Villette/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Towarzysze zabawy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III
TOWARZYSZE ZABAWY

Pan Home pozostał dwa dni. Przez cały czas pobytu nie podobna było skłonić go do wyjścia z domu: siedział przez cały czas przy ogniu kominkowym, chwilami w milczeniu, czasem znów słuchając uprzejmie uwag i zapytań pani Bretton i odpowiadając na nie. Gawędy pani Bretton były odpowiednio dostrojone do chorobliwie zgnębionego nastroju jej gościa. — Umiała być nie nazbyt litującą się, zarazem jednak współczującą i rozsądną; zdobywała się nawet na ton macierzyński. Była o tyle starsza od niego, że mogła sobie pozwolić na podobną rolę.
Co się tyczy małej Polly, była ona równocześnie uszczęśliwiona i milcząca, pochłonięta i czujna. Ojciec często sadzał ją sobie na kolana; siedziała wówczas cichutko, przytulona do niego, dopóki nie poczuła, czy też nie wyobraziła sobie, że zaczyna on kręcić się niespokojnie. Zwracała się wówczas do niego, mówiąc:
— Spuść mnie, ojczulku, na podłogę, zanadto ci ciążę.
Z tymi słowami zsuwał się potężny ciężar z ojcowskich kolan na dywan, na którym przykucał przy samych nogach „ojczulka“, wydostawszy z białej swojej skrzynki do robót ręcznych poplamiony krwią batystowy kwadracik. Miała to być, jak się zdawało, chusteczka, przeznaczona na upominek dla „ojczulka“, musiała więc być obrębiona przed jego wyjazdem; stąd pilność małej szwaczki, nie zdolnej odrobić więcej niż kilkanaście ściegów w ciągu pół godziny.
Wieczór, sprowadzający Grahama pod dach macierzyński (cały dzień spędzał chłopiec w szkole), był dla nas równocześnie hasłem wzmożonego ożywienia — nie osłabionego bynajmniej scenami, jakie rozgrywały się nieodmiennie pomiędzy nim a „panną Pauliną Home“.
Wynikiem jej oburzenia za jego zachowanie się pierwszego wieczora był pełen wyniosłej obcości, sposób traktowania przez nią zuchwalca: stałą jej odpowiedzią, ilekroć zwracał się do niej, było:
— Nie mogę dotrzymać panu towarzystwa: mam o tylu innych rzeczach do myślenia.
Na błagania, aby wyjawiła o jakich rzeczach, odpowiadała:
— O ważnych interesach.
Graham próbował skusić ją otwieraniem swojego biurka i opróżnianiem go z niezmiernie różnorodnej jego zawartości: wyjmował śliczne pieczątki, barwne pałeczki wosku, scyzoryki z rozmaitymi napisami, niektóre nawet wesoło kolorowane, i skrzętnie przez niego gromadzone. Nie można było nawet utrzymywać, aby kuszenie to miało być zupełnie daremne: spojrzenia małej, rzucane ukradkiem sponad roboty, zerkały z zaciekawieniem w stronę biurka, usianego pociągającymi obrazkami. Rycina z wizerunkiem dziecka bawiącego się z wiernym swoim towarzyszem, potulnym wyżłem, upadła na podłogę, jak gdyby przypadkiem.
— Ładny piesek! — zawołała zachwycona.
Graham przezornie udawał, że nie słyszał jej słów. Po chwili, wysunąwszy się ze swojego kącika, podeszła bliżej, aby móc lepiej obejrzeć śliczny obrazek. Nie była w stanie oprzeć się czarowi wielkich oczu psa i długich jego uszu, a także kapelusza i strojnej sukienki dziecka.
— Ładny obrazek! — przyznała łaskawie.
— Proszę go sobie wziąć, jeśli się jaśnie panience podoba — rzekł Graham.
Zdawała się wahać. Chęć posiadania ślicznego obrazka była przemożna, przyjęcie byłoby jednak ustępstwem z krzywdą własnej godności. Nie. Odłożyła rycinę i odeszła.
— Nie chcesz więc jej wziąć, Polly? — zapytał, przechodząc w zwracaniu się do niej na ton naturalnie poufały, koleżeński.
— Nie. Wolę nie. Dziękuję.
— Chcesz wiedzieć co zrobię z tą ryciną, jeśli jej nie weźmiesz?
Zawróciła w połowie drogi, aby wysłuchać.
— Potnę ją na fidibusy do zapalania świecy.
— Nie!
— Właśnie, że tak zrobię.
— Proszę, nie!
Graham pozostał jednak nieugięty pomimo jej błagalnego tonu i wyjął nożyczki z koszyka do robót swojej matki.
— Uwaga, tnę! — rzekł, robiąc groźny gest. — Widzisz, tędy, przez sam środek głowy Fida, i przy tym odetnę połowę nosa małemu Harry.
— Nie! Nie! Nie!
— To chodź do mnie! Ale pręciutko, bo inaczej zrobię co mówię.
Zawahała się, ociągała się chwilkę, i wreszcie uległa.
— A teraz, chcesz ją mieć?
— Proszę.
— Ale będę żądał zapłaty.
— Ile?
— Całusa.
— Proszę naprzód dać mi obrazek do ręki.
Teraz Polly z kolei sprawiała wrażenie podstępnej. Graham dał jej rycinę. W tej samej chwili wymknęła się swojemu wierzycielowi i uciekła do ojca, znajdując bezpieczne schronienie na jego kolanach. Graham udał wielce zagniewanego i poskoczył za nią. W strachu przed nim ukryła twarz w fałdach ojcowej kamizelki.
— Ojczulku!... Ojczulku!... Każ mu odejść!
— Nie odejdę! — zagroził Graham.
Z odwróconą twarzą wyciągnęła rączkę gestem odpychającym, aby nie dopuścić go do siebie.
— W takim razie pocałuję cię w rękę — rzekł — w tej samej chwili jednak rączka zacisnęła się w miniaturową piąstkę, która wymierzyła mu zapłatę w drobnej monecie, nie podobnej bynajmniej do pocałunku.
Graham — na swój sposób nie ustępując przebiegłością małej towarzyszce zabaw — odskoczył mocno skonfundowany na pozór, i rzucił się na kanapę, tuląc głowę do poduszki, jak gdyby w przystępie gwałtownego bólu. Polly, zdumiona jego milczeniem, zerknęła na niego ukradkiem. Twarz chłopca i ręce ukryte były w dłoniach. Zaniepokojona, odwróciła się w jego stronę, nie schodząc jednak z kolan ojca, i wpatrywała się z niepokojem w swojego przeciwnika. Graham jęknął.
— Ojczulku, co mu się stało? — szepnęła.
— Sama go lepiej zapytaj, Polly.
— Czy uderzyłam go tak mocno? (Powtórny jęk).
— Sądząc z jego jęków, należałoby przypuścić, że bardzo mocno — odparł pan Home.
— Mamo — jęknął Graham słabym głosem — myślę, że należy chyba posłać po doktora. O! Moje oko! (ponowna cisza, zakłócona tylko jękami Grahama).
— Co będzie jeżeli oślepnę?! — zawołał.
Krzywdzicielka jego nie była w stanie znieść podobnej myśli.
— Proszę mi pokazać oko; nie chciałam trafić w nie, tylko w usta. Nie przypuszczałam, że uderzyłam tak bardzo mocno.
Odpowiedzią było milczenie. Twarzyczka jej zaczęła drgać.
— Tak mi przykro! Tak mi przykro!...
Wzruszenie znalazło ujście w łkaniu.
— Dość już dręczenia dziecka! — oburzyła się pani Bretton.
— To tylko żarty, moja pieszczotko — zawołał pan Home.
W tej chwili Graham podniósł się nagłym skokiem, raz jeszcze porwał ją wysoko w górę, a ona powtórnie ukarała go i, targając go za lwią czuprynę, obsypywała go gradem wyzwisk:
— Ty najniegodziwszy, najgorszy, najniegrzeczniejszy człowieku! Ty najstraszniejszy kłamczuchu, jaki tylko może być na całym świecie!

Z rana w dniu wyjazdu pana Home‘a on i jego córka odbyli rozmowę sam na sam, ukryci na ławeczce za firankami okiennymi.
— Czy nie mogłabym zapakować mojej skrzynki i pojechać razem z tobą, ojczulku? — szepnęła zupełnie poważnie.
Potrząsnął przecząco głową.
— Sprawiłabym ci kłopot?
— Tak, Polly.
— Dlatego, że jestem mała?
— Dlatego, że jesteś mała i wątła. Podróżować mogą tylko dorośli, silni ludzie. Nie miej jednak takiej smutnej minki, małe moje kochanie; łamiesz mi tym serce. Ojczulek powróci wkrótce do swojej Polly.
— Nie jestem wcale smutna, wcale nie jestem smutna, ojczulku.
— Przykro byłoby mojej Polly, gdyby miała sprawić ból swojemu ojczulkowi, prawda?
— Jeszcze przykrzej niż przykro.
— W takim razie moja Polly musi być wesoła: nie płakać przy pożegnaniu i nie smucić się po moim wyjeździe. Musi myśleć o tym, że będziemy znów rychło razem i starać się być wesołą do tego czasu. Czy mogę liczyć na to, że moja ptaszyna będzie się starała być wesołą?
— Będzie się starała.
— Wierzę, że tak będzie. Żegnaj więc, kochanie. Czas już na mnie.
Teraz?! Już teraz?!...
Podała ojcu drgające usteczka. Ojciec jej załkał, ale ona — zauważyłam to — nie płakała. Zsunąwszy ją ze swoich kolan, uścisnął na pożegnanie ręce wszystkich obecnych i odjechał.
Kiedy drzwi wejściowe do hallu zaniknęły się za nim, opadła na kolana przy krześle z okrzykiem: — „Ojczulku!“
Okrzyk był przyciszony, ale przeciągły. Brzmiało w nim bolesne pytanie: — „Dlaczego opuściłeś mnie?...“ Widziałam że przez pierwszych kilka minut dziecko cierpi męki. W tym krótkim ułamku swojego dziecięctwa doznała wzruszeń, jakich nie przeżywają niektórzy nigdy. Leżało to w jej naturze, zapowiadając, że czeka ją więcej takich chwil, o ile będzie żyła. Nikt nie przemówił ani słowa. Pani Bretton, jako matka, uroniła kilka łez. Graham, zajęty pisaniem, podniósł głowę i utkwił wzrok w Polly. Ja, Lucy Snowe, nie zatraciłam równowagi.
Mała istotka, pozostawiona w ten sposób w spokoju i nie nagabywana przez nikogo, dokonała dla samej siebie tego, czego nikt inny nie mógłby dla niej uczynić — pogodziła się z bólem nie do zniesienia, jak się zdawało, i niebawem opanowała go nawet. Ani tego dnia, ani następnego nie byłaby zdolna przyjąć pocieszania jej przez nikogo. Stopniowo, z czasem, stała się bardziej bierna.
Trzeciego wieczora, kiedy, cicha i zgnębiona, siedziała na podłodze, Graham, który wszedł do pokoju, podniósł ją łagodnie, nie mówiąc ani słowa. Nie opierała mu się, przytuliła się nawet do niego, jak gdyby wyczerpana. Kiedy usiadł, złożyła główkę na jego ramieniu i po chwili zasnęła; uśpioną zaniósł na górę do jej łóżeczka. Nie byłam wcale zdziwiona, kiedy, nazajutrz z rana pierwszym jej pytaniem było:
— Gdzie jest pan Graham?
Traf chciał, że Graham nie zeszedł tego dnia na śniadanie. Miał do napisania wypracowanie jakieś, które zmuszony był wręczyć tego rana jeszcze nauczycielowi w klasie, poprosił więc matkę, aby przysłała mu filiżankę herbaty do jego pokoju. Polly sama zaofiarowała się, że zaniesie ją: musi przecież zająć się czymś, dbać o kogoś. Filiżanka, nalana po brzegi, została jej powierzona; mimo że była małą kręcicką, odznaczała się wielką starannością i ostrożnością. Pokój, w którym Graham odrabiał lekcje, położony był naprzeciwko pokoju śniadaniowego, a że oba pokoje miały drzwi jedne naprzeciwko drugich po obu stronach przedzielającego je kurytarza, mogłam łatwo śledzić małą okiem.
— Co pan robi? — zapytała, wchodząc do pokoju Grahama.
— Piszę.
— Dlaczego nie przychodzi pan na śniadanie, żeby zjeść je razem ze swoją mamą?
— Jestem zanadto zajęty.
— Chce pan dostać śniadanie?
— Naturalnie.
— Proszę, przyniosłam je.
Rzekłszy to, postawiła filiżankę na dywanie, niby dozorca więzienny, przynoszący więźniowi kubek wody do drzwi jego celi, i cofnęła się. Po chwili powróciła.
— Co pan chciałby dostać do jedzenia... oprócz herbaty?
— Coś dobrego. Przynieś mi coś szczególnie dobrego, jak prawdziwa dobra mała kobietka.
Polly powróciła do pani Bretton.
— Proszę, niech pani pośle swojemu synowi coś bardzo dobrego.
— Sama wybierz dla niego, Polly. Jak myślisz, co mamy posłać mu?
Mała wzięła po porcji ze wszystkiego co było najlepsze na stole, ale niebawem powróciła, prosząc szeptem o osobliwą jakąś marmeladę, której tu nie było. Otrzymała żądany przysmak (pani Bretton nie odmawiała nigdy niczego swojemu spadkobiercy) i wnet potem usłyszeliśmy Grahama, wychwalającego pod niebiosa małą swoją opiekunkę i przyrzekającego jej, że jak będzie miał własny dom, przyjmie ją za gospodynię, a może nawet — o ile okaże prawdziwy talent kulinarny — za kucharkę. Kiedy, po zaniesieniu Grahamowi owej żądanej marmelady, nie powróciła do jadalni, poszłam po nią i zastałam oboje, ją i Grahama, śniadających tête à tête. Stała obok niego i dzieliła jego porcję, z wyjątkiem marmelady, której z wielkim taktem nie chciała tknąć w obawie, aby, jak przypuszczam, nie wydawało się, że postarała się o nią zarówno ze względu na samą siebie, jak na niego. Stale ujawniała podobnie miłe porywy, świadczące o niezwykłej delikatności uczuć.
Związek przyjaźni, zadzierzgnięty w ten sposób, nie rozwiał się już pośpiesznie. Okazało się wprost przeciwnie, że czas i okoliczności przyczyniły się raczej do umocnienia niż do osłabienia go. Mimo że oboje byli jak można najbardziej niedobrani wiekiem, płcią, dążeniami i wszystkim w ogóle, w niewytłumaczony wszelako sposób mieli sobie wzajem bardzo wiele do powiedzenia. Co się tyczy Polly, zauważyłam, że jej właściwa natura ujawniała się w pełni jedynie w towarzystwie młodego Brettona. Kiedy na dobre już oswoiła się i przywykła do domu pani Bretton, okazała się dzieckiem łatwym do prowadzenia. Moja matka chrzestna zupełnie dobrze dawała sobie z nią radę. Całymi dniami siadywała dziewczynka na stołeczku u stóp pani Bretton, ucząc się zadanych lekcyj, albo też szyjąc, czy pisząc cyfry szyferkiem na tabliczce, nigdy jednak nie odzywając się z niczym oryginalnym, ani też nie zdradzając żadnego przebłysku osobliwej swojej natury. Przestałam też obserwować ją w tych warunkach, ile że nie mogła budzić w takich chwilach większego zainteresowania. Kiedy wszakże wieczorem rozlegało się pukanie do drzwi powracającego do domu Grahama, dokonywało się w małej przeistoczenie momentalne. W jednej sekundzie była na górnym podeście klatki schodowej. Jej powitanie bywało stale wymówką, albo groźbą.
— Nie wytarłeś (tykała go już) jak się należy nóg o słomiankę. Powiem twojej mamie!
— Już jesteś, mała wiercipięto?!
— Tak, ale nie możesz mnie dosięgnąć. Stoję wyżej niż ty — chwaliła się, wysuwając główkę przez pręty balustrady (nawet podnosząc się na czubki palców, nie mogła przechylić się ponad nią).
— Polly!
— Co, drogi chłopcze? (tak nazywała go często, przejąwszy od jego matki ten sposób zwracania się do niego).
— Umieram ze zmęczenia — oświadczał Graham, opierając się o ścianę pasażu i udając zupełne wyczerpanie. — Dr Digby, nasz dyrektor, pokonał mnie do reszty, zbijając mnie całkiem z nóg dodatkowymi zadaniami. Zejdź na dół i dopomóż mi zanieść na górę książki i zeszyty.
— O, wiem! wiem! Chcesz mnie złapać!
— Wcale nie. Mówię najprawdziwszą prawdę. Jestem słaby jak trzcinka. Zejdź dopomóc mi.
— Oczy twoje są spokojne, jak u burej kotki, ale boję się, że skoczysz na mnie.
— Ja?! Skoczyć?! Nic podobnego! Nie mam sił do skakania. Zejdź, a przekonasz się.
— Może nawet zeszłabym, jeżeli mi przyrzekniesz, że nie tkniesz mnie; że nie porwiesz mnie w górę i nie będziesz kręcił mną jak wiatrakiem.
— O! Nie byłbym w stanie tego zrobić! — jęczał, osuwając się bezsilnie na krzesło.
— No, dobrze; połóż książki na pierwszym schodku, a sam odejdź o trzy kroki w tył.
Kiedy stawało się wedle jej życzenia, zbiegała na dół, nie spuszczając oka z osłabionego Grahama. Oczywiście, że jej zbliżenie się galwanizowało go od razu, budząc w nim nagły, gwałtowny przypływ sił: zabawa musiała udać się w tych warunkach. Czasem wpadała w prawdziwy gniew, czasem jednak odbywało się wszystko względnie gładko; słyszeliśmy ją w takich razach mówiącą przy prowadzeniu go po schodach.
— A teraz, drogi chłopcze, chodź i napij się herbaty. Jestem pewna, że potrzeba ci tego.
Zabawnie było obserwować ją siedzącą przy Grahamie podczas jego posilania się. W jego nieobecności była cichą, milczącą osóbką; przy nim ożywiała się od razu, zaaferowana, nadskakująca mu, ruchliwa jak żywe srebro. Przychodziło mi nieraz na myśl, że lepiej byłoby, gdyby myślała więcej o sobie i była spokojniejsza. Nic z tego jednak: jej własna osoba schodziła zupełnie na drugi plan; cała jej uwaga zaprzątnięta była nim wyłącznie. W jej pojęciu nie mógł być ani dostatecznie, ani dość starannie obsłużony; wielki Mogoł był w jej oczach niczym w porównaniu z nim. Gromadziła dokoła niego jeden po drugim wszystkie półmiseczki i koszyki z pieczywem i ciastem, a kiedy należało już przypuścić, że miał pod ręką wszystko, czego mógł zapragnąć, wpadała na nowy jeszcze pomysł.
— Proszę pani — przybiegała, szepcąc na ucho pani Bretton; — „Może syn pani chciałby zjeść ciastko — wiem, że jest tutaj“ — wskazywała paluszkiem na kredens. Pani Bretton była z zasady przeciwna jedzeniu ciastek do herbaty, prośba Polly bywała jednak szczególnie natarczywa. — Jedno maleńkie ciasteczko, proszę pani — tylko dla niego — musi przecież jeszcze raz iść do szkoły — dziewczętom takim jak ja i jak panna Snowe, nie jest potrzebne dogadzanie, ale jemu — tak. Lubi tak bardzo ciastka...
Graham w istocie bardzo lubił ciastka i prawie stale dostawał je. Należy oddać mu sprawiedliwość, że miał zawsze najszczersze intencje dzielenia się nimi z tą, której je zawdzięczał. Nigdy jednak nie zgadzała się na to. Naleganie na nią w tej mierze było niezawodnym sposobem zepsucia jej humoru na cały wieczór. Jedyną nagrodą, jakiej pragnęła za swoje starania, była możność krzątania się przy nim, stania przy jego kolanach i zagarniania podczas tych posiłków na wyłączną swoją własność całej jego uwagi i jego towarzystwa, nie zaś dzielenia się z nim słodyczami.
Ze zdumiewającą gotowością przystosowywała się do tematów, które mogły go interesować. Można było pomyśleć, że dziecko to nie ma własnego życia, ani własnych zainteresowań, musi więc z konieczności żyć, poruszać się i istnieć cudzymi. Teraz, kiedy ojciec jej był daleko, przylgnęła do Grahama, zdając się być zdolną do odczuwania jego wrażliwością jedynie, istnieć jego istnieniem wyłącznie. Umiała wyliczać z pamięci nie tylko wszystkie nazwiska, ale i wszystkie przezwiska jego kolegów szkolnych; przejęła od Grahama jego sposób określania każdego z nich z osobna; jedno jego słówko wystarczało jej, aby domyśleć się o kim mówi. Nigdy nie zapominała ani nie zamieniała charakterystycznych cech żadnego z nich, nie myląc się nigdy co do tego; zdarzało jej się nieraz całymi wieczorami mówić z Grahamem o jego kolegach i nauczycielach, których nie widziała ani razu w swoim życiu, zdając się najzupełniej świadomą ich wyglądu, gestów, sposobu zachowywania się i upodobań. Potrafiła nawet naśladować ich: jeden z młodszych nauczycieli, do którego młody Bretton czuł osobliwą odrazę, wyróżniał się jakimiś słabostkami, które w mig podchwyciła z opowiadań Grahama i nauczyła się przedrzeźniać ku wielkiej uciesze swojego towarzysza. Pani Bretton zganiła jej to jednak surowo i zakazała podobnej zabawy.
Młoda parka rzadko sprzeczała się. Raz wszakże wynikła pomiędzy obojgiem scysja, która zadała dotkliwy cios jej uczuciom.
Pewnego dnia miał Graham z racji swoich urodzin przyjąć u siebie kilku przyjaciół — chłopców w jego wieku. — Pani Bretton zaprosiła ich na obiad. Polly żywo zainteresowała się tą wizytą; tak często mówiła z Grahamem o spodziewanych jego gościach; należeli oni do tych, o których opowiadał jej najczęściej. Po obiedzie pozostawiono młodych chłopców samych w jadalni, gdzie zrobiło się niebawem bardzo wesoło, jak świadczyły dolatujące stamtąd hałasy. Przechodząc przypadkiem przez hall zobaczyłam małą Polly, siedzącą samotnie na najniższym stopniu schodów, wpatrzoną w połyskujące kolorowe szyby oszklonych drzwi stołowego pokoju, w których odbijało się światło lampy z hallu. Drobne czołko dziewczynki zasępione było ponurym rozmyślaniem.
— O czym tak myślisz, Polly?
— O niczym nadzwyczajnym; chciałabym tylko, żeby ta szyba w drzwiach była przezroczysta: mogłabym zajrzeć przez nią. Chłopcy są tacy weseli. Chciałabym móc wejść do nich, chciałabym być z Grahamem i przyjrzeć się jego kolegom.
— Cóż ci przeszkadza wejść?
— Boję się. Ale, jak pani myśli, czy mogłabym? Czy mogłabym zapukać do drzwi i poprosić, żeby mnie wpuścili?
Przypuszczałam, że chłopcy nie będą mieli nic przeciwko dopuszczeniu jej do swojego towarzystwa i dlatego zachęciłam ją do zapukania.
Zapukała, zbyt słabo zrazu, aby można było usłyszeć przez zamknięte drzwi, po ponowionej wszakże przez nią próbie drzwi zostały uchylone i w ich otworze ukazała się głowa Grahama, rozbawionego, zarazem jednak zniecierpliwionego.
— Czego chcesz, mała małpko?
— Wejść do was.
— Tylko tyle? Bardzo potrzebna nam tu jesteś! Ciekaw jestem co robilibyśmy z tobą. Zmykaj do mamy i do panny Snowe, i powiedz im, żeby położyły cię spać.
Kasztanowata grzywa i zaczerwieniona twarz Grahama znikły; drzwi zatrzasnęły się za nim z hałasem. Polly stała oszołomiona, oniemiała.
— Dlaczego mówił do mnie tak ostro? — szepnęła po chwili. — Nigdy nie mówi do mnie w taki sposób. — Co mu zrobiłam złego?
— Nie, Polly, nie zrobiłaś mu nic złego, tylko, widzisz, Graham zajęty jest swoimi kolegami.
— Tak. I lubi ich więcej niż mnie! Odpędza mnie teraz, bo ma ich u siebie!
Chciałam pocieszyć ją, a zarazem skorzystać ze sposobności wpojenia w nią paru podstawowych maksym filozoficznych, których pokaźny zasób miałam zawsze w pogotowiu. Powstrzymała mnie jednak przy pierwszym wypowiedzianym przeze mnie słowie, zatkawszy sobie uszy paluszkami, i rzuciła się na słomiankę twarzą do fliz kamiennej posadzki. Ani Warrenowi, ani kucharce, nie udało się podnieść jej, pozostawiliśmy ją więc w spokoju i pozwoliliśmy jej leżeć dopóki sama z własnej woli nie uważała za właściwe wstać i odejść.
Graham tego samego jeszcze wieczora zapomniał o swoim zniecierpliwieniu i, po odejściu kolegów, zwrócił się jak zwykle do małej swojej towarzyszki zabaw, wyrwała mu się wszakże z ręki, oczy jej rozbłysły gniewem; nie chciała powiedzieć mu dobranoc; nie chciała patrzeć na niego. Nazajutrz zachował się wobec niej obojętnie, a ona była sztywna i zimna jak marmur. Kiedy, po przeminięciu w ten sposób jeszcze jednego dnia, zaczął drażnić ją dopytywaniem się jaki jest właściwie powód jej dąsania się, nie otworzyła ust. Nie mógł oczywiście gniewać się na nią prawdziwie: zbyt niedobraną stanowili pod każdym względem parę; zrazu też próbował ułagodzić ją, a potem zadręczać dopytywaniem się:
— Dlaczego jesteś taka zagniewana na mnie? Co ci zrobiłem złego?
Za całą odpowiedź rozpłakała się, a wtedy ukoił ją pieszczotami, które przywróciły dawną ich przyjaźń. Należała jednak do istot, po których podobne wydarzenia nie prześlizgują się bez śladu. Zauważyłam, że po tym odtrąceniu jej przez niego, nigdy już więcej nie szukała go, nie wpraszała się do jego towarzystwa, ani też nie narzucała mu się w żaden inny sposób. Poleciłam jej pewnego razu, aby zaniosła mu jakąś książkę, kiedy siedział zamknięty w swoim pokoju do nauki.
— Poczekam, aż wyjdzie — odparła dumnie. — Nie chcę, żeby przeze mnie wstawał od biurka i otwierał mi drzwi.
Młody Bretton miał ulubionego kucyka, na którym wyjeżdżał często na spacer; Polly śledziła zawsze przez okno jego odjazd i przyjazd. Ambicją jej było móc objechać na kucyku raz jeden chociażby podwórze dokoła, nigdy jednak nie prosiła o dostąpienie tego zaszczytu. Pewnego dnia zeszła na podwórze, aby być obecną przy zsiadaniu Grahama z konia. Kiedy stała tak, oparta o furtkę, pragnienie przejechania się na kucyku płonęło ogniem tęsknoty w jej oczach.
— Cóż, Polly, masz ochotę przejechać się? — zapytał Graham nieco niedbale. Przypuszczam, że ton jego wydał jej się zbyt obojętny i lekceważący.
Nie, dziękuję ci — odparła, odwracając się z doskonale udawaną oziębłością.
— Radzę ci, przejedź się — powtórzył. — Wiem, że sprawi ci to przyjemność.
— Nie wyobrażaj sobie, że dbam chociaż trochę o to — odparła wyniośle.
— Nieprawda. Powiedziałaś Lucy Snowe, że bardzo pragniesz móc przejechać się.
— Lucy Snowe jest ploktarka — brzmiała jej odpowiedź (lekkie seplenienie i przekręcanie liter w niektórych wyrazach było jedyną jej cechą prawdziwie dziecięcą, najmniej przedwczesną). Powiedziawszy to, weszła do domu. Graham, który powrócił wkrótce po niej, odezwał się do matki:
— Mamo, myślę, że to stworzenie musi być chyba pomylone; istny gabinet osobliwości. Nudno jednak byłoby mi bez niej. Bawi mnie daleko więcej, aniżeli ty i Lucy Snowe.
— Panno Lucy — zwróciła się do mnie Polly (powoli przywykła wdawać się ze mną w pogawędkę, kiedy byłyśmy same w naszym pokoju wieczorem), wie pani jakiego dnia w tygodniu najbardziej lubię Grahama?
— Skądże mogłabym wiedzieć coś podobnie dziwnego? Czy możliwe, aby istniał taki dzień spośród siedmiu, w którym Graham jest inny niż w pozostałe sześć?
— Rozumie się, że jest! Jakto?! Czy pani tego nic rozumie? Nie wie pani takiej prostej rzeczy? Jest najdoskonalszy w niedzielę, bo mamy go w niedzielę cały dzień, i jest wtenczas taki spokojny, a wieczorem jest taki dobry.
Uwaga nie była bynajmniej bezpodstawna: chodzenie do kościoła i inne tego rodzaju obowiązki nastrajały Grahama w niedzielę na nutę spokoju; wieczory niedzielne poświęcał przeważnie niewinnym, może tylko nieco gnuśnym rodzajom zabawy przy ogniu kominkowym. Najczęściej brał w posiadanie kanapkę i wzywał do siebie Polly.
Graham był chłopcem nie zupełnie podobnym do innych jego rówieśników; nie szukał wyłącznej rozkoszy w czynie; był skłonny do wpadania od czasu do czasu w momenty zadumy; znajdował także przyjemność w czytaniu, a jego lektura nie była dobierana dorywczo, byle jak, na oślep. Miał wyraźne, charakterystyczne upodobania, a nawet przebłyski intuicyjnego gustu w wyborze. Rzadko, co prawda, robił uwagi o tym, co czytał, niejednokrotnie jednak widywałam go siedzącego i rozmyślającego o przeczytanym dziele.
Polly klęczała przy nim na małej poduszeczce, umieszczonej na dywanie. Rozmowa, jaka zawiązywała się pomiędzy obojgiem, rozpoczynała się zazwyczaj szeptem, przyciszonym, ale dosłyszalnym. Tu i owdzie podchwytywałam jej urywki, w istocie też przyznać musiałam, że jakiś lepszy i podnioślejszy nastrój, aniżeli zwykły, z dni powszednich, zdawał się usposabiać Grahama osobliwie łagodnie.
— Nauczyłaś się nowych hymnów w tym tygodniu, Polly?
— Nauczyłam się bardzo ładnego. Ma cztery wersety. Chcesz, abym je wypowiedziała?
— Dobrze, ale mów ładnie. Nie śpiesz się.
Po wypowiedzeniu, a raczej po na wpół śpiewnym wyrecytowaniu przez nią hymnu półgłosem, przystępował do wykazania błędów jej recytacji, udzielając wsłuchanej w jego słowa dziewczynce formalnego wykładu na ten temat. Uczyła się łatwo, i z równą łatwością naśladowała podany wzór, nade wszystko zaś przyjemność, jaką sprawiało jej poczucie, że zadowolniła Grahama, czyniła z niej doskonały materiał na uczennicę. Po hymnie następowało czytanie głośne — czasem rozdziału z Biblii: tutaj rzadko potrzebne było poprawianie; dziecko czytało płynnie i wnikliwe wszelkie ustępy opisowe, a kiedy natrafiła na temat, który była w stanie zrozumieć, a zwłaszcza, jeśli mógł ją zainteresować, stawała się wyrazistość i głębia uczucia jej recytacji wręcz zdumiewająca. Józef wrzucony do studni, Daniel w jaskini lwów — były najulubieńszymi jej opowieściami: szczerze wzruszała ją pierwsza zwłaszcza.
— Biedny Jakób! — wołała często drżącymi usteczkami. — Jak bardzo kochał swojego syna, Józefa! Tak bardzo — dodała pewnego razu — tak bardzo, Grahamie, jak ja kocham ciebie; gdybyś miał umrzeć (otworzyła ponownie księgę, odszukała werset i odczytała go) „Odmawiałabym wszelkich słów pociechy i zestąpiłabym do twojego grobu w żałobie“.
Przy wypowiedzeniu tych słów objęła Grahama drobnymi ramionkami, przyciągając ku sobie głowę jego okrytą gęstą grzywą włosów. Gest ten uderzył mnie wówczas — dobrze to pamiętam — jako nieopanowanie porywczy; sprawiało to wrażenie, jakiego możnaby doznać na widok zwierzęcia, groźnego z natury, sztucznie wszakże na wpół oswojonego i nazbyt nieostrożnie darzonego pieszczotami. Nie dlatego, abym miała obawiać się, że Graham wyrządzić jej może istotną krzywdę, albo też nazbyt szorstko odtrącić ją, przychodziło mi jednak na myśl, że mała naraża się na niecierpliwe, czy obojętne potraktowanie jej, co byłoby gorsze dla niej nieomal aniżeli faktyczny cios.
Na ogół wszakże przyjmował Graham takie wybuchy miłości z jej strony biernie raczej: czasem nawet wyraz zadowolonego zdumienia wobec jej poważnych oświadczyn rozpalał wesołe błyski w jego oczach. Pewnego dnia powiedział:
— Lubisz mnie prawie tak samo, jak gdybyś była małą moją siostrzyczką, prawda, Polly?
— O, tak, lubię cię — odrzekła — lubię cię bardzo!
Nie było mi dane zabawiać się długo studiowaniem ciekawego charakteru dziewczynki. Zaledwie od dwóch miesięcy przebywała w Bretton, kiedy nadszedł list od pana Home‘a, donoszącego, że osiedlił się obecnie na kontynencie w pobliżu rodziny swojej z linii macierzystej. Wobec tego zaś, że nic go nie ciągnie do Anglii, która stała mu się zdecydowanie niemiła, nie myśli powrócić tutaj w ciągu długich lat może, życzy sobie też niezwłocznego powrotu małej swojej córeczki.
— Ciekawa jestem jak mała przyjmie tę wiadomość? — rzekła pani Bretton po przeczytaniu listu. I ja także ciekawa tego byłam, podjęłam się też zakomunikowania Polly ważkiej dla niej nowiny.
Udawszy się do salonu, — gdzie, ze względu na jego ciszę i ozdobność, lubiła przebywać sama, i gdzie można było śmiało ją pozostawić, nie dotykała bowiem niczego, a w każdym razie nie brudziła niczego dotknięciem swoich paluszków — zastałam ją siedzącą w pozie odaliski na kanapce, na wpół ocienionej opadającymi fałdami kotar sąsiedniego okna. Wydawała się szczęśliwa; wszystkie jej narzędzia pracy umieszczone były dokoła niej: biała drewniana skrzyneczka do robót, parę kawałków batystu, trochę wstążeczek — słowem wszystko, co mogło jej być potrzebne do sfabrykowania kapelusza dla lalki. Lalka w nocnym stroju spoczywała w swoim łóżeczku; jej opiekunka usypiała ją nuceniem kołysanki, zdając się najgłębiej przeświadczoną o usypiającym wpływie własnego śpiewu. Równocześnie zajęte były jej oczy książką obrazkową, spoczywającą na jej kolanach.
— O, panno Lucy — szepnęła — to cudowna książka! Kandusia (lalka, ochrzczona tym imieniem przez Grahama) usnęła teraz, mogę więc opowiedzieć pani o książce, ale musimy obie mówić cichutko, żeby jej nie obudzić. Dał mi tę książkę Graham; opisuje ona dalekie kraje, do których trzeba bardzo długo jechać z Anglii; żaden podróżnik nie może dostać się tam nie przepływając tysięcy mil po morzach. W krajach tych mieszkają dzicy ludzie, wie pani? Ubierają się zupełnie inaczej niż my, niektórzy z nich nie noszą prawie żadnego ubrania, bo chcą żeby im było chłodno. Tam u nich, widzi pani, jest strasznie gorąco. Niech pani przyjrzy się — tutaj, na tym obrazku, są tysiące ich na pustynnym miejscu — nic tylko piaski i piaski. Wszyscy oni zebrali się dokoła jakiegoś pana w czarnym ubraniu — dobrego, dobrego Anglika-misjonarza, który ma dla nich kazanie pod drzewem palmowym (wskazała paluszkiem na kolorowaną rycinę) — A tutaj — dodała — są obrazki jeszcze zadziwiajątsze (w zapale opowiadania zapomniała o prawidłach gramatycznych). O, tutaj, widzi pani, jest ten cudowny Wielki Mur Chiński; a tutaj chińska pani; ma nóżki jeszcze mniejsze niż moje. A tutaj dziki koń tatarski... O, a tutaj coś jeszcze dziwniejszego niż wszystko — kraj samych śniegów i lodów, bez zielonych pól, ogrodów i lasów. W tym kraju znaleziono — mówi Graham — kości jakiegoś mamuta: teraz nie ma tam już mamutów. Jestem pewna, że pani nie wie, panno Lucy, jak taki mamut wyglądał, ale ja wiem, mogę go pani opisać, bo Graham opowiedział mi o nim. Strasznie wielki. Taki wysoki, jak ten pokój, i taki długi, jak nasz hall, ale nie drapieżny i nie mięsożerny — tak myśli Graham. Mówi, że gdybym spotkała takiego mamuta w lesie, nie pożarłby mnie, chyba że podeszłabym do niego bardzo, ale to bardziutko blisko. Wtedy mógłby roztratować mnie wielkimi swoimi łapami pośród krzewów, tak samo jak ja mogłabym roztratować konika polnego wsród łąki i nic nie wiedziałabym o tym.
Gwarzyłaby tak bez końca, gdybym nie przerwała jej zapytaniem:
— Chciałabyś podróżować, Polly?
— Nie teraz jeszcze — odparła przezornie. — Może za jakie dwadzieścia lat, kiedy będę dorosłą kobietą, taką dużą jak pani Bretton, będę mogła podróżować z Grahamem. Chcemy pojechać do Szwajcarii i dostać się tam na Mount Blanck — tak się nazywa ich największa góra. — A kiedyś może nawet popłyniemy do Południowej Ameryki i wdrapiemy się na Kim... kim... borazo.
— A nie chciałabyś podróżować teraz z twoim ojczulkiem?
Odpowiedź, której udzieliła mi nie od razu, ale po dłuższej pauzie dopiero, wykazała skłonność małej do niespodziewanych wybuchów rozdraźnienia.
— Na co się zdało mówienie o takich niemożliwych głupstwach? — zawołała — Dlaczego wspomniała pani o ojczulku? Co panią może obchodzić mój ojczulek? Zaczęłam już właśnie uspokajać się i nie myśleć o nim tak dużo — i znów wszystko zacznie się na nowo.
Usteczka jej drgały. Pospieszyłam zakomunikować jej wiadomość o liście otrzymanym od jej ojca, który pisze, że ona i Harriet mają niezwłocznie pojechać tam gdzie zamieszkał teraz.
— I cóż, Polly, jesteś zadowolona? — dodałam.
Nie odpowiedziała nic. Upuściła książkę na podłogę i przestała kołysać swoją lalkę, wlepiwszy we mnie oczy z niezwykłą nawet u niej powagą.
— Czyżbyś nie miała ochoty jechać do twojego ojczulka?
— Rozumie się, że mam ochotę — odcięła się zwykłym ostrym, stanowczym tonem przemawiania do mnie, zupełnie odmiennym od jej sposobu mówienia z panią Bretton i zasadniczo znów różniącym się od brzmienia jej głosu, kiedy zwracała się do Grahama.
Pragnęłam poznać bliżej bieg jej myśli, nie chciała jednak rozmawiać ze mną więcej na ten temat i pobiegła od razu do pani Bretton, aby zapytać, czy wiadomość, jakiej udzieliłam jej, jest prawdziwa. Usłyszała, oczywiście z ust mojej matki chrzestnej najzupełniejsze potwierdzenie ścisłości mojej informacji. Doniosłe znaczenie dla niej tej nowiny utrzymało ją przez cały dzień w poważnym nastroju. Wieczorem, w chwili otwierania przez Grahama drzwi wejściowych do hallu podbiegła do mnie i zaczęła niespodzianie poprawiać zluźnioną wstążkę, jaką miałam dokoła szyi, wyjmować i przekładać grzebyki, podtrzymujące moją fryzurę. Była zajęta tym, kiedy wszedł do pokoju Graham.
— Niech go pani przygotuje powoli do tego, że odjeżdżam — szepnęła mi do ucha. Zakomunikowałam mu najświeższą nowinę w trakcie picia przez nas wszystkich popołudniowej herbaty. Głowa chłopca była w danej chwili zaprzątnięta pewnym, rozpisanym przez szkołę zadaniem konkursowym do nagrody, o którą i Graham także zamierzał ubiegać się. Tak był zamyślony, że musiałam powtórzyć mu dwa razy wiadomość zanim dotarła ona wreszcie w sposób właściwy do jego świadomości, a nawet i wówczas przemknęła przez nią przelotnie tylko.
— Co takiego?! Polly ma odjechać?! Jaka szkoda! Droga, kochana Myszka. Szkoda mi będzie utracić ją!... Ale musi przyjechać do nas znów, mamo!
I, przełknąwszy pośpiesznie herbatę, wziął świecę, którą postawił wraz ze swoimi książkami na małym stoliku, i po chwili pogrążył się niepodzielnie w pracy.
„Kochana Myszka“ przysunęła się do niego i przykucnęła na dywanie u jego nóg, opuściwszy główkę tak nisko, ze nieomal dotykała nią dywana. Niema i nieporuszona, utrzymała tę pozycję aż do chwili pójścia spać. W pewnym momencie dostrzegłam, że Graham — prawdopodobnie zupełnie nieświadomy jej obecności tak blisko — popchnął ją końcem będącej w nieustannym ruchu nogi. W następnej chwili jedna rączka, wysunięta spod ukrywającej się pod nią twarzyczki dziecka, czule pogłaskała nieuważną stopę. Na zwróconą jej uwagę, że czas już iść spać, podniosła się i wyszła posłusznie z pokoju, złożywszy wszystkim obecnym bardzo przyciszonym głosem życzenia dobrej nocy.
Nie powiem, abym obawiała się pójścia w godzinę później na górę do naszej wspólnej sypialni, poszłam jednak z wyraźnym uczuciem niepokoju, przeczuwając, że nie zastanę małej uśpioną, jak należałoby. Przeczucia nie omyliły mnie. Polly, zziębnięta i czuwająca, siedziała jak skulony mały ptaszek na krawędzi łóżeczka. Nie wiedziałam, jak się do niej zbliżyć, nie podobna było przecież postąpić z nią, jak należałoby postąpić w takim razie z każdym innym dzieckiem. Ona sama jednak zwróciła się do mnie pierwsza. W chwili, kiedy, zamknąwszy za sobą drzwi, postawiłam na toalecie zapaloną świecę, jęknęła:
— Nie mogę... nie mogę spać... I tak samo nie mogę... nie mogę żyć!
Zapytałam co jej dolega.
Steraszne zmart...wienie — wysepleniła, jak zwykle w momentach wielkiego wzruszenia.
— Czy mam poprosić tutaj panią Bretton?
— To byłoby zupełnie głupie — brzmiała zniecierpliwiona odpowiedź małej. Ja sama, co prawda, wiedziałam, że na odgłos kroków pani Bretton wsunęłaby się pod kołdrę cichutko, jak myszka. Nie krępując się wcale z ujawnianiem swoich dziwactw wobec mnie — dla której nie siliła się udawać nawet szacunku ani serdeczniejszych uczuć — nie zdradzała nigdy wobec mojej matki chrzestnej ani cienia właściwej swojej istoty, zachowując się zawsze, jak grzeczne, posłuszne, może nieco tylko niezwykłe dziewczątko. Spojrzałam na nią: policzki jej były szkarłatne, oczy o rozszerzonych źrenicach płonęły, dręcząco rozbiegane. Zdałam sobie sprawę, że nie można pozostawić dziecka w tym stanie przez całą noc. Domyśliłam się co tak straszliwie jej doskwierało.
— Może chciałabyś powiedzieć raz jeszcze dobranoc Grahamowi? — zapytałam — Nie poszedł jeszcze do swojego pokoju.
Wyciągnęła do mnie od razu oba drobne ramionka, aby ją podnieść. Otuliwszy małą ciepłym szalem, zaniosłam ją z powrotem do salonu. Graham wychodził właśnie stamtąd.
— Nie może zasnąć, zanim nie zobaczy się i nie pomówi z panem raz jeszcze — rzekłam — Martwi się na myśl, że będzie musiała rozstać się z panem.
— Spieściłem ją — odparł, — biorąc małą z moich rąk i całując jej rozgorączkowaną twarzyczkę i płonące usteczka.
— Czy naprawdę miałabyś kochać mnie więcej niż twojego ojczulka?
— Tak, kocham cię, ale ty wcale mnie nie kochasz — szepnęła w odpowiedzi.
Zapewnił ją, że jest w błędzie, pocałował raz jeszcze, a potem oddał mi dziecko ponownie, abym odniosła je z powrotem do łóżeczka, niestety, wcale nie ukojone.
Kiedy wydało mi się, że zdolna jest mnie wysłuchać, powiedziałam:
— Nie powinnaś zamartwiać się Polly, że Graham nie kocha cię tak bardzo, jak ty jego. Tak być musi.
Jej podniesione badawczo oczy wyraźnie pytały dlaczego tak być musi.
— Dlatego, że jest chłopcem, a ty dziewczynką; on ma szesnaście lat, a ty sześć dopiero; on jest silny i wesoły z natury, a ty masz usposobienie zupełnie odmienne.
— Ale ja kocham go tak bardzo; powinien kochać mnie choć troszeczkę.
— Kocha cię. Kocha cię prawdziwie. Jesteś jego ulubienicą.
— Naprawdę jestem ulubienicą Grahama?
— Tak. Bardziej niż którekolwiek z dzieci, jakie znam.
Zapewnienie to uspokoiło ją nieco. Uśmiechnęła się nawet.
— Nie żądaj jednak od niego zbyt wiele — dodałam — żeby mu się nie uprzykrzyć, bo wtedy będzie po wszystkim.
— Po wszystkim — jęknęła słabym echem. — O, w takim razie będę dobra i spokojna. Będę starała się być dobrą i spokojną, panno Lucy.
Położyłam ją do łóżka.
— Czy tylko wybaczy mi ten jeden raz? — usłyszałam jej pytanie, kiedy zaczęłam już rozbierać się. Zapewniłam, że jej wybaczy, że, jak dotychczas, kocha ją po dawnemu i że musi być tylko ostrożna na przyszłość.
— Nie będzie żadnej przyszłości — rzekła. — Odjeżdżam. Czy kiedyś... jeszcze... zobaczę go, jak wyjadę z Anglii?
Uspokoiłam ją zapewnieniem, że niewątpliwie zobaczy go kiedyś ponownie. Zgasiłam świecę. Upłynęło jeszcze pół godziny. Przypuszczałam, że Polly usnęła, kiedy nagle maleńka biała postać uniosła się na łóżeczku i cichy głosik zapytał:
— Lubi pani Grahama, panno Lucy?
— Tak. Dość go lubię.
— Tylko dość? Czy lubi pani go tak samo jak ja go lubię?
— Myślę, że nie. Nie, nie tak, jak ty.
— A czy lubi go pani bardzo?
— Powiedziałam ci przecież, że lubię go tylko dość. Tak sobie. Dlaczego miałabym kochać go tak bardzo? Ma tak wiele wad.
— Naprawdę?
— Wszyscy chłopcy mają wiele wad.
— Więcej jeszcze niż dziewczynki?
— Tak mi się wydaje. Mądrzy ludzie mówią, że nierozsądkiem jest uważać jakiegokolwiek człowieka za doskonałość, a co się tyczy lubienia i nie lubienia, powinniśmy być życzliwie i przyjacielsko usposobieni dla wszystkich, nie ubóstwiać jednak nikogo.
— Czy pani, panno Lucy, jest mądrą osobą?
— Chciałabym być nią. Ale teraz, śpij.
Nie mogę usnąć. Czy panią nie boli tutaj? — zapytała, kładąc maleńką, ni to lalczyną, rączkę swoją na równie miniaturowej piersi. — Nie czuje pani bólu tutaj na myśl, że będzie pani musiała opuścić Grahama? Bo przecież to nie jest pani dom?
— Doprawdy, Polly, nie powinno cię to tak bardzo boleć; masz przecież jechać do twojego ojczulka, z którym będziesz wkrótce razem. Czy nie pragniesz już być jego małą towarzyszką?
Martwa cisza zapadła po tym pytaniu, na które nie otrzymałam odpowiedzi.
— Połóż się, maleńka, i uśnij — prosiłam.
— Tak wyziębło moje łóżko — jęknęła. — Nie mogę się ogrzać.
Widziałam, że mała istotnie drży z zimna.
— Chodź do mnie — rzekłam, pragnąc, zarazem jednak nie mając nadziei, aby przyjęła moje zaproszenie. Była takim niesłychanie dziwnym, kapryśnym małym stworzonkiem, kapryśnym zwłaszcza i nierównym w stosunku do mojej osoby. Natychmiast wszakże przyszła do mnie, prześlizgnąwszy się bezszelestnie po dywanie, niby drobny, biały duszek. Przytuliłam ją do siebie. Była skostniała. Ogrzałam ją w moich ramionach. Drżała nerwowo. Udało mi się uspokoić ją powoli. Ukojona wreszcie i upieszczona przeze mnie, zasnęła.
— Wyjątkowe dziecko — pomyślałam, przyglądając się jej, uśpionej, w mdłym świetle księżyca i ostrożnie osuszając cienką batystową chusteczką jej mokre z płaczu powieki i policzki.
— W jaki sposób zdoła przejść przez życie i zwalczać jego przeciwności? Jak znosić potrafi ciosy jego i rozczarowania, upokorzenia i klęski, które, jak pouczają mnie książki i jak podszeptuje mi mój własny rozum, przeznaczone są każdej żyjącej istocie?
Odjechała nazajutrz, drżąc jak listek w momencie pożegnania, usiłując wszakże opanować się, i względnie panując nad sobą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.