Villette/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Łańcuszek do zegarka
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII
ŁAŃCUSZEK DO ZEGARKA

Monsieur Paul Emanuel był osobliwie wrażliwy na przeszkadzanie mu z jakiegokolwiek powodu podczas jego wykładu. Przejście przez pokój klasowy w tych warunkach uważane było przez nauczycieli i uczennice, przez każdego z osobna i przez wszystkich razem, wyczynem, narażającym życie śmiałka, który ważyłby się na to.
Sama nawet Madame Beck, o ile wyjątkowe okoliczności zmuszały ją do tak ryzykownego przedsięwzięcia, prześlizgiwała się cichaczem, unosząc w górę fałdy sukni, i możliwie omijając budzącą postrach katedrę, ni to okręt, usiłujący wyminąć groźnie spiętrzoną falę. Co się tyczy Rozyny, odźwiernej, której przypadał co pół godziny niebezpieczny obowiązek sprowadzania uczennic z samego serca tego czy innego oddziału na lekcję muzyki i śpiewu — bądź w kaplicy, bądź w wielkim, czy mniejszym salonie, w sali jadalnej, czy wreszcie gdziekolwiek znajdował się fortepian — drętwiała biedaczka za każdym razem z przerażenia, jakim przejmowało ją zwrócone ku niej niewypowiedzianie groźne spojrzenie spoza grubych szkieł okularów.
Pewnego dnia siedziałam w carré, zajęta haftem, zaczętym, a potem niedokończonym przez jedną z uczennic. Gdy palce moje uwijały się przy tamborku, uszy moje napawały się słuchaniem dolatującego z sąsiedniej klasy głosu, wzmożonego chwilami, a potem znów opadającego harmonijnymi kadencjami; w pewnych momentach głos ten nabrzmiewał groźnie, zdradzając pasję wykładowcy, to znów przycichał, niczym łoskot gromu podczas burzy. Dość gruba ściana oddzielała miejsce mojego schronienia od miejsca ciskania piorunów, mogłam łatwo też, w razie zagrażającego mi bezpośrednio niebezpieczeństwa, wymknąć się przez oszklone drzwi na podwórze i dlatego bardziej bawiły mnie, niż straszyły niepokojące te przejawy. Biedna Rozyna, natomiast, w złej była skórze: czterokrotnie nieszczęsnego tego rana zmuszona była leźć wprost w paszczę lwa, a obecnie po raz piąty przypadł jej groźny obowiązek wyciągnięcia płonącej głowni z paleniska — wyprowadzenia jednej z uczennic tuż sprzed nosa Monsieur Paula.
Mon Dieu! Mon Dieu! — lamentowała biedaczka — Que vais — je devenir? Monsieur va me tuer, je suis sure; car il est d‘une colère![1]
Natchniona odwagą rozpaczy, otworzyła drzwi.
Mademoiselle La Malle au piano![2] — zawołała. Zanim jednak zdołała wycofać się, albo przynajmniej znaleźć się w bezpośrednim pobliżu drzwi, zagrzmiał jowiszowy grom:
Dès ce moment! — la classe est défendue. La première qui ouvrira cette porte, sera pendue-fut-ce. Madame Beck elle-même![3]
Zaledwie zdążyło upłynąć dziesięć minut od ogłoszenia tego dekretu, a już ponownie rozległ się na kamiennych flizach stuk francuskich pantofelków Rozyny.
Mademoiselle — zwróciła się do mnie błagalnie — nie chciałabym za pięć franków nawet wejść jeszcze raz do tej klasy. Okulary Monsieur są naprawdę straszne, a tu jak na złość przyszedł posłaniec z Ateneum z ważną wiadomością. Powiedziałam Madame Beck, że nie mam odwagi zawiadomić Monsieur, kazała mi więc obarczyć tym panią, Mademoiselle Lucy.
— Mnie?! Z jakiej racji?! Nie należy to przecież do moich obowiązków. Odwagi Rozyno! Musisz dźwigać sama twój ciężar. Bądź mężna! Odważ się po raz szósty.
— Mam tam leźć jeszcze raz?! Nie, Mademoiselle, to niepodobieństwo! Pięć razy już dzisiaj rozzłościłam go. Madame będzie musiała chyba wynająć żandarma do tej roboty. Ouf! Je n‘en puis plus![4]
— O, widzę, że jesteś pospolitym tchórzem. Co jest do zakomunikowania mu?
— To właśnie, czym można najbardziej rozwścieczyć Monsieur. Nie znosi, aby mu zawracano głowę tymi rzeczami: pilne wezwanie do stawienia się niezwłocznie w Ateneum z powodu spodziewanej oficjalnej wizyty wyższych władz — inspektora, czy kogoś takiego — Wyznaczono Monsieur, aby go powitał. Musi pójść zaraz, a Mademoiselle wie najlepiej, jak Monsieur nienawidzi zmuszania go do czegoś.
O, tak, wiedziałam o tym aż nadto dobrze. Ruchliwy jak żywe srebro mały człowieczek nie znosił nakładania na niego karbów przez kogokolwiek, ani dyrygowania nim: stale i niezmiennie buntował się przeciwko wszystkiemu, co było obowiązkowe i musowe. Zgodziłam się jednak wziąć na siebie odpowiedzialność — oczywiście nie bez lęku, ale lęku połączonego z innymi jeszcze uczuciami, z których nie najmniej silnym była ciekawość. Otworzyłam drzwi, weszłam i przymknęłam je za sobą tak szybko, cicho i spokojnie, jak na to pozwalało drżenie mojej ręki — także nóg pode mną — wiedziałam, że ociąganie się, czy, odwrotnie, wpadnięcie gwałtowne, głośniejsze poruszenie klamką, czy pozostawienie drzwi szeroko otwartych, pogorszyłoby znacznie sprawę, — byłoby zbrodnią, często fatalniejszą w skutkach, aniżeli główne przestępstwo. Stałam więc, a on siedział, wyraźnie w jak najgorszym humorze — odbywał właśnie lekcję arytmetyki: udzielał lekcji wszystkiego, co mogło tylko wpaść mu pod ręce, arytmetyka wszelako jako suchy przedmiot, nie szła mu wyjątkowo. Nie było uczennicy, która nie drżałaby ze strachu, kiedy zabierał się do cyfr. Siedział pochylony nad swoim pulpitem, niezdolny do zdobycia się na wysiłek podniesienia oczu na szmer czyjego wejścia, które stanowiło oburzająco zuchwałe pogwałcenie jego woli i praw. Była to szczęśliwa dla mnie okoliczność: zyskałam w ten sposób czas na przejście przez całą długość klasy. Mojej idiozynkrazji do stanięcia oko w oko z nim i przyjęcia z bliska wybuchu wściekłego jego gniewu odpowiadało to jednak bardziej, aniżeli znoszenie na odległość zawisłej nad moją głową grozy.
Zatrzymałam się tuż przed katedrą, oczywiście jednak nie uznał mnie od razu za godną uwagi i nie przerwał wykładu. Na nic wszelako nie przydało się mu to lekceważące ignorowanie mnie; musiał wysłuchać z czym przyszłam i dać mi odpowiedź na zakomunikowaną mu wiadomość.
Nie będąc dość słusznego wzrostu, aby móc podnieść głowę ponad jego wzniesiony na estradzie pulpit, i tym samym czując się upośledzoną w swojej chwilowej roli, usiłowałam zajść go z boku, aby lepiej zobaczyć jego twarz, która uderzyła mnie w pierwszej chwili wejścia mojego do klasy bliskim, malowniczym podobieństwem swoim do czarnego ponurego tygrysa. Dwukrotnie udało mi się bezkarnie zerknąć na niego w ten sposób z boku, zbliżając się i cofając, niedostrzeżona przez niego, za trzecim razem wszakże zaledwie zdążyło oko moje sięgnąć po za przegrodę pulpitu, wraził się w nie groźnie przekształcony przez owe „lunettes“ błysk jego źrenic. Rozyna miała zupełną słuszność: grube szkła okularów potęgowały niewypowiedzianą grozę błyskawic gniewu, jakie ciskały ukryte poza tymi szkłami oczy.
Teraz nareszcie znalazłam się w sytuacji korzystnej dla siebie. Stwarzała ją ta właśnie bezpośrednia bliskość tygrysa: groźne „lunettes“ krótkowidza nie nadawały się do piorunowania nimi przestępcy, stojącego tuż przed nosem gromowładnego, który tym samym zmuszony był zdjąć je, wyrównywując poniekąd gestem tym szanse nas obojga.
Rada jestem, mogąc stwierdzić, że w rzeczywistości nie tak bardzo bałam się go, a raczej, stojąc teraz tuż przed nim, nie odczułam wcale grozy chwili. Gdyby też zażądał szubienicy i postronka celem wprowadzenia w czyn wydanego przed dziesięcioma minutami dekretu, mogłabym służyć mu kłębkiem bawełny do haftu z tak uprzejmą gotowością, że musiałaby ta uprzejmość moja w części bodaj złagodzić jego gniew. Nie wykonałam oczywiście tego aktu grzeczności publicznie: podsunęłam mu kłębek ukradkiem, zachodząc z boku katedry, i zahaczyłam go o pręty grzbietu profesorskiego krzesła.
Que me voulez-vous?[5] — ofuknął mnie głosem, którego dźwięk utkwił w granicach jego klatki piersiowej i krtani, rzucił go bowiem przez zaciśnięte gniewem zęby, zdając się ślubować samemu sobie, że nic na świecie nie będzie zdolne zmusić ust jego do uśmiechu. Początek mojej odpowiedzi brzmiał zdecydowanie bezkompromisowo:
Monsieur — rzekłam — je veux l‘imposible, des choses inouies;[6] uważając też za najbardziej wskazane przystąpić od razu do rzeczy i stanowczym atakiem zaadministrować mu „douche“, — natrysk — zakomunikowałam mu przyciszonym, ale spokojnym głosem polecenie Zarządu Ateneum, pompatycznie i kwieciście podkreślając konieczność bezzwłocznego zastosowania się jego do otrzymanego za moim pośrednictwem nakazu.
Nie chciał oczywiście słyszeć o tym.
Nie pójdzie. Ani myśli pójść. Nie przerwie wykładu w połowie, chociażby posłały po niego wszystkie połączone władze Villette. Nie zrobi ani kroku nie tylko na rozkaz Zarządu Ateneum, ale na rozkaz samego króla, całego gabinetu i obu Izb po społu.
Wiedziałam jednak, że będzie musiał pójść, że, chociażby mówił co chce, zarówno obowiązek, jak wzgląd na własny interes, nakazują mu bezwzględne i bezzwłoczne zastosowanie się do wezwania. Dlatego też stałam, czekając w milczeniu, jak gdyby nie odezwał się jeszcze ani słowem. Zirytowany warknął czego chcę jeszcze.
— Czekam tylko na odpowiedź Monsieur, jaką mam zakomunikować przysłanemu w tym celu woźnemu.
Machnął niecierpliwie ręką na znak odmowy.
Odważyłam się wyciągnąć palce po bonnet grec, leżący na gzemsie okiennym. Dostrzegł ten zuchwały mój ruch, przyjąwszy go ze zdumieniem zarazem i politowaniem nad jego godną pogardy bezcelowością.
— O! — bąknął — skoro dochodzi już do tego, że Miss Lucy pozwala sobie sięgać po mój bonnet grec, może zechce łaskawie włożyć go na swoją własną głowę, stając się dzięki temu przebraniu mężczyzną, i pójść zamiast mnie do Ateneum.
Z wielkim szacunkiem położyłam bonnet na pulpicie, skąd zwisający chwast klasycznego przybrania głowy zdawał się przerażająco kiwać na mnie.
— Napiszę kilka słów wytłomaczenia. — To wystarczy! — rzekł, zdecydowany wciąż jeszcze wykręcić się od pójścia.
Wiedząc, że to nie wystarczy, pchnęłam ostrożnie szacowne nakrycie głowy w kierunku jego ręki; nie byłam jednak widocznie dość ostrożna, bowiem, popchnięte przeze mnie, zsunęło się po politurowanym drzewie pulpitu i spadło, pociągając za sobą lekkie, oprawne w stal „lunettes“, które, o zgrozo! — upadły na podłogę katedry. Dziesiątki razy bywałam osobiście świadkiem wydarzania im się czegoś podobnego: padały, nic im się jednak nigdy nie stawało. Tym razem wszakże — sprawił to może przysłowiowy już brak szczęścia Lucy Snowe — upadły tak fatalnie, że każde ze szkieł roztrzaskało się w drobny mak.
Przerażenie moje i żal nie miały granic — zbyt dobrze znałam wartość, jaką miały dla niego jego „lunettes“. Wzrok Monsieur Paula był tak osobliwy, że nie łatwo było dobrać odpowiednie dla niego okulary, a te właśnie szkła świetnie dopasowane były do jego oczu. Słyszałam niejednokrotnie, jak nazywał je swoim skarbem, nic dziwnego więc, że kiedy nachyliłam się, aby je podnieść, ręka moja dygotała jak liść na wietrze. Byłam jednak bardziej jeszcze zgnębiona, niż przerażona. Przez kilka minut nie śmiałam podnieść oczu na skrzywdzonego przeze mnie tak okrutnie profesora. On sam przemówił pierwszy:
Là! — rzekł — me voilá veuf de mes lunettes![7] — Mademoiselle Lucy przyzna teraz chyba, że postronek i szubienica w zupełności należały się jej — zasłużyła na nie uczciwie. Już teraz drży w przewidywaniu tego, co ją czeka. Ah, traîtresse, traitresse — zdrajczyni, zdrajczyni! Ma pani teraz czego pani chciała. Dostała mnie pani ślepego i zupełnie bezradnego w swoje ręce!
Odważyłam się wreszcie podnieść oczy... O, dziwo! twarz jego, zamiast pałać gniewem, być groźnie zmarszczona i pożłobiona, rozjaśniona była uśmiechem, zaróżowiona tym samym rozpromienieniem, jakie stwierdziłam na niej owego wieczora w Hôtel Crécy. Nie był ani rozgniewany, ani nawet zmartwiony. Wobec istotnej krzywdy, jaką mu wyrządziłam, okazał się pełen pobłażania. Rzeczywisty, prawdziwie dotkliwy cios, jaki mu zadałam, zniósł z cierpliwością i słodyczą świętego. Fatalny ten wypadek, który, jak mi się zdawało, winien był udaremnić wszelkie moje usiłowania wywarcia na niego skutecznego nacisku, okazał się, przeciwnie, najskuteczniejszym moim sojusznikiem. Oporny, niepodatny na uleganie mojemu wpływowi, dopóki nie zawiniłam niczym przeciwko niemu, stał się wdzięcznie uległy z chwilą, kiedy stanęłam przed nim, jako żałująca, skruszona winowajczyni.
Podrwiwając wciąż jeszcze ze mnie i nazywając mnie „une forte femme — une Anglaise terrible, une petite casse-tout[8] — oświadczył, że nie ośmieliłby się okazać nieposłuszeństwa osobie, która dała dowody tak niebezpiecznej tężyzny, sprawiając zupełnie wrażenie „du grand Empereur“, rozbijającego wazon, aby porazić obecnych grozą.
Rzekłszy to, uwieńczył głowę swoją nieodstępnym „bonnet grec“, wziął z rąk moich pozostałe żałosne szczątki „lunettes“, uścisnął dłoń moją wymownym gestem przebaczenia i zachęty, złożył ukłon pożegnalny swoim słuchaczkom i poszedł do Ateneum w jak najpodnioślejszym nastroju i w najlepszym humorze.
Po doznaniu z jego strony tak wielkiego dowodu przyjaźni wyznać muszę ku wielkiej niewątpliwie przykrości czytelnika, że tego samego dnia, zanim jeszcze zapadł wieczór, pokłóciłam się z Mr. Paulem ponownie. Fakt jednak, że tak się stało. Nic na to nie poradzę.
Zwyczajem jego, nader chwalebnym i zupełnie zrozumiałym, było zjawianie się wieczorem zupełnie á l‘improviste — niespodzianie — bez uprzedzenia — i wpadanie nagłe podczas cichych godzin nauki, aby roztoczyć nad nami i nad naszymi zajęciami despotyczne swoje rządy. Kazał nam odkładać książki, wyjmował na ich miejsce jeden gruby tom, lub garść broszur, a nam polecał wyjąć nasze koszyczki do robót. Zamiast ogłupiającej „lecture pieuse“, wyjąkiwanej przez zaspaną uczennicę, raczył nas jakąś tragedią czy dramatem, których wzniosłość potęgowało jeszcze wspaniałe czytanie, a których akcja porywała nas swoim ogniem. Co się mnie osobiście tyczy, rzadko wnikałam w istotną wartość odczytywanych utworów, ile że Monsieur Paul czynił z nich czarę, którą napełniał dyszącym namiętnością patosem, niby kordiałem ożywczym. Czasem znów rozświetlał klasztorne nasze mroki nagłym rzuceniem na nie odbłysku jaśniejszego świata, uchylał rąbek zasłony, poza którą ukrywano przed nami skarby literatury nowoczesnej, odczytywał ustępy porywającego jakiegoś opowiadania, a bodaj ostatni skrzący się dowcipem felieton, który pobudzał do śmiechu najwybredniejsze salony paryskie. Zawsze jednak przy tym, zarówno w tragedii, jak w melodramacie, w opowiadaniu, czy szkicu, starannie omijał wszelkie ustępy, zdania czy wyrazy, które mogłyby być uważane za nie nadające się dla uszu „jeunes filles“. Zauważyłam niejednokrotnie, że gdziekolwiek ominięcie takie, bez wstawienia słów zastępczych, spowodowałoby wykoszlawiającą sens próżnię, czy poważniej osłabiałoby wrażenie, umiał — i czynił to — improwizować całe ustępy, równie silne i nieskazitelnie dostosowane do całości utworu, jak owe opuszczone. Często zdarzało się nawet, że dialog, czy opis, wsunięty w ten sposób przez niego, posiadał znacznie wyższą wartość od pierwotnego.
Otóż owego wieczora, o którym mowa, siedziałyśmy milczące jak mniszki w naszym ustroniu; uczennice zajęte nauką, nauczycielki — robotami ręcznymi. Przypominam sobie, że ja sama biedziłam się nad wykonaniem pomysłu, który dość interesował mnie tyleż ze względu na sam rodzaj roboty, ile na cel, na jaki była przeznaczona. Nie obrałam jej wprost dla zabicia czasu; miała, po ukończeniu jej, być ofiarowana jako prezent; że zaś okazja obdarzenia nią była bliska, musiałam śpieszyć się, wprawiając w żywy ruch moje palce.
Nagle usłyszałyśmy tak dobrze znany nam wszystkim ostry brzęk dzwonka: słowa „Voilà Monsieur!“ zerwały się równocześnie z ust każdej z nas i już w tej samej chwili rozwarły się drzwi (rozwierały się zawsze gwałtownie przy jego wejściu — użycie wyrazu „otworzyły się“ byłoby nie odpowiednie, jako określające czynność dokonaną zbyt wolno) i oto stał on już pośród nas.
Były tu dwa stoły, oba jednako długie i oba otoczone ławkami; pośrodku każdego z nich zwisała z sufitu lampa, pod nią, z każdej strony stołu, siedziała nauczycielka, od której na lewo i na prawo zgrupowane były uczennice; najstarsze i najpracowitsze najbliżej lampy, czyli na zwrotnikach, małe czy próżnujące — na krańcach, bliżej bieguna północnego i południowego. Zwyczajem Monsieur było uprzejme ofiarowanie krzesła której z nauczycielek, zazwyczaj głównej z nich Zélie St. Pierre, a potem zajęcie opróżnionego przez nią miejsca na ławce i w ten sposób znalezienie się w pełnym świetle Raka czy Koziorożca, niezbędnym ze względu na jego krótki wzrok.
Jak zwykle w chwili jego wejścia usłużnie zerwała się Zélie, szczerząc usta i odsłaniając górny i dolny szereg zębów — dziwnym uśmiechem od ucha do ucha, któremu nie towarzyszył jednak ani jaśniejszy błysk oczu, ani zarysowanie się policzków lekkim wgłębieniem, tak zwanym „dołeczkiem“. Przypuszczam, że Monsieur nie dostrzegł jej ruchu, albo może podobało mu się udawać, że go nie widzi — był kapryśny, jak bywają, albo za jakie uważane są, kobiety — a nadto jego „lunettes“ służyły mu jako łatwa wymówka za tego rodzaju niedopatrzenia. Jakikolwiek był po temu powód, faktem jest, że minął Zélie i przeszedł na drugą stronę stołu, zanim też zdążyłam zerwać się, aby uwolnić miejsce dla niego, szepnął:
Ne bougez pas[9] — i wsunął się pomiędzy mnie i pannę Fanshave, która zawsze sadowiła się tuż obok, trącając mnie stale łokciem, wskutek czego musiałam upominać ją, mówiąc:
— Chciałabym, aby pani była w Jerycho, panno Ginevro.
Łatwo było powiedzieć „Ne bougez pas“, nie miałam jednak na to rady. Musiałam zrobić dla niego miejsce, prosząc uczennice, aby cofnęły się nieco, i umożliwiły tym samym cofnięcie się i mnie także. Ginevrze bardzo wygodnie było przylepić się do mnie, „ogrzewając się — jak zwykła mówić — przy cieple mojego ciała“, w wieczory zimowe i nieustannym swoim wierceniem się przeszkadzając mi do tego stopnia, że nieraz zmuszona byłam wpinać umyślnie w pasek mojej sukni szpilkę, aby uchronić się przed ciosami, jakie zadawał mi jej łokieć. Przypuszczając, że Monsieur Emanuel nie będzie wystawiony na podobnie bezceremonialne traktowanie go przez nią, odsunęłam moje przyrządy do pracy, aby mógł zamiast nich położyć swoją książkę, a sama możliwie odsunęłam się, aby uwolnić miejsce dla jego osoby. Zaledwie jednak zdolna byłam pozostawić mu jeden yard wolnej przestrzeni, czym każdy rozsądny człowiek musiałby zadowolnić się z natury rzeczy. Ale Monsieur Emanuel nie był nigdy rozsądny, i tym razem też ze zwykłą swoją popędliwością zareagował nagłym rozpłomienieniem:
Vous nie voulez pas de moi pour voisin — warknął — vous vous donnez des airs de caste; vous me traitez en paria“... Soit! Je vais arranger la chose[10] I zabrał się od razu do dzieła.
Levez — vous toutes, mesdemoiselles![11] — wrzasnął.
Dziewczęta zerwały się. Kazał im wszystkim przesiąść się do sąsiedniego stołu, a mnie wskazał miejsce na jednym końcu długiej ławki i, ustawiwszy przede mną mój koszyczek do roboty, zwitki jedwabiu, nożyczki i wszystkie inne przyrządy, usiadł sam na przeciwległym końcu.
Mimo wyraźnej niedorzeczności wszystkich tych zabiegów nie odważył się nikt w całym pokoju roześmiać. Biada tej, która pozwoliłaby sobie na stłumiony chichot bodaj. Co się mnie tyczy, przyjęłam bezsensowne jego wyczyny z najzupełniejszą obojętnością, usiadłam na wskazanym mi miejscu, oddzielona od reszty obecnych, czym bynajmniej nie przejęłam się, zadowolona, że mogę zająć się moją pracą, nie będąc molestowana przez nikogo.
Est-ce assez de distance[12] — zapytał.
Monsieur en est l‘arbitre[13] — odparłam.
Vous savez bien que non. C‘est vous qui avez créé ce vide immense: moi je n‘y ai pas mis la main[14]
Po tym oświadczeniu rozpoczął czytanie.
Na swoje nieszczęście obrał francuski przekład określonego przez niego pogardliwie „un drame de Williams Shackspire — le faux dieu“ do czego dodał uzupełnienie: — „de ces sots paiens, les Anglais[15] Jak scharakteryzowałby go, gdyby nie był w tak złym humorze, zbyteczne chyba zaznaczać.
Przekład, jako francuski, był, oczywiście, nader mierny, nie usiłowałam też bynajmniej ukrywać szyderczego uśmiechu, jaki musiały z konieczności wywołać na moich ustach niektóre szczególnie niefortunne lapsusy. Nie było moją rzeczą wypowiedzenie jakiejś uwagi krytycznej, można jednak wyrazem twarzy ujawnić pogląd, jakiego nie chciałoby się, czy nie wolno nawet wyrazić słowami. Monsieur miał się jednak na baczności: jego lunettes czujnie podchwytywały każde moje spojrzenie, nie sądzę też, aby bacznej jego uwagi uszło jedno z nich chociażby. W wyniku tego śledzenia rychło odrzucił szkła, aby oczy jego mogły bezpośrednio miotać iskry gniewu. Siedział przy biegunie północnym, który obrał na dobrowolne wygnanie, rozpłomienił się goręcej nawet, aniżeli byłoby to — wobec temperatury pokoju — możliwe pod pionowo padającymi promieniami Koziorożca.
Niepodobna było przewidzieć, czy po ukończonym czytaniu opuści nas, nie wyładowawszy swojego gniewu, czy też pozwoli burzy rozsrożyć się w pełni. Powściągliwość nie należała wprawdzie do jego cnót, co jednak w rezultacie mogło dotknąć go tak bardzo, aby wywołać gwałtowny jego sprzeciw? Nie powiedziałam ani jednego słowa, nie wydałam dźwięku nawet, nie mogłam zaś być uznana za zasługującą na ostry zarzut, czy na poważne skarcenie z tego jedynie powodu, że pozwoliłam mięśniom twarzy dokoła ust moich i oczu na grę, odrobinę wyraźniejszą niż zwykle.
Przyniesiono wieczerzę, składającą się z bułek i rozcieńczonego ciepłą wodą mleka. Przez wzgląd na obecność Profesora mleko i bułki ustawione były na stole zamiast zwykłego obnoszenia ich.
— Niech panie spożyją swoją wieczerzę — rzekł — udając zajętego robieniem notatek na marginesach „Williamsa Shackspire‘a“. Dziewczęta usłuchały chętnie wezwania. I ja także wzięłam szklankę mleka i bułkę, bardziej jednak niż kiedykolwiek pochłonięta moją pracą, nie ruszyłam się z miejsca, wyznaczonego mi za karę i nie zaprzestawałam z najzupełniej zimną krwią skręcania jedwabnego kordonka podczas żucia bułki i popijania bawarki. Czyniłam to, nawet z pewnym zadowoleniem, które było czymś nowym dla mnie w zakresie moich odczuwań, a w każdym razie sprzecznym ze stałymi moimi doznaniami. Jak gdyby obecność natury tak ruchliwej, tak łatwo wpadającej w bezprzedmiotowy, nieuzasadniony gniew, tak kańciatej, jak Monsieur Paula, przyciągała do siebie, niby magnes, wszelkie wpływy jątrzące i podniecające, pozostawiając na mój użytek te jedynie, z których promieniował spokój i harmonia.
Monsieur Emanuel podniósł się.
Czyżby miał odejść, nie powiedziawszy ani jednego słowa więcej?... Tak, skierował się ku drzwiom.
Nie jednak. Zawrócił i podszedł ponownie do katedry, może jednak tylko, aby zabrać swój pozostawiony na pulpicie piórnik.
Zabrał go, wyciągnął z wnętrza ołówek tak nerwowym ruchem, że złamał o drewnianą ściankę zaostrzony jego koniec, zatemperował ołówek ponownie, schował go do piórnika i...nagle podszedł do mnie.
Uczennice i nauczycielki skupiły się przy sąsiednim stole, zajęte swobodną, niewymuszoną rozmową — gawędziły zawsze w ten sposób przy posiłkach, przyzwyczajone też w takich chwilach mówić głośno i szybko, nie zniżały głosu i teraz również.
Monsieur Paul podszedł i stanął tuż za mną, pytając czym jestem tak bardzo zajęta, na co odpowiedziałam, że robię łańcuszek do zegarka.
— Dla kogo? — zainteresował się.
— Dla pewnego pana, dla jednego z moich przyjaciół — odparłam.
Monsieur Paul pochylił się ku mnie i zaczął — jak określają to obrazowo powieściopisarze i co w danym wypadku odpowiadało istocie rzeczy wysykiwać mi w ucho słowa zjadliwej krytyki.
Oświadczył mi, że ze wszystkich kobiet, jakie zna, jestem tą, która potrafi być najbardziej skończenie przykra, tą, z którą najtrudniej jest pozostawać na stopie przyjacielskiej, że mam „un caractère intraitable“ — charakter, z którym nie można dać sobie rady — i że jestem nieprawdopodobnie, bajkowo przewrotna. W jaki sposób wyrobiłam w sobie podobne cechy, czy też co opętało mnie, nie umiałby wytłomaczyć. Faktem jest, że bez względu na najbardziej pokojowe, najżyczliwsze zamiary, z jakimi zbliża się człowiek do mnie, przeistaczam cudem jakimś zgodę w niezgodę, dobrą wolę we wrogość. On sam, Monsieur Paul, na pewno życzy mi jak najlepiej, o ile mu też wiadomo, nigdy niczym mnie nie ukrzywdził, miałby więc chyba słuszną rację — tak przynajmniej przypuszcza — rościć sobie prawo do uważania go za obojętnego znajomego, nie żywiącego żadnych nieprzyjaznych uczuć. A przecież — jak zachowuję się względem niego?! Z jak dotkliwą gwałtownością, z jak zaciętym buntem, z jak zapalczywą niesprawiedliwością!
W tym miejscu, niezdolna dłużej już pohamować się, otworzyłam szeroko oczy, pozwoliwszy sobie nawet na wtrącenie tonem wykrzyknikowym:
— Gwałtowność?! Bunt?! Zapalczywa niesprawiedliwość?! Nic o tym nie wiem.
Chut! A l‘instant! Vive comme la poudre[16] — Żal mu jest mnie — bardzo, prawdziwie mu żal: martwi go przez wzgląd na mnie samą niefortunna ta osobliwość mojego charakteru. To „emportement“, ta „chaleur[17] — szlachetne może w zasadzie, ale nadmierne — nie wyjdą mi na dobre — bardzo się tego obawia. Wielka to szkoda, wierzy bowiem w głębi duszy, że nie jestem całkowicie pozbawiona cech dodatnich. Gdybym tylko chciała posłuchać głosu rozsądku i być stateczniejsza, powściągliwsza, mniej „en l‘air[18], mniej „coquette[19] mniej zwracać uwagi na pozory, być mniej skłonna do przypisywania niezasłużonej wartości pięknemu wyglądowi, walorom czysto zewnętrznym, mniej dumna z grzeczności okazywanych mi przez ludzi, wyróżniających się nade wszystko tyloma a tyloma stopami wzrostu, des couleurs de poupée“, „un nez plus ou moins bien fait[20] przy olbrzymiej bezgranicznej zarozumiałości — mogłabym mimo wszystko okazać się człowiekiem użytecznym, może nawet charakterem wzorowym. Tak jednak jak jest teraz... Głos małego człowieczka załamał się w tym miejscu, uwiązł mu w krtani.
Miałam ochotę podnieść na niego oczy, albo też wyciągnąć do niego rękę, czy szepnąć mu uspokajające słówko, bałam się jednak, że jeśli zrobię ruch jakiś, gotowa będę albo roześmiać się albo rozpłakać, tak dziwacznie niepojęta była w tym wszystkim mieszanina składników wzruszających i niedorzeczności zarazem.
Sądziłam, że wyładował już cały zapas swoich oskarżeń i napaści, ale nie! usiadł, aby móc mówić swobodnie w dalszym ciągu.
Z chwilą, gdy on, Monsieur Paul, zdecydował się poruszyć te sprawy, nie cofnie się przed obawą ściągnięcia na siebie mojego gniewu, i, mając na względzie dobro moje jedynie, pozwoli sobie zwrócić uwagę na zmianę, jaką dostrzegł w moim stroju. Musi przyznać, że kiedy poznał mnie po raz pierwszy — a raczej kiedy migała mu od czasu do czasu w przelocie moja postać — czyniłam najzupełniej zadość wymaganiom jego na tym punkcie. Powaga, surowa prostota, wyraźna w sposobie mojego ubierania się, mogły natchnąć najlepszymi nadziejami, dotyczącymi własnego mojego dobra. Jaki wpływ fatalny skłonił mnie do zdobienia kwiatami mojego kapelusza, do noszenia „cols brodés“ — haftowanych kołnierzyków — a nawet do ukazania się przy pewnej okazji w szkarłatnej sukni — może co najwyżej domyślać się, nie chce jednak zaznaczać otwarcie.
I znów przerwałam mu, tym razem nie bez oburzenia i zgrozy.
— Szkarłatnej, Monsieur?! Wcale nie była szkarłatna! Była różowa, a nawet blado-różowa, nadto przyćmiona czarną koronką.
— Różowa czy szkarłatna, żółta czy pąsowa, groszkowo-zielona czy lazurowo-niebieska — zupełnie bez różnicy: wszystko to są jaskrawe, obliczone na efekt kolory, a co się tyczy koronki, o której wspominam, to tylko jeden jeszcze więcej „colifichet“ — jeszcze jedno dodatkowe świecidełko — westchnął zgnębiony moim zwyrodnieniem, moim upadkiem moralnym. — Nie może — z przykrością zmuszony jest wyznać — być tak ścisły i dokładny na tym punkcie jak pragnąłby: nie znając nazw wszystkich tych „babioles“ — bawidełek, — mógłby popełnić drobne błędy w nomenklaturze, które niewątpliwie ściągnęłyby na niego moje uwagi szydercze i podnieciłyby moją nieszczęsną skłonność do nagłych, namiętnych wybuchów. Powie więc tylko na ogół — w takim ogólnym ujmowaniu nie popełni na pewno błędów — że mój strój przybrał ostatnio „des façons mondaines“ (cechy światowe) których widok rani go wręcz.
Jakie „façons mondaines“ wykryć zdołał w mojej zimowej sukni merynosowej, sukni z gładkim białym kołnierzykiem, nie potrafiłam domyśleć się, a kiedy zażądałam od niego wytłomaczenia mi tego, oświadczył, że całość zdradza zbyt wielką dbałość o efekt ogólny — a zresztą, czy i w tej chwili nawet nie noszę kokardy ze wstążki przy szyi?
— Jeśli pan nie uznaje kokardy w stroju kobiecym, nie uzna pan oczywiście rzeczy takiej jak ta w stroju męskim? — zapytałam, pokazując mu wykańczany przeze mnie lśniący, spleciony z jedwabnego i złotego kordonka łańcuszek do zegarka. Jedyną jego odpowiedzią był jęk nad moją płochością, jak przypuszczam.
Siedział kilka chwil w milczeniu, przyglądając się mojemu robieniu łańcuszka, który splatałam teraz pilniej niż kiedykolwiek i wreszcie zapytał:
— Czy wynikiem tego, co powiedział przed chwilą, będzie ostateczne znienawidzenie go przeze mnie?
Nie pamiętam co mu na to odpowiedziałam, ani też w jaki sposób doszło do naszego pojednania, nie przypuszczam nawet, abym miała w ogóle coś powiedzieć, wiem tylko, że udało nam się złożyć sobie wzajem życzenia dobrej nocy tonem zupełnie przyjacielskim. Będąc już przy drzwiach prawie, zawrócił nagle i podszedł do mnie, aby mi wyjaśnić, że „nie miał bynajmniej zamiaru potępić bezwzględnie mojej szkarłatnej sukni“ (różowej! różowej! — wtrąciłam), że nie myśli wcale utrzymywać, aby nie miała ona wyglądać ładnie (faktem było, że gust Monsieur Paula skłaniał go raczej ku kolorom zdecydowanie jaskrawym), chciałby jedynie poradzić mi, abym, ilekroć włożę ją, czyniła to w takim samym nastroju ducha, jak gdyby suknia zrobiona była z „bure“ — z grubego workowego materiału w odcieniu grain, de pussiè.
— A kwiaty na moim kapeluszu, Monsieur? — zapytałam. — Są bardzo małe...
— Niech pozostaną małe — rzekł. — Niech pani nie pozwoli im tylko rozkwitnąć w pełni.
— A kokarda, Monsieur, kawałek wstążki?
Va pour le ruban! — zgoda na wstążkę! — brzmiała pojednawcza odpowiedź.
W ten sposób ułożyliśmy sprawę.
Ładnie doczekałaś się, Lucy Snowe! — powiedziałam sobie — wysłuchałaś porządnego kazania — ściągnęłaś na siebie „un rude savon“ (zdrowe wcieranie) i wszystko to z powodu grzesznego twojego zamiłowania do próżnostek świata! Kto przypuściłby, że dojdzie do tego? Uważałaś się za melancholijną skromnisię. Panna Fanshave widzi w tobie nowoczesnego Diogenesa. Pan de Bassompierre przed kilkoma dniami uprzejmie zmienił temat rozmowy, która toczyła się dokoła szaleństw aktorki Vashti, bowiem, jak życzliwie wyraził się: „Widać po miss Snowe, że razi ją to niemile“. Doktór John Bretton zna cię wyłącznie jako „cichą, zrównoważoną Lucy“ — jako istotę, która nikomu wody nie zamąci, przesuwając się przez życie, niby cień“ — jak się wyraził. Słyszałaś także jego powiedzenie:
— Ujemną stroną Lucy jest nadmierna powaga jej upodobań i sposobu bycia — brak barwności zarówno jej natury, jak jej stroju.
Takie właśnie sprawiasz wrażenie na samej sobie i na twoich przyjaciołach, a tymczasem oto! — zjawia się mały człowieczek, którego zdanie biegunowo różni się od zdania wszystkich innych ludzi, który oskarża cię wręcz o płochość i lekkomyślność — o nadmierną światowość i próżność — o zbytnią jaskrawość i barwność! Ten szorstki, gburowaty mały człowieczek, ten surowy, nieubłagany sędzia — podchwytuje i skrzętnie gromadzi wszystkie twoje drobne grzeszki, próżności, twoją nieszczęsną różową szyfonową suknię, twoją maleńką, skromniutką girlandkę kwiatów, twój kawałek wstążki, śmieszny twój skrawek koronki — i każe ci ponosić odpowiedzialność za to wszystko razem i za każdą z tych rzeczy z osobna. Przywykłaś już do tego, że ludzie przechodzą obok ciebie, ni to obok cienia w słonecznym blasku życia: czymś nowym jest więc dla ciebie zetknięcie się z człowiekiem, który osłania przed tobą swoje oczy podniesioną do góry dłonią, oślepiasz go bowiem swoją natrętnie narzucającą się jaskrawością.






  1. Mój Boże, mój Boże, co się ze mną stanie? Pan (Paul) zabije mnie, jestem pewna. Jest taki zły!
  2. Panna La Malle do fortepianu!
  3. Od tej chwili wstęp do klasy jest wzbroniony. Pierwsza, która otworzy te drzwi, zostanie powieszona, chociażby to była sama pani Beck.
  4. Och, nie mogę już więcej!
  5. Czego pani ode mnie chce?
  6. Chcę niemożliwości, rzeczy niesłychanych.
  7. Masz tobie! Jestem osierocony przez moje okulary!
  8. Kobieta silna — straszliwa Angielka, mała tłukąca wszystko niezdara!
  9. Niech się pani nie rusza!
  10. Nie chce mnie pani za sąsiada — nadaje sobie pani przywileje kastowe; traktuje mnie pani jak pariasa... Niech i tak będzie. Urządzę tę rzecz!...
  11. Niech panie wstaną wszystkie!
  12. Czy to dostateczna odległość?
  13. Sąd o tym należy do pana.
  14. Wiadomo pani dobrze, że nie. To pani stworzyła tę ogromną pustkę; ja nie przyłożyłem do tego ręki.
  15. Dramat Williama Shakespeare‘a, fałszywego Boga... tych głupich pogan, Anglików.
  16. Cicho! Za chwilę! Żywa jak proch.
  17. Ta porywczość! Ten żar!
  18. Żyjąca urojeniami.
  19. Zalotna.
  20. Kolorami lalki. Nosem mniej lub bardziej kształtnym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.