Villette/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Panna Marchmont
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV
PANNA MARCHMONT

Opuściwszy Bretton w parę tygodni po wyjeździe małej Polly — nie przewidywałam wówczas, że nigdy już więcej nie odwiedzę miłej tej siedziby i nigdy stąpać nie będę ponownie po cichych uliczkach starodawnego miasteczka — powróciłam do domu po półrocznej w nim nieobecności. Należałoby przypuścić, że byłam zadowolona z powrotu na łono mojej rodziny. W naturalnym takim przypuszczeniu nie może w żadnym razie być nic uwłaczającego, ani krzywdzącego, nie starajmy się więc zadawać temu kłamu. Nie myśląc też bynajmniej czynić tego pozwalam, aby czytelnik wyobraził mnie sobie drzemiącą w ciągu najbliższych ośmiu lat, niby łódź w pogodę bezwietrzną, na nieporuszonych jak szkło wodach przystani, gdy sternik leży wyciągnięty na deskach pokładu z twarzą zwróconą ku niebu i zamkniętymi oczami, pogrążony, możnaby przypuścić w długiej modlitwie. Panuje powszechne mniemanie, że wielki zastęp kobiet i dziewcząt spędza życie swoje w taki właśnie sposób, dlaczegożbym więc i ja nie miała iść ich śladem?
Wyobraź mnie więc sobie, czytelniku, pulchną i zadowoloną, pławiącą się bezczynnie w słońcu, na wysłanym miękko pokładzie, stale ogrzewaną słonecznymi promieniami i, kołysaną na fali, łagodnie poruszanej powiewem lekkiego wietrzyka. Nie da się jednak zataić, że gdyby tak być miało, należałoby wyobrazić sobie, że uległam znać w jakiś sposób katastrofie, że zostałam wyrzucona poza burtę, albo też że łódź moja uległa rozbiciu. I ja sama także pamiętam czas — długi okres — chłodu, niebezpieczeństw, zwad. Do dnia dzisiejszego, ilekroć dławi mnie zmora nocna, doznaję ponownie w krtani owego uczucia słoności napływającej mi do przełyku wody i jej mroźnego ucisku na moje płuca. Wiem nawet, że rozpętała się burza, i to burza, która trwała nie godzinę, czy jeden dzień tylko. W ciągu wielu dni i nocy nie zajaśniało słońce, ani też nie wybłysnęły na niebie gwiazdy; własnymi rękami wyrzucaliśmy takelunek z naszego statku; nad naszymi głowami srożył się sztorm, straciliśmy wszelką nadzieję, że uda nam się uratować. W końcu statek uległ rozbiciu, a cała załoga poszła na dno.
O ile mogę sięgnąć pamięcią, nie uskarżałam się nigdy przed nikim na ciężkie te przejścia. Przed kim właściwie miałabym uskarżać się? Panią Bretton oddawna straciłam z oczu. Przeszkody, wzniesione przez osoby trzecie, przed laty już stanęły pomiędzy nami, uniemożliwiając nasze porozumienie się wzajemne. Nadto przyniósł czas zmiany i w jej życiu także: pokaźna fortuna na której straży stała, aby utrzymać ją i przekazać nietkniętą synowi, umieszczona w pewnym przedsiębiorstwie, jako jego kapitał zakładowy, skurczyła się, jak utrzymywano, do drobnej cząstki pierwotnej swojej wartości. Graham, o czym słyszałam ze źródeł postronnych, obrał zawód lekarza, i wraz z matką opuścił Bretton, aby, o ile było mi wiadomo, osiedlić się w Londynie.
Nie istniała dla mnie w ten sposób możliwość liczenia na czyjąkolwiek pomoc, musiałam sama myśleć o sobie. Nie wydaje mi się, abym należała do natur samodzielnych, czy przedsiębiorczych; zarówno jednak samodzielność jak przedsiębiorczość zostały mi narzucone przez warunki, w jakich się znalazłam, na równi zresztą z tysiącami innych ludzi, oprócz mnie. Kiedy więc przysłała po mnie panna Marchmont, starsza niezamężna dama, zamieszkała w naszej okolicy, posłuszna byłam z całą gotowością jej wezwaniu w nadziei, że poruczy mi do pełnienia jakąś misję, której potrafię podołać.
Panna Marchmont była osobą zamożną, zamieszkiwała piękną rezydencję, była wszelako zreumatyzowaną, zniedołężniałą kaleką, pozbawioną od dwudziestu lat już władzy w rękach i w nogach. Przebywała stale na górnym piętrze swojej siedziby, nie schodząc nigdy na dół. Salon jej przytykał do jej sypialni. Słyszałam wiele o niej i o jej dziwactwach, (miała opinię wielce ekscentrycznej) nigdy jednak jeszcze do owego czasu nie miałam okazji widzenia jej ani mówienia z nią. Wprowadzona do jej pokoju, znalazłam się wobec pomarszczonej, siwowłosej kobiety o poważnym, surowym wyglądzie, który mógł być wynikiem zarówno jej długotrwałego osamotnienia, jak jej dolegliwości fizycznych. Temu może również należało przypisać jej drażliwość i kapryśność. Jak się okazało, jej panna służąca, a właściwie towarzyszka, która pielęgnowała ją przez szereg lat, miała wyjść za mąż, słysząc więc o osamotnieniu moim i o trudnych warunkach, w jakich znalazłam się, posłała panna Marchmont po mnie w nadziei, że potrafię może zastąpić przy niej tamtą. Kiedy więc po wypiciu pospołu popołudniowej herbaty, siedziałyśmy obie przy kominku, zrobiła mi odpowiednią propozycję.
— Nie będzie to łatwe życie — uprzedziła mnie lojalnie — wymagam wiele obsługi, będzie też pani przez większą część dnia zamknięta tutaj ze mną; może jednak, w przeciwstawieniu do życia, jakie wiodła pani dotychczas, wyda się pani zajęcie u mnie dość znośne.
Rozważyłam w myśli uczynioną mi propozycję; ofiarowane mi stanowisko powinno byłoby oczywiście wydać mi się znośne — usiłowałam przekonać sama siebie — okazało się jednak, że wskutek szczególnego jakiegoś ciążącego na mnie fatalizmu, przewidywania te nie ziściły się. Nie mogły, co prawda, uśmiechać mi się osobliwie widoki stałego przebywania tutaj, w tym szczelnie zamkniętym pokoju, będąc świadkiem nieustannych cierpień — czasem może ofiarą złego humoru — i spędzenia w ten sposób reszty mojej młodości, wiedząc, że wszystko co było, minęło, wyrażając się najoględniej, nie nazbyt szczęśliwie! Zbrakło mi na chwilę odwagi, wnet jednak odzyskałam ją, jakkolwiek bowiem zmuszałam się do uprzytomnienia sobie złych stron, byłam jednak zbyt przyziemna, aby idealizować je, a tym samym wyolbrzymiać nadmiernie.
— Nie jestem pewna, czy starczy mi sił potrzebnych do pełnienia tych zadań — rzekłam.
— I ja także mam ten skrupuł — zgodziła się. — Sprawia pani wrażenie zmizerowanej, wyczerpanej.
Byłam zmizerowana i wyczerpana. Zajrzałam do lustra i zobaczyłam w nim siebie samą w mojej sukni żałobnej, dziwnie wyblakłą, z głęboko wpadniętymi, podkrążonymi oczami. Tak. Nie był to widok obiecujący. Te oznaki przywiędnięcia były jednak zewnętrzne tylko, tak wydawało mi się przynajmniej: czułam wciąż jeszcze w sobie życie, tętniące, niezamarłe w jego źródle.
— Czy ma pani coś innego na widoku?
— Jak dotychczas nic wyraźnego, mogłabym jednak znaleźć, przypuszczam.
— Tak sobie pani wyobraża, może nie bez słuszności. Dobrze. Niech więc pani próbuje w dalszym ciągu poszukiwań na własną rękę. O ile jednak zawiodą one panią, proszę powrócić do mojej oferty. Pozostawiam pani otwartą możność przyjęcia jej w ciągu trzech miesięcy.
Było to wielce uprzejme z jej strony postawienie sprawy. Powiedziałam, co o tym myślę i wyraziłam moją wdzięczność. W tej samej chwili schwycił ją ostry atak bólu. Zajęłam się cierpiącą, zastosowałam wskazane mi przez nią środki i, zanim jeszcze zdążyły one przynieść jej ulgę, zawiązał się pomiędzy nami obiema rodzaj poufniejszego stosunku. Co się mnie tyczy, przekonałam się ze sposobu, w jaki zniosła ten ostry napad, że mam przed sobą dzielną, cierpliwą kobietę (cierpliwą wobec dolegliwości fizycznych, czasem tylko może podrażnioną pod wpływem toczącego ją moralnego raka), ona zaś, widząc moją dobrą wolę, przekonała się, że może wzbudzić we mnie współczujący odzew na swoje cierpienia. Przysłała po mnie zaraz nazajutrz, powtarzając te wezwania pięć czy sześć dni z rzędu. Bliższe poznanie jej, mimo że ujawniło mi niektóre cechujące ją dziwactwa i wady, przekonało mnie zarazem, że mam do czynienia z charakterem, zdolnym wzbudzić szczery szacunek. Bywała, co prawda, surowa czasem, a nawet ponura, nie przeszkadzało mi to jednak pielęgnować jej i siedzieć przy niej ze spokojem, jaki dany jest nam zawsze zachować, ilekroć czujemy, że nasza obecność, nasze bezpośrednie zetknięcie, nasz sposób zachowania się podobają się i sprawiają ulgę osobom, którym oddajemy usługi. Nawet kiedy łajała mnie i to dość cierpko — co zdarzało się od czasu do czasu — czyniła to w sposób który nie upokarzał mnie i nie pozostawiał dokuczliwego żądła. Przypominała raczej rozgniewaną matkę, karcącą swoją córkę, aniżeli surową chlebodawczynię, czyniącą ostre wyrzuty opłacanej przez nią pracownicy. Nie umiała zrzędzić, czasem tylko wpadała w gwałtowny gniew. Co najważniejsze jednak, umiała opamiętać się w chwilach największej pasji: logika nie zawodziła jej w roznamiętnieniu nawet. Rychło też wzrastające uczucie szczerego przywiązania pozwoliło mi w nowym zupełnie świetle rozważać myśl pozostania przy niej w charakterze towarzyszki: po tygodniu zgodziłam się na objęcie tego stanowiska.
W ten sposób światem moim stały się dwa rozprażone, szczelnie pozamykane pokoje, a zniedołężniała, schorowana stara kobieta moją panią, moją przyjaciółką, wszystkim dla mnie. Pełnienie służby przy niej — było moim obowiązkiem; jej ból — moim cierpieniem; myśl o uldze jaką mogłam jej przynieść — jedynym moim zadaniem; jej niezadowolenie — moją karą; jej uśmiech — moją nagrodą. Zapomniałam o istnieniu pól, lasów, rzek, jezior, mórz i wciąż zmieniającego się nieba poza oślepłymi, zachodzącymi wciąż od nowa parą szybami okiennymi pokoju chorej. Rada byłam prawie temu zapomnieniu. Całe moje nastawienie zacieśniło się, wtłoczone w ramy obecnej mojej misji. Cicha i łagodna z natury, zahartowana przez los, nie tęskniłam za spacerami na otwartym powietrzu; mój głód nasycały w zupełności skromne, mikroskopijne posiłki, podawane mi w zastosowaniu do apetytu i wymagań pacjentki; co najważniejsze wszakże, dawała mi ona sama możność studiowania niezwykłości jej charakteru; podziwiania niewzruszonej stałości jej cnót, potęgi jej pasji, ufania szczerości jej uczuć. Posiadała wszystkie te cechy i dla tych jej cech właśnie przywiązałam się do niej.
Dla tych jej cech gotowa byłabym pozostać przy niej przez dwadzieścia lat jeszcze, gdyby udręka jej życia miała trwać jeszcze dwadzieścia lat. Inny los wszakże przeznaczony był nam obu. Co się mnie tyczy, zdawać się mogło, że przeznaczenie moje pcha mnie nieustannie do wysiłku płodnego. Że z umysłu podnieca, pobudza, zacina biczem utajoną drzemiącą we mnie energię czynu. Drobnej kruszynie przywiązania ludzkiego, jaka przypadła mi w udziele i jaką ceniłam niby perłę wartościową, przeznaczone były tajeć w moich rękach i przeciekać przez moje palce, jak gdyby była skroplonym w cieple sopelkiem gradowym. Skromne obowiązki, jakie przyjmowałam na siebie, wyrywane musiały być przemocą z mojego, zadowolniającego się tak małym, sumienia. Chciałam wchodzić w układy z Losem: celem uniknięcia mogących spaść na mnie wielkich klęsk gotowa byłam przyjąć z poddaniem życie całe, na które składałyby się same wyrzeczenia i drobne dokuczliwości. Ale Los nie dał się ułagodzić przeze mnie w ten sposób, ani też nie zgodziła się Opatrzność na usankcjonowanie gnuśnego, tchórzliwego takiego unikania czynu.
Pewnej nocy lutowej — pamiętam dobrze ten moment — rozległ się w pobliżu siedziby panny Marchmont głos słyszany przez wszystkich mieszkańców domu, zrozumiany wszakże przez jedną tylko osobę. Po względnie zacisznej zimie przyszły burze wiosenne. Ułożyłam pannę Marchmont do łóżka, a sama usiadłam z robótką ręczną przy ogniu kominkowym. Wiatr wył i zawodził pod oknami: przez cały dzień wyprawiał swoje harce, w nocy wszakże wycie jego przybrało głębszy, surowszy ton — dziwnie przejmujący, wpadający do ucha nieomal wyraźnie artykułowanymi dźwiękami ni to skargi jękliwej, boleśnie szarpiącej nerwy, drgającej w każdym nowym poświście.
— O! Ucisz się! Ucisz się! — powtarzałam w duchu zgnębiona, upuszczając na kolana moją robotę i daremnie usiłując zatkać uszy, aby nie docierał do nich błagalny ten, jak gdyby wzywający pomocy, jękliwy szloch. Już dawniej słyszałam ten sam głos złowieszczy; przygodna obserwacja narzuciła mi teorię związanych z nim przepowiedni. Trzykrotnie w przebiegu mojego życia pouczył mnie bieg wypadków, że dziwne owe odgłosy burzy — ów nieustannie powtarzany jęk beznadziejny zapowiada stan atmosfery nie sprzyjający życiu. Doświadczenie wszczepiło mi wiarę w to, że wybuchy epidemii zapowiadane bywają często przez taki boleśnie jękliwy, łkający, zawodzący wiatr wschodni. Stąd może, jak wywnioskowałam, powitała legenda o Banshee[1]. Stwierdziłam nadto — tak sobie wyobrażałam, nie posiadałam wszelako dostatecznej wiedzy, aby uchwycić związek, jaki mógłby zachodzić pomiędzy tymi okolicznościami — docierające do nas równocześnie ze srożeniem się takiego wichru wieści o wstrząsach wulkanicznych w dalekich częściach świata; o rzekach, które nagle wzbierały gwałtownie, wychodząc z brzegów i zalewając całą okolicę, a także o niezwykle wysoko spiętrzonych falach, wściekle zatapiających nizinne wybrzeża morskie.
— Kula ziemska — mówiłam sobie wówczas — wydaje się w takich okresach szarpana i rozdzierana na części; słabsi spośród nas giną w podmuchach rozsrożonego jej oddechu, który wyrzuca na powierzchnię ognistą lawę jej dymiących kraterów!
Wsłuchiwałam się z zamieraniem serca w wycie wichru.
Około północy burza w ciągu pół godziny przycichła stopniowo, ustępując wreszcie miejsca imponującej ciszy. Ogień na kominku dotychczas słabo zaledwie tlejący, buchnął żywszym płomieniem. Wyczułam od razu zmianę powietrza i wraz z nią powróciła mi otucha. Rozsunąwszy nieco firanki, wyjrzałam na zewnątrz i dostrzegłam migotanie gwiazd występujące zazwyczaj podczas ostrego mrozu.
W momencie odwrócenia się od okna padło spojrzenie moje na pannę Marchmont, zbudzoną, unoszącą głowę sponad poduszki i wpatrzoną we mnie z niezwykłą uwagą.
— Piękna dzisiaj noc? — zagadnęła mnie.
Na zapytanie to dałam potakującą odpowiedź.
— Przypuszczałam, że tak być musi. Czuję się wyjątkowo silna i zdrowa. Niech mi pani dopomoże podnieść się. Wydaje mi się — dodała — że jestem dziwnie odmłodzona. Tak, jestem po dawnemu młoda i tak niezwykle lekko mi na sercu; czuję się szczęśliwa. A może naprawdę nastąpił zwrot w stanie mojego zdrowia i przeznaczono mi jeszcze cieszyć się pełnią sił? Byłby to cud!
— Nie, nie, to nie są dni cudów — przemknęło mi przez myśl. Zdziwiły mnie jej słowa. W dalszym ciągu skierowała rozmowę ku przeszłości, szczególnie żywo odtwarzając w pamięci wszelkie wydarzenia, sceny i osoby.
— Przyjemność sprawia mi dzisiaj wspominanie o tym wszystkim — rzekła. — Cenię pamięć, uważam ją za najlepszą moją przyjaciółkę. Dostarcza mi ona w tej chwili głębokiej rozkoszy; od nowa wyczarowuje w sercu moim tętniącą minionym pięknym życiem rzeczywistość, wszystko to, co, jak sądziłam, zmurszałe, zamarłe od dawna, wsiąkło w glinę i piasek mogiły. Odzyskałam ponownie godziny, myśli i nadzieję mojej młodości. Wskrzesła w sercu moim jedyna miłość — jedyne nieomal uczucie tkliwe — jedyne przywiązanie w moim życiu... Bo widzisz, dziecko, nie jestem kobietą szczególnie dobrą, nie należę do istot, które dają się kochać.
— A przecież i ja także kochałam uczuciem silnym, zogniskowanym na jedynej osobie, równie drogiej mojemu sercu w bezwzględnej swojej wyłączności, jak drogie są dla większości ludzi, mężczyzn i kobiet, wszystkie te niezliczone istoty i rzeczy, którym poświęcają oni rozproszone swoje względy. Wówczas, kiedy kochałam i byłam kochana, jakże cudowne wiodłam życie, jak upojnie cieszyłam się nim! Jaki wspaniały rok przypominam sobie — jak promiennie jaśnieje on teraz w moim wspomnieniu. Jaka urocza wiosna, jakie ciepłe, radosne lato, jakie srebrzyste noce księżycowe, jakie nieziemsko owiane mgłą wieczory jesienne, jaka potęga nadziei pod wodami, skutymi lodowym pancerzem i pod skibami niw zwarzonych zamrozem zimowym! Przez cały ten rok serce moje biło dla Franka, po społu z jego sercem. O, mój szlachetny Franku — mój wierny Franku — mój dobry Franku! O tyle lepszy niż ja! Mający zapatrywania na wszystko o tyle wznioślejsze niż moje. Teraz dopiero rozumiem to i mówię o tym: jeśli nawet niewiele kobiet cierpiało tak straszliwie, jak bolałam ja nad jego utratą, nie wielu danym było zaznać tyle rozkoszy, ile ja zaznałam w jego miłości. Była to miłość niezrównanie wyższa i czyściejsza od pospolitej. Nie żywiłam żadnych wątpliwości co do niego i co do naszych uczuć wzajemnych: łączyła nas miłość nieskalana, opiekuńcza i szlachetna, uszczęśliwiająca tę, której stała się darem. Pragnęłabym rozważyć teraz, kiedy umysł mój odzyskał tak niezwykłą jasność — pragnęłabym zrozumieć dlaczego została mi ona odebrana? Za jaką zbrodnię zostałam potępiona i skazana po jednym roku błogosławionego szczęścia na trzydzieści lat smutku i udręki?
— Nie wiem — odpowiedziała samej sobie po dłuższym milczeniu. — Nie mogę, nie mogę dopatrzeć się powodu. A jednak w tej godzinie mogę powiedzieć szczerze to, czego nie probowałam mówić nigdy dawniej: Boże, Ty, którego wyroki niezbadane, niech się dzieje wola Twoja! W tej chwili wierzę, że śmierć zwróci mnie Frankowi, zwróci mi miłość jego. Nigdy dotychczas nie wierzyłam w to.
— Nie żyje więc? — zapytałam przyciszonym głosem.
— Słuchaj, drogie dziecko — zaczęła. — W pewną radosną Wigilię Bożego Narodzenia ubierałam się i stroiłam w oczekiwaniu na przybycie mojego ukochanego, który niebawem zostać miał moim mężem. Usiadłam, czekając. Widzę przed sobą ponownie tę chwilę. Widzę ośnieżony zmierzch, przesączający się przez okno, którego firanki nie były opuszczone, chciałam bowiem dostrzec go z daleka, nadjeżdżającego konno białą ścieżką. Widzę i czuję przyćmione światło kominka, tak mile rozgrzewające mnie, rzucające tak wesołe iskierki na moją suknię jedwabną i ukazujące mi w zwierciadle odbicie mojej własnej młodej, promiennej postaci. Widzę księżyc, płynący po niebie w cichą noc zimową, jaśniejący zimnym światłem ponad atramentowo czarnym gąszczem krzewów i nad ośnieżonym, osrebrzonym jego blaskiem piaszczystym gruntem mojej posiadłości. Czekałam z przyspieszającym nieco mój puls zniecierpliwieniem, nie budziły się jednak w sercu moim żadne obawy ani wątpliwości. Ogień przygasł na palenisku kominka, wciąż jednak żarzyły się zwęglone szczapy; księżyc był już wysoko na niebie, widziany jednak jeszcze przez obramowanie okna. Była już blisko dziesiąta. Rzadko dawał czekać na siebie dłużej, a właściwie raz tylko czy dwa zatrzymany był aż do tej godziny.
— Czyżby miał zrobić mi zawód?! Nie, nie mogłoby to zdarzyć się! Ani razu! O, oto przybywa!... Nadjeżdża pędem, aby wynagrodzić mi stracony czas.
— Franku! Szalony jeźdźcze! — wołałam w myśli, wsłuchując się z radością i niepokojem zarazem w coraz bliższy tętent galopu — wyłaję cię za to. Powiem ci, że to mój kark narażasz na niebezpieczeństwo, bo przecież wszystko, co twoje, jest w stokrotnie droższym i tkliwszym znaczeniu moje własne. Nadjeżdżał już: widziałam go pędzącego ku mnie, były jednak widocznie w oczach moich łzy, zaćmił się bowiem mój wzrok. Ujrzałam konia, słyszałam tętent jego kopyt... spostrzegłam jakąś masę.. uszy moje ogłuszył niesamowity hałas... Czy był to koń?! Cóż to za ciężkie, dziwne ciemne ciało wlokło się po ośnieżonej murawie?!... Czy mogłam rozpoznać je w świetle księżyca? Czy podobieństwem było dla mnie dać wyraz uczuciu, jakie zrodziło się nagle w mojej piersi?
— Jedyne co mogłam uczynić, to wybiec koniowi na spotkanie. Wielkie zwierzę, czarny wierzchowiec Franka, stał przede mną, dygocąc całym ciałem, ciężko, chrapliwie dysząc. Trzymał go mężczyzna — Frank, jak wydało mi się.
— Co się stało?! — zawołałam.
Zamiast niego jednak odpowiedział mi urywanym głosem mój służący, Tomasz:
— Niech pani wejdzie do domu!
A potem, zawezwawszy jedną ze służących, która wybiegła pędem z kuchni, jak gdyby gnana instynktownym strachem, rozkazał jej:
— Ruth, zabierz panią natychmiast do domu!
Nie pozwoliłam jednak tknąć się, i padłam na kolana w śniegu obok czegoś leżącego przede mną, czegoś, co przed chwilą widziałam ciągnione po ziemi, czegoś ciężko oddychającego i jęczącego na mojej piersi, kiedy uniosłam tę nieruchomą, bezwładną masę i przytuliłam ją do siebie. Żył jeszcze; zachował nawet resztkę przytomności. Kazałam wnieść go do domu, nie dając się odciągnąć od niego ani na chwilę. Moje otoczenie probowało traktować mnie jak dziecko, jak to zazwyczaj robi się w stosunku do ludzi, na których spadła karząca dłoń Boża. Nie ustąpiłam jednak miejsca przy nim nikomu poza chirurgiem, a kiedy zrobił on wszystko co było do zrobienia, zajęłam się umierającym Frankiem ja sama wyłącznie. Miał jeszcze dość sił, aby objąć mnie ramieniem, zdobył się jeszcze na wymówienie mojego imienia, słyszał mnie modlącą się szeptem przy nim, czuł pieszczotliwe ruchy i gesty, jakimi usiłowałam przynieść mu ulgę.
— Mario — szepnął drętwiejącymi ustami — umieram z rajskim uczuciem...
— Ostatnie tchnienie oddał ze słowami wiernej miłości dla mnie. O świtaniu dnia Bożego Narodzenia był już mój Frank u wrót bożych.
— Stało się to — dodała — trzydzieści lat temu. Od tego czasu cierpiałam męki. Nie sądzę, abym umiała jak należy wykorzystać cios, który mnie spotkał. Natury miękkie i tkliwe wzniosłyby się pod wpływem podobnego nieszczęścia do wyżyn świętości, z umysłów silnych, ale opornych, zrobiłoby ono demony, co się zaś mnie tyczy, stałam się zgnębioną bólem i wyłącznie nim pochłoniętą, samolubną kobietą.
— Robiła pani wiele dobrego — rzekłam, znana była bowiem panna Marchmont z hojności z jaką udzielała wsparć i zapomóg.
— Chce pani powiedzieć, że nie skąpiłam pieniędzy tam, gdzie mogły one przynieść ulgę? I cóż z tego? Nie kosztowało mnie to żadnego wysiłku, ani przezwyciężania się. Mam jednak nadzieję, że od dzisiaj rozpocznę lepsze życie, aby przygotować się godnie do spotkania z moim Frankiem. Bo widzi pani, wciąż jeszcze myślę o Franku więcej niż o Bogu, o ile też to oddanie się jednemu człowiekowi tak bezmierne, tak wyłączne i przez tak długie lata będzie mi poczytane za bluźnienie Bogu, słabe będą moje szanse zbawienia. A co sądzi pani o tych rzeczach, kochana panno Lucy? Niech pani weźmie na siebie rolę mojego spowiednika i powie mi szczerze swoje zdanie.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć jej: brakło mi słów. Okazało się to wszakże zbędne. Mówiła w dalszym ciągu, jak gdyby otrzymała ode mnie odpowiedź.
— Bardzo słusznie, moje dziecko. Powinnibyśmy uznać Boga za miłosiernego, mimo że wyroki Jego nie zawsze są zrozumiałe dla nas. Musimy przyjmować z poddaniem los, jaki nam zsyła, jakikolwiek byłby on i starać się, o ile to jest w naszej mocy, ulżyć losowi innych. Prawda? Otóż, od jutra zacznę od pani, moje dziecko, i uczynię co będę mogła, aby uszczęśliwić panią. A przynajmniej, postaram się zrobić coś dla pani, coś takiego, z czego będzie pani mogła korzystać, kiedy nie stanie mnie już na tym świecie. Głowa mnie rozbolała z nadmiernego mówienia, jestem jednak zadowolona i szczęśliwa. Niech już pani położy się spać. Bije druga. O, do jak późnej godziny przesiaduje pani przy mnie, a raczej do jak późnej godziny przetrzymuję panią przy sobie w moim samolubstwie! Ale teraz niech już pani idzie spać. Może pani być zupełnie spokojna o mnie; czuję, że będę spała doskonale.
Ułożyła się do snu. I ja także położyłam się spać w pokoiku, sąsiadującym z jej sypialnią. Noc przeszła spokojnie. Bardzo spokojny być musiał jej koniec: spokojny i bezbolesny. Z rana znaleźliśmy ją w łóżku nieżywą; trup jej był zimny już prawie. Na twarzy jej zastygł wyraz niezmąconego spokoju. Niezwykłe podniecenie i zmiana nastroju, jakie ujawniła poprzedniego wieczora, były widocznie zapowiedzią napadu tak silnego, że wystarczył do ostatecznego zerwania wątłej nici, na jakiej trzymało się przez tak długi czas jej życie, podkopywane nieustannie głębokim cierpieniem moralnym.






  1. Celtycka legenda o nadnaturalnej istocie, której zadaniem jest uprzedzać rodzinę o mającej nastąpić śmierci jednego z jej członków. (Przyp. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.