Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Gdy powrócił po długim urlopie, Mikołaj Rostow uczuł po raz pierwszy, jak silnemi węzłami jest złączony z Denissowem i swoim całym pułkiem.
Skoro rzucił okiem na pierwszego lepszego huzara w koszuli, z rękawami zakasanemi, czyszczącego konia, na widok rudego sierżanta Dementiewa, pikiety złożonej z kilku koni bułanych, szczególniej usłyszawszy poczciwego sługusa Denissowa wrzeszczącego w niebogłosy: — „Przyjechał nasz jasny pan hrabia!“ — i po serdecznym uścisku Denissowa, który wybiegł na prędce ze swojej chałupy, rozczochrany i w największym negliżu, po takiem samem radosnem powitaniu, przez resztę towarzyszów broni, Rostow doświadczył tego samego błogiego uczucia, jak kiedy wysiadał przed gankiem domu rodzicielskiego, gdy rodzice i rodzeństwo, o mało go nie udusili uściskami bez końca i miary. Coś go ścisnęło za gardło, łzy napłynęły do ócz, tak że na razie nie był w stanie przemówić.
Zameldował się natychmiast pułkownikowi, a ten przeznaczył mu tę samą służbę co dawniej, i w tym samym szwadronie. Gdy wypytał się dokładnie, o wszelkie swoje obowiązki, znalazł w tem pożegnaniu wolności i swobody, w tem ścisłem pełnieniu służby, według regulaminu, z całą karnością wojskową, prawie to samo uczucie spokoju i pomocy w danym razie, jakiego doświadczał w swojej własnej rodzinie. Czyż koniec końców pułk nie stanowił dla niego miejsca przytułku równie drogiego, jak dom rodzicielski? Tylko że tu na szczęście nie istniał ów hałas i tartas wielko-światowy, który porywał go niekiedy w wir niebezpieczny, czego później gorzko żałował. W pułku nie było również Soni, z którą nigdy nie wiedział co robić, i na jakiej być z nią stopie? Tu nie mógł latać z jednego miejsca na drugie, i zamęczać się po prostu nadmiarem zabaw i rozrywek, nie zawsze godziwych. Nie miał w koło siebie owego tłumu szalejącego jak i on bezmyślnie. Nie spotykał na swojej drodze owych „najserdeczniejszych“, żenujących go i wprawiających w kłopot nie lada wiecznemi prośbami o pożyczenie pieniędzy, z oddaniem na świętego „Nigdy“. Nie było i bezczelnego strasznego Dołogowa, rabującego jednej nocy 43,000 rubli biednemu Mikołajowi. Tu było wszystko jasnem, i z góry najwyraźniej określonem. Świat cały dzielił się tu w jego oczach na dwie połowy nierówne: Jedną stanowił „nasz“ pułk Pawłogrodzki, drugą, owa reszta do pułku nienależąca, o którą nie wiele się troszczył. Tu wszystko mu było znanem. Wiedział kto jest nadporucznikiem, kto rotmistrzem. Znał tak błędy jak i przymioty towarzyszów. Co było najważniejszem, że byli to sami jego „druhy“. Markietanka pułkowa, chętnie mu kredytowała. Pensją wypłacano mu co miesiąc. Wskutek tego szło wszystko gładko: nie było wyboru, nie było żadnych kombinacji. Ograniczało się wszystko na karności i ścisłem spełnianiu swoich powinności.
Skoro poddał się na nowo nawyczkom i jarzmu służby wojskowej, czuł się tak samo szczęśliwym i zadowolonym, jak ktoś mocno utrudzony, gdy może wyciągnąć się wygodnie na łóżku i odpocząć. To życie czynne, było mu tem przyjemniejsze, że zaprzysiągł najuroczyściej, po swojej przegranej (wyrzucał sobie tę lekkomyślność, jak prawdziwą zbrodnię, mimo że rodzice z serca mu wszystko przebaczyli), zaprzysiągł tedy, że więcej kart do rąk nie weźmie. Aby zaś choć w części winę zmazać, postanowił zachowywać się w pułku wzorowo, i wypełniać najściślej otrzymane z góry rozkazy. Słowem chciał zostać człowiekiem na wskroś uczciwym i bez zarzutu, co było o wiele łatwiejszem do spełnienia w pułku, niż w wirze wielko-światowym. Postanowił również oddać w lat kilka rodzicom ową sumę przegraną, w ten sposób: wydawać tylko dwa tysiące rubli, z dziesięciu tysięcy przeznaczonych mu przez ojca jako roczny apanaż, a resztę zostawiać co roku do ich rozporządzenia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Wskutek kilku marszów i contre-marszów i kilku mniejszych potyczek pod Pułtuskiem i tym podobnie... armja rosyjska skoncentrowała się nareszcie w Bartenstein. Czekano na przyjazd cara, aby rozpocząć kampanję na dobre.

Pułk Pawłogrodzki, biorący udział w kampanji z roku 1805, który tylko co był się połączył z armją czynną, wypełniwszy nowo-zaciężnymi rekrutami, swoje szeregi mocno przerzedzone, nie był przytomny tym pierwszym starciom z nieprzyjacielem. Skoro się pojawił, przyłączono go do oddziału Platena, niezależnego od reszty armji.
Huzary ucierali się kilka razy z nieprzyjacielem. Raz zabrali nawet kilku Francuzów w niewolę, łapiąc przytem furgony marszałka Oudinot’a. Miesiąc kwiecień, spędził pułk na kwaterze, we wsi niemieckiej, okropnie zniszczonej, przez pół spalonej i zupełnie pustej.
Zaczynało puszczać! Zimno było jednak dotkliwe, drogi pełne błota, prawie nie do przebycia. Na rzekach lody pękały, szła kra, i wody zalewały brzegi, występując z koryta. Przywóz furażu dla koni i wiktuałów dla ludzi stał się wprost niemożliwym. Żołnierze rozsypywali się po wsiach okolicznych, tak samo zniszczonych i opuszczonych, aby wygrzebać gdzie, bodaj kilka na pół zmarzniętych ziemniaków, i dostać jakiego bądź słomska dla koni.
Nigdzie nic nie zostało. Mieszkańcy pouciekali, a ci którzy byli zmuszeni zostać w miejscu, byli sami doprowadzeni do takiego stopnia nędzy i głodu, że wzbudzali w żołnierzach politowanie. Dzielili się oni nieraz z takim biedakiem, ginącym z głodu i na pół nagim, ostatnim kęsem twardego jak kamień suchara, i ostatnią koszulą.
W owych utarczkach pułk Pawłogrodzki, stracił był tylko dwóch ludzi; choroby jednak i głód, zabrały z niego w krótkim czasie prawie połowę. Szpitale były tak zapchane, takie tam panowało okropne powietrze, i takie mnóstwo ofiar śmierć codziennie zabierała, że chorzy żołnierze wycieńczeni gorączką i spuchnięci wskutek głodu i najgorszego w świecie pożywienia, woleli już zwlekać się z barłogu, pełniąc służbę w szeregach, mimo nóg obrzmiałych i zranionych, niż iść do szpitala. Skoro ziemia zaczynała się rozmarzać, żołnierze wynaleźli jakąś roślinę, podobną cokolwiek do szparagów, którą nazwali niby na drwiny: „Słodkim korzonkiem“; roślina ta bowiem miała przeciwnie smak gorzki w najwyższym stopniu. Szukali pilnie i wygrzebywali z pod ziemi ów korzeń, pożerając chciwie, mimo zakazu najostrzejszego. Powstała w ich szeregach nowa choroba: obrzmienie straszliwe nóg, rąk i twarzy, co lekarze przypisywali własnościom trującym owej rośliny. Padali jak muchy. A mimo tego huzary Pawłogrodzcy, żywili się prawie wyłącznie tymi korzonkami. Od dwóch tygodni dostawali bowiem ledwie pół racji suchara i kilka ziemniaków przemarzniętych i na pół zgniłych.
Konie istne szkielety, żywiły się jedynie sieczką rżniętą ze słomy, którą z dachów zdzierano. Sierść zimowa jeżyła się na nich, zbita w kłaczki i węzełki.
Mimo tych wszystkich braków i nędzy straszliwej, tak oficerowie jak i żołnierze, pełnili codziennie te same obowiązki. Z twarzami blademi, obrzękłemi, w mundurach, z których strzępki leciały, żołnierze ustawiali się w szeregi, szli rwać słomę z dachów, później gotowali w mętnej wodzie suchary, bez soli i bez omasty; wstawali po tym nędznym posiłku, głodni jak i przed nim, żarcikując i przedrwiwając w najlepsze, swoją nędzę i głód. W chwilach wolnych zapalali jak i przedtem wielkie ognie. Grzali się przy nich na pół nadzy, smolili fajki, wybierali mniej zgniłe i zmarznięte ziemniaki i piekli przy ognisku. Starsi wiarusy, zabawiali młodszych opowiadaniem o wojnach prowadzonych przez Potemkina i Suwarowa. Niektórzy znowu umieli cudowne bajki, o sułtance przepięknej Alecie, o koszu zaczarowanym i o Mikołuszcze, trzecim bracie głupim, dwóch braci mądrych.
Oficerowie mieścili się jak mogli po dwóch i po trzech w chałupach okropnie zniszczonych. Starsi rangą starali się siłą mocą, o rozdobycie jakiego takiego pożywienia dla koni i ludzi (pieniędzy było jak śmiecia, ale za nie nie można było nic kupić). Młodsi oficerowie skracali sobie zaś czas jak mogli. Po największej części grali w karty, lub w inne gry dziecinne, jak w kości i w tak nazwaną swajkę, grę polegającą na trafianie goździem w kółko mosiężne u sufitu zawieszone. Mówiono nader mało o polityce i o obecnem położeniu armji rosyjskiej, odgadując instynktowo, że nie wiele da się o niem powiedzieć dobrego i pomyślnego.
Rostow mieszkał z Denissowem. Zrozumiał on doskonale, że chociaż Denissow nie mówił z nim o jego rodzinie, zawdzięczał nie mniej szalonej miłości tego poczciwca, do swojej siostry Nataszki, zdwojoną czułość Denissowa względem siebie. Węzły przyjaźni istniejące od dawna między nimi, zacieśniły się jeszcze obecnie. Stali się nierozłącznymi. Denissow oszczędzał ile możności młodziutkiego oficerka, nie narażając go na wyprawy grożące zbyt wielkiem niebezpieczeństwem. Nie posiadał się z radości ile razy Rostow wracał z podobnej wycieczki cały i zdrów. W jednej takiej wyprawie, aby wydobyć skąd jakiegoś pożywienia dla żołnierzy, Rostow spotkał we wsi sąsiedniej starca, rodem Polaka z córką, która karmiła małego synka. Na pół nadzy, ginąc prawie z głodu i zimna, nie mieli żadnego sposobu żeby wydostać się z tej dziury. Mikołaj zabrał ich do obozu, umieścił obok siebie w małej izdebce, i dopomagał im jak mógł, póki starzec zdrowia nie odzyskał i sił nie nabrał. Jeden z jego towarzyszów broni, mówiąc wogóle o kobietach, zaczął stroić żarty z Rostowa, zapewniając ze śmiechem, że jest najsprytniejszym z nich wszystkich. Tylko zły z niego koleżka. Powinien był przecie i drugim pokazać ten specjalik, ową młodą i ładną Polkę, którą wygrzebał i odkrył w jakiejś brudnej chałupie, niby perłę drogocenną na śmiecisku. Dotknięty do żywego docinkami żartownisia, odpowiedział na nie gradem obelg, do tego stopnia, że o mało nie zaczęli się rąbać na ostro, i Denissow zaledwie zdołał burzę zażegnać i uspokoić zacietrzewionych. Gdy znaleźli się sami, Denissow nie znając sam dokładnie jakiego rodzaju stosunki łączyły Rostowa z ową Polką, zaczął mu wymawiać zbyteczne uniesienie:
— Czyż mogłem postąpić inaczej? — tłumaczył się Rostow. — Widzę w niej jakby moją siostrę rodzoną i nie potrafię wyrazić ci dość dosadnie, jak czułem się obrażony... bo to tak wyglądało jak gdybym ja...
Denissow poklepał go przyjacielsko po ramieniu i zaczął przemierzać izdebkę w szersz i wzdłuż krokiem przyspieszonym, jak gdyby szedł do ataku, co u niego świadczyło zawsze o głębokiem wzruszeniu.
— Co to za djabelska rasa, ci Rostowy! — mruknął sam do siebie.
Mikołaj spostrzegł jak Denissow odwrócił się nagle plecami do niego, aby obetrzeć nieznacznie łzy, które mu w oczach zabłysły.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.