Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom V
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

W 1809 roku 31 grudnia, był wielki bal u pewnej osobistości znakomitej i znanej jeszcze za panowania carowej Katarzyny. Zaproszono w komplecie ciało dyplomatyczne, nawet sam car raczył bytność swoją przyobiecać.
Wspaniałe oświetlenie illuminowało tysiącem pochodni i latarni różnobarwnych, front pałacu położonego na angielskim bulewarze. Trotoar przed bramą wyścielono suknem pąsowem. Począwszy od żandarmów, aż do oficerów i dyrektora policji, wszyscy czekali na trotoarze. Powozy zajeżdżały i odjeżdżały, a tłum lokai wygalonowanych i strzelców w kapeluszach z zielonemi pióropuszami, zwiększał się co chwila. Otwierano drzwiczki, spuszczano z trzaskiem ciężkie potrójne stopnie u wysokich karet. Wysiadały z ich wnętrza wojskowe i cywilne matadory, wszystko to w ubiorach i mundurach galowych, z piersiami okrytemi gwiazdami i krzyżami, tak własnemi jak i zagranicznemi, i damy strojne lśniące brylantami, otulone płaszczami gronostajowemi. Wszyscy wyskakiwali raźno z powozów spiesząc na górę po schodach suknem miękko wyścielonych, i przyozdobionych posągami marmurowemi, źwierciadłami i całemi klombami kwiatów i roślin podzwrotnikowych.
Skoro usłyszano turkot zbliżającego się nowego powozu, szmer głuchy tłum przebiegał: — „Może car nadjeżdża?“ — Pomimo mrozu siarczystego odkrywano głowy. W tem odzywały się głosy tu i owdzie: — „Nie, to powóz ministra N. N... księcia X... ambasadora tego, lub owego... widzisz przecie ludzi w jego liberji“... — Ktoś w tłumie, lepiej od innych obznajomiony z dworskiemi figurami, nazywał po nazwisku wysiadających.
Prawie połowa zaproszonych, zgromadziła się już była w głównej sali pałacu, a u Rostowów tymczasem jeszcze spieszono się, kończąc dopiero toalety. Ileż pieniędzy wydano na te przybory balowe, a jaką trwogą ściskały się serca całej rodziny, na myśl o tym balu! Nie wiedziano zrazu czy przyjdzie zaproszenie? Gdy nadeszło, było kwestją żywotną pytanie, czy suknie będą na czas gotowe? Czy wszystko tak wypadnie, jak sobie tego życzono?
Miała im na bal towarzyszeć jak wszędzie, stara freilina dworska, hrabianka Perońska. Chuda jak tyka, żółta jak pargamin, z małemi buremi świdrowatemi oczkami, stara panna uchodziła nie mniej za wyrocznią dobrego tonu. Była daleką krewną i przyjaciółką serdeczną hrabiny Rostow. Z tego więc tytułu opiekowała się młodemi dziewczątkami, dodając gustu parafiankom i ucząc dobrego tonu i etykiety wielkoświatowej. Ułożono, że punkt o dziesiątej w nocy, Rostowy po nią zajadą. Tymczasem dziesiąta uderzyła, a panny nie były gotowe ani w połowie.
Był to pierwszy wielki bal, na którym miała się pokazać Nataszka. Wstała dnia tego o ósmej z rana, będąc ciągle w podnieceniu gorączkowem. Wszystkie jej usiłowania dążyły do jednego celu. Aby wszystkie trzy były ubrane bez zarzutu, według ostatniej mody. Było to nie lada zadanie, które zdano na nią w zupełności, wraz z całą odpowiedzialnością, gdyby cel nie był osiągnięty. Hrabina miała suknię aksamitną, mieniącą się, między barwą fiołka i bławata, ugarnirowaną pysznemi staremi weneckiemi koronkami. Dla panienek przygotowano sukienki jednakowe, lekkie i powiewne jak mgła, ubarwiona jutrzenki blaskami purpurowemi. Na różowym atłasie były sukienki białe tiulowe, u dołu z haftem wypukłym. Podpinały je tu i owdzie, bukiety róż mchowych. Takie same wieńce miały spocząć na ich ładnych główkach. Fryzury były według mody ówczesnej à la grecque.
W głównem założeniu, wszystko już było załatwione. Panienki natarły twarz, ręce i gors wonnym balsamem, później obsypały się pudrem, nie zapominając i o konchach uszek delikatnych. Pończoszki ażurowe z jedwabiu kręconego, były dostatecznie wyciągnięte na nóżkach, wciśniętych w zgrabne trzewiczki z tego samego co suknia atłasu. Kończono właśnie ich fryzury. Sonia była już nawet w sukni. Stała na środku pokoju, usiłując wetknąć w fontaź różowy u berty przy staniku, szpilkę niegodziwą, która opierała się siłą mocą jej paluszkom. Nataszka zobaczyła ją w ruchomem zwierciadle, przed którem siedziała z głową w rękach fryzjerki, z białym penjoarem zarzuconym na jej wąziutkie ramiona. Ona zapóźniła się najbardziej z ubraniem, kręcąc się jak fryga, i do wszystkiego nosek swój wściubiając.
— Nie tak Sońciu — krzyknęła, wyrywając się gwałtownie z rąk fryzjerki, że aż włosy zatrzeszczały. — Pójdź tu! — Sonia przed nią uklękła, i Nataszka przypięła jej fontaź według własnego widzimisię.
— Ależ panno hrabianko, nie skończę nigdy tej fryzury! — biadała czesząca Nataszkę pokojowa.
— No! siedzę, już siedzę!... Widzisz Sonciu, teraz będzie jak się należy!
— Zlitujcie się, kończcie nareszcie — zawołała rozpaczliwie hrabina z drugiego pokoju. — Już po dziesiątej!
— Zaraz mateczko... natychmiast! A cóż tam słychać z mamą?
— Mam jedynie upiąć na głowie toczek aksamitny.
— Tylko nie bezemnie! Mama nie włoży sama dobrze!
— Ależ po dziesiątej!...
Trzeba było jeszcze jechać dość daleko po hrabiankę Perońską, a o w pół do jedenastej spodziewano się już cara na pewno, po czem miano zamknąć bramę pałacu, nikogo więcej nie wpuszczając.
Skoro skończono z Nataszki fryzurą, wyskoczyła jak z procy na środek pokoju, w gorsecie tylko i w króciutkiej spódniczce, z pod której widać było po wyżej kostek jej zgrabne nóżki. Oglądnęła uważnie Sonię na około. Następnie wpadła jak bomba do matki pokoju, wsadziła jej na głowę tok aksamitny, upjęła szpilkami brylantowi, ucałowała przelotnie czoło hrabiny, z siwemi loczkami à la Sévigné, i nazad wróciła, krzycząc na pokojowe żeby się spieszyły. Dwie były zajęte skracaniem jej atłasowej spódnicy, trzecia tymczasem mając w ustach pełno szpilek, chodziła od Sonii do hrabiny, coś jeszcze poprawiając tu i owdzie. Czwarta zaś trzymała już do góry, powiewną wierzchnią suknię tiulową Nataszki.
— Mawruszka! spiesz się, moja duszyńko!
— Panno hrabianko, proszę o naparstek!
— Czy skończycie nareszcie? — spytał hrabia stając na progu. — Tu macie flaszeczkę z paryskiemi perfumami... Stara Perońska musi się niecierpliwić, jakby stała na żarzących węglach!
— Suknia gotowa! — zawołała z tryumfem pokojowa, trzymająca lekką tiulową tkaninę. Dmuchnęła na nią, jakby chciała wykazać całą jej mglistą powiewność i białość niepokalaną.
— Tatku! nie wolno wchodzić! — krzyknęła Nataszka, wsuwając główkę w tę chmurkę tiulową — Soniu, zamknij drzwi na klucz! — W chwilę później raczono wpuścić hrabiego. I starowina wystroił się paradnie. Wypomadował się i wyperfumował jak młodzik. Miał na sobie frak granatowy, krótkie jedwabne czarne spodnie i trzewiki ze złotemi sprzączkami.
— Jak tatko dziś pysznie wygląda! Zachwycająco! — Nataszka plasła w ręce radośnie, oglądając ojca na wszystkie strony.
— Chwilkę jeszcze panienko, proszę stać spokojnie! — upominała krawcowa, klęcząc przed Nataszką. Układała w koło fałdy wierzchniej tiulowej spódnicy, manipulując zręcznie językiem, i wysuwając z ust jednę szpilkę po drugiej.
— Rozpacz prawdziwa! — Sonia ręce załamała. — Spódnica Nataszki różowa atłasowa, jeszcze za długa!
Nataszka zbliżyła się do ruchomego zwierciadła, przyznając słuszność Sonii.
— Ależ nie za długa! — perswadowała krawcowa tonem płaczliwym, pełzając za Nataszką po posadzce, na czworaku.
— Rzeczywiście za długa! — zawyrokowała stara piastunka, a wyjąwszy igłę wpiętą w chusteczkę na piersiach, zaczęła szyć na nowo zakładkę w spódnicy atłasowej!
W tej chwili weszła nieśmiało hrabina do pokoju panien, zupełnie gotowa, zapinając jedynie rękawiczki.
— Ah! jakaż ona piękna!... Zakasuje was wszystkie! — wykrzyknął mąż z zachwytem, wyciągając ku niej ramiona do uścisku. Żona jednak, bojąc się o świeżość toalety, odsunęła go z lekka, zarumieniona wstydliwie, jak młoda dzieweczka.
— Mamo, toczek trochę więcej na bok... zaraz ci go poprawię.
Jednym susem rzuciła się Nataszka na matkę, rozdzierając ku najwyższemu przerażeniu szwaczek, tkaninę delikatną, której nie miały czasu z rąk wypuścić.
— Ach mój Boże! co za nieszczęście! Ale doprawdy, to nie moja wina!... — wykrzyknęła.
— No! Jakoś tej biedzie zaradzimy — zapewniła stara piastunka, zaszywając tiul naprędce. — Ot! już nie ma ani znaku! — zawołała po chwili rozpromieniona — Oh! moje dziateńki, moje piękności, moje królowe! — staruszka złożyła ręce przed niemi w najwyższym zachwycie, spoglądając to na jedną, to na drugą... — Przed wami pójdą w kąt wszystkie!
Nakoniec wyjechano po hrabiankę Perońską.
Mimo lat przeszło czterdziestu, i fenomenalnej brzydoty, panna Perońska strawiła nie mniej czasu przy toalecie. Nie spieszyła się może tak bardzo, mając w tem więcej wprawy. I ją podziwiał szczerze jej frauencymer. Wyglądała wspaniale w ciężkiej sukni z żółtego adamaszku, złotem przetykanego. Na sukni miała wyszytą złotem cyfrę swoją, jako dworska frejlina. Jaśniała cała od brylantów, i była zupełnie gotową, gdy po nią zajechano.
Wychwalała pod niebiosa toalety tak samej hrabiny jak i panienek; one nawzajem nie szczędziły jej komplementów. Po tej wymianie, zwykłych światowych grzecznostek, należących do dobrego tonu, powsiadano do karet, uważając pilnie, żeby nie rozburzyć fryzur misternych i nie pomiąć sukien balowych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.