Tajemnice stolicy świata/Tom I/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Ulubieniec króla.

Przed wysokim, siwym murem, który co dziesięć kroków zdobiły ozdobione urnami filary, tam i napowrót przechadzały się szyldwachy z bronią na ramieniu. Chodziły blizko szerokiej drogi wjazdowéj, po któréj bokach stały ich budki, zawsze przebywając tę samą krótką przestrzeń.
Ten starodawny mur, po nad którym wystawały gałęziste, ocienione liśćmi drzewa, obejmował rozległy park, należący do ulubionego zamku Solitude. Każdego lata, gdy się już liście bujnie rozwinęły, a ciepłe dni już się ustaliły, król — w szczupłém towarzystwie wyjeżdżał na kilka tygodni do téj zachwycającéj, przed zewnętrznym światem ukrytéj oazy, aby bez przeszkody pędzić tam życie domowe. Każdy człowiek potrzebuje unikać ruchliwego życia, różnorodnych towarzystw, łowów, zabaw i użycia.
Dla takiéj błogiéj spokojności ów zamek letni najwłaściwsze nastręczał miejsce.
Wchodząc do parku szeroką, starannie wyrównaną drogą, idącą pod murem, przez otworem stojącą bramę u wejścia, otaczał człowieka chłodny cień. Po obu stronach wchodu leżały ogromne, z kamienia wykute lwy, a tu i owdzie z pomiędzy zieloności drzew i zarośli przezierały białe posągi. Szeroki liściasty korytarz zdawał się być bez końca — ale w dali błyszcząca mgła wodna wskazywała oku jakiś cel, który gdy się do niego zbliżono, tworzył ogromny wodotrysk, wznoszący się z obszernego bassenu niby aż pod obłoki, a opadające jego wody błyszczały nakształt perlistéj kurzawy, igrającéj wszystkiemi barwami tęczy.
Liściasta ściana tworząca szeroki, wysoki okrąg, otaczała bassen. Wszedłszy z alei do téj chłodnéj rotundy, w któréj liczne ławki zapraszały do odpoczynku, z lewéj strony widać było głęboko w zieleni ukrytą kaplicę, z prawéj zaś na pagórku ustrojonym klombami kwiatów i rzadkich drzew zamek letni. Składał się on z głównego korpusu i dwóch w kształcie wież licznemi arkadowemi oknami opatrzonych skrzydeł bocznych, których dolne piętra gęsto osłoniene były winną latoroślą.
Kto znowu nie dostrzegł z portyku przechadzających się dwóch szyldwachów, mogło mu się zdawać, że ten nieozdobny zamek służy za mieszkanie jakiemuś bogatemu prywatnemu człowiekowi. Kwitnące pomarańczowe drzewa rzadkiéj wysokości i wielkości otaczały półokrągłą przestrzeń, na którą się wchodziło, przebywszy pełne zapachu drogi do zamku.
Nad łukowatym, szerokim portykiem umieszczona była sztukaterya przedstawiająca herb królewski. Posadzki w chłodnym przysionku, ani marmurowych schodów wiodących do królewskich pokojów, nie zakrywał żaden kobierzec — nie stali tam gwarzący lokaje — tylko stary, siwy murgrabia, w którym po szramach na twarzy poznawano starego wojownika, jak Gerber strzegł króla, patrząc ze swojego okienka na drogę ku niemu wiodącą.
Na górze w przedpokoju znajdowano tylko służbowego flügel-adjutanta i przechadzającego się starego kamerdynera Bittelmana, królewskiego faworyta, który stał się dla niego tak nieodzownym, iż dzień i noc być na każde zawołanie.
Stary murgrabia chętnie rozprawiający o bohaterskich czynach w wojnie przeciw Napoleonowi, stojąc u swojego okienka często rozmyślał o dawnych wojowniczych czasach; nagle usłyszał czyjeś kroki na żwirowej drodze — ktoby to mógł przybywać, kiedy król jest na górze w swoim „zielonym gabinecie“ w którym najchętniéj przebywał, a żadnych prawie wizyt nie bywało, żadnych nie przyjmowano?
Przystąpił więc jak najbliżéj do szyby i wyjrzał na portyk. Jakiś słuszny, elegancki pan szedł śmiałym, spokojnym krokiem, jakby tu był u siebie w domu.
Miał na sobie letnią, lekką, cywilną odzież, piękne jego kształty doskonale odznaczającą, ciasno przystające spodnie i szeroki słomiany kapelusz z rzadkiéj plecionki. Na oślepiająco białym żabocie błyszczał mu brylantowy order — zresztą nie widać było na nim żadnéj kosztowności.
Stary murgrabia zamku Solitude nie znał tego pana z ciemno-blond brodą, a szlachetnie i regularnie wykrojoną twarzą — wyszedł więc ze swojéj izby na posadzkę przysionka.
Słuszny, męzko-piękny nieznajomy obejrzał się po parku, który tylko co przeszedł, i skierował się ku portykowi.
Był więc teraz w obrębie murgrabiego.
— Do kogo pan życzysz sobie? spytał krótko i ostro po żołniersku.
— Do króla, odpowiedziano.
— Jego królewska mość nikomu bez wyjątku nie udziela tu posłuchania musiano to już panu oświadczyć tam w parku!
Wysoki, przed murgrabią na posadzce stojący pan uśmiechnął się przyjaźnie.
— Ale pomimo tego ja stanowię wyjątek! Pozwól mi pan tu przejść na moją odpowiedzialność!
— To każdy mówić może, mam wyraźny rozkaz nie puszczać nikogo obcego na pokoje!
— Pan jesteś bardzo pilnym stróżem — bądźże przynajmniej łaskaw wymienić panu adjutantowi na górze moje nazwisko — jestem hrabia de Monte Vero.
— Przebacz, ekscellencyo, powiedział teraz murgrabia z nieco zakłopotaną pokorą, i podług dawnego zwyczaju mimowolnie stanął frontem: nie miałem jeszcze zaszczytu — nie mogłem się domyślić.
— Wyobrażałeś pan sobie zapewne hrabiego de Monte Vero w bogato wyszywanym mundurze, a tymczasem przybywa w prostéj cywilnéj odzieży; rozumiem, łaskawie mówił Eberhard. A więc otrzymałeś zawiadomienie, że ja stanowię wyjątek?
— Jedyny wyjątek, do usług, Ekscelencyo — nie na złe! dodał w krótkich przerwach, gdy Eberhard zwrócił się ku marmurowym schodom — bo nie potrzebuję obawiać się żadnéj niełaski.
— Kochany przyjacielu, jakże mógłbym się za to gniewać, że wiernie pełnisz swoją służbę! odpowiedział Eberhard i przyjaźnie poklepał starego po ramieniu; zapomniałem, że mnie nie znasz!
— Bardzo miły pan, pomyślał murgrabia, gdy wszedł na schody hrabia, któremu z rozkazu króla w każdym czasie wolno, było bez zameldowania się wchodzić na pokoje; à la bonne heure, coś podobnego to przyjemność sprawia i rzadko się zdarza!
Stary lubiał używać francuzkich wyrazów, a według jego mniemania nie każdy to potrafił, już aby pokazać, że walcząc z Francuzami spotykał się z nimi, już dla nadania sobie większéj powagi u reszty służby i domowéj czeladzi.
— Bardzo miły pani mruknął jeszcze raz wracając do swojéj izby, aby opowiedzieć o całym wypadku staréj ale jeszcze krzepkiéj i w bialutki czepek ustrojonéj pani murgrabinie, która robiąc pończochę zdrzemała się w wygodnym fotelu.
Eberhard zbliżył się do królewskich pokojów.
W przedpokoju zastał adjutanta, który ukłonił mu się z uszanowaniem i wskazał drogę przez salony do zielonego pokoju, w którym się znajdował król.
Bittelmann, kamerdyner z dobroduszną, starą, dobrze utrzymaną twarzą, niezmiernie się ucieszył, gdy postrzegł hrabiego, bo go wysoce poważał. Eberhard miał zawsze jakieś łaskawe słowo dla wiernego starca, dla tego też i dzisiaj przywitał go szczerze i życzliwie. Zdawało się, że hrabia de Monte Vero wszędzie gdzie się ukaże, wywiera jakiś błogi wpływ mimo wiedzy.
W ostatnich dniach zwiedzał w towarzystwie Marcina nowy wielki zakład w pobliżu kąpieli B., — zakład machin niezmiernéj rozciągłości, w którym pod kierunkiem majstra Lessinga, po zaopatrzeniu go znacznym dochodem i wydobyciu z małéj fabryki do tego zobowiązał, już przeszło kilka tysięcy robotników znalazło utrzymanie. Z głęboką radością widział, że ten zakład, któremu nadał nazwę „Johannesthal,“ blizki był przemiany w małe miasto, bo z jego rozkazu niezliczeni mularze i inni rzemieślnicy budowali zdrowe mieszkania dla pracujących w fabryce.
Eberhard po rozmówieniu się z budowniczymi i zdolnymi werkmajstrami, niejedną noc poświęcił na czynienie przygotowań i obrachunków. Banki angielskie i niemieckie, które odbierały ogromne summy przesyłane mu z Brazylii, dokonywały niezmiernych zaliczeń, jakich te przedsięwzięcia wymagały. Ale Eberhard sam ręką znawcy i z podziwu godną przezornością kierował wszystkiém — rozporządzał i rozdzielał, — stał na czele, tak, że tego nie widziano, i chwaląc wznosił, — jego mistrzowsko-kierująca ręka dała się uczuwać w kazdém miejscu, jego szlachetny, swobodny duch powiewał ożywiająco na olbrzymie przedsięwzięcia, którym poświęcał całą siłę, całe swoje królewskie bogactwo — i błogo mu było, że rozsiewał błogosławieństwo!
Po nieco przydłuższéj przerwie zapragnął dzisiaj zbliżyć się do króla, który go zwykle tak łaskawie przyjmował.
Przeszedł więc przez audyencyonalny salon do zamkowéj galeryi obrazów. Nie była ona wielka, ale zawierała rzadkie i piękne arcydzieła, którym król lubił przypatrywać się.
Eberhard znajdował się sam w tych pokojach, kroki jego rozlegały się po gładko jak szkło wyszlifowanéj posadzce — przed niektóremi malowidłami zatrzymywał się chwilowo i wreszcie wszedł na przedpokojowe kobierce, gdzie także nie znalazł nikogo ze świty. — Jeszcze tylko jedna portyera przedzielała hrabiego od króla, — zbliżył się ku niéj i odsunął połowę chcąc wejść do ulubionego pokoju monarchy.
Była to niewielka, ale wysoka przestrzeń z arkadowemi oknami, które otworzono, aby wchodziło tam przecudnie piękne powietrze parku. Komin, stoły, ściany tego pokoju składały się z malachitu, owego zielonego szlachetnego kamienia, który złożony z drobniejszych, a potém wyszlifowany, tworzy ciemnemi żyłami nakrapianą, gładką jak marmur powierzchnię.
Cały ten pokój, z kosztowném jego urządzeniem, był to dar cesarza rossyjskiego.
Zielone aksamitne krzesła, z wykładanemi malachitem poręczami, stały przy oknach i przy małym stoliku. Na innym stole na środku pokoju leżały mappy, książki i papiery; — na kominie stał zegar, który dźwięcznym tonem wybił właśnie piątą godzinę po południu.
Król stał blizko pierwszego okna przed pięknie wyrzeźbionym piedestałem, na którym ustawiony był olejny obraz średniéj wielkości, który przy wpadającém przez okno świetle występował w całéj swojéj piękności. Król stojąc przez pół zwrócony plecami do portyery, nie widział stojącego w niéj Eberharda, a wpoił wzrok w kobiecą postać, którą obraz przedstawiał, — wyglądał zatopiony w marzeniach i wspomnieniach — usta jego szeptały jakieś ciche słowa.
Król zawsze ten obraz miewał pod ręką — w stolicy stał on w jego pracowni — jeżeli wyjeżdżał, kamerdyner Bittelmann pakował go ostrożnie w umyślnie rozporządzoną skrzynkę palisandrową; — król nie potrzebował wydawać mu tego rozkazu bo wiedział, że gdziekolwiek będzie, obraz ten znajdzie zawsze w tym pokoju ustawiony, który w owém miejscu za najprzyjemniejszy uzna.
W pięknéj twarzy, ktôréj przypatrywał się wspomnieniami przejęty monarcha, Eberhard poznał tę samą księżnę, ktôréj większy obraz widział w zamkowéj sali Krystyny i teraz poznał przywiązaną do niego tajemnicę — niewątpliwie! Król kochał tę księżnę anielskiego oblicza, a niewyjaśnione powody, może polityczne względy, zmusiły go wyrzec się jéj i miłość poświęcić koronie! Wyniósł do siebie na tron teraźniejszą swoją małżonkę, okazywał jéj cały swój wysoki szacunek, nie zaniedbał uwagi ani względów, jakie król winien swojéj małżonce, — ale miłość jego, najgłębsze uczucia serca, należały wiecznie do pięknego wzoru tego obrazu!
Lecz gdzie się znajdowała księżna Krystyna? Nikt jéj nie wspominał — nic o niéj nie było słychać! Czyliż i ona na przekór skłonności swojéj, musiała przyjąć rękę dalekiego władcy? Albo może już nie żyła?
Eberhard, który z szybkością błyskawicy wpadł na te myśli, gdy bez ruchu stał u portyery, uważał za niewłaściwe być dłużej niemym świadkiem téj sceny i wkradać się w tyle delikatne tajemnice, które przed każdym ukryte być musiały.
Bolało go, że przeszkadzał królowi w téj cichéj godzinie, podobnéj do modlitwy — chciał więc odejść równie cicho jak wszedł, — — lecz wzrok króla padł na poruszającą się portyerę i na cofającego się Eberharda.
— Zostań przyjacielu, rzekł król widocznie przytłoczony bolesnemi uczuciami, i zasunął na obraz małą jedwabną firankę, a potém podał rękę hrabiemu de Monte Veto. Przystąp bliżéj, ty właśnie wchodzisz w téj smutnéj chwili! Nie umiem powiedzieć dla czego, może dla tego, żeś pełen szlachetnych uczuć, które poznałem, może także dla tego, że mi błogo jest mieć w tobie prawą duszę przy mnie, — zdaje mi się jednak, i niech to będzie dla ciebie równie jak i dla mnie zagadką, że jeszcze z innego powodu cieszy mnie twoje przybycie w chwili, w ktôréj żyłem wspomnieniami!
— Któż w życiu swojém nie musiał walczyć z niemi najjaśniejszy panie, a walcząc rozkoszować się? bo bozkie tchnienie, nieopisany zachwyt przejmuje takiego człowieka, jakby go wynagrodzić chciano za to, co mu potęga stosunków złego wyrządziła!
— Wielką prawdę powiedziałeś, hrabio de Monte Vero!
— Z doświadczenia, najjaśniejszy panie!
— Jakto! czy i w pańskiém życiu, którego skromność uważam za godną zazdrości, przychodziłoby żałować przeszłego szczęścia? Tego nigdy nie przypuszczałem!
— Historya życia mojego jest wielce wzruszająca, mój królewski panie! Ale już nabyłem tyle siły, że bez szkody umiera wyratować się z burzy, i przy całéj sile wspomnień nie zapominać nigdy moich obowiązków dla ludzkości!
— A mimo to wszystko masz pan nieprzyjaciół! powiedział król, który widocznie przypomniał sobie zarzuty i podejrzenia, które mu zręcznie podsuwać umiano.
— Te nas nie sprowadzą z prawéj drogi, najjaśniejszy panie, jeżeli według sumienia Bogu i ludziom służymy!
— Ale mogą nam szkodzić i do gniewu pobudzić!
— Są to błędy, najjaśniejszy panie, które przebaczać należy w przekonaniu, że jesteśmy ludźmi, nie zawsze silniejszymi nad pokusy i namiętności!
Król zamilkł — zamyślony spojrzał na Eberharda, który mówił tak szlachetnie i w wykończenie piękném ciele zawierał doskonale piękne serce.
W téj chwili rozsunęła się portyera — ukazał się kamerdyner Bittelmann, który na srebrnéj tacy przyniósł wielki, zapieczętowany list.
— Dla pana hrabiego de Monte Vero, rzekł i podał list Eberhardowi: tylko co przyniosła go sztafeta.
— Nie wahaj się pan, otwórz list, radził król po odejściu kamerdynera; może zawiera ważne wiadomości!
— Są to raporta z Monte Vero, najjaśniejszy panie!
— Z pańskiéj niemieckiéj kolonii w Brazylii? Przeczytaj pan! ze współudziałem powiedział król.
Eberhard rozłamał pieczęć i pobieżnie spojrzał na listy — gdy czytał jeden z nich, mimowolnie twarz jego rozjaśniła się, oczy radością zaświeciły.
— Czy można obaczyć? Mnie mocno obchodzi pańskie dalekie księztwo!
Eberhard z ukłonem podał królowi żądane pismo — zawierało ono we wzruszających słowach wyrażone podziękowanie owych licznych wychodźców, których Eberhard spotkał w Londynie i wysłał do Monte Vero. Szczęśliwie tam przybyli i pomiędzy Niemcami pozakładali nowe ogniska, w których za staraniem Eberharda uniknęli nędzy i obficie wyżywić się mogli. Czego im odmówiła stara ojczyzna, to znaleźli w Monte Vero, tak z pełnemi i wdzięcznemi sercami założyciela ich szczęścia po Bogu najwyżéj cenili, i jak pisali, wszyscy się za niego modlili.
— Bardzo nie wiele brakuje, a zazdrościć ci będę, panie hrabio, rzekł wzruszony król. Jakże musisz być szczęśliwy! jaka to rozkosz cudowna, odbierać takie podziękowania!
— Wzniosła, tak jest, najjaśniejszy panie! Módz uszczęśliwiać jest to rozkosz niezrównana — ona nam Boga przybliża! Podobne jak ta chwile przeważają tysiączne: biada!
— Powiedziałeś pan poprzednio, że historya życia pańskiego jest bardzo wzruszająca — pozwól wyznać, że niecierpliwie pragnę ją poznać! Wierzaj, że nietylko dla prostéj ciekawości pozwalam sobie zapytać cię, czy godzien jestem wysłuchać opowiadania historyi życia twojego?
— Mój królewski panie! broniąc się przerwał Eberhard; lecz król wziął go za rękę i zaprowadził na sofę stojącą przy oknie i zakrytym obrazie.
— Chciałbym poznać drogi, które pana doprowadziły do celu, do jakiego teraz doszedłeś! powiedział król siadając obok Eberharda.
— Jeszcze nie doprowadziły najjaśniejszy panie — dopóki żyjemy, zawsze mamy coś do dopięcia i do osiągnięcia!
Letni wieczór zapadł nad parkiem, — słońce znikło za ciemno-liściastemi drzewami, — tu i owdzie walcząc z ostatnim brzaskiem dnia świeciła na niebie gwiazda, — cudna spokojność panowała wszędzie, a przerywały ją tylko kiedy niekiedy melodyjne pieśni usypiających ptaków, — orzeźwiające, wonne tchnienie wiało z parku przez wysokie otwarte okna do zielonego pokoju, w którym król siedział obok Eberharda jak przyjaciel obok przyjaciela.
Otaczał ich łagodny półcień, który dziwnie zgadzał się z zeznaniami obu tych ludzi w tak wzruszającéj chwili.
Eberhard swoim mimowolnie tyle potężnym i do serca przemawiającym głosem tak zaczął:
— Tajemnicy mojego urodzenia do dziś dnia nie udało mi się wyśledzić! Téj, która mi dała życie, nie widziałem nigdy — gdy się moje pojęcia obudziły, ujrzałem się pod opieką starego, pełnego miłości człowieka, którego ojcem nazywałem, i który raz upominającym słowem, co wiecznie w duszy mojéj brzmieć będzie, powiedział mi: że przy mojém urodzeniu stała na niebie gwiazda z ognistym ogonem, kometa, z którą łączono dziwne przesądy.
Stary ojciec Jan żył jak zakonnik, a lud wiejski czcił go jak zesłańca bozkiego. Wychował mnie w swojéj pustelni i nauczył obcych języków, wypadków przeszłości, tudzież krajów tego świata.
Był to uczony, pobożny mąż, ale wcale nie świętoszek.
Niedaleko od naszéj klauzury wznosił się dumny staroświecki zamek. Dachy jego wystawały w powietrze, panowało tam bogactwo i rozrzutność. Zamek ten należał do hrabiny W. Ponińskiéj, zamieszkiwała w nim przez zimę i wiosnę z jedyném dzieckiem, piękną małą dziewczynką. W lecie wyjeżdżała do dalekich kąpieli lub też do Paryża albo Włoch.
Mała Leona przychodziła często ze swoją służącą do ojca Jana, a ja byłem towarzyszem jéj zabaw. Już wówczas przy swobodnych grach naszych okazywała chęć panowania i dumę, ale to mi się podobało, chętnie też bawiłem się z małą ładną Leoną!
Gdy wyrosłem, a zacny ojciec widział, że się sil nie rozwinąłem i z nauk jego korzystałem, oświadczył mi pewnego dnia, że czas już pomyśleć o mojéj przyszłości. Z całą troskliwością i miłością zapytał mnie, jaki stan obrać sobie zamierzam? a ja pełen młodzieńczego zapału zawołałem:
— O! ojcze Janie, — kochany ojcze Janie, chciałbym być żołnierzem, — oficerem! To jest najwyższe moje życzenie!
Widzę jeszcze łagodny uśmiech, jaki osiadł na jego czcigodnych rysach, gdy te natarczywe słowa wymówiłem.
— Tak i ja też myślałem, Eberhardzie, powiedział spokojnie i jak zawsze z ojcowską godnością i troskliwością — w spełnieniu życzeń twoich nie doznasz żadnéj przeszkody! Idź w świat, zaciągniéj się pod sztandary wielkiego wojska i bądź odważnym, wiernie swoje obowiązki spełniającym żołnierzem! Uczyłeś się tyle, że bez trudności w krótkim czasie otrzymasz stopień oficerski. Dam ci wszystko, czego potrzebujesz. Oto masz tu papiery, których od ciebie żądać będą, a oto pieniądze, abyś nie cierpiał niedostatku!
— A jak się nazywał twój ojciec Jan? przerwał król opowiadającemu.
— Jan von der Burg, najjaśniejszy panie! Jako Eberhard von der Burg wstąpiłem do wojska naszego sąsiedniego kraju.
— Von der Burg jest to stara, bardzo stara szlachta, panie hrabio. — I wyrzekłeś się pan tego nazwiska?
— Ponieważ je nieprawnie nosiłem, mój królewski panie! Przewodnik życia mojego, ukochany, wspaniałomyślny mąż, który mnie wychować, — ów Jan von der Burg nie był ojcem moim! W godzinę śmierci wyjawił mi część tajemnicy, która na życiu mojém ciąży!
— Jakież więc było pańskie prawdziwe nazwisko?
— Ojciec Jan umarł, zanim to mógł mi powiedzieć! odrzekł Eberhard.
— I nie znalazłeś pan żadnego dokumentu, żadnego pisma o tém?
— Nic, mój królewski panie! Musiałem zdobywać sobie nazwisko. Ale wyprzedzam wypadki! Młody Eberhard von der Burg bardzo prędko został oficerem, bo służbę pełnił gorliwie i punktualnie. Był to wysmukły żołnierz, który jak codziennie mówiono, dzielnie wyglądał w kawaleryjskim mundurze. Owszem, sam nawet stary ojciec Jan nie posiadał się z radości, gdy obaczył swojego wychowańca, który przybył odwiedzić jego do — mek, — uściskał on mnie i błogosławił, — starzec, który zbliżał się do kresu dni swoich, młodzieńca, który śmiało i dziko wdzierał się w życie!
Wtedy los twardy zrządził, że ujrzałem znowu Leonę, młodą hrabiankę Ponińską, ktôréj dziecinnych zabaw byłem niegdyś wspólnikiem, Z dziecka wyrosła na pannę dziwnéj piękności! Nie, nie była to jeszcze panna, ale pączek, który mnie silnie do siebie pociągał, którego obraz ciągle mnie ścigał, — bez którego mniemałem, że żyć nie zdołam! Ciemne pożerające spojrzenia Leony gorącemi płomieniami rozgorzały w mojéj duszy, — rozżarzała płomień we mnie wybuchły — dała mi poznać, że się jéj podobałem!
Niewypowiedziana rozkosz tego pierwszego — wyznania trwała krótko, jak sen letni!
Hrabina Ponińska wyjechała ze swoją piękną córką Leoną do Paryża, — mówiono, że szukała dla niéj milionera, bo była zadłużona, a długoletnie marnotrawstwo tak wyczerpało jéj ogromny majątek, iż hrabina ujrzała się zmuszoną sprzedać swój wysoki, dumny zamek.
Ja zaś, oszalały zapałem mojéj miłości, postanowiłem pośpieszyć za nią! Ojciec Jan ostrzegająco podniósł palec — było to po raz pierwszy, że nie usłuchałem słów mojego ojca — pierwszy i jedyny raz!
Leona stała przed duszą moją — z zachwycającym uśmiechem, piękna jak rozwijający się kwiat południa — dumna jak córka cesarza! Musiała być moją, musiałem ją dostać i posiadać — za nią byłbym oddał duszę, zbawienie!
Eberhard umilkł na chwilę, — król z błyszczącym wzrokiem słuchał jego opowiadania, — noc letnia zapadła. Stary kamerdyner, zdziwiony; że tak długo nie słychać przywołującego dzwonka, ukazał się na progu, aby zapalić kandelabry, — lecz król dał mu znak, aby nie przeszkadzał — bo księżyc, który właśnie wzniósł się po nad drzewa, czarownie jasno oświecał zielony pokój.
Przejęty wspomnieniami Eberhard mówił daléj:
— Dobry, kochany ojciec Jan, uległ moim palącym żądaniom — awansowałem i pośpieszyłem do Paryża, aby — prosić hrabiny o rękę Leony. Miłość moja wzrastała, ilekroć ujrzałem tę pyszną istotę, — a ona wysłuchała mnie! Hrabina zezwoliła, bo jéj powiedziałem, że nic nie żądam, niczego się nie spodziewam, prócz posiadania Leony!
Wówczas miałem lat dwadzieścia — Leona dziewiętnaście — najwyższe życzenie, najpiękniejszy cel osiągnąłem! Rozpływałem się uszczęśliwiony, przytuliłem ubóztwioną do mocno bijącego serca!
Nadeszły tygodnie niewypowiedziany rozkoszy. Matka Leony mieszkała w Paryżu zupełnie oddzielnie od nas; my obraliśmy sobie za miejsce pobytu kąpiele w B., bo mnie tam przeniesiono. Odwiedziliśmy oboje ojca Jana, a ten najlepszy, najszlachetniejszy człowiek swojego czasu, cieszył się podzielaniem z Leoną mojéj miłości, bo widział, że bez posiadania jéj nie mógłbym być spokojnym; — lecz Leona, bujnie piękna, dumna kobieta, podczas tych odwiedzin objawiła żądanie jak najrychlejszego powrotu do ruchliwego, różnorodnego życia w kąpielach, jakby tam tylko przyjemność znajdowała!
To szczególne naleganie, które ojca Jana ciężko obrazić musiało, przypisywałem bolesnemu uczuciu, doznawanemu na widok z dala ukazujących się murów jéj utraconego zamku, — nie wiedziałem, że Leona na wzór matki swojéj żywi w sobie pełno dzikich namiętności i żądz.
Kiedyśmy powrócili do B., a ja na nowo okazywałem całą gorącą miłość moją małżonce, mojemu drugiemu ja, — nagle i nieprzygotowanego dotknął pierwszy straszliwy cios losu, jak oślepiający, pustoszący piorun.
Leona, pomimo próśb moich przystąpiła do stołu gry — rujnowała nas, gdyż w nadziei wygranéj, pożyczała, na weksle różne summy i przegrywała je, a ja ich zwrócić nie mogłem! O mało nie oszalałem — byłem narażony na wstyd, jeżeli nie znajdę punktu wyjścia! a niemiałem nikogo w świecie, komu mógłbym się zwierzyć!
Były to dni pełne udręczeń, aż nakoniec postanowiłem udać się do ojca Jana! Dopomógł, ofiarując mi swój grosz ostatni!
Leona, spodziewając się wkrótce ciężkiéj godziny, święcie mi poprzysięgła, będąc w dobrém usposobienia, że dla mnie tylko żyć będzie — a gdy mnie wkrótce potém udarowała dzieckiem, śliczną dziewczynką, i podała mi ją, o wszystkiém co zaszło zapomniałem, wszystko przebaczyłem, tuląc do łona matkę i dziecię!
Zdawało mi się, że spodziewane szczęście rzeczywiście i trwale do mnie wraca; najwyższéj rozkoszy, jaką człowiek uczuć może, doznawałem wówczas, gdy dziecię moje rączęta do mnie wyciągnęło i z wypogodzoną twarzą ojca wołało, — o! ten dla każdego innego niezrozumiały głos małéj, milutkiéj istoty tak mnie uszczęśliwiał, bo tylko rodzicielskie serce rozumie tę mowę!
Były to błogie dni! Nie powstawała we mnie żadna wątpliwość, żadna nieufność nawet i wtedy, gdy pewien młody Włoch, który przejeżdżając przez Niemcy, bawił w B., coraz bardziéj się do nas przyłączał i prosił mnie o przyjaźń. Nawet gdy dostrzegłem, że spojrzenia jego, gdy sądził, że nikt go nie uważa, dzikim ogniem żarzące się zawisły na pięknéj mojéj żonie, nie przypuszczałem, aby Leona chociaż tylko uściskiem ręki przeniewierzyć mi się mogła! Wszystkiemu byłbym wówczas uwierzył, tylko nie temu, że ona tak niewypowiedzianie kochająca, zdradzać mnie mogła!
Francesco, ów młody Włoch, często usiłował zabierać mnie z sobą na rozmaite rozrywki, a gdy Leona, jak mówiła, z powodu mojéj utrudzającej służby, namawiała mnie, abym przyjął jego zaproszenia, często zatém odbywaliśmy wspólne wycieczki po pięknéj okolicy. W towarzystwie Francesca nigdy nie znajdowałem przyjemności, jego niepokój i szczególna uprzejmość nie podobały mi się, ale ten mój instynktowny wstręt przypisywałem trudności, z jaką zawsze zawierałem przyjacielskie stosunki.
Dziecię moje miało już prawie dwa lata, gdy pewnego dnia Francesco, który często oznaczał godzinę swojego odjazdu, ale ją późniéj zwłóczył, zaprosił mnie, abym poszedł z nim na włoską operę, która w B. dawała przedstawienia. Leona odmówiła nam swojego towarzystwa, oświadczając, że niezdrowa, lecz tak mile namawiała mnie, chcącego przy niéj pozostać, abym poszedł posłuchać pięknéj muzyki, że nakoniec uległem połączonym prośbom obojga, i wyszedłem z domu z młodym Włochem, pożegnawszy Leonę, jak zawsze gdy wychodziłem.
Nie domyślałem się, że to będzie pożegnanie na całe życie — nie domyślałem się, że ściskał mnie wąż i tak mile tulił do siebie!
Francesco wydał mi się wzruszony i bardziéj niż zawsze niespokojny, — ale to mnie nie uderzało, bo często bywał taki!
Swobodnie rozmawiając poszliśmy na operę. Słuchałem dźwięków muzyki i znowu żałowałem, że Leona nie dzieli zemną téj przyjemności.
Po ukończeniu pierwszego aktu, Francesco na pozór wielce uradowany, oświadczył mi, że na dole na inném miejscu znajduje się bardzo blizki przyjaciel jego, i prosił, abym mu wybaczył, że mnie na kilka minut opuści, dla przywitania tego przyjaciela.
Prosiłem, aby postępował bez względu na mnie.
Gdy Francesco wyszedł, zbliżyli się do mnie dwaj od dawna znajomi mnie oficerowie i prosili, abym się udał za nimi. Głosy ich tak były uderzająco poważne, że pomyślałem o pojedynku, albo o jakiéj honorowéj sprawie, co mnie jednak spotkać nie mogło.
Gdybyśmy wyszli z teatru, już było ciemno na ulicach — obaj oficerowie prosili mnie, abym niezwłocznie pośpieszył do mojego mieszkania! Spojrzałem na nich zdziwiony — oni już od kilku tygodni wiedzieli o okropności, o któréj i ja się nakoniec dowiedziałem! Z powagą, która o mało nie obraziła mnie, ścisnęli, mi rękę i prosili, abym spokojnie i rozważnie działał, jak zwykli mnie zawsze widzieć postępującego.
Ani słowa nie wyrzekłem, — przyjęty straszną wątpliwością szybko pośpieszyłem ku domowi, w którym wiedziałem, że znajdę żonę i dziecię.
Dusza moja drgała duch uciekał, gdy wszedłem na schody prowadzące do moich pokojów.
— Spokojnie, powiedziałem sobie — dowiesz się wszystkiego.
W sam czas przybyłem, aby pochować wszystko najdroższe, najświętsze — znalazłem Leonę, moją żonę, która przed godziną tak mile zapewniała mnie o swojéj miłości, w objęciach rywala — cofnąłem się w tył, bo widok ten był dla mnie za straszliwy.
Leona spoczywała w objęciach Franciszka!
Eberhard pokonany wspomnieniem przycisnął ręce do twarzy — serce króla biło głośno i gwałtownie.
— Co powiedziałem, co uczyniłem, opowiedzieć nie umiem — poskromiłem rozpacz — przycisnąłem do piersi pięść chcącą porwać za pałasz, bo musiałem powiedzieć sobie, że ten rozrywacz małżeństw, co poskoczył blady i struchlały, gdy ta bezczelna padła, był ofiarą jéj uwodzenia! Oszczędziłem go — moja żona tylko była winną, bo zwalczywszy przestrach, powstała i zimno wyznała mi, że spokojnego, cichego życia znieść nie może.
Zdawało mi się, że runęły wszystkie filary mojéj duszy, — że nagle zostałem żebrakiem — od Boga i ludzi opuszczonym żebrakiem.
Ale byłoby to rzeczą politowania godną, upadać na duchu z powodu téj niegodziwości mojéj żony, którą po Bogu i po ojcu moim najbardziej kochałem — wziąłem dymissyę, bo po téj nocy dłużéj w dotychczasowych stosunkach żyć nie mogłem, i z zakrwawioném sercem pośpieszyłem do osiwiałego Jana, aby go na wieki pożegnać!
Jego szlachetna dusza i teraz jeszcze bozki wpływ na mnie wywierała, chociaż ciało jego było upadające i słabe. Przyszedłszy do siebie, pozostałem przy nim, i po kilku dniach zamknąłem na zawsze jego strudzone oczy.
Ach i wtedy jeszcze nie skończył się dla mnie szereg ciężkich dolegliwości!
Leona wzbraniała się wydać mi moje dziecię, a prawa przyznały, że ma przy niéj pozostać do szesnastego roku życia!
Wtedy opanowała mnie nieprzeparta chęć uciekać, uciekać daleko, — na pustynię — aby tam na niezaludnionéj przestrzeni znaleźć znowu Boga i przetrwać boleści. Nie wiedziałem sam dokąd się mam udać — ale musiało to być gdzieś nieskończenie daleko, aby jak najprędzéj uniknąć owego wspomnienia, owego obrazu przeszłości.
Uciekłem za morze! Przeszło rok przebywałem w różnych skonach Nowego Świata, gdzie tylu ludzi szuka drugiéj ojczyzny.
Walcząc z niedostatkiem, tysiące razy zagrożony śmiercią, wielkość i wszechmocność Boga codzień silniéj poznawałem — zmuszony co godzina prawie okupywać życie moje, czułem się szczęśliwym — a przecięż byłem sam i opuszczony na świecie jak żaden człowiek! Odebrano mi wszystko co kochałem, co posiadałem, tego, którego miałem za ojca, moją żonę, moje dziecię! moje nazwisko nawet utraciłem, bo to, które nosiłem, nie należało do mnie....
Wtedy to poznałem, że boleść i opuszczenie dochodzą do szczytu, w którym śmierć zdaje się być upragnioném dobrodziejstwem, — w którym wszystkie siły nasze zebrać musi my, aby téj śmierci nie pożądać.
Lecz przemogłem pokusę, i mam to zadowolenie, że już od owego czasu śmierci się nie obawiam!
Jako „Eberhard“ przebiegałem wtedy całe ogromne państwo, zwane Brazylią, w którém naówczas toczyły się straszliwe walki. Zahartowanemu w sile, udało mi się ocalić życie cesarzowi Pedrowi, nie wiedząc kto on był i kogo z rąk nieprzyjacielskich wyrwałem, gdy zwyciężone wojsko opuściło go! On mianował mnie hrabią de Monte Vero, darował mi pustą przestrzeń kraju, noszącą tę nazwę, na ktôréj uprawienie i użyźnienie potrzeba było kilkuletniéj mozolnéj pracy, jakiéj właśnie wielce pragnąłem!
Przeminęły lata i nadszedł czas, w którym nakoniec wolno mi było prawnie zażądać mojego dziecka — dziecka, ku któremu tęskniłem!
Wyjechałem z Monte Vero, zostawując je w ręku wiernych zarządców, i odpłynąłem do ojczyzny. Przybyłem do niéj ze wspomnieniem, które błogość mi sprawia i wiecznie prowadzić mnie będzie jak piękna gwiazda życiu mojemu przewodnicząca, ze wspomnieniem o ojcu Janie! W pobliżu B. wystawiłem mu pomnik!
— Donoszono mi o tém, powiedział król — ale gdzież jest dziecię, jedyny klejnot przeszłości?
— Dotąd go nie znalazłem! drżącym głosem zakończył Eberhard swoje opowiadanie.
— Straszliwy los! szepnął król.
— Straciłem dziecię — całą ludzkość biorę w moje objęcia! Niech to będzie mojém wynagrodzeniem!
Księżyc jasno oświecił obie postaci w zielonym pokoju — Eberhard powstał — w oczach króla coś błyszczało — promieniały one rzadkim, kosztownym połyskiem!
Milczący, niezdolny słowa wymówić monarcha, zamknął hrabiego de Monte Vero w swoich objęciach, bo król był do niego podobny, bo miał wzniosłą, szlachetną duszę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.