W noc Zmartwychwstania

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł W noc Zmartwychwstania
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W NOC ZMARTWYCHWSTANIA.




Idzie się w dół uliczkami, które, niezmiernie wązkie, wprost zadziwiają oczy Europejczyka. Tu i owdzie poziom załamuje się w drobne schodki.
Skręt na prawo i droga wsunęła się pod sklepienie. Takich nizko sklepionych uliczek w Jerozolimie jest bardzo dużo.
Po obu stronach — handel; stragany z towarem mającym tutaj odbyt przeważny: więc rozwieszone i rozłożone obrazy, różańce, medaliki, malowane świece woskowe. Krzyżują się różnojęzyczne nawoływania przekupniów: „Dix sous le chapelet!“ „Cheap prices! cheap prices!“ i t. p. Są stragany do użytku łacinników, inne dla greków, te ostatnie bodaj jeszcze liczniejsze i zdaleka widne jaskrawością kolorów.
Znów skręt, ale tym razem na lewo i coraz trudniej postępować uliczką — bazarem. Napiera z dwu kierunków przeciwnych fala ludzi: przedzierają się objuczone i popędzane krzykami osły: na różnej wysokości widnieje wyciągnięte, cierpliwe, zczerniałe dłonie nieskończonej linii żebraków wszelkiego rodzaju.
Pomiędzy straganami „dewocyonaliów“ gdzie niegdzie sklepik z żywnością; krągłe placki arabskie, oliwki, stosy pomarańcz, serki, które może w swym czasie były poniekąd białe. Albo maleńka, srodze zaśmiecona kawiarnia: powystawiane filiżaneczki do kawy.
Fala ludzka spiera się, stłacza: runęła w dół po brukowanych w ulicy schodkach na kwadratowy podwórzec. Tu głowa jest przy głowie; pod otwartem niebem wzbił się nieprzerywany, różnojęzyczny, odurzający gwar.
Widać frontową ścianę kościoła; podwójny, bogato rzeźbiony łuk portyków, poniżej których wnijście jest tylko jedno, bowiem drugie (na prawo) zamurowane.
Z tym samym niesłabnącym pędem i zgiełkiem wtłacza się tłum do świątyni.
Zajaśniały w przedsionku wspaniałe lampy alabastrowe zawieszone nad wielką płytą kamienną, kędy, według podania, Nikodem namaścić miał zdjęte z krzyża ciało Chrystusa.
Olbrzymie świeczniki ustawione są wkoło, zaś lampy bez przerwy dzień i noc się palą.
Ze wzdychaniem i płaczem wali ciżba ku płycie. Przypadają postacie czarne i szare, kłonią się twarze, przylegają w pocałowaniu usta. Tłum to jest korny, wierzący, zapamiętały. W roku bieżącym zeszły się wielkanocne święta katolickie i greckie: z tego powodu pomnożony napływ pielgrzymów i nieustanne miejsc czczonych oblężenie.
Znaczną większość stanowią przybyli z Rosyi włościanie; liczono ich w tym czasie conajmniej na jakieś sześć, siedm tysięcy. Rosyan ze sfer zamożniejszych prawie nie widać; wszystko to w tułubach, w długich butach, futrzanych czapach, brodate. Kij w ręku, sakwa przez plecy. Kobiety z węzełkami, w przykrótkich spódnicach, z głowami obwiązanemi w ogromne chusty. Przeważnie twarze tych przybyszów niemłode; częstokroć poorane zmarszczkami, zupełnie stare.
Snują się ludziska, obchodzą niestrudzenie wszystkie miejsca i ślady. Przypadają w żarliwych pokłonach do ziemi.
Zaświecona pokornie świeczka i wymotany z węzełka pieniądz na ofiarę. Poczem znów dalej i jeszcze dalej. Niemal zawsze słychać głębokie westchnienie, a niekiedy płacz, który, zda się, rozdziera piersi człowieka.
Pielgrzymi są: tęsknili, wierzą i przyszli.
Nie ostają się jednak ci ludzie bez opieki.
Mają tutaj w Jerozolimie pokaźną posiadłość w najzdrowszej części miasta. To jakby cała dzielnica. Cerkiew, szpital, „duchowna misya”, szeregi domów mieszkalnych, tania, a dobra kuchnia, ogród do odpoczynku i t. d. Mieszkania bezpłatne, albo za bardzo nizką cenę.
Wskazówki, ułatwienia; zamawiane specyalne pociągi do portu w Jaffie.
Słowem pod wszelkiemi względami punkt oparcia.
Obok tych inni. Odziani również ubogo; prawdopodobnie ubożsi, szaraczkowie.
Ludzie-sieroty. Dość im się przyjrzeć przez chwilę.
Oto np. gromadka... Długie różańce zawieszone przez szyje. Zgoła pytać nie trzeba, ani podsłuchiwać słów żarliwie szeptanych: „Zdrowaś Marya, łaskiś pełna, Pan z Tobą...“
— „Zkąd wy?” — „Z lubelskiego powiatu; z chełmskiego; z zamojskiego; z Wilna“...
Niemal że najczęściej właśnie z Chełmszczyzny i z Podlasia.
„Któż was tu przywiózł? Kto ułatwił?”
— „A nikt... My tak sobie sami“...
I rzeczywiście są sami. Jedyną ich tu prawną i oficyalną opiekę stanowi ksiądz Franciszkanin, zniemczony Ślązak, który po polsku piąte przez dziesiąte rozumie a szkaradnie mówi i podobno jest dla Polaków niesympatycznie usposobiony.
Owóż tacy, gnani tęsknotą, przychodzą. Szanowni są. I... jeśli cokolwiek ma być policzonem...
W przeciwieństwie do tych — słowiańskiego świata — siermiężnych przedstawicieli, pielgrzymki niemieckie i francuskie składają się wyłącznie z osób względnie zamożnych i wykształceńszych, dobrze odzianych, a odżywionych nieraz znakomicie.
Wielkie „hospicyum” księży Augustyanów „Notre Dame de France“, gościło, przez dwa tygodnie przeszło 250-cioro pielgrzymów płci obojej. Druga, a także liczna pielgrzymka francuska mieściła się w hospicyum franciszkańskiem Casa Nova. Wszyscy bez wyjątku ze sfer zamożniejszych, z tak zwanej burżuazyi.
Przypominają się kościoły paryskie, gdzie jest łatwo napotkać strój kosztowny, a tak trudno dopatrzeć bluzy robotniczej...
Czy to lepiej, czy gorzej?
U nas życie religijne płynie żywiołowo zwartem korytem — u dołu... Jeżeli — życiem religijnem to nazwać można, co raczej jest tradycyjnym a serdecznym nałogiem.
Tam — oddawna wysuszone strumienie wierzeń ludowych; natomiast, jeżeli się coś przejawia w sferach poniekąd wykształconych, jeżeli coś tamtędy powraca, może to być pozbawionem niektórych ujmujących cech poetyckich, ale jest bezwątpienia bardziej świadomem, a więc duchowem w wyższym stopniu.
Ktoby chciał, przybywszy w świątecznym tygodniu do Jerozolimy, doszukiwać się sercem prostych, a niezgłębionych przypomnień zdarzonej przed wiekami największej sprawy, strudzi się daremnie...
Właściwie pragnienie swe na potem odłoży, z takim tu gwałtem narzuca się oczom i myślom panujący, obecny stan rzeczy.
Zaledwo zdołało się wzrokiem ogarnąć i ściągnąć w wewnętrzne swe posiadanie to, co się przecież poniekąd nie zmieniło.
A więc koloryt kraju biały i szaro-zielony pod chmurnem częstokroć niebem.
Smutne góry Judei, kamieniste i nagie, gdzie niegdzie po zboczach i w rozpadlinach rzędami oliwek przystrojone.
Otwierający się kędyś ze szczytu widok, szczególniej gdy promień słońca pada. Bo naonczas jest przestrzeń w tem zestawieniu białawej barwy i jasnej zieleni przejmująca, niepokojąca i niepodobna do czegokolwiek innego na ziemi.
Wszystka dusza tego dziwnego kraju wyłania się przed badawczą tęsknotą człowieka.
Zaledwo się to wgłąb wzięło. Należałoby teraz mieć możność nie widzenia niczego więcej, tak ażeby na tle zachowanem zajaśniało bodaj przemknienie tych kilku prostych, ale wieczystych tonów i linii: zjawisko Wieczernika; prześwietlający zmrok; dźwięk nieśmiertelnych słów; potem cisza, w której się dokonywa Rzecz...
Tymczasem jest zgiełkliwa, barwna i chaotyczna chwila obecna. Podobne to poniekąd do dzisiejszej bazyliki Grobu Pańskiego, kędy jest wewnątrz stłoczenie i pomieszanie kształtów, stylów i ozdób wszelkiego rodzaju.
Właściwie przez ciąg wielkiego tygodnia bazyliki tej obejrzeć nie można. Zalega ją zwarty tłum. Wypełnia w najlepszym razie — gwar. Bowiem od chwili do chwili zrywają się kłótliwe wrzaski; wszystek temperament wschodni wybucha.
Podwórze przed kościołem jest targowiskiem, sam kościół, aż nadto często miejscem bójki. Niewzruszony spokój zachowują jedynie dozorcy tureccy, usadowieni przy lewej ścianie przedsionka w wyścielonej kobiercem niszy. Ci palą fajki z obojętnością i niezmąconą powagą.
W wielką środę wystawiony jest w jednej z kaplic szczątek „kolumny biczowania“ (własność Franciszkanów). Dokoła tego wystawienia dzieją się wówczas szczególniejsze rzeczy: nietylko ścisk, ale poprostu spychanie się wzajemne, bowiem każdy chce dotrzeć, łokciami i krzykiem toruje sobie drogę.
Jednocześnie w pośrodku bazyliki odbywa się nabożeństwo łacińskie — „ciemna jutrznia“.
Modlących się otacza podwójny szereg żołnierzy w czerwonych fezach z karabinami w ręku. Ci dopuszczają lub odtrącają według tego jak im się zdaje. Czasami łamaną francuszczyzną pytanie: „Vous... catholique? W razie twierdzącej odpowiedzi wstęp wolny. Czasami wprost odprawa.
To samo w innej chwili przy nabożeństwie greckiem. Wyznaniowy cenzus kontrolowany przez siłę zbrojną...
Przed ołtarzem śpiewa chór pod batutą księdza Franciszkanina. Śpiew piękny i skala głosów pełna, bo obok mnichów należą do chóru chłopcy różnego wieku.
W momencie gdy przebrzmiewają ostatnie tony, z galeryi, okrążających tę część bazyliki sypie się — grad oklasków... Wrażenie conajmniej dziwne.
We wspomnianych krużgankach usadowiła się snać publiczność nie biorąca osobistego udziału w obrzędach danego wyznania; usadowiły się stada Anglików i Angielek, oprowadzanych przez agentów Cook’a. Wypowiadają zadowolenie swe oklaskami. Słusznie, ale do tego trzeba się przyzwyczaić, jak zresztą do wielu tutejszych osobliwości i znamion.
Po pewnym czasie niejedno, co z początku raziło, razić przestaje. Natomiast zaczyna rzeczywiście zajmować. To wszystko głośne jest, żywe, namiętne i, jeśli tak można określić, wielce barwne.
Człowiek przybyły z zachodu dostrzega, że to, co się tam w Europie stało oddawna sprawą prywatną, dla wielu podrzędną, lub całkiem nikłą, tutaj wyrasta, czy powraca do pierwszorzędnego znaczenia.
Wyznanie zaznacza się jako najwyraźniejsza i oficyalna cecha jednostki.
„Oficyalność” — rzecz raczej przykra, ale jest obok tego pewna gorącość uczucia, która nieprzyjemne wrażenie łagodzi. Wogóle wszystko tu ostrzejsze, jaskrawsze i „gorętsze“, aniżeli na zachodzie.
Ta ostrość i jaskrawość występuje najbardziej w chwilach szczególnych, gdy się zbiegają, jak w tym roku, świąteczne obrzędy wszystkich wyznań. Odczuwa się wówczas w tej przepełnionej wszelakim ludem bazylice zdenerwowanie, podniecenie, zazdrosną gorączkę w pilnowaniu swojej kolei, swojego miejsca i prawa.
W wielki piątek wieczorem uroczysta procesya łacińska z kazaniami w siedmiu językach.
Zaczyna się w kaplicy N. Panny.
Jest ciżba. Janczarowie kościelni uderzają laskami, pojawia się brodaty ksiądz Franciszkanin. Mówi po włosku. Stara się mówić bardzo donośnie. Przeciskają się zewsząd Włosi ze skupionemi twarzami, chciwi usłyszeć „swoje słowo“.
Aliści nie jest to łatwą rzeczą. Z poza ściany dochodzi wzrastający gwałtownie śpiew, a możnaby słusznie powiedzieć, wycie. Coś absolutnie sprzecznego ze wszelkiem pojęciem o muzyce. Szereg monotonnych, gardłowych, niezmiernie przykrych dźwięków.
To nabożeństwo ormiańskie, wrzekomo z umysłu odprawiane tak hałaśliwie, ażeby zagłuszyć łacinników.
W kaplicy zrywają się pomruki: „Oh! questi Armeni!...“ Czuć zbierającą się burzę...
Jednakże po chwili procesya ruszyła we względnym ładzie.
Drugie z kolei kazanie jest neo-greckie, a trzecie — polskie.
Potem na górze w kaplicy kalwaryjskiej — francuskie i bodaj że niemieckie.
Znowuż na dole, przed głazem Nikodema arabskie; wreszcie ostatnie po hiszpańsku.
Zajęło to parę godzin. Oddawna już nic wyraźnego nie słychać, nie dociera żadne ze słów kaznodziejskich. Rozkołysał się tłum; w jarzącem świetle huczenie wielu głosów. Różnojęzyczność tego zgiełku stanowi odrębną, jedyną w swoim rodzaju, cechę chwili.
Jeszcze przed ukończeniem procesyi łacinników na posadzce kościoła rozkładają się przybyli tutaj — na nocleg pielgrzymi prawosławni.
Rzeczywiście na nocleg.
W wielką sobotę rano jest grecka uroczystość świętego ognia. Pojawia się ogień jakoby z nieba i każdy z wierzących pragnąłby od tego płomienia swoją świeczkę zapalić. Ażeby miejsce zdobyć, przychodzą ludzie zawczasu, z wieczora do bazyliki. Czekają całą noc. Widać porozścielane kaftany i chusty, na których leżą i siedzą.
Nieco dalej obozowisko Koptów; przykucnęły na ziemi gromady ciemnoskóre w białych zawojach i białej fałdzistej odzieży. Migotanie wielu lamp sprawia jakoweś dziwne dziwnego obrazu oświetlenie...
Zajmuje ta zgiełkliwa chwila obecna. Gdy pierwsze, cokolwiek nieprzyjemne wrażenie przeminęło, myśl uświadamia sobie, że oto jest wielokształtna i różnobarwna budowa wzniesiona nad pojawionem przed wiekami źródłem cichych i prostych, a niezgłębionych słów.
Że oto wynik dotychczasowych wysiłków człowieka w kierunku zrozumienia...
Każdy wysiłek tego rodzaju budzi uszanowanie i zarazem otwiera przed nami coś dalszego. Uczuwamy się znagła na jakimś punkcie ogromnej drogi; wiew jest i szlachetne szczęście przestrzeni: po jednej stronie minionych tysiąc i dziewięćset bez mała lat, po drugiej możność nieskończonego naprzód pochodu.
W sobotę wieczór chmurny, a zatem w uliczkach jerozolimskich prawie ciemno. Sklepiki zamknięte; zwyczaj ogólnego oświetlenia miasta tutaj nieznany.
Trzeba ostrożnie zstępować nierównemi schodkami, ocierać się o nagłe zakręty muru; iść przed siebie, kierując się na głuchy, przecie rosnący gwar.
Bowiem nastała kulminacyjna chwila, dziwna, bezsenna noc.
Po ostatnim załomie uderza w oczy blask: bazylika goreje wielkiem światłem.
Wypełnia ją mrowie ludzi. Od wieczornej godziny, aż do świtu odprawiają się jednocześnie, przy różnych ołtarzach, a bez przerwy nabożeństwa wszystkich obrządków; ta obszerna świątynia wre śpiewem, zgiełkiem, zapamiętaniem radosnem i ogromnem, jedynem w swym rodzaju.
W kaplicy N. Panny uroczystość łacińska, zaś w środku bazyliki dokoła olbrzymich filarów procesya Ormian z wysoko podniesionemi chorągwiami. W pewnej chwili powstaje weselny krzyk i te procesyonalne sztandary, wstrzymane w swym pochodzie, poczynają obracać się w krąg bardzo szybko, na powietrzu łopocą ponad głowami ludzi... Wytwarza się jakiś szczególny, zapamiętały wir.
Większą część nocy wypełnia rozgłośne nabożeństwo greckie. Grecy w tym czasie wydają się mieć przywileje z uszczerbkiem innych wyznań; rozporządzają przybytkiem Grobu, a zatem miejscem, o które tu wszystkim najbardziej chodzi.
W przeciwieństwie do ormiańskiego nabożeństwa, greckie posiada momenty pod względem muzycznym bardzo piękne. Wszechstronnie piękną jest chwila końcowa. Ogromną, a zwartą rzeką wypływa lud do przedsionka. We wszystkich rękach płonące rzęśnie świece. W powietrzu olbrzymi, chóralny, uszczęśliwiony śpiew. Ponieważ są to w większości chłopi rosyjscy, słychać wyraźnie, a raz po raz słowa: Chrystos woskresie.
Jest mniej więcej trzecia godzina. Jeszcze głęboka noc. Ten lud śpiewa o zmartwychwstaniu. Zestawienie narzuca się mimowoli.
Dokoła Grobu gwałtowny ruch: jeszcze nie uprzątnięto przyborów po odbytej uroczystości, a już nadbiegło i gospodaruje duchowieństwo ormiańskie, chciwe swojej kolei. Gorączkowe przygotowania nie odbywają się oczywiście bez kłótni i krzyku.
Gdy wszystko przysposobione, rozpoczyna się wielokrotny, okrężny pochód, rzeczywiście wspaniały. Patryarcha w infule; dostojnicy w najrozmaitszych biretach, kołpakach i zasłonach lśniących od złota, we wzorzystych i barwistych ubiorach. Niektórzy z kadzielnicami w ręku, inni mają na dłoni wieżyczki wyzłacane.
W miarę, jak noc uchodzi, odczuwa się coraz bardziej pewne nieuniknione rozdrażnienie, wynik współubiegania się różnych kultów na tej wspólnej przestrzeni. Rozumiemy, że w takiej atmosferze powstawać mogą gwałtowne zajścia, o których się tutaj często słyszy.
Tymczasem jeszcze nic się nie dzieje, wszelako każdy drobiazg zdołałby naruszyć utrzymywaną mozolnie równowagę. Położenie jest tak drażliwe, że jedno maluczkie „coś“ potrafi zepsować linię przyzwoitości, granicę. Wtedy rywalizacya, dotychczas głucha, stanie się już zanadto — ludzką i — płaską.
W tej niebezpiecznej chwili obrządkowi łacińskiemu należy bezstronnie przyznać wysokie poczucie godności i miary.
Nic w rodzaju ryzykownego wyścigu. Spokój. Wobec tego, że główna część bazyliki zajęta, o dwunastej w nocy wchodzi do jednej z kaplic ksiądz w białym ornacie i rozpoczyna mszę... cichą. Wnet przy innym ołtarzu drugi, dalej, trzeci i czwarty. Współcześnie i bez przerwy, bowiem w ścisłej kolei, odprawiają się te msze białe i ciche, po różnych w koło kaplicach i tak aż do świtu. Jako odgłos dolatuje jedynie delikatny dźwięk ruszonego dzwonka.
Nie dotykając względów innego rzędu, poprostu ze stanowiska estetycznego ocenić w tem potrzeba niezaprzeczony dowód — wyższej kultury.
Przybliża się świtanie.
Zapewne, że cała ta noc osobliwa, zapamiętała i wrząca, rozstroiła, czy nastroiła nerwy człowieka. Ale jest przecie coś więcej. Niewysłowiona rzecz powstająca z tożsamości miejsc, z tożsamości ziemi. Niewysłowione uczucie, z jakiem od wieków ludzkość słuchała powieści, że oto pewnego dnia, bardzo rano „stało się wielkie drżenie... albowiem Anioł Pański zstąpił z nieba i przystąpiwszy, odwalił kamień i siedział na nim...“
Przybliża się świtanie.
Jako wybuch tęsknoty wzleciał ku zorzy ten różnorodny i rozgorzały, wielojęzyczny, nieskładny, wszelkiego ludu gwar.
A jeżeli teraz w tym tłumie są, których straszny, bo niewyrażony dźwiękami, wewnętrzny krzyk mówi za całe, przywalone kamieniem pokolenia... Jeżeli są tacy, muszą jeszcze raz wszystko przeżyć...
Bielejąca zaranna chwila staje się bardzo ciężka. Do niezniesienia, do ostatecznych, już przeraźliwych granic...
Tymczasem w bazylice pobladły światła jarzących lamp; powietrze nasyca się delikatnym, srebrzystym odcieniem i jakby nadchodzącym rzeźwiejszym tchem.
Ostatnia msza łacińska stanowi moment subtelnie piękny.
Na dole u przybytku Grobu jeszcze rozbrzmiewa przykry dla ucha, wrzaskliwy śpiew ormiański. Tu w górze, w kaplicy kalwaryjskiej, w pośród białości przyborów i ołtarza, trwa msza, tak cicha, że nawet bez koniecznego zazwyczaj dotknięcia dzwonka. Wywiązuje się jakiś szczególny urok. Zdawałoby się, że na tej ciszy i bieli położy się najpierwszy wschodzący promień dnia...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.