazad muszę być w Grodnie a jednak przybyłem.
— Jakto? dziś? z przerażeniem spytała gospodyni.
— Tak, dziś — nieodmiennie... mamy z Sieversem naradę... tysiące rzeczy... Sejm będzie burzliwy! Trzeba zapobiedz temu dziecinnemu warcholstwu...
— Aleście przecież sejmiki prowadzili sami — i wybraliście posłów, jakich wam potrzeba.
— A! tak! to pewna — a jednak, mówił Ankwicz.. zawsze się gromadka szlachciców znajdzie...
— Że my téż nigdy rozumu mieć nie będziemy! szepnęła szambelanowa.
Ankwicz westchnął, ale wnet mu się rozśmiały usta...
— Moje przybycie, śliczna Emilio! — rzekł poufale — chociaż dla was jest całe... wierzcie mi — spowodowała jedna jeszcze okoliczność, mam do was prośbę...
— Do mnie?
— Tak, do was, zawsze śliczna, zawsze urocza... zawsze zachwycająca...
Dała mu klapsa po ręku.
— Milczże, pochlebco — mów, o co idzie... jestem ciekawa... Spojrzała z wyrazem żartobliwym, kusicielskim na niego. — Spodziewam się, że nie będziesz mnie sprowadzał z drogi cnoty i obowiązku... Rozśmiała się ząbkami białemi i mrużąc oczy, dodała ciszéj: — O przeszłości trzeba zapomnieć!!
— Nigdy! — zawołał Ankwicz — ale pozwól wrócić do rzeczy, nim twój dwór powróci. Ja was chcę ściągnąć do Grodna — Sievers mi mówił, że chce, aby było dużo ładnych i wesołych pań.... Dyplomata znakomity! Więc ty mi, Emilio, przyszłaś na myśl. Nie masz przesądów... przyniesiesz nam wesołość z sobą.... Masz ładną panienkę... którą tylko co tu widziałem, i tę wziąć potrzeba....
Nachmurzyła czoło gospodyni. — Jaką ładną panienkę? Usta jéj pogardliwy wyraz przybrały.
— Tę, która tylko co ztąd wyszła! Bardzo ładne rysy, szlachetna postać.
— Ale cóż mówisz? co waćpan mówisz? na miłość Boga... to ordynaryjna taka dziewczyna! I gdzie, zkąd, przywidziało ci się, że ładna.... Pospolita, gminna. Ruszyła ramionami.
— Ale nam młodych trzeba.... Weźmiesz ją z sobą.
— Więc ja mam jechać do Grodna? ze źle ukrytą radością spytała szambelanowa.... Myślicie?
— Ale to jest konieczne. Będziecie w najlepszém towarzystwie. Księżna Radziwiłłowa z piękną panną Narbutówną, hr. Potocka, podskarbina Ogińska, Ożarowska, Czetwertyńska.
Spuściła oczy szambelanowa.
— Ja po to przybyłem umyślnie, aby panią znaglić, uprosić, trzeba, byście nas ratowały... inaczéj rady sobie nie damy. Ludzie rozumu nie mają, będą wyprawiali historye, będą się opierali, burzyli, draźnili, a to się na nic nie zdało....
— Nieznośne te patryotyzmy... ja to zawsze mówiłam — odezwała się szambelanowa — znajdzie się zawsze garstka ludzi bez wychowania, bez ogłady, des brouillons, którzy krzyku narobią.
— To darmo — dodał Ankwicz — mais la société doit les dominer, niech daje ton, niech pokaże, że to nie ma sensu....
Ruszył ramionami.
— Ojczyzny nie uratujemy — mówił chłodno — ratujmy siebie..... Rosyanie, wyższe towarzystwo, kiedy się ich nie drażni, są bardzo przyzwoici. Najlepszy ton... wszyscy mówią po francuzku.... Maniery najśliczniejsze, bawić się lubią... rozumieją życie. Vous allez voir!
— Więc ja mam jechać? mówisz? — zapytała raz jeszcze piękna Emilia — wlepiając w niego oczy — mam jechać? mów!
— Koniecznie.
— Proszęż cię — a ta Lullie... a ten strój grecki... bo ja go za nic nie włożę!
— Poważniejsze panie... zostaną w koszulkach, rzekł żartobliwie Ankwicz — ale nóżki, od tego nie odstępujemy, o! nóżki bose być muszą....
— I w pierścionkach? — spytała szambelanowa, na którym palcu?
— Choćby na wszystkich!
Szambelanowa poczęła wypytywać, kto będzie dawał bale, czy jest Lux i Łazarewiczowa z Warszawy, czy piór dostanie w Grodnie... i o tysiące szczegółów, na które Ankwicz odpowiadał na wpół żartem, pół seryo.
W czasie téj rozmowy piękny szambelan, który się był przeszedł po ogrodzie, zbliżył się znowu ku gankowi, nie bez myśli szpiegowania Ankwicza. Wiedział o tém dobrze od żony, że był jéj adoratorem. „Kochana Milusia“ miała ten system osobliwy, że mężowi opowiadała ze szczegółami dzieje wszystkich zapałów, jakie obudzała — aby mu dowieść, jak się czuć powinien szczęśliwym, osiągnąwszy to dobro, o które tylu się dobijało.... Mówiła nawet zawiele a dawała do zrozumienia więcéj jeszcze....
Szambelan, jakkolwiek nie miał żadnéj władzy, ni siły — na widok Ankwicza poczuwał się do obowiązku strzeżenia drogiego skarbu....
Wrócił więc na ganek, nie czekając pozwolenia, żona posłyszała chód jego i posłała go, aby dawano wieczerzę. Szepnęła mu na ucho o najlepsze wino.... Poszedł posłuszny... chociaż zbyteczną była jego podróż, bo w salce jadalnéj wszystko już było gotowe. Panna Justyna chodziła około stołu, a rotmistrz stał zdala, nie żeby miał zamiar ją zaczepić, lecz daleko niebezpieczniejszy żywiąc spisek na karafki z wódką gdańską, zostawione bez straży.... Szambelan, który sądził, że choć tém się pokonsuluje, że do Justysi się zbliży — zmartwił się, bo przy rotmistrzu ani pomyśleć było o tém. Byłby go wydał przed siostrą.
Szambelan wszedł na próg i stanął.... Panna Justyna spojrzała nań, a za nią zdala rotmistrz w sekrecie pokazał mu język i dwie figi, co on dla świętego spokoju musiał puścić per non sunt.
— Czy... tego... kolacya? jak się zowie? — spytał... zwracając się do panny gospodarz.
— Natychmiast podawać każę...
— Milusia... prosi... tego... jak się zowie... żeby wino... stare?... dodał lakonicznie.
Dokończywszy misyi swéj słodkie oczy zrobił, ale panna Justyna nie widziała ich, bo coś poprawiła na stole. Rotmistrz tylko dokazywał wszetecznie, ośle uszy mu pokazując na ostatku. I to musiał ignorować gospodarz, ale się odwrócił pogardliwie.
Wtém służący wszedł z wazą... Miał więc powód przyspieszyć kroku, aby oznajmić o tym ważnym wypadku...
Przyszedł na ganek, gdy Ankwicz rękę żony jego bez żadnéj dobréj racyi całował; trochę go to zburzyło, ale nie pokazał po sobie, skłonił się bardzo grzecznie i odezwał:
— Już... tego!
Milusia podała rękę dawnemu adoratorowi i poszła z nim przodem. Szambelan szedł w dali i kułakiem rozbijał powietrze. Być bardzo może, iż tego złego zwyczaju nabył od niepoczciwego rotmistrza, który względem niego dopuszczał się podobnych nieprzyzwoitych demonstracyj.
U stołu nie zmienił się rzeczy porządek... Gospodyni zajęła swój fotel na pierwszém miejscu, w prawo przy sobie posadziła Ankwicza, w lewo była zmuszoną dać krzesło kuzynce, daléj za nią siedział rotmistrz, a za Ankwiczem szambelan. Ekonom, który czasem dopuszczany bywał do stołu pańskiego, nigdy nie przychodził przy gościach.
Mijając męża, gdy siadali, Milusia szepnęła mu w ucho: — Bądźże dla Ankwicza uprzejmym, dolewaj mu — proś — o ciebie idzie.
Oczy wielkie otworzył szambelan.
— Ja ci to późniéj wytłumaczę.
Siedli. — Rozmowa wszczęła się o trudności znalezienia mieszkania w Grodnie przyzwoitego, o ciasnocie, o drożyznie. — Ankwicz jednak obiecywał się postarać o wygodne pokoje dla państwa szambelaństwa. Mówił o tém jakby już wyjazd był rzeczą postanowioną. Gospodarz obrócił się do żony.
— A — to my... tego!
— Zapewne! zapewne! nie zawadzi, żebyś się królowi przypomniał... Wszak to obowiązek szambelana.
Wyprostował się pan i na rotmistrza spojrzał pogardliwie, jakby mu chciał powiedzieć — A widzisz ty... jakiś — ja jestem szambelanem — a ty co?
Rotmistrz był daleko w téj chwili szczęśliwszy, niż gdyby nawet wielkie podkomorostwo zyskał... Wiedząc, że — przy gościach nikt mu nic nie powie, w szklankę sobie nalał wódki gdańskiéj i wypił ją jak wodę. Panna Justyna spojrzała na niego, zrobił minę zuchwałą i szklanką jeszcze stuknął...
Nie szło o wódkę — ale trzeba było znać rotmistrza. O ile był potulnym barankiem na czczo, po napoju stawał się prawdziwym szaleńcem, nie oszczędzającym nikogo. Było więc niebezpieczeństwo, aby się z czém nie wyrwał, bo w takim razie winaby spadła na pannę Justynę. Ktoby był patrzał na starego opoja... zdziwiłby się szybkości, z jaką na niego działał trunek... już widać było wracające doń życie... Siostra spojrzała, poznała to i z wymówką zwróciła się do panny, która dała jéj znak, że na to nic poradzić nie mogła... Pozostawało prosić Pana Boga, aby rotmistrz gęby nie otwierał...
— Nie będzie to z naszéj strony bez pewnéj ofiary — odezwała się półgłosem gospodyni do Ankwicza — jeżeli wypadnie pojechać do Grodna... ale... uczyniemy to chętnie. — Jest to koszt znaczny... lecz skoro król J. M. tego sobie życzy i inni... cóż robić... to obowiązek... mój kotek téż niechby się przypomniał... Słowo daję ci, ministrze, my jesteśmy pokrzywdzeni... nie ma tego człowieka między szambelanami, żeby orderu nie miał. Kotek tyle czasu służy... a o nim zapomniano... ale...
Chciała mówić daléj, gdy rotmistrz tak prychnął głośno, że się szkło na stole zatrzęsło... Spojrzał na szambelana, nadął się, wypiął piersi i ręką mu pokazał wstęgę...
— A już jeżeli szwagierek dostanie order — jak Boga kocham — zawołał, to mnie coś powinni téż dać... Jeżeli on jest mężem, to ja jestem bratem... on gra na pikulinie, to prawda, ale ja grałem szablą po karkach...
— Ej? Ej? — odezwał się szambelan — co to tego!
Pani Emilia surowym wzrokiem zmierzyła brata.
— Proszę cię... bardzo proszę... żadnych konceptów.
Na twarz jéj wystąpił rumieniec, i już zawczasu tłumacząc się Ankwiczowi, szepnęła mu — Trochę pod hełmem... to nieszczęście...
— A! rzekł minister — byle zabawnym był — cóż to szkodzi.
— Drapieżnym bywa...
— Ja to lubię — rozśmiał się Ankwicz i zwrócił ku rotmistrzowi.
— Gdzieżeś to waćpan po tych karkach szablą jeździł? — zapytał.
— A! gdziem ja nie był! Chodziłem nawet na Turka! krzyknął rotmistrz — ale chleb żołnierski, to torba żebracza... Co mi z tego — rozumu zbyłem, zdrowiem stracił, pieniądze poszły precz... i pragnienia nabyłem takiego, że go niczém nie mogę zgasić... a tu mi pod pozorem dyety siostra i szwagier pić nie dają! Sądź pan sam! Nie nędza to?
— Rotmistrzu! krzyknęła gospodyni, zakazuję ci... proszę.
— Ani myślę słuchać! No — to co! no to co? Jakże nie mam być zły... taki gapimucha będzie orderem na brzuchu mi imponował...
Ankwicz się zaczął śmiać — szambelan się zerwał z krzesła, ale żona dała mu znak, aby siadł, co téż dopełnił. — Rotmistrz burczał niepowstrzymany.
Panna Justyna z oczyma spuszczonemi siedziała jak wiśnia czerwona i drzała.
Wiedziała piękna Milusia, że tu jakiegoś heroicznego należało użyć środka, skinęła na brata, który, stołek obaliwszy, przybiegł do niéj.
— Słuchaj, nie rób mnie i domowi wstydu, weź karafkę ratafii, idź do swojéj stancyi, ale, jeśli mi się pokażesz przed wyjazdem Ankwicza, daję ci słowo — na cienie ojca i matki...
Tu mu się nachyliła do ucha i resztę szepnęła cicho.
Rotmistrz się skłonił.
— Przepraszam szanowne towarzystwo, gwałtownego dostałem bólu zębów... muszę iść na ustęp. Więc — dobréj nocy.
Ankwicz się nieco podniósł.
— Ale nieoszacowany! zawołał.
Milusia rozchmurzyła się... szambelan odetchnął swobodnie.
Reszta wieczerzy upłynęła spokojnie.... Ankwicz opowiadał znowu, zaręczał za teatr francuzki, z Petersburga obiecywali przybyć włoscy muzykanci. Hrabina Camelli miała zachwycać swym głosem. Oczekiwano improwizatora z Neapolu, którego nuncyusz protegował. Na Horodnicy salę Sievers do balów przygotował już wcześnie, oprócz tego mieli występować marszałkowie sejmowi pp. Pułaski, Kossakowscy.
Spodziewano się Zubowa.
Najświetniejsze były zabaw i rozrywek widoki.
Gdy po wieczerzy wyjeżdżał Ankwicz, z oficyny wyszedł rotmistrz, ręce złożył w trąbę i z całéj siły krzyknął:
— Hurra!!
Posłano na folwark po stróżów dla perswazyi, bo był już zupełnie pijany i szwagra przezywał wyrazami, których w żadnym nie ma słowniku, przyczém się i siostrze dostało.
— Ten rotmistrz — powracając do pokoju, rzekł do żony szambelan — to prawdziwie... tego!! I strasznie głową pokręcił.
Nazajutrz rano Borysewicz miał pomówić z panią szambelanową o planie pałacu, ale w nocy jakiś wiatr powiał odmienny, kazano przez ekonoma tylko podziękować panu majstrowi i powiedzieć, że zapewne w tym roku pałac się budować nie będzie. Ponieważ za „fatygę,“ jak się pospolicie zowie, nic przyjąć nie chciał, ofiarowano mu z folwarku jakieś zapasy do spiżarni i pan Michał pojechał nazad do domu, dokąd mu niezmiernie było pilno. Lękał się, aby żona z troski wielkiéj o zarobek nie wynajęła izdebek już wyporządzonych lada komu, a niemal codzień coraz więcéj osób przyjeżdżało. Znał bardzo dobrze swą poczciwą połowicę, że się jéj każdy grzeczny człowiek uczciwym zdawał i że ją podejść było najłatwiéj. Wiedział, że mu przykrości uczynić nie zechce, że się nie rada sama rozporządzi, ale gdy na nią nalegą, nie odmówi.
Pięć mil w części po piaskach, trochę po kamieniach, z dwoma odpoczynkami i jednym popasem w karczemce leśnéj zajęły niemal dzień cały, już ku wieczorowi pokazało się miasto, które Borysewicz rad powitał. Zbliżając się do niego, co chwila spotykał krążących kozaków, zatrzymano go raz nawet pytając, coby był za jeden, ale się wylegitymował, że był z Grodna, i podoficer go puścił. Gęste patrole stały do koła, w pobliżu miasta rozbity był obóz i żołnierstwo w wielkim ruchu. Widząc to westchnął pan Michał i zaczął koronkę do Przemienienia Pańskiego...
Zaledwie się furka przed dworkiem zatrzymała, gdy pani Michałowa witać wybiegła. Ucieszyła się niezmiernie z zapasu do spiżarni, który Paraska zaraz wniosła, ale tuż i lamentować zaczęła.
— Jezu miłosierny... zawołała — com miała za męki... wszak to tu mało dziesięciu było szukając mieszkania. Jeden jakiś dwa dukaty dawał dziennie, ale bez was... nie mogłam się sama zdecydować. Ja tam ludziom z oczu wypatrzeć nie umiem, co w nich siedzi, a miałbyś mi późniéj wspominać!! Tymczasem pewnie powynajmują gdzieindziéj i dom pustką stać będzie.
— Niechaj tam sobie! — rzekł majster — co Bóg da, to da.... gryźć się nie ma czém.
Aliści prawda, ledwie furka odjechała, nadszedł ktoś do mieszkania...
Dała znać Paraska, że oto już ogląda Izby... wybiegli więc oboje...
Pan był nie zbyt młody, bardzo pokaźny, ubrany elegancko, piżmo od niego na staje woniało. Majster spojrzał i jakoś go tknęło. W istocie twarz miał uśmiechniętą niby łagodnie, ale chytrą, oczki małe, cerę bladą i, choć mówił po polsku dobrze, na cudzoziemca wyglądał. U fraka miał jakiś krzyż przyczepiony, perukę fryzowaną jak u młodzika a mimo wieku kręcił się fircykowato. Strój oznaczać się zdawał pana a obejście lokaja...
Milcząc, obejrzał pokoiki, spytał, kto więcéj w domu stoi, — odpowiedziano mu, że nikt oprócz gospodarzy. — Obszedł parę razy mieszkanie, zażył tabaki... i przystąpił do majstra... Borysewicz nie miał ochoty wchodzić w interes, majstrowa téż nie garnęła się i nie zalecała mieszkania....
— Jak się acindziéj zowiesz i jakie jest jego zatrudnienie? zapytał przybyły.
— Jestem majstrem mularskim, nazywam się Borysewicz.
— Hm! rzekł gość — izby nająć mogę... ale pod pewnemi warunkami... Co acaństwo chcecie za nie?
— Na jak długo pan sobie życzy? zapytała sama jejmość.
— Na cały czas trwania sejmu...
— Czy pan dobrodziéj do posłów należy? spytał Borysewicz.
Mężczyzna spojrzał dumnie, jakby pytanie to było mu nieprzyjemném.
— Nie jestem posłem, ale — jeśli waćpanu o to chodzi, konsyliarzem J. kr. Mości... urzędnikiem... Mam przyjaciół i dla nich potrzebuję mieszkania... Muszę waćpaństwa uprzedzić, że co ja z najętym lokalem zrobię, kogo w nim postawię — to moja rzecz... Mogą się i zmieniać lokatorowie... A co się tu będzie mówiło, robiło, kto będzie przychodził... Wszystko to do nikogo nie należy i o tém ani mówić, ani rozprawiać, ani paplać nie wolno. To warunek...
Borysewicz spojrzał.
— Proszę pana konsyliarza, to dla mnie obojętną rzeczą nie jest, kto tu stanie, bo jakby mi miano hałasy wyprawiać, po nocach szulerować i pić... tego ja nie ścierpię.
Ruszył ramionami przybyły...
— Za to się płaci... Co asindziéj chcesz za kwaterę?
— Jeżeli mam być niewolnikiem w moim domu, to ja jéj nie dam za nic... rzekł zimno majster.
— A! to mi się podoba! wybuchnął przybyły.... Izby pustką stoją... co asindziéj sobie myślisz, nie najmiesz mnie, to ci tu wsadzą oficera rosyjskiego za darmo.
— To moja rzecz! — odparł majster.
— Ja waćpanu z to ręczę....
— Ja się już z kwatermistrzem miejskim porozumiałem....
— To nic nie pomoże. Jest tu ktoś od niego starszy... a ja téż coś mogę.... Gdybyś asindziéj za dobry pieniądz nająć nie chciał, możesz tego żałować.
I sapiąc począł się żywo przechadzać.
— Co waćpan sobie myślisz... to sprawa publiczna! sejm! tu trzeba posłów pomieścić... fantazyom czyimś dogadzać się nie będzie. Jenerał Dunin — słowo pisnę, wpakuje żołnierzy....
Borysewiczowi krew uderzyła do twarzy.
— A! — rzekł — to co innego — jeżeli tak, to nie masz pan o co pytać ani prosić, każ siłą mieszkanie wziąć i po wszystkiemu. Ja téż będę szukał na to sposobu.
Chodź, jéjmość, nie ma tu co robić, ani o czém mówić — odezwał się do żony — chodźmy....
Zbliżali się do progu, gdy przybyły jegomość pomiarkowawszy się, zawołał łagodniéj:
— Mówcież państwo — co chcecie?
— Za żadne pieniędze nie najmę! Jak mi jenerał postawi Moskali... wolę ich niż przymus od swoich.... Dworek mój nie do najęcia.
I wyszli.... Nieznajomy napuszył się, plunął i wybiegł z pokojów, klnąc różnemi językami.
W głębi sieni stali gospodarstwo, zwrócił się ku nim.... — Bardzo dobrze... pamiętajcież acaństwo, żebyście głupstwa waszego nie żałowali. Wychodził właśnie, gdy wózek się zastanowił przed dworkiem i dwóch szlachty, dosyć ubogo ubranych, zaczęli się z niego dobywać. Żydek im towarzyszył wołając, że tu jest stancya do najęcia.
Wychodzący właśnie z dworku konsyliarz stanął, aby się przybyłym przypatrzeć ciekawie, i po chwili zbliżył ku nim.
Dwaj ichmoście ubrani po podróżnemu, oba byli bardzo niepozorni.... Jeden z nich słuszny, suchy, nie stary, miał twarz długą, na któréj obojętna jakaś malowała się buta i wzgarda.... Drugi mały, brunet, suchy i zwinny, nie weselsze miał oblicze. W obu widać było czy zbiedzonych, a pewno nie bardzo z tego szczęśliwych ludzi, że ich tu losy przygnały. Konsyliarz J. Kr. Mości stał, jakby ich chciał zaczepić. Nareszcie się skłonił.
— Czy wolno zapytać panów dobrodziejów, z jakich stron?
Słuszny popatrzał szydersko i odbąknął:
— A kogóż mam honor?
— Ze dworu króla JMci.
— A! ze dworu!! spoglądając nań ciekawie, zawołali oba przybyli — my ze dworem nie mamy żadnych konneksyi... kłaniamy uniżenie....
Zarumieniła się blada twarz dworaka.
— Ale ja... ale mnie się zdaje, że ja miałem panów przyjemność... widywać w Warszawie....
— Bardzo być może... bąknął mały i odwrócił się.
— Panowie tu mieszkania nie dostaniecie, dodał konsyliarz, gospodarz dziwak... kładzie warunki osobliwe....
Żydek przerwał.
— Dla czego nie mają panowie nająć?! Niech panowie zobaczą... Rarytne mieszkanie... widne... ciepłe... czyste... osobliwe... na całe Grodno drugiego takiego nie ma....
Gdy się to działo, kilka kroków naprzód postąpiwszy, Borysewicz miał czas się przypatrzeć przybyłym a z za ramienia jego i żona....
Konsyliarz nie ustępował.
— Król JMść polecił mi — rzekł — gdyby któremu z panów posłów trudno było o mieszkanie, przyjść mu w pomoc.... Jestem do usług WMościów.
— Sługa uniżony! — odparł słuszny — jakoś to będzie. Albośmy to małe dzieci? Niańki nie potrzebujemy....
Drugi téż się skłonił i konsyliarz rad nie rad odszedł widocznie gniewny, chociaż podśpiewując na humor. Obejrzeli się za nim i poszeptali coś z sobą — wtem Borysewicz się zbliżył.
— Wszak pewnie pan gospodarz?
Skłonił się majster. — A tak....
— Coś nas tu konsyliarz ów przestraszył... czy istotnie acińdziéj trudnym będziesz? — zapytał słuszny.
— Hm! jak dla kogo — odparł pan Michał zburzonym — jak dla kogo. — Panowie na sejm?
— Niestety! — odezwał się słuszny — niestety... kazano, — jedziemy; non tam libenter, quam reverenter. A! na sejm....
I westchnęli oba.
— Drogie acindzieja mieszkanie? — spytał mały.
— A to ja muszę znów odpowiedzieć jak wprzódy — jak dla kogo... Proszę do środka i rozpatrzeć się — rzekł Borysewicz, usuwając się na bok. Bardzo proszę...
— Za pozwoleniem — wstrzymując się w progu rzekł słuszny, którego twarz zwolna się ożywiała — trzeba, żebyś asindziéj wiedział, z kim masz do czynienia, abyś się nie łudził próżno. O nazwiska nie chodzi, te mu nic nie powiedzą, ważniejsza to... że obaśmy Mazury... hę! z pod ciemnéj gwiazdy... Siedzimy na piasku... dużo u nas pieniędzy nie ma. Szlachta nie zamożna... a choć mój kolega szambelański ma tytuł, taki goły jak i ja...
— Jak dwie krople wody! — potwierdził żywy czarny, ruchawy człowieczek...
— Wiesz asindziéj, to tak dobrze jak i my, że na gołych tu najwięcéj rachują i najostrzéj polują, aby ich sumienie zapłacić i kieszenie im zgryzotami i złotem napchać — ale my obaj... razowym chlebem żyć będziemy. — Zapłacić dużo nie możemy, bo nie mamy, a co mamy, to własna krwawica... w pocie czoła uciułana, rzucać nią nie możemy... Oto co — panie majstrze...
— Proszę panów do środka! — zawołał ochoczo Borysewicz. Ja właśnie Pana Boga o takich gości prosiłem, aby mi na dom kary niebios nie nanieśli niepoczciwi... Zgodzimy się pewnie... proszę...
Otworzył drzwi do czystych izdebek, w których świeżo stożkiem wykadzono było, podłoga posypana tatarakiem, okna pomyte... na tarczanach po trochu siana, ściany białe... bardzo schludnie...
Starszy wchodząc — rzekł, uchyliwszy czapki:
— Po dawnemu, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Oboje Borysewiczowie odpowiedzieli — Na wieki.
— Dalipan, — zawołał mniejszy, którego nazwał pierwszy szambelanem — dalipan... panie łowczy... jak stworzone dla nas — ubogo a chędogo...
— No — i nie drogo! słowo daję, rzekł Borysewicz... pytaliście panowie o cenę..?
Żydek z za progu zaczął liczyć. — Panowie już z dziesięć domów objechali, byli u Pacuków, u Kierścia, u Szmujły, u Węgłowskich...
— No — to ceny jużeście panowie zmiarkowali, rzekł Borysewicz ochoczo i wesoło...
— Drożą się okrutnie... szepnął starszy.
— Co panowie dadzą...
— Słuchaj, panie majster — wtrącił mały szambelan... Krzywdy waćpanu robićbyśmy nie chcieli, a, Bóg widzi, łowczy i ja od głowy po dziesięć dukatów, więcéj na miesiąc dać nie możemy... Od nas dwu dwadzieścia.
Spojrzał mu w oczy. — Majster się śmiał i majstrowa patrzała wesoło, uderzył się pięścią w piersi.
— Ino słówko... dacie mi, co zechcecie, co możecie... zawołał — przybyliście ichmoście nie po moskiewskie pieniądze, a no za służbę sierocą dla Rzeczypospolitéj, która jest uboga i płacić nie ma czém... a jabym was darł! A niech Bóg uchowa... Niech wam dom mój za własny służy...
Skłonił się nisko. — Łowczy podszedł wyciągając doń rękę. — Za dobre słowo Bóg zapłać, za poczciwe serce...
Szambelan się rozśmiał. — Takich ludzi mało jak wy, panie majstrze — naprawdę dałby wam może kto i trzydzieści... ale my.
— Umowa stanęła... nie ma już mówić o czém — wesoło rzekł Borysewicz i wyszedł do żydka coś mu wetknąwszy w rękę — niech panowie rzeczy znosić każą.
Dwóch wyrostków stało u wozu. Skinął na nich gospodarz, ręką wskazując mieszkanie.
— Proszę się rozgościć...
— A jakby panom co z mojego gospodarstwa było potrzeba — dodała, rada się rozgadać, Borysewiczowa, oto tu kuchnia tuż, proszę ino rozkazać. Czém chata bogata, służyć rada.
— Dziękujemy! zawołał łowczy — tymczasem aby trochę ognia, żeby nam bigos podróżny odsmażyć... i po wszystkiém...
Chłopaki się tedy wzięły do tłumoków, a szambelan okna pootwierał na ulicę dzielącą ich od Dominikanów. Widać na niéj było ruch wielki.
Żydek odchodził kwaśny, dostawszy od gospodarza mały podarek, gdy panowie oknem go zobaczywszy, złożyli się jeszcze po dwuzłotówce.
— Nie znasz tego pana — spytał szambelan — cośmy go tam spotkali przededrzwiami?
Żydek się napuszył, a spryt mu z oczu tryskał i mówił prędko, aż się zaślinił, tak mu było pilno popisać się z tém, co wiedział. Podniósł jarmułkę nieco.
— Cobym miał nie znać? a od czego ja jestem faktorem u wszystkich panów? ja tu muszę wszystkich znać i wszystko wiedzieć! Niech moi Jasne panowie pozwolą sobie tylko służyć — ja będę donosił o najmniejszéj rzeczy...
— Ale ten pan? ten pan!
Żydek się obejrzał i podszedł pod samo okno.
— Jakto może być, aby panowie jego nie znali? On tu, po tym, co na Horodnicy — najwięcéj znaczy — on tu gospodarz... jemu to nawet oficerowie usługują! To jest Boskamp....
— A! — zawołał szambelan — jestem w domu — Boskamp, co był w Konstantynopolu, co razem królowi i ambasadorowi zawsze najmilszy.... Wiem, wiem....
Żydek się uśmiechnął.
— A no — to on sam.... Panowie się pozwolą czasem dowiedzieć?
Łowczy zdala machnął ręką.
Faktor jeszcze nie odszedł, gdy zamaszysty, małego wzrostu szlachcic — oglądając się przeciągnął przez uliczkę, w okna ciekawie patrząc i — znikł.
Za nim prześliznął się po francuzku ubrany inny jegomość, który niby spieszył pilno i nie patrzał — ale oczyma rzucił ukradkiem na dworek, przed którym stała bryka — przesunął się i gdzieś podział pręciuchno....
Chłopcy tłumoki dobywali, węzełki znosili, a łowczy gospodarował w dwóch izbach....
— Szambelanie, rzekł... w drugiéj izbie oba spać będziemy po obozowemu, i manatki w niéj złożyć potrzeba, pierwsza nam za jadalnią, salon od gości i do parady służyć musi.
— Na wszystko zgoda, odezwał się drugi, rządź i rozporządzaj się — jak wola i łaska... ja się zastósuję do wszystkiego. Gości się spodziewać ani lękać nie mamy tak bardzo powodu. Raczéj uciekać będą od nas, niż za nami gonić.
— Maciek! krzyknął łowczy — smaż bigos, bo mi się wściekle jeść chce... dobądź puzderko i zwijaj się, nogi za pas. Juraś niechaj znosi resztę rzeczy.
Oba wyrostki krzątali się, gdy, nadspodziewanie szambelana, który gości wcale nie wyglądał, nim bigos przyniesiono, w progu się zjawił mężczyzna pięknéj postawy, ubrany z partesów, kuso, choć nie młody, czapka z piórkiem, wąs wyszwarcowany do góry, buty czerwone miękkie, kawał eleganta, a twarz do zbytku rumiana i miejscami w lila wpadająca. Oczki mu biegały nader żwawo.
Przestąpił próg, wahając się.
— Bardzo przepraszam — czy wolno spytać... może tu zajechał pan Józefowicz??
— Tu go nie ma — odparł szambelan sucho.... Mimo odpowiedzi téj wstrzymał się przybyły.
— Niech to nie obraża panów dobrodziejów, czy o nim nie byłoby im wiadomo? zapytał.
— Nie wiemy i nie znamy.
Chwilka milczenia — natręt nie ustąpił.
— Panowie na sejm?
— Jak pan widzisz! — rzekł łowczy nie bardzo chętny do rozmowy.
— A z których stron? — pytał od progu przybyły, widocznie chcąc się wkręcić, co obu posłów uczyniło ostróżnymi.
— Mazury jesteśmy....
Pomyślał chwilę.
— Ja tam na Mazowszu téż familią miałem, około Wyszogroda.
Szambelan nań tylko popatrzał.
— Mazury — mówił stojący w progu, który zwolna przestąpił go i wszedł — złoci ludzie, patryoci, wierni synowie naszéj nieszczęśliwéj ojczyzny!
Łowczego zaczynało to nudzić, podstąpił ku przybyszowi. — A pan z jakich stron?
— Ha! ja!... odparł zagadnięty — ja — jakby to powiedzieć! niegdyś z Sandomirskiego, dziś już bez posesyi... obywatel świata.... Szczycę się tém, że należę do dworu pana Pułaskiego, a mam téż sobie życzliwych pp. Kossakowskich, ks. biskupa i pana hetmana....
Spojrzeli po sobie gospodarze, radzi się pozbyć tego „obywatela świata“ — ale stał jak przyrosły.
— Maciek — huknął łowczy — dawaj bigos, bo z głodu pomrzemy.... Darujesz pan, myśmy bardzo znużeni drogą.
Była to odprawa, czerwony jegomość się nie obraził, owszem uśmiechnął.
— Słóweczko, jeśli wolno... ciekawość jest godziwą.... Czy panowie dobr.... zechcą panom marszałkom konfederacyi złożyć uszanowanie, bobym może mógł służyć. Sejm pod konfederacyą — więc słusznie należy.
— Maciek! bigos! na Boga! — zamiast odpowiedzi huknął łowczy.
Szambelan wyręczając kolegę, któremu lice się zapaliło jakby z gniewu, przystąpił do ciekawego pana i rzekł:
— Bardzośmy panu wdzięczni, ale na teraz, nigdzie jeszcze nie myślemy iść... a co po tém będzie — Bóg wie. I — do nóg upadam.
Wyprężył się zbyty tak — obywatel świata i przyjaciel panów Kossakowskich, usta oddął, wyszedł wreszcie powoli, a szambelan za nim drzwi mocno zatrzasnął.
— No — zawołał łowczy — ledwieśmy z wozu zleźli, jeszcze nie rozprostowali a już nam spokoju nie dają.... Co nas tu czeka....
— O! nie na godyśmy przybyli, to pewna... odparł szambelan — ale do tego być należy przygotowanym.
Westchnęli oba. Maciek szczęściem wniósł kurzący się bigos. Na stoliczku grubą zasłanym serwetką, stała flaszka z wódką i kawał chleba leżał... poszli oba do tego skromnego posiłku... na pół smutni, pół weseli — szambelan zamyślony, łowczy jakby drwiący — i cicho gwarząc jeść poczęli.... Bigos im smakował... i byłoby nic nie przeszkodziło do spożycia go, gdy przed dworkiem zabrzęczało, zahuczało, ozwały się głosy dziwne i krzyki. Łowczy nie ruszył się, żywszy szambelan poskoczył do okna.
Przed samym gankiem dworku w poszóstnym powozie, który bryczkę chciał wyminąć, konie się splątały.... Z bomby, koloru cynamonowego, wyglądała głowa kobieca przestraszona. Przez okno tuż i druga. Słudzy uwijali się około uprzęży.
— Jak Boga kocham! — krzyknął szambelan — toż to eksksiężna, pani szambelanowa Porowska... moja stara znajoma. Ale mniejszaby o nią, cóż za śliczne dziewczę wygląda obok niéj... czarnobrewa... cudowna.
— O! już! już! — zawołał łowczy, nie podnosząc się od bigosu — już twarzyczkę najrzałeś, bałamucie.... Nie byłbyś ty szambelanem JKMości.... Dajże pokój! bigos ci wystygnie... daj pokój....
Nie słuchając nic, wyleciał szambelan bez czapki i pobiegł do powozu.
Przymrużonemi oczkami zmierzyła go wystraszona szambelanowa — „boska Milusia“.
— A! pan... szambelan!
— Ja, pani dobrodziejko... bardzom szczęśliwy!
Patrzał tymczasem na ową czarnobrewę, która nie kim innym była, jak panną Justyną.
— Pan tu co robi! a! konie! mój szambelanie — te konie! ja się tak lękam....
— Nie ma nic, koń zastąpił.
— Czy pan posłem jesteś?
— Tak pani... a państwo?
— My w sąsiedztwie mieszkamy, przybyliśmy przez ciekawość... obiecano nam mieszkanie... posłałam do Ankwicza.... Tu wszystko zajęte — mówiła szambelanowa. — Pan tu dawno?
— Od godziny.
Z głębi powozu wyglądała głowa w peruce bez kapelusza pięknego szambelana, który spoglądał ciekawie....
— Co to za szambelan... tego? — szeptał do żony.
— Mikorski....
— A! nie znam... tego....
Konie rozplątano, gdy wtém przypadł posłaniec od Ankwicza, wskazując dom.... Była to kamieniczka właśnie obok dworku Borysewiczów... kazano zajeżdżać.
— Bardzom szczęśliwy! będziemy w sąsiedztwie, jak widzę — zawołał Mikorski i spojrzał na pannę Justynę, która gdzieindziéj patrzała. Piękna Emilia przez okno rozglądała się w przeznaczonym dla niéj domu, który miał pięć okienek z frontu.. i dwa słupki w ganku a raczéj balkonu pierwszego piętra, drewniane przy nim balaski wisiały połamane.
— A! jak to nędznie wygląda!
— Pani dobr., rozśmiał się Mikorski, na Grodno to jeszcze wielka parada.. jesteśmy tu wszyscy na popasie... Coś nakształt tego, jak gdy się do miasteczka na pogrzeb i stypę przyjedzie.. trudno wymagać wiele.
Posłyszawszy o stypie szambelanowa nasępiła się, a Justyna baczniéj obejrzała na Mikorskiego.. który się skłonił i długo jeszcze szukając jéj oczów odszedł zwolna do dworku.
— Wiesz, rzekł wchodząc do łowczego.. mamy dwie ładne sąsiadki, starszą panią szambelanową odstępuję tobie, młodszéj czarnobrewie ja będę bił czołem...
— Szambelanowe należą do szambelanów, rzekł Krasnodębski — ale ja ci obie oddaję — bo mnie dziś baby nie w głowie! A tylko cię przestrzegam w jedném, że przez te nieszczęsne kobiety będą nas miękczyli i gęby nam zawiązywali. Po co je tu licho niesie! Nie miejsce tu dla nich. Myśmy tu bitwę stoczyć przybyli.. a w obozie baby niepotrzebne. Wszystkobym to, do kroćset, wymiótł i wyświecił... Czarnobrewy i jasnogrzywy i stare i młode.. Mikorski spuścił głowę smutnie...
— Nie bój się — rzekł — klnę ci się — że żadna Venus sumienia mi nie nadweręży... bądź spokojny... Ale — znowu — kapucynem nie jestem i na piękną twarz niewypowiedzianie patrzeć lubię... Tyle naszéj pociechy.. tyle naszego życia.. co nam te oczy poświecą!
I siadł podparłszy się w oknie, wpatrując się już w kamienicę, do któréj szambelaństwo się wprowadzali. Błyszczący karykl pana ministra Ankwicza stał już przed domem, bo grzeczny galant sam przybył na przyjęcie pięknéj pani, która tak żywo na prośby jego odpowiedziała stawiąc się natychmiast w Grodnie... Pierwsze pytanie jéj było...
— Czy się Łazarewiczowa już rozpakowała? ani jednéj nie mam sukni!
Nazajutrz po otwarciu sejmu — po burzliwéj sesyi, na któréj nie dopuszczono Bielińskiego do przysięgi, rano, zaledwie się obudził szambelan Mikorski i ku spiącemu jeszcze łowczemu, podparty na łokciu spoglądał, zdając się wahać, czy ma mu sen przerwać, czy dać wypoczywać dłużéj — zaszeleściało coś w pierwszym pokoju, od którego drzwi były zamknięte..... Nie był to ruch chłopców i służby, widocznie chodził ktoś niecierpliwie z końca w koniec izby... nie zważając, iż spiącym przeszkodzić może do spoczynku.... Już miał się odezwać szambelan, gdy drzwi się otworzyły i w nich stanął młody, piękny mężczyzna, na którego twarzy widać było oburzenie i niepokój...... Ponieważ okno było przysłonięte, zrazu nie mógł dostrzedz, co się na łóżkach działo.... Mikorski już wstawał, łowczy się budził i przecierał oczy.
— Dzień dobry — zawołał wchodzący — albo raczéj dzień nie dobry... wstawajcie, panowie towarzysze.
— Która godzina? — zapytał łowczy.
— Siódma.
— A! to czasu dużo!
— Kto wie, czy starczy go na kilka słów — rzekł szybko gość. Mam wiadomość pewną, że nas aresztować będą.
Mikorski się rozśmiał.
— Kochany podwojewodzicu — za prędko! to nie może być!
— Słowo daję — Sievers chce zaraz w początku steroryzować nas i nastraszyć, abyśmy grozę znali.
— Nie może być! Nie może być! — odezwali się razem Krasnodębski i Mikorski — Strachy na Lachy!
— Dwa słowa tylko — zawołał spiesznie Karski — przyjedzie tu za chwilę Kimbar i Ciemniewski, naradzić się potrzeba.
— Ilu nas? — zapytał Mikorski.
— Miarkując z wczorajszéj sesyi, na półtorasta prawie... znajdziemy się we dwudziestu....
Milczeniem odpowiedziano — łowczy westchnął.
— Ha! rzekł — zamało, aby co zrobić, ale dosyć, aby przeszkadzać.
Odziewali się prędko gospodarze, gdy mały, z wygoloną głową, czupurny, wpadł poseł upitski Kimbar.
— Czołem panowie bracia!... Wielu was tu?
— Samoczwart z waćpanem jesteśmy — odezwał się Karski.
— Ciemniewskiego tylko co nie widać...
Na te słowa i Ciemniewski się wtoczył.
Adsum.
Zebrali się w sypialni w gromadkę...
— Co mamy poczynać? spytał Kimbar... mów Ciemniewski.... co wypadło z rady — widzieliście resztę?
— Idę od Szydłowskiego... stękaliśmy tam od piątéj rano...
— Cóżeście wystękali? zapytał łowczy...
— Zaprawdę, nie wiele — wzdychając począł ten, któremu głos dano. Gromada nasza mała.... Bóg święty wie, czy i ta dotrwa do końca... Cóż czynić przed ludźmi, światem, Bogiem i przyszłością — protestować! Nie, nie zostało nam nic więcéj — Król!! A mój Boże! Cóż on może... Maż on wolę? Wież on dziś, co jutro pocznie? Patryotą był na sejmie ostatnim... a zdrajcą stanie się na tym z czystém sumieniem, bo nie wie sam, co baby i długi z niego uczynią. Da się nawrócić do tronu na kwadrans, a zdrajca go odwróci wnet, gdy zechce. Będzie płakał i powie, że jest nieszczęśliwy. O królu mówić nie ma co... Gorsza od niego zgraja ta zatraceńców płatnych...
Co my ważymy przeciw nim z rozpaczą naszą, z cnotą, która się wydaje śmieszną, z krzykiem, który nazwą jakobińskim... z bólem, który mianują szaleństwem?... Myśmy stracone placówki — ale dostać trzeba i ostrzelać się...
— Ale cóż? jakie hasło? — przerwał Krasnodębski...
— Hasło rozpaczy... odparł Ciemniewski — nic nie dopuścić! Stać murem, krzyczeć, łajać, błotem, sromem rzucać im w oczy, wywołać wstyd... rwać, niszczyć dzieło przedajności i zdrady...
— Dokażemyż czego? spytał Mikorski...
— Tak — dokażemy jedynéj rzeczy wielkiéj, świat wiedzieć będzie, że było dwudziestu uczciwych ludzi między posłami, których wybierały karabiny moskiewskie, których oni mieli za szelmów... Damy świadectwo prawdzie... Zapiszemy manifest do ksiąg nie grodu i trybunału, bo tam nas Sievers nie puści, ale do ksiąg sprawiedliwości bożéj.
Mikorski przyklasnął...
Wtém chłopiec przestraszony wszedł do izby a za nim Borysewicz...
— Panowie... oficer z żołnierzami... w nogi, kto w Boga wierzy!
Nie zastanawiając się długo, co czynić, Karski skoczył nie do drzwi, za któremi już słychać było szczęk broni.... ale do okna, chwycił je oburącz i szyby a ramy poleciały... wybił je całe, skoczył do ogrodu i zniknął. Nikt nie poszedł za jego przykładem. Kimbar, Ciemniewski, Krasnodębski, Mikorski stali jak osłupieni, gdy młody, bardzo przystojny, z uśmiechem na ustach, mocno ściśnięty w pasie oficerek, przykładając rękę do kapelusza, zjawił się tuż w progu. Za nim szło czterech żołdaków z karabinami. Oficer trzymał papier w ręku. Znać dane mu były rozkazy, aby się jak najwzględniéj obszedł z panami posłami, i wybrano takiego, któryby umiał to spełnić z pewną przyzwoitością.
Podszedł trochę skłopotany ku Mikorskiemu, który naprzód wystąpił.
— Bardzo mi przykro, rzekł... że tak niemiłą misyą spełnić mi kazano — panowie darują — jestem żołnierz, znam tylko rozkazy moich przełożonych...
— Ale pańscy przełożeni nie są naszymi — przerwał Mikorski.
Oficer wskazał na żołnierzy.
— Czy panowie mają siłę, którąby naprzeciw karabinom postawić mogli?
— Ale prawo....
— Niestety — ja nie znam prawa, odparł oficer.
— Jesteśmy więc aresztowani...? zapytał Ciemniewski.
— Bynajmniéj! zawołał oficer. Mam polecenie proszenia panów i dopilnowania tego, abyście na posiedzenie dzisiejsze nie przychodzili.... C’est tout! Jeżeli panowie zechcą odbyć spacer na Horodnicę do botanicznego ogrodu... lub użyć gdzieindziéj wiosennego powietrza, ja i moi żołnierze służymy im jako straż honorowa....
— Co za honor! rozśmiał się Krasnodębski....
Mikorski wskazał krzesełko oficerowi... ten jednak nim usiadł, żołnierzy swych rozstawił. Jednego z nabitym karabinem wyprawił pod wybite okno, drugiemu kazał zostać we drzwiach, dwom wreszcie przechadzać się około dworku.
W sieniach przez drzwi otwarte widać było bladych i przelękłych Borysewiczów oboje, Paraskę, dziewczynę, obu wyrostków panów posłów i kilkoro gawiedzi zwabionéj ciekawém tém widowiskiem.... Żołnierze natychmiast plac oczyścili — nie zostało żywéj duszy....
Czterej posłowie stali w milczeniu — patrząc po sobie....
— Otóż to nauka — rzekł po polsku Krasnodębski spokojnym głosem człowieka, który się wszystkiego spodziewał, że potrzeba wstawać rano.
Ale Karskiemu czmychnąć się udało.
Oficer usiadł i zdjął kaszkiet z głowy. Nikt już na niego nie zważał.
— Jużciż wiekuiście nas tak trzymać nie będą — odezwał się Krasnodębski prawie wesoło — tymczasem trzeba myśleć, aby życie salwować, aleśmy pod strażą.
Podszedł do oficera.
— Mam panu kilka zapytań uczynić — rzekł, kłaniając się.
Oficer oświadczył gotowość do odpowiedzi.
— Ponieważ jesteśmy pod komendą pańską — naprzód, mam ja się prawo umywać?
— Zupełne.
— I ubrać?
— Jak się panu podoba.
— To dobrze — ozwał się z powagą Krasnodębski, a posłać po kawę?
— Byleś sam pan iść nie chciał — a nawet jeśli, tylko do kafenhauzu i w towarzystwie żołnierza, zgadzam się i na to.
— Pan jesteś nadzwyczaj miły i grzeczny, zawołał Krasnodębski, myślę więc, że będąc u nas w gościnie, napijesz się i kawy z nami.
— Nie, odparł śmiejąc się oficer.
— Dla czego?
— Kawa mogłaby być zatruta. O życie jednego żołnierza nie idzie — odezwał się żartobliwie oficer, ale panowie moglibyście uciec na sesyą.
Zaczęto się śmiać. Obstąpili wszyscy oficera — który zachował swój dobry humor, choć widocznie się zmuszał do niego.
Ciemniewski wrzał.... I to sejm? i takiego sejmu takie wolne głosy mają mieć jakąkolwiek wagę! zawołał... nie zważając na świadka. Prawdziwie ozłocićby należało i jenerała, co tu go przysłał, i jego.... Możeż być co dla nas pomyślniejszego nad taką przemoc jawną? ale to na nasz młyn woda!
Inni milczeli.
Mikorski w sypialnym pokoju spieszył się ubierać.
— To nie może być, rzekł Kimbar, to nie potrwa. Karski uciekł, dostanie się do zamku i na salę, odezwie się do sejmujących... upomną się o nas. Sievers będzie zmuszonym nas wypuścić.
Z kolei Krasnodębski się ubierał. Mikorski wyszedł i zadumany siadł pod oknem. Okno wychodziło ku domowi, w którym stanęła szambelanowa. Postrzegł tam ruch niezwyczajny.
Ze wszystkich na piętrze szybek pootwieranych wyglądały ciekawe głowy wywabione tym widokiem... wojskowéj straży... Spostrzegł Mikorski piękną czarnobrewę, która z załamanemi stała rękami i głową zlekka go powitała... Nieznacznie się jéj odkłonił... W drugim oknie stał szambelan blady — nie śmiejąc widocznie zbyt blizko przystąpić, aby go żołnierz nie zobaczył, wyciągał śmiesznie szyję i coraz to ją cofał przestraszony... Ale po chwilce ciekawość przemagała, głowa się ukazywała nagle, oczy obłąkane przebiegły po dworku... i — zaledwie żołnierz się odwrócił, znikała...
W inném jeszcze widać było piękną szambelanową, niecierpliwą i gniewną... Zdawała się mówić do kogoś, ruszała rękami... i widocznie była poruszoną niezmiernie... Naostatek na przemiany z nią pokazywał się rotmistrz Żubr, którego zabrała z sobą, — i miała ciągle na oku... ten śmiejąc się przypatrywał żołnierzom i dworkowi... Dwie służące blade pokazywały się niekiedy z małego okienka u wschodów...
Przyniesiono kawę — w milczeniu siedli ci panowie pić, gdy około okien dworku przechodzący ukazał się pan radzca Boskamp. Niezmiernie zręcznie udał, że go zdziwiła ta przytomność żołnierzy... zatrzymał się, zawahał niby i wszedł szybkim krokiem. — Żołnierz mu wnijścia nie tamował... Otworzył drzwi...
— Przepraszam — rzekł od progu oczyma obejmując towarzystwo siedzące przy kawie... coś nadzwyczajnego... Panowie pozwolą! Może jakie nieporozumienie, a ja im moim wpływem posłużyć mogę...
Wszyscy milczeli — Boskamp się bardzo czule przywitał ze znajomym widocznie zblizka oficerem moskiewskim...
— Nie jest to żadne nieporozumienie — odezwał się oficer — mam rozkaz tylko nie dopuścić, aby panowie szli na sesyą.
Boskamp udał zdziwionego znowu, ręce spuścił, załamał i głową długo potrząsał. Twarz miał pełną współczucia i miłosierdzia... zdawał się zgryziony, jak gdyby to nieszczęście jego samego spotkało...
Zwrócił się do Mikorskiego.
— Onegdaj imienia tylko sobie pana szambelana nie mogłem przypomnieć — wszak p. Mikorski?
— Tak jest — odparł sucho zapytany.
— Miałem szczęście go oglądać na pokojach u N. pana... Ale w jakże smutnych spotykamy się okolicznościach!!..
Nikt mu nie odpowiadał — mówił daléj...
— Prawdziwie bolesną przeżywamy chwilę... a zwiększa trudność położenia niezmiernie piękny i szlachetny, lecz wielce nieoględny patryotyzm. — A i któżby krajowi służyć nie chciał... ale dziś pono... chcąc mu ulżyć jedynym jest środkiem — nie draźnić!
Posłowie spojrzeli po sobie — on mówił daléj.
— Mam szczęście znać J. Ex. barona Sieversa.. Jest to w całém znaczeniu człowiek cnoty patryarchalnéj, delikatny, ugrzeczniony, wchodzący w położenie.. gotów...
Wtém Ciemniewski się śmiać zaczął, a Boskamp zarumieniony wytrzymał...
— Daję panom słowo, że tak jest — ale podraźniony staje się człowiekiem żelaznym...
— Więc cóż za rada? szydersko spytał Mikorski. Co za rada?
— Jedna i jedyna — nie mamy sił, aby się oprzeć, miejmy rozum, by przyjąć, co nam narzucają losy... Nec Hercules contra plures. — A! mój Boże! słodko dołożył Boskamp... któżby życia nie dał dla kraju... ale cóż mu ono przyniesie... Ja, choć pochodzeniem obcy, ale mam honor liczyć się za obywatela téj Rzeczypospolitéj, otrzymawszy indigenat na przeszłym sejmie... wziąłem nawet nazwisko polskie — Lasopolskiego, które mi N. P. sam raczył z mojego utworzyć.
Ponuro patrzano na mówiącego.
— Mój panie — odezwał się Krasnodębski — święta to prawda wszystko, co mówisz.... o jednéj tylko rzeczy zapomniałeś, że są ludzie, co wolą umrzeć niż w gnoju wygodnym siedzieć po uszy.
Boskamp się zarumienił...
— A cóż panowie pomożecie sobie, rwiąc się przeciw sile! dodał. Oto dziś grzeczny areszt nałożono, jutro zaczną wywozić...
— Niech wiozą na Sybir! zawołał Kimbar.
— Niech strzelają! krzyknął Ciemniewski.
Ale co to pomoże? spytał Boskamp, gdy jednego z panów wywiozą a drugiego rozstrzelają?..
— Słuchaj pan — odezwał się Ciemniewski — Pomoże! a ani pan, ani nikt z jemu podobnych nie pojmie tego, że męczeństwo jest płodne... że z krwi rosną mściciele. Historya trwa lat setki... to, co się wam wydaje końcem, jest ledwie początkiem.
Boskamp ramionami ruszył.
— Śliczne słowa! ale słowa! — rzekł — daremnieby walczyć z niemi! ale mnie się serce ściska... a kraj na tém ucierpi... Kto wie? — dodał — cały zabrany być może...
— Dobrze — byle go jeden zabrał — rzekł Krasnodębski — i byle go nie Prusak zabrał... niech do djabła cesarz austryacki całą zagarnie Rzeczpospolitą, niech imperatorowa ją trzyma... ale niech nas nie ćwiertują...
Wszyscy umilkli...
— E! przerwał Ciemniewski... póki Pan Bóg na niebie, ja nie desperuję...
Odwrócił się Boskamp...
— Sytuacyi politycznéj, panowie, nie chcecie pojmować.
— Bo myśmy hreczkosieje nie politycy! — rzekł Krasnodębski — my rozbój nazywamy rozbojem, złodziejstwo złodziejstwem... oszukaństwo szalbierstwem. Co pan chcesz! Tak nas głupimi Pan Bóg stworzył, że się już polityki nie nauczymy — nigdy!
— Tak — to prawda, rzekł uśmiechając się Boskamp, skłonił się przytomnym do koła, oficerowi podał rękę, spojrzał na zegarek i — wyszedł.
Przez kilka chwil panowało milczenie... Mikorski poszedł do okna. Mignęła mu twarz panny Justyny... i znikła. Po chwili ukazała się znowu z krzyżem w ręku, podniosła go do góry i drugą wskazała nań... Potém jakby obawiając się być postrzeżoną — uciekła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.