W białem miasteczku/I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W białem miasteczku
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ II.

zagórscy siedzieli w jadalni po śniadaniu i rozmawiali o interesach. On palił papierosa, strzepując popiół do skorupy z jajka i popijając mocną herbatę, ona, w białym czepeczku i granatowym szlafroku, zebrała talerze, talerzyki i filiżanki, ustawiła z nich wysoką piramidę i tak siedziała, niby już odchodząc, wpatrzona w stół, na którym machinalnie toczyła kulkę z chleba.
Omawiali swą sytuację finansową, która, według optymistycznych obliczeń Zagórskiego, przedstawiała się dość pomyślnie. Sprzedał nieźle swój podręcznik języka litewskiego i w niedalekiej przyszłości będzie musiał napisać chrestomatję lub antologję. Dalej miał pisać podręcznik języka angielskiego i wreszcie zabrać się do układania solidnego słownika kieszonkowego angielsko-polskiego i polsko-angielskiego. Te prace były zakontraktowane. Zagórski, filolog z zamiłowania, zawód swój kochał, a pysznił się tem, że zdołał go wyzwolić i uniezależnić od nienawistnej belferki. Udało mu się znaleźć wydawców, którzy poznali się na rzeczy i zawarli z nim umowę, zabezpieczającą mu utrzymanie i możność spokojnej pracy. Pensja miesięczna nie była wielka, jednak — jak Zagórski myślał — wystarczająca na utrzymanie.
— Ale — mówił z naiwną radością — na tem jeszcze nie koniec! Bo ja im wystrzelę takiemi rzeczami, jakich się nie spodziewają. Litewskiego to ja się uczyłem naprzód na Litwie, u cioci, kiedy rodzice umarli, a ze służbą inaczej się dogadać nie mogłem, potem na uniwersytecie w Krakowie, więc nie dziwota! Ostatecznie — przerobiłem poprostu podręcznik niemiecki. Ale ja umiem też po rumuńsku, a kto może wiedzieć, że znam „Ki-Suahili“, kto wie, że ja byłem cztery lata pomocnikiem handlowym w Bagamoyo u tego starego handlarza niewolników, wuja Aleksandra? I pomyśl tylko, jak im wytnę gramatykę „Ki-Suahili“, pierwszą w Polsce... Każdy kupi! Ktoby nie chciał się dowiedzieć, jak te czarne warjaty afrykańskie gadają... Choćby dla ciekawości. Byczo, byczo, teraz już można coś robić na świecie!
Pani Zagórska nie cieszyła się tak bardzo; za to wykazała mężowi, że obliczenia jego nie odpowiadają rzeczywistości. Miała słuszność. Mąż się istotnie przeliczył, wydatki przewyższały dochody. Był to fakt bardzo smutny, ale prawdziwy i Zagórski zmartwił się nim niemało; czuł się upokorzony, zawstydzony. Postąpił nie jak ojciec, nie jak głowa rodziny, nie jak pan domu, ale jak student — liczył tylko jedzenie, opał i coś na drobne wydatki, a zapomniał o pościeli, bieliźnie, jakiejś sukni dla żony, obuwiu; a rzeczy te były bardzo drogie i przy wciąż wzrastającej drożyźnie trudno było coś na nie odłożyć.
— Do djabła! Dajcież mi coś zrobić na świecie! — wykrzyknął zniecierpliwiony.
— Rób co chcesz. Któż ci broni? — odpowiedziała mu sucho żona. — Więc tego roku o jakimś wyjeździe do miasta marzyć nawet nie mogę.
— Do miasta? Po co?
— Mamy dawno nie widziałam.
— Mamy! To napisz do mamy, niech ci przyśle na drogę.
— Wiesz przecież, że mamę na to nie stać! Czasy ciężkie!
— A skądże ma być stać mnie? Czy dla mnie te czasy są lżejsze, niż dla mamy? Dlaczegóż dla mamy wynajdujesz okoliczności łagodzące, a dla mnie tylko ciężary? Zrozumiejże: udało mi się względnie zimę jakoś zabezpieczyć, ale na wyjazdy nie mam.
Nastrój zrobił się przykry. Zagórski widział, że żona z trudem się hamuje. Zbierało się na płacz lub na awanturę. Skończyło się na wzgardliwem odęciu ust.
— Jakoś to może będzie! — pocieszał ją mąż. — Nie zginęliśmy dotąd, to i dalej jeszcze jakoś pociągniemy.
Zebrała stos talerzy, wstała i odeszła w milczeniu.
Zaś Zagórski zmartwiony i trochę jeszcze zmęczony, zaczął się wałęsać po domu.
Dom swój lubiał. Nie był to żaden pałac, o nie, zwykły parterowy dworek biały, z werandą i czerwonym dachem. U wejścia, w starej, murowanej lecz odrapanej kapliczce z rozbitym barokowym gzymsem, stał święty Jan Nepomuceński — czeski konsul, jak go żartobliwie Zagórski nazywał — a tuż był ogromny, czarny, stary modrzew. Niewielki ogródek, ogrodzony sztachetami, teraz zasypany śniegiem, oddzielał dom od gościńca, zaś za domem ciągnął się sad, pełen grusz i jabłoni. Pod dachem gruchało kilka gołębi.
Zagórski wyszedł przed dom i stanął w swojem ulubionem miejscu koło modrzewia, na wzgórku, przed kaplicą. Widać stąd było gościniec, stojące po drugiej stronie domki sąsiednie, ciągnące się długim szeregiem aż do rynku, gdzie na rogu sterczały czerwone mury wielkiej, nieskończonej kamienicy piętrowej, wreszcie studnię i drogę wiejską, prostopadle uchodzącą do gościńca. Widok nie był wcale nadzwyczajny, zwłaszcza już zimą, a jednak Zagórski lubiał go. Wiedział, że rano, o wschodzie słońca ta droga wiejska to nie droga, lecz srebrno-złoty szlak słoneczny, a kto nią wtedy idzie, wygląda, jak gdyby zstępował wprost z nieba. Wiedział, że studnia jest punktem zbornym dziewcząt, nieprześcignionych plotkarek i że woda jej szemrze echami wszystkich wypadków z życia okolicznych domów. On sam niemal widział przez ściany tych domów. Widział jak Ponikowska w spacerowej sukni a bez fartucha — żeby jej kto, Boże broń, za służącą nie wziął — doji krowy, myśląc równocześnie, skądby wziąć pieniędzy na najmodniejszą nową suknię, widział małego, zawsze żwawego Maślaka, otoczonego gromadą dzieci i rysującego na wielkim, białym stole plan tartaku, młyna czy chałupy, widział pannę Zosię, pomagającą w kuchni cioci a myślącą o swem niedalekiem już weselu, widział młodą pretensjonalną, siejącą kokieteryjnie bokami Salcię Wurmerównę, w chwilach wolnych od zajęć domowych wygrywającą sentymentalnie na mandolinie pieśni rosyjskie, widział wreszcie jej sąsiada, młodego Duwcia, wiecznie obdzierającego ze skóry zakrwawione cielę — wszystkich znał, po dymach, idących z kominów mógł był niemal odgadnąć, co w którym domu na obiad gotują, i kochał to małe, proste życie ludzi cichych, pracą swą żyjących.
— Mali ludzie? — myślał o nich Zagórski z ciepłem, życzliwem uczuciem. — Niech sobie będą mali. Ale na przykład taki budowniczy Maślak. Zdawałoby się, że to nic. Malutki, niepozorny. Mieszka sobie w małym domku, pracuje, jak może, czasem się zakropi, że aż mu nos świeci, jak rubin, pomyślałby kto — wróbel, gil czy ptaszyna jaka — a duszę ma konstrukcyjną, twórczą. Gdzie się ruszyć w promieniu wielu mil — on buduje stodoły, domy, tartaki, młyny — inni spekulują, kradną, szachrują — a on wciąż coś stawia, na swój sposób Polskę buduje. Prawdziwy budowniczy, z pewnością więcej wart od niejednego wielkiego kupca — zdzierusa, mieszkającego we własnym pałacu.
Wiatr dął, modrzew szumiał poważnie, rozgłośnie.
Zagórski słuchał z rozrzewnieniem.
— Dziękuję Ci, — szepnął w duchu — nieznany, dawno umarły człowieku poczciwy, któryś tu ten modrzew śpiewający dla mnie zasadził.
Ten modrzew był mu absolutnie do życia potrzebny. Kiedyś, gdy był małem dzieckiem, pamiętał przed gankiem białego dworku takich czarnych, wysokich modrzewi sześć...
— Nie wiem, co się stało z tym dworkiem — myślał — i dokąd poszły modrzewie, ale przecie jeden z nich przyszedł do mnie i stanął w furtce mego ogródka. Prawda, przynajmniej jeden mi się należał.
Słuchał jeszcze chwilę a potem ruszył powoli ku rynkowi.
Białe miasteczko. Ciche, niebrzydkie. Obszerny rynek, ratusz z pociesznie przekrzywioną wieżyczką, śliczny, zadumany święty Florjan w krytej dachem kapliczce na czterech białych słupach, stare domy na podsieniach z drewnianemi, czarnemi od starości, śpiczastemi fasadami, kilka fur chłopskich z drzewem niedaleko szynku. Przez otwarte na przestrzał sienie widać czasem błękitny świat boży, pola, a w głębi zawsze dalekie góry i lasy, lub zrośnięte z sosnami, melancholijne ruiny starego zamku. Niby nic. Mieścina, jak tysiące innych, zalatująca swędem dymu i smrodem gęsiego gnoju, rozbrzmiewająca głównie pokrzykiwaniem dzieci, szczekaniem psów, pianiem kogutów, fagotowemi krzykami gęsi, gruchaniem gołębi. Tam, gdzieś, daleko, jest Polska rządząca, radząca, kłócąca się, a tu Polska cichej i skromnej pracy codziennej w ogrodach i w polu, w słońcu, na powietrzu, ta Polska, taka sama prawie co do wyglądu zewnętrznego i zwyczajów, jak była przed stu czy dwustu laty. Polska niezwyciężona, niezmienna.
Zagórski, powałęsawszy się trochę, chciał wracać, bo było zimno i wiatr dął nieprzyjemny, przypomniawszy sobie jednak, że nie ma tytoniu, wstąpił do „trafiki“.
„Trafika” mieściła się w małym, murowanym domku pani Mandlowej, wdowy po kimś tam, który bardzo już dawno umarł, pozostawiając syna i córkę oraz kilka morgów gruntu. Zagórski dokładnie stosunków tej rodziny nie znał. Wiedział tylko, że pani Mandlowa, żwawa, malutka staruszka o główce małej i ciemnej, jak ziarnko pieprzu, uchodziła za osobę bardzo skrzętną i gospodarną, że zrobiła na tytoniu majątek, zaś córka jej, ładna, ale próżna i pretensjonalna elegantka, skończyła gimnazjum. Z synem, studentem medycyny, można się było czasem spotkać w kołach miasteczkowej inteligencji, córka mało gdzie bywała, ponieważ naogół stosunków towarzyskich z panią Mandlową — ponoć niegdyś służącą we dworze — nie utrzymywano.
Sklep był, jak się to często zdarzało, zamknięty. Mieszkańcy miasteczka kupowali przezornie większe ilości tytoniu, tak, że rzadki gość, który chciał kupić paczkę tytoniu, pudełko tutek lub kilka papierosów, szedł zwykle do kuchni, albo do mieszkania pani Mandlowej. Wiedząc o tem, Zagórski zapukał do drzwi, wiodących do mieszkania prywatnego.
Zastał towarzystwo dość liczne.
W pokoju stołowym, urządzonym z małomieszczańską elegancją tak, aby mógł jednocześnie uchodzić za salon, siedziała pani Mandlowa, jej córka, Wanda, syn Ryszard, doktór miejscowy, Bromiński i jakaś osoba płci żeńskiej, która szlochała, oparłszy głowę o stół. Na stole stała butelka wina, kilka niedopitych kieliszków i talerz z pierniczkami.
— Bardzo prosimy, panie profesorze! — zawołała pani Mandlowa, zauważywszy, że Zagórski się cofa. — Jesteśmy tu sami swoi. A i tak się pan o wszystkiem dowie!
— Ja tylko po tytoń... Przepraszam bardzo... Nie chcę przeszkadzać!
Doktór Bromiński, starszy już człowiek, o łysej czaszce, dużej twarzy i bujnym, siwym, polskim wąsie, zwrócił ku niemu zlekka głowę i uderzył go jasno-niebieskiemi, aroganckiemi oczyma tak, jakby chciał powiedzieć:
— Ty durniu jeden!
A potem, nie bąknąwszy ani słowa powitania, podniósł swój kieliszek do ust i syrpnął odrobinkę wina.
— Proszę bardzo! Pan profesor będzie łaskaw chwileczkę poczekać. Zaraz pójdę po tytoń. Proszę tymczasem siadać.
Aroganckie spojrzenie doktora, niewyraźne miny obecnych, płacz nieznajomej i wreszcie istotna konieczność zaopatrzenia się w tytoń, wszystko to skłoniło Zagórskiego do wejścia. Nie rozbierając się, aby swej obecności nie nadać charakteru wizyty, usiadł na pierwszem lepszem krześle przy stole.
— Może kieliszek wina? — spytała pani Mandlowa, chwytając gościnnie butelkę. — Wandziu, daj panu profesorowi kieliszek. Proszę się nie obawiać, panie profesorze, to nie przyprawiony jabłecznik, jaki teraz zamiast wina podają, to wino prawdziwe, przedwojenne, austrjackie!
— Winko aż ha! — oświadczył kategorycznie doktór.
Panna Wanda, rosła, bujna, przystojna dziewczyna, o wielkich, ciemno-niebieskich oczach, orlim nosie i ubarwionych ustach, w strojnej matince, która za każdym ruchem odsłaniała lub akcentowała mocno jakąś tajemnicę jej dziewiczych ponęt, podała Zagórskiemu wdzięcznym ruchem duży, kryształowy kieliszek, trzymając go w smukłych palcach tak, aby wszystkie, niewątpliwie piękne, kamienie jej pierścionków mogły się jaknajlepiej sprezentować.
Jednocześnie szlochająca dotychczas osoba płci żeńskiej dźwignęła ze stołu swą twarz i Zagórski, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, poznał w niej Elzę, córkę aptekarza.
— Panno Elzo! Czegóż pani tak płacze! — zawołał.
— A, ba! — odezwał się doktór.
Panna Elza Majsztrykiewiczówna, drobna i w porównaniu z panną Mandlówną niepokaźna, nie miała ani w swej twarzy, ani w postaci nic nadzwyczajnego. Była to sobie zwykła panna, z buzią o trochę ostrych rysach, drobna, szczupła i kanciasta. Zagórski, choć ją znał, nigdy nie wiedział, nie pamiętał, jakie ona ma oczy lub włosy. Może nawet nie ma włosów! Ale w tej chwili to była tylko zapłakana panna. Oczy miała czerwone, policzki mokre od łez.
— Niech-że pani da spokój! O co płakać? Co się niby takiego stało?
Doktor pokiwał znacząco swą łysą, lśniącą czaszką.
— Bydło! — mruknął pogardliwie. — Rozumiesz pan? Bydło!
Zagórski doktora znał i ani myślał sprzeciwiać się mu.
— Dobrze, że bydło! — zgodził się. — Ale cóż się stało? Dlaczego panna Elza płacze?
— Bo jest głupia! — objaśnił doktór. — Nie powinna płakać, ale śmiać się!
— Jednakże?
— Jednakże? Cóż za straszna historja, że jej matka pokazała „starą panią“ pani Mandlowej! To każda przekupka potrafi!
— Co takiego?
— Nic znowu tak nadzwyczajnego! Wypięła na nią „starą panią“. Nie widziałeś pan tego jeszcze w życiu?
— Doktorze! Jakże można! Przy pannach!
Doktór spojrzał na niego zimno i odpowiedział:
— Mój panie! Czy to ja co pokazywałem? Czego pan ode mnie chcesz?
Panna Elza znowu zaniosła się od płaczu.
— Ale cóż się właściwie stało? — pytał zaciekawiony Zagórski.
— Głupstwo! — warknął doktór.
— Pani aptekarzowa wyrządziła mamusi publiczny afront na rynku! — odezwał się Ryś.
— Wstyd mówić!
— Pobiły się panie może?
— Dajże pan spokój! Pobiły! Powtarzam panu: aptekarzowa pokazała pani Mandlowej na rynku „starą panią“! — objaśnił doktór.
— A w dodatku miała czerwone, barchanowe majtki! Coś obrzydliwego! — oburzała się panna Wanda.
— Tak w biały dzień, na rynku, przy ludziach? — dziwił się Zagórski.
— Miała panią Mandlową może na tę demonstrację do swego salonu prosić? — przyszpilił Zagórskiego doktór.
— Jabym na miejscu mamusi natychmiast skarżyła o obrazę honoru! — namawiała gorąco piękna panna.
— Moje dziecko, cóż ty znów za brednie wygadujesz! — oburzył się stary doktór. — Co czyjś honor może mieć wspólnego z czerwonemi majtkami aptekarzowej! Aptekarzowa postąpiła, jak ostatnia przekupka i tylko sama się ośmieszyła.
— Ale o cóż poszło? — pytał Zagórski.
— Aptekarzowa ma do mamusi urazę za to, żeśmy przyjęli Elzę!
— Pannę Elzę? Przyjęli? Nie rozumiem.
— Co pan, z nieba spadł, czy co? Tażebo hej! — huknął na Zagórskiego doktór.
— Nie spadłem z żadnego nieba, ale dopiero wczoraj przyjechałem i o niczem nie wiem! — zniecierpliwił się Zagórski.
— No, to ja panu powiem, jak wyjdziemy.
Tu zwrócił się do wciąż jeszcze płaczącej Elzy.
— A ty, Elzo, nic sobie z tego nie rób. Wogóle gwiżdżcie na starych. Jeśli oni bezwzględnie chcą łamać was, łamcie ich wy. I tak djabła są warci. Życie do was należy, nie do nich. Stawiajcie na swojem, wbrew wszystkiemu, a zobaczycie, że się wam jeszcze zaczną kłaniać. To stare pokolenie, przedwojenne, to pokolenie niewolnicze, podłe. Oni tylko siłę szanują, uznają tylko wymuszenie. No, to jazda! Wymuszajcie! Musicie sobie na nich wymusić swoje życie, inaczej pozdychacie. Ja tu jeszcze po południu wpadnę.

∗                              ∗
A doktór zawsze wojuje! — odezwał się Zagórski, kiedy wyszli na ulicę. — Jabym się na pańskiem miejscu do spraw rodzinnych nie mieszał, to na prowincji bardzo niebezpieczne!

— Ja pana o radę nie proszę! — odpowiedział doktór opryskliwie. — Obejdę się bez doradców!
— To też ja wypowiadam tylko swój objektywny pogląd.
— Gwiżdżę na pańskie poglądy!
— Doktorze, czemuż pan obraża?
Doktór stanął, jedną ręką oparł się na lasce, drugą wziął się pod bok, wyrzucił trochę naprzód prawą nogę i, stojąc tak w wyzywającej postawie na środku rynku, z marsową twarzą i oczyma białemi z irytacji, zaczął mówić:
— To wy mnie obrażacie, tak, pan, wy wszyscy, wszędzie, zawsze, na każdym kroku! Obrażacie mnie swą lekkomyślną obojętnością, swą tępą głupotą! Co to znaczy, nie mieszać się do spraw rodzinnych? Dureń ograniczony! Nie mieszać się! — powiada filozof! A ja mówię: Mieszać się, do wszystkiego się mieszać, wszędzie wtykać swoje trzy grosze, kontrolować, bo to wszystko jest moje, ludzkie, polskie, wszystko do mnie należy. Pan jesteś filister, ślepy mól książkowy, filolog, ale ja jestem lekarz, stróż zdrowia fizycznego i moralnego, i ja mam prawo i obowiązek mieszać się do wszystkiego, aby przeszkadzać zbrodniom, tak, zbrodniom, które wy tolerujecie i uświęcacie swą obojętnością. Pana nic nie obchodzi, że pańska sąsiadka, nie chcąc, suka, chować dzieci, wyzbywa się ich w ten sposób, że je po gorącej kąpieli wynosi na mróz i zaziębia. A tak! Teraz to pan robisz głupią minę, ale pana nie zaciekawiło, dlaczego jej dzieci tak dziwnie gładko wymierają. Pana nie obchodzi, że ci wszyscy radni, rządzący miastem, to delirycy, od rana pijący wódkę. Pan nie wie nic o tem, że ludzie tu prowadzą takie interesy, że chcąc się zabezpieczyć przed kryminałem, naprzód już starają się o świadectwa niepoczytalności. A ponieważ ja na to nie pozwalam, bo moim obowiązkiem jest temu przeszkadzać, mówi się, że się mieszam do cudzych spraw!
Twarz doktora poczerwieniała z irytacji. Z jasnych oczu tryskała mu siła i energja.
Zagórskiemu zrobiło się wstyd.
— Panie doktorze, przecież ja tylko — zaczął się tłumaczyć.
Ale doktór przerwał mu wzgardliwem machnięciem ręki.
— O, tak, wiem bardzo dobrze, że pan „tylko!“ Ale ja — „nie tylko!“ I ta jest między nami różnica. Choćby w tym przypadku.
Tu doktór machnął łaską w stronę trafiki a potem w stronę apteki.
— Mieszam się do cudzych spraw. Mam pozwolić na to, aby ojciec córkę rodzoną gwałcił?
— Ależ doktorze, co też doktór mówi?
— Mówię, jak jest! Ten melancholijny pijaczyna duchowo córkę gwałci. Czy mam pozwolić szwabce duszę polską ukraść? A tak właśnie jest, żebyś pan wiedział! Ten dureń, Majsztrykiewicz, ożenił się z niemką, oczywiście, dla pieniędzy. Typowy galicjanin, który już się narodowościowo poddał i dla wygody chciał się przylepić do niemieckiej duszy, do narodu panów, do Widnia, stolicy wspólnej — uważasz pan — ojczyzny. Naturalnie, przyszło, co musiało przyjść. Szwabka wzięła wszystko w swoje kościste łapy, dzieci mu zniemczyła tak, że nawet dobrze po polsku nie mówią i tak dalej. Ale ci dwoje, ten Ryś, medyk i Elza, już jako dzieci przylgnęli do siebie, pokochali się. Patrzono na to na razie przez palce. Wtem przyszła wojna, szalony zapał idjotów dla autrjackiej armji i wkradanie się w łaski bohaterskich oficerów. U aptekarzów ulokował się jakiś lotnik, wiedeńczyk, ponoć zamożny chłopak — naturalnie dla szwabki ideał. Trochę tam pannie głowę zawrócił, matka nacisnęła — tu felix Austrja nube! — sprawa gotowa — teraz już na zawsze nierozłącznie przylgnęliśmy do kochanego Widnia. Wtem przyszło jedno lanie, potem drugie, bohaterski lotnik dostał się gracko do niewoli i zamieszkał na Syberji, wobec czego — słuchaj pan tylko — ten stary idjota uzyskał pozwolenie — to w czasach wojennych możliwe — i w zastępstwie lotnika wziął ślub z własną córką. Pomyśl pan, co za warjat! Ci ciemni ludzie myśleli, że on się z własną córką ożenił. Robili jej afronty, obmawiali. Niby — ubrał ją, co się nazywa! Co za przyjemność iść do ślubu z własnym starym ojcem, patrzyć na jego przedpotopowy frak i udaną młodzieńczą dziarskość — taże to ślub z upiorem!
— A jednak ten stary doktór ma fantazję i dużo gorącego uczucia! — pomyślał Zagórski.
Głośno zaś rzekł:
— To istotnie dramat.
— Pewnie, że dramat — rzekł doktór, który w czasie opowiadania złagodniał trochę i zaczął wolno iść ku domowi. — W ten sposób stary związał córce ręce. Ale tymczasem Austrja wyciągnęła kopyta, powstała znów Polska i austrjacki lotnik zupełnie stracił na wartości. Dziewczyna się opamiętała i wróciła do swego pierwszego amanta. Nie chce już lotnika, domaga się rozwodu. Lotnik znaku życia o sobie nie daje, nic mu widać na tem nie zależy. Kto nie chce się zgodzić na rozwód? Matka, która wciąż jeszcze do Widnia się wybiera i ten stary idjota, który uważasz pan, nie chce złamać danego przez siebie lotnikowi słowa. Pochlebia mu, że może jakąś tragedję romantyczną urządzić i dlatego córka ma zmarnieć, uważasz pan? Zaczęli jej dokuczać, mścić się, dziewczyna się zgniewała i uciekła do Mandlów. Dziś ją Majsztrykiewiczowa spotkała z Mandlową na rynku, córkę sklęła od ostatnich dziwek —
— Pannę Elzę?
— Rodzoną córkę, żebyś pan wiedział, a wobec Mandlowej zachowała się, jak ostatnia przekupka. Otóż...
Tu doktór znów przystanął, a z pod jego krzaczastych siwych brwi, strzeliły dwa mocne promienie.
— Otóż ja uważam to za gwałt i morderstwo, którego na ludziach żywych chcą się dopuścić trupy czy przynajmniej pół-trupy. I ja na to nie pozwolę.
— Może jednak udałoby się po dobroci?
— Po co?
— Nie można przecież tak brutalnie.
— Dlaczego nie można? Można i — trzeba. Jesteśmy za grzeczni. Pan tych ludzi nie znasz, wymagają twardej ręki. Wogóle — charakter trzeba mieć, postępować poprostu, jasno stanowczo, nie szachrować, nie politykować, iść prostą drogą, nie kręcić, rozumiesz pan? nie kręcić! A tu wszystko jedno ogromne krętactwo. Ludzie odwagi cywilnej nie mają — chyba tylko my, starzy.
— Panie doktorze! Siwe włosy! — poddał delikatnie Zagórski. — Wąs biały!
— Co mi pan będziesz mówił! — żachnął się doktór, wyciągając rękę na pożegnanie. — Siwe włosy! Duchem ja nigdy stary nie będę!

∗                    ∗

Doktór istotnie w swą wieczną młodość niezłomnie wierzył, ktoby go jednak baczniej obserwował, mógłby zauważyć, że dziwaczeje. Nie rzucało się to tak bardzo w oczy, ponieważ doktór był zawsze oryginał, trochę ekscentryczny i chodzący własnemi ścieżkami. Ale już sama porywczość, nieprzebieranie w słowach i nieliczenie się z ludźmi mogłyby wskazywać na to, że doktór niezbyt już nad sobą panuje, że zaczyna może dziecinnieć.
Na pozór jednak trzymał się dobrze, chodził żwawo, a wrodzona wojowniczość i zaczepność ani na chwilę go nie opuszczała, przeciwnie, raczej wzrosła z chwilą, kiedy pokłóciwszy się z radą miejską, przestał być lekarzem gminnym i stał się zupełnie niezależny. Teraz już nie krępował się niczem, mówił co chciał i jak chciał, z kim wogóle mówić nie chciał, to go nie znał, a ponieważ miał pewien kapitalik, a żył bardzo skromnie, więc i o klijentelę nie dbał.
Żył sobie w wynajętych kilku pokojach sam, może trochę zanadto sam, ale za to wolny. Dom prowadziła mu stara, doświadczona gospodyni, która jeszcze u jego poprzednika w tem samem miasteczku służyła, ale nawet ją doktór widywał rzadko, ponieważ chętnie zamykał się na klucz i nie lubiał, jak mu przeszkadzano. Co robił w długich godzinach samotności? Przedewszystkiem gimnastykował się długo i gorliwie, stojąc nago w pokoju przy otwartych oknach, nawet w chłodne dni. Gimnastykował się z całą zawodową sumiennością i wiedzą, wymyślnemi, mądremi ruchami rozgrzewając kończyny, naciągając mięśnie. Mógł był ułożyć znakomity system gimnastyczny, ale nie robił tego, wychodząc z fasady, iż każdy człowiek, obdarzony instynktem zdrowia, powinien sobie stworzyć swój własny system, odpowiadający danym potrzebom organizmu. Te obrzędy gimnastyczne odbywały się dwa razy dziennie, a doktór przestrzegał ich tak ściśle, że za nic na świecie nie pozwoliłby sobie przerwać.
Mimo, że w gruncie rzeczy ze swą gimnastyką się nie krył, zamykając się stale na klucz rozbudził ciekawość otoczenia. Nie mogła zrozumieć licznych stąpań, tupań, skoków i innych odgłosów w jego pokoju stara gospodyni, napróżno dłuższy czas śledzili go sąsiedzi. Wreszcie któryś z chłopców, jadąc na wysoko wyładowanej furze, przypadkowo zajrzał w okna i omal z przestrachu nie zleciał z fury, ujrzawszy tańczącego w środku pokoju gołego, brunatnego (doktór używał namiętnie kąpieli słonecznych) djabła z łysą głową, wykonywującego dziwaczne ruchy. W odkryciu nie było ostatecznie nic nadzwyczajnego, doktór nieraz publicznie o swej gimnastyce opowiadał, mimo to, gdy sobie go wyobrażano nagiego, wywijającego w pokoju maczugami, zaczęto go uważać za dziwaka niespełna rozumu. Wreszcie pewnego dnia, gdy liczniejsze towarzystwo natknęło się na doktora, hasającego nago nad Dunajcem wśród nadbrzeżnych wiklin, całe miasteczko wydało wyrok nieodwołalny a potępiający: uznano doktora za warjata.
A doktór się o rehabilitację bynajmniej nie starał, przeciwnie, postępował tak, jakby się na miasteczko zawziął. Zaczął je prowokować swem ubraniem, chodził w sandałach, bez kapelusza, w miękkich koszulach, w ubraniach z ażurowego, szarego materjału. Musiano go tu i ówdzie zaprosić; nie odmawiał, przychodził, ale wówczas teroryzował wszystkich ciągłem otwieraniem okien nawet w trzaskający mróz. Przyszedłszy do chorego w miasteczku lub na wsi, nie pytał nawet, co choremu jest, ale wszedłszy do izby biegł ku oknu z okrzykiem:
— Ludzie, tu się udusić można, na miłość boską, powietrza! — i otwierał je ku wielkiemu rozgoryczeniu mieszkańców, ubolewających w głębi duszy nad tem, że duszne, lecz drogocenne ciepło ucieka. Doprowadzał nieraz do wściekłości tem, że nie chciał robić cudów, nie zapisywał lekarstw, a za to uzależniał zdrowie pacjenta od czystości, powietrza i racjonalnego sposobu życia. Poprostu karał ludzi za zaniedbanie hygjeny i zdrowia. Karał ich okrutnie, każąc cierpieć.
— Lekarza woła się, nie kiedy człowieka już djabli biorą, lecz kiedy się choroba zaczyna. Chciałeś na mnie swojem zdrowiem oszczędzić — teraz cierp!
Gdzie widział, że jego obecność będzie potrzebna, sam naprzód zapowiadał, kiedy przyjedzie, a gdy raz chłop oświadczył mu, że go sam zawezwie, jak będzie potrzeba, doktór wpadł w pasję i wyrzucił go za drzwi, mówiąc:
— To ty, durniu jeden, lepiej odemnie, doktora, wiesz, kiedy ja mam ci być potrzebny? Ty myślisz, że ja jestem twój parobek, którego można zbudzić, kiedy chcesz? A czy ja ci mówię, kiedy ty masz orać, albo siać? Cholero jedna, ja jestem lekarz, a nie żydowski handlarz, a jeśli ci ćwierć metra żyta milsza od życia żony i dziecka, które ma przyjść na świat, to ja ci pluję w pysk i niech cię szlag trafi!
Ale z tem wszystkiem nie było doktorowi dobrze w miasteczku, nie! Czuł, że atakując bezustannie, właściwie bezustannie broni tylko swej kulturalnej wartości. Był jak człowiek tonący w grzęzawisku. Wymachiwał gwałtownie głową, rękami i nogami, aby się na powierzchni utrzymać, a za każdym ruchem pogrążał się coraz bardziej w toni. Wiedział, że ma do czynienia z zacofaniem, ciemnotą, a także i biedą, nędzą, ale ta nędza, ciemnota i zacofanie występowały jako jakaś święta, nietykalna organizacja, jako życie uświęcone, obwarowane tradycją i zwyczajami, jako dzicz uprawniona i wymagająca dla siebie respektu. Widział dzieci małe, napół uduszone w kuchniach, gdzie wiecznie kadził na blasze pod trójnogami węglowy żar — i cóż, że otwierał okna, że tłumaczył ludziom, iż, mając przecież piece z blachami, nie powinni zanieczyszczać powietrza węgielkami. Uśmiechano się pokornie, lecz jak tylko wyszedł, okna zamykano. A co do węgielków pod trójnogiem — przecież to ogromna oszczędność opału! Więc huczał, beształ, wymyślał — na nic. Ludzie się go bali, ale i tak robili po swojemu.
Prócz tego atakowano go, anonimami, skargami sądowemi, oszczerstwami, korespondencjami do pism. Zorganizowana ciemnota broniła się, jak umiała. Niejeden cios trafił i zabolał, a doktór, choć wciąż jeszcze śmiało rzucał się do walki, był już stary i znużony. Potrzebował pomocy. Z właściwym sobie sprytem i energją zmobilizował i zebrał dokoła siebie młodzież miasteczka. Młodzi szli do niego chętnie, bo ich porywała jego energja, elastyczny, swobodny sposób myślenia, szerokość horyzontów, bujność inteligencji i zapał. Doktór żył swego czasu na szerokim świecie, dużo podróżował, znał ludzi, umiał opowiadać. Teraz o wszystkiem, co widział i przeżył, opowiadał młodym. Odbywały się u niego wieczorki, liczne zebrania, na których doktór pouczał o obowiązkach wobec państwa, o konieczności natychmiastowej twórczej pracy, o solidarności, o postępie, o poczuciu godności narodowej, konsekwentnie, stale polemizując ze starszem pokoleniem, które, jego zdaniem, niegodne było wolnej ojczyzny oglądać. Wywoływało to oczywiście znowu kwasy i nieprzyjemności. I tak w miarę, jak przybywała pomoc, rozszerzało się pole walki.
W gruncie rzeczy doktór sam dobrze nie wiedział, z czem walczy. Siły wrogie zlokalizował w kilku starych austrjackich urzędnikach, niepolskiego — jak mu się zdawało — pochodzenia i w ten sposób sprowadził wojnę na tory osobiste, przyczem w środkach nie przebierał. Ta walka musiała przybrać formy bardzo przykre, nie gwarantowała bynajmniej łatwego zwycięstwa. Starzy, niestarzy — ludzie chcieli żyć i należało im dać żyć i umrzeć spokojnie. A stary doktór nie zdawał sobie sprawy z tego, że wrogami nowego życia nie jest tych kilku niedołęgów z austrjackich czasów, lecz duch przeszłości martwej, a której miotłą z kraju wymieść nie można było.
Czasami doktór słabł. Zaczynał wątpić, upadał na duchu, zniechęcał się do ludzi. Świat wówczas tracił w jego oczach blask i barwy, szarzał, stawał się nieistotnym, marnym. Nawet wspomnienia ruchliwego, czynnego życia traciły swe ogrzewające ciepło, gasły, zamieniały się w popiół bez wartości. Dusza zsychała się z tęsknoty, czuła w pobliżu chłód śmierci. Wtedy doktór brał wielką książkę do modlitwy, klękał przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i modlił się jak dziecko, prostem, biednem sercem ludzkiem, naiwnie już wierzącem we wszystko, pokornie odsuwającem pyszną i zarozumiałą lecz jałową pociechę świeckiego rozumu. Z początku modlił się tak w chwilach zwątpienia i zniechęcenia. Później przywykł do modlitwy, jak chory do morfiny; nie mógł się bez niej obejść. Otwierała mu całe światy promienistego spokoju, ciszy, błogiej jak cisza pogodnych wieczorów, a głębokiej, jak milczenie gwiazd. Zdawało mu się, że leci przestworzami przesłodkiej muzyki lub płynie przez oceany wody żywej, śpiewającej rozmodloną litanją. Gdy przez chude palce przesuwał ziarnka różańca, miał wrażenie, iż każde ziarnko rozkwita mu w palcach w wonną, jasną różę. Stawał się znów dzieckiem i jak dziecko obcował ze swemi wspomnieniami.
To znów płakał — płakał z trwogi, z bólu, bo czuł, że zbliża się śmierć, a on tu samotny, pada po tak ruchliwem życiu taki opuszczony i sam, bez niczyjej pomocy będzie musiał śmierci w twarz patrzeć. Ale potem myślał, że to nic, że to dobrze, że się to wszystko skończy — albo też nic się nie skończy — i będzie tensam cudowny wschód słońca i klaskanie białych skrzydeł gołębi w głębokim lazurze niebios i cicha pieśń starych, olbrzymich lip, niby ogromne liry grających radosnem brzęczeniem pszczół w ciche, parne południe.

∗                              ∗

Zagórski siedział przy biurku zawalonem słownikami i nibyto pracował.
Ale właściwie nie robił jeszcze nic. Wżywał się w atmosferę swego domu.
Stare sprzęty i wiszące na ścianach obrazy przypominały mu dzieciństwo i Kraków. Obrazy malował ojciec — nieudolne, twarde pejzaże, przeważnie na motyw Wisły z Wawelem, Kopca Kościuszki, Skałki, Krzemionek. Były to rzeczy naiwne, ale bez pretensji i jasno wyrażały intencję. Dalej wisiały portrety rodzinne, wśród których na pierwszy plan wybijały się portrety młodszych braci Zagórskiego w mundurach legjonistów Piłsudskiego. Tuż przy biurku stał oryginalny pomnik, jaki ojciec Zagórskiego wzniósł w pokoju swemu najmłodszemu synowi, ułanowi Beliny. Było to niby dziwadło, pokraka jakaś, a niktby nie zgadł, że ta fantastyczna, groteskowa pokraka symbolizuje życie ludzkie. Na ziemi stał mały dziecinny stołeczek drewniany — krzesełko najmłodszego brata Zagórskiego. Na tem krzesełku leżał bęben — pamiątka z czasów, gdy chłopak był skautem. Nad tem stała sztaluga malarska — to, co ojciec Zagórskiego, skromny dyletant, najwięcej w swem życiu szanował, na szczycie sztalugi popielate czako ułanów Beliny, na sztaludze, niby piersi potworka, udekorowana spłowiałym jedwabnym szalem kaukaskim, podobizna Komendanta. Oto wszystko. Tak było. Życie ogromnie proste: Dziecko, skaut, potem żołnierz — i koniec.
Zaś przed biurkiem Zagórskiego szara, spłowiała makata, a na niej jego pamiątki: Fudżijama, biały, śnieżny szczyt, ujęty, jak w ramę, w tori, w drewnianą, podgiętą bramę japońskiej świątyni. Zielone, również podgięte dachy czerwonej, wyzłacanej świątyni w Kioto. Szeroka, błękitna przystań Hong-Kongu i widne na drugim brzegu Kaulun, miasto chińskie, na tle łańcucha szarych, nagich gór, przypominających grzbiety słoni. Stary, cesarski gościniec chiński, tragiczne twarze aktorów japońskich, czarna dżonka na Maiko, pstra, pełna riksz ulica Jokohamy, ukryta w cieniu palm kokosowych wioska malajska...
— Mój Boże! — myśli Zagórski. — Tyli świat zlecieć i trafić prosto do jakiegoś cichego, prowincjonalnego miasteczka w głuchym zakątku? Gdzie tu logika, gdzie tu sens — jaki związek ma jedno z drugiem? Jakiś sens przecie to z pewnością ma. Później się pokaże. Człowiek rzadko kiedy wie, co robi, los — zawsze.
Bibljoteka. Niewielka, oszklona, zawsze zaciasna szafa.
— Ale, o! — i tu serce Zagórskiego nadyma się dumą — znajdźcie wy w promieniu pięćdziesięciu mil taką bibljotekę!
Złocone grzbiety równo ustawionych książek, połyskują w szafie wytwornie i ponętnie. Bibljoteczka to niewielka, ale za to doskonale obmyślana i zorganizowana. Niema w niej książek o wartości nietrwałej, przemijającej. To są organy Zagórskiego. Wystarczy wstać, otworzyć szafę, wziąć pierwszy lepszy tom, a już w duszy budzi się jakiś ton. Zagórski czasem nie potrzebuje nawet czytać; stoi tylko przy otwartej szafie, patrzy na książki i duma o ich autorach, ich losach, ich nieśmiertelnej treści i o miastach, z których je przywiózł. W tej małej szafce zawierają się najdźwięczniejsze języki świata cywilizowanego, najcudniejsze barwy poezji, najszczytniejsze myśli promiennych duchów Europy.
Teraz praca. Taka, jaką sobie sam stworzył. Żmudna, ale zajmująca i pożyteczna, choć nieefektowna i niewdzięczna. Rozkopywanie granic, dzielących narody, kucie misternych kluczy do skarbów ich dusz, strzeżonych przez niezrozumiałe słowa zaklęcia. Słownik — rzecz cudna, las pojęć, myśli, obrazów, barw, dźwięków — ogromne morze życia narodu, wciąż falujące i to przynoszące na falach swych czarowne świeżością kwiatki nowych myśli, to odsłaniające dużo tajemniczej, zamierzchłej przeszłości. Zagórski tak się zżył ze słownikami, że każda litera alfabetu ma w jego oczach swą własną, żywą indywidualność; dla niektórych, obdarzonych olbrzymią płodnością i siłą, ma uwielbienie i podziw, ale nie lekceważy żadnej, bo każda ma w jakimś języku nieskończone możliwości twórcze. Tak litery i słowa, zdawałoby się, na pozór martwe, w jego oczach wciąż tańczą, barwne i dźwięczne, pełne nieśmiertelnego życia i niewyczerpanej radości twórczej.
Ale przedewszystkiem — życie rodzinne. Dom w takiem małem miasteczku, to rzecz najważniejsza. Żona.
Zagórski podniósł głowę i zadumał się głęboko.
— Dlaczego u nas pożycie małżeńskie jest przeważnie walką, w której obie strony wciąż sobie coś wzajemnie wydzierają i wyrywają? Silne indywidualności? Ech, nieprawda, silne indywidualności nie są małostkowe. Właśnie tu możnaby powiedzieć, że są to indywidualności słabe, a o małej kulturze — jak cały naród. Gdzieindziej, dzięki kulturze, nawet ludzie obojętni sobie i egoistyczni przez umiejętny sposób współżycia wytwarzają miłą atmosferę, u nas ludzie, którzy się niewątpliwie kochają, są dla siebie często nieznośni. Nie kochają życia, jak należy, nie umieją ocenić tego, co mają, wciąż się procesują, wciąż się czują pokrzywdzeni.
Przypomniało mu się opowiadanie żony, jak to ona, jako młoda panna chodziła na pogrzeby zupełnie obcych sobie osób i idąc za trumną rzewnie i szczerze płakała.
— I czegożeś płakała? — spytał ją mąż.
— Wyobrażałam sobie, że to mnie chowają i tak mi było żal, tak żal!
Oto jak ludzie marnują sobie życie, chodząc wciąż na swoje własne pogrzeby! Ale Zagórski do takich żałobników nie należy. On kocha życie i umie ze wszystkiego wycisnąć swą kroplę miodu. Jemu radością jest dom, radością uśmiech i pocałunek dziecka, radością ochotna pracowitość służącej, życzliwość, objawiająca się chociażby w podaniu szklanki wody, radością są mu figle małego kotka, oddana wierność poważnego, zawsze zadumanego Guzika. On umie żyć. On, oczy o świcie otwarłszy, cieszy się delikatnym brzaskiem w szybach, podbijającym niby atłasową podszewką, wzorzyste firanki. On po głosie poznaje, u którego sąsiada kogut pieje, z natężenia pierwszych promieni wschodzącego słońca odgadnie, czy dzień będzie pogodny czy nie. Czeka na przebudzenie się domu, na szybkie kroki śpieszącej po mleko służącej, na zgrzyt drzwi, szmer pantofli żony i wołające o chleb lub jabłka, zaspane, rozgrymaszone głosy córeczek. Gdyby jego otoczenie chciało, mogłoby w tem małem miasteczku żyć najzupełniej szczęśliwie. Tu człowiek istotnie może żyć sobą i dla siebie. W harmonijnem uzgodnieniu z rozmaitą muzyką przemijających dni i nocy, różnobarwnych miesięcy i symfonji zamkniętych w sobie pór roku nie będzie ani pustki, ani jednostajności. Jest praca zawsze — czy to sprzątanie, czy przygotowywanie skromnego, ale smacznego obiadu, czy szycie, czy bawienie dzieci — jest bezustanne zajęcie, mnóstwo czynności drobnych, ale sprawiających, że życie płynie wciąż naprzód z żywym rytmem króciutkich fal strumyka górskiego. Nawet tęsknota, cicha i bezbolesna, osnuwa tu z poetycznym wdziękiem dalekie błękitne góry na horyzoncie.
Tak, można żyć, spokojnie, zacisznie, byleby tylko serce utrzymać na wodzy...
Do pokoju wpadł czerwony odblask zachodzącego słońca.
Zagórski spojrzał w okno, ujrzał na niebie obłoki, broczące szkarłatem, jak granaty, wstał i wyszedł na ganek za domem. Ganek ten wychodził na sad, skąd poprzez gałęzie jabłoni widać było cmentarz, podobny do pięknego, wesołego ogrodu. Poznać go można było po trzech smukłych topolach, strzelających wysoko w niebo, oraz po czarnych tujach. Zdaleka świeciły białe ściany kaplicy, wyglądającej raczej jak zaciszny pawilonik, ukryty w głębi ogrodu. Nad tym cmentarzem zachodziło słońce czerwone, kapiące złotem, purpurą, szkarłatem, pyszne, świetne, przebogate. Cmentarne pola rysowały się na tem tle, jak czarne rózgi. Ile razy Zagórski wychodził na ten ganek, zawsze wzrok jego padał na te trzy topole a w myśli widział ścieżkę wśród bezimiennych mogiłek. W noce księżycowe cmentarz wyglądał, jak tajemniczy Boecklinowski pejzaż. Teraz cały stał w ogniu.
Zawsze i zawsze cmentarz.
— A no, trzeba się powoli do tego widoku przyzwyczajać! — rzekł sobie w duchu Zagórski.

∗                              ∗

Nad wieczorem, widząc, że dzieci, już śpiące, grymaszą, nudzą matkę i przeszkadzają jej w przygotowaniu wczesnej kolacji, Zagórski zabrał je do swego salonu i zaczął wraz z niemi śpiewać „Wszystkie nasze dzienne sprawy“. Basia ciągnęła energicznie swym nieustawionym, dziecięcym dyszkantem, ale mała Elżunia, śpiąca i naburmuszona, pomrukiwała tylko niewyraźnie pod nosem.
Wtem weszła żona, donosząc, że w kuchni jest krawiec, Antoni Szczygieł, który się z nim koniecznie chce zobaczyć.
— Późno już — dodała, patrząc mu w oczy. — Dzieci śpiące, kolacja wnet.
— Antoni Szczygieł? — przypominał sobie Zagórski. — Krawiec? Nie pamiętam. Nie miałem do czynienia z żadnym krawcem, któryby się nazywał Antoni Szczygieł.
— On mówi, że cię zna bardzo dobrze, że służył razem z tobą gdzieś na Syberji. Ten, co to się niedawno ożenił z Wyrębianką.
— Ach, Antoś Szczygieł! — zawołał Zagórski. — Brat Szczygieł. Przypominam sobie, doskonale pamiętam, mały, smagły brunet. Prośże go, proś, to przecież kolega.
Do pokoju wszedł młody człowiek w wysokich butach, briczesach i kurtce cywilnej. Na pierwszy rzut oka można było poznać zdemobilizowanego żołnierza. Szczygieł był drobny, ale zgrabny, twarz miał inteligentną bujną, ciemną czuprynę, zaczesaną do góry, zmysłowe usta i ciemne, głębokie oczy.
Zagórski przywitał go jak brata, posadził koło siebie, przy biurku i zaczął wypytywać.
— Kiedyż brat wrócił?[1]
— A dopiero w jesieni wypuścili mnie z wojska!
— O, do djabła! W jesieni! A którędyż brat wrócił?
— Ja wróciłem z transportem przez Japonję, Singapore, Cejlon, Port-Said, Maltę, Anglję i Gdańsk.
— To moja droga. Z transportem! Dużo was było?
— Ośmiuset.
— Z bolszewikami we Władywostoku biliście się?
— Nie. Ich Japończycy rozbroili. Ale potem byłem na bolszewickim froncie. Jak wróciłem, słyszę, mówią, że tu pan Zagórski mieszka. Jaki Zagórski? Nie wiedzą. Pokazuję żonie naszą wspólną fotografję, pytam się: Ten? Nie ten. Nie ten, to nie ten.
— To brat żonaty?
— Ożeniłem się, jak mnie z wojska wypuścili. Dziś wychodzę na rynek po „dodatki“, patrzę, aż tu pod świętym Florjanem brat z doktorem stoi. O rany boskie! Chciałem przystąpić, ale bałem się doktora Bromińskiego. W dzień wyjść nie mogłem, bo trzeba pracować, ale wieczorem tak mnie już zebrało, że nie wytrzymałem. Będzie się brat Zagórski gniewał czy nie, przywitać się muszę.
— O cóż bym się miał gniewać? — zawołał Zagórski. — A toż brat Antoś mnóstwo mi ciekawych rzeczy przywozi. — Ja wyjechałem przed wami, nie wiem, jak się to wszystko skończyło!
Zjawił się na stole grog i podczas gdy za oknami wiatr huczał, a z sypialni dolatywały senne głosy dziewczątek, odmawiających pacierz, brat Antoni Szczygieł opowiadał o losach bataljonu polskiego na Dalekim Wschodzie, o klęsce i rozbrojeniu dywizji syberyjskiej, o koleżeństwie z Japończykami i o dalekiej podróży żołnierzy polskich przez morza i oceany. Połyskiwały w tej opowieści nazwy dalekich miast i wysp, jak egzotyczne kwiaty wpięte w krakowską katankę, jak wschodnie ornamenty na słuckim pasie, jak złoty, arabski napis na polskiej szabli.
— Żółci są chytrzy, mądrzy, ale paskudni — charakteryzował Szczygieł narody. — Anglicy, to twardy, zły naród, ale na jednej wyspie spotkali my ludzi czarnych — Arabami my ich nazywali — co mieli gęby takie poczciwe, a oczy takie dobre, jak nasi. Nie wie brat, co to mogą być za ludzie? — pytał Antoś z ciepłym akcentem w głosie.
— Wiem, Hindusi! — odpowiedział z uśmiechem Zagórski, uradowany spostrzeżeniem, iż mimo tylu wieków rasa się przecież odezwała. — Cóż dalej?
— Przyjechali my do Gdańska. Bardzo piękne miasto, ten Gdańsk, szkoda, że nam go nie dali, port urządzony tak, że okręty wpływają do miasta i wprost z okrętów można ładować ludzi na wąskotorową kolejkę i jazda dalej. Staliśmy dzień — nic nam jeść nie dali. Jedziemy do Polski, do Warszawy. Znowu po drodze jeść nie dają, a my też nic kupować nie mogli, bośmy już pieniędzy nie mieli, wydaliśmy je.
— Ale wam przecież żołd wypłacano uczciwie? — spytał zaniepokojony Zagórski.
— Żołd był dobry, wypłacano nam go w jenach, potem w funtach szterlingach, srebrem. Mieliśmy nieraz pełne kieszenie szylingów. Tylko że mówili, że u nas w Polsce bardzo drogo.
— Kto mówił?
— Ci tam, z tego konsulatu polskiego w Japonji czy poselstwa.
— To durnie!
— Oni sami nic nie wiedzieli. Jak my się ich zaczęli wypytywać, co w kraju po czemu, jak na wsi, co się dzieje, nie wiedzieli nic.
— Pewnie, jeśli sekretarzem misji był malarz!
— Co? — zapytał, jakby nie rozumiejąc, Szczygieł.
— No, rząd wysłał na Daleki Wschód misję, która miała wycofać dywizję... Sekretarzem tej misji był malarz z Krakowa...
— A, to ja wiem! — uśmiechnął się Szczygieł. — To oni się nawet do Charbina bali jechać z Władywostoku. Japończycy chcieli im dać pluton piechoty dla bezpieczeństwa, ale oni zmiarkowali, że jak pojadą z eskortą, to może być jeszcze gorzej i pojechali do Charbina przez Pekin, przez terytorjum chińskie.
— Cóż dalej? — przerwał znów Zagórski.
— Więc my, słysząc, że w Polsce drogo, kupowali po drodze wszystko, co można było. Ja kupiłem sobie w Anglji materjału na ubranie, lichy a bardzo drogi. Za te pieniądze mógłbym mieć tu trzy porządne ubrania. Wydali my po drodze wszystko, a gdyby my te pieniądze do kraju przywieźli — można było rodzinie pomóc. No i tak my przyjechali do tej Warszawy.
— Przyjmowali was? — spytał Zagórski i podniósłszy głowę spojrzał Szczygłowi w oczy.
Oczy Szczygła były zupełnie twarde, zimne, twarz spokojna jakimś urzędowym spokojem. Ale głos mu odrobinkę drżał.
— Ano — po tylu latach włóczęgi, niewoli, służby na Syberji przyjechaliśmy wreszcie do samej Warszawy. Eszelon przyszedł w nocy. Otoczyli nas żandarmi i nikomu nie pozwolono wysiąść. Późno w nocy przyszedł jakiś jenerał z muzyką. Oficerowie wysiedli. My nie. Jenerał coś mówił — myśmy nie słyszeli nic, bo daleko. Potem muzyka zagrała „Jeszcze Polska nie zginęła”, a myśmy zaśpiewali „Rotę”. Jeść nie dali. Rano wysadzili nas z wagonów.
Głos Antosia znów zadrżał.
— Rozbroili.
— Psia krew!
— I zapędzili na kwarantannę do obozu, otoczonego kolczastym drutem.
— Antoś, trzeba zrozumieć, że kwarantanna była konieczna! — tłumaczył Zagórski. — Mogliście zawlec dżumę!
— Ano nic! — zgodził się Antoś. — Po ośmiu dniach poodbierali nam wszystkie legitymacje i puścili nas na sześciotygodniowy urlop z tem, że po sześciu tygodniach każden ma się zgłosić w swojem D. O. G. Ani nawet szarż nie zanotowali. Ani że służył w syberyjskiej dywizji. Nic. Jakby nie było. Że ja się tam poniewierał — to nic nie znaczy. Ani odznaki żadnej choćby na to, żeby powiedzieć, że tam byłem. Ale ja sławy nie łakomy.
— Znamy to, bracie! — uśmiechnął się Zagórski. — Martwemu bezimiennemu żołnierzowi buduje się za grube pieniądze pomniki, ale dla żywego bezimiennego żołnierza niema nic! Gdzieżeś był na urlopie?
Szczygieł chwilę milczał, jakby coś jeszcze w pamięci przeżuwając, a potem odpowiedział:
— We Zdoni, u matki.
— Toś ty ze Zdoni? A ja myślałem, że z miasteczka! Czemu żeś mi nie powiedział?
Teraz znów uśmiechnął się Szczygieł.
— Ja pamiętam, jak mi się brat pytał, skąd pochodzę. Ale brat nawet nazwy tego miasteczka nie znał. A cóżby brat wiedział, gdybym powiedział, że — ze Zdoni. Kto zna Zdonię? A tam moja matka ma haupę i dwa morgi gruntu. W domu dawno nie byłem. Wyjechałem do Polskiej Ostrawy, jak mi było dwanaście lat.
— Ależ ja Zdonię bardzo dobrze znam! — mówił Zagórski. — Cicha wieś wśród gór, domy ukryte w zieleni, a cisza taka, że słychać, jak bąk przez pola leci.
— A tak, cicho i to mi się nawet w pierwszych dniach bardzo podobało. Spałem, odpoczywałem. A potem zachciało mi się niby osiąść, przestać się włóczyć, żyć jak inni. Chciałem się ożenić, starałem się o różne panny. Wszystko szło dobrze, tylko ten koniec był zawsze najgorszy — uśmiechnął się.
— Czemu? Chłopi nie szanują rzemieślnika?
— To nie. Ale że tyle jeździłem, nie mają do mnie zaufania. Jagem opowiadał, słuchali ciekawie, ale córki dać żaden nie chciał. Nazywali mnie obieżyświatem. Więc się zaręczyłem z jedną panienką, gulonką z miasteczka — a potem znowu do wojska, na Pomorze mnie posłali. Jak wypuścili, ożeniłem się, założyłem pracownię krawiecką, no i szyję i żyję...
Skończywszy swe opowiadanie, Szczygieł podniósł swe duże głębokie oczy na Zagórskiego i patrzył nań przez chwilę jakby surowo czy z wyrzutem.
Zagórski zmieszał się, choć nie wiedział dlaczego.
— No i cóż? Źle się bratu powodzi?
— Ja nie wiem, ja się może na tem nie rozumiem, ale ogromnie ciężko żyć. Porządku nima. Wszędzie paskarstwo, złodziejstwo, oszustwo, wyzysk, nędza, niedbalstwo, niedołęstwo, każdy robi co chce. Co to znaczy? Dlaczego tak? Nie kradnie ino głupi. A zawiść! Jeden drugiemu przeszkadza — wszystko idzie, jak z kamienia. Na Syberji łatwiej było coś zrobić, niż tu. Żyje się, jak wśród wrogów. Jagem otworzył warsztat, to mnie bić chcieli. To my się o to bili, za to my się ofiarowali? Ludzie starej Austrji żałują!
Pocieszał go Zagórski, przekonywał, tłumaczył, Szczygieł słuchał, ale w końcu rzekł:
— Brat Zagórski tłumaczy. Rozumie się, nic nie jest bez przyczyny. Ale co mnie po przyczynach! Ja wiem tyle, że mi bardzo ciężko i że tego wszystkiego zrozumieć nie mogę. W gazetach wszystko tłumaczą co, jak i dlaczego, a ja mąki dostać nie mogę, cukru tyż nie, nieraz nawet i soli nie, cóż bede jad?
Zagórski zmienił temat rozmowy — znowu zaczął wypytywać Antosia o stosunki we Władywostoku, o podróż, czy widział to, czy tam to — i Szczygieł odpowiadał chętnie, ożywił się, rozochocił. A wtedy Zagórski zrozumiał, że ten żołnierz, podobnie jak i on sam, najchętniej ucieka od rzeczywistości w świat wspomnień, pełnych słońca i nadziei drogich, choćby one zawiedzione zostały. I zrobiło mu się bardzo smutno, bo nie mógł oprzeć się wrażeniu, jak gdyby odpowiedzialność za bolesny zawód na niego samego spadła.

∗                              ∗





  1. W dywizji syberyjskiej był zwyczaj, że żołnierze i oficerowie tytułowali się „brat“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.