Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Posłuchano rady i postanowiono oddać wizytę staremu księciu. Hrabia Rostow jechał tam jednak jak na ścięcie. Bał się jak ognia tych odwidzin. Pamiętał on dotąd, ową surową reprymendę, którą otrzymał był od Bołkońskiego, wówczas gdy formowano milicją, a on nie dostarczył żądanego w ludziach kontyngiensu. I to kiedy sypnął mu burę sążnistą stary dziwak? W zamian za Rostowa najuprzejmiejsze zaproszenie na objad. Nataszka przeciwnie, ubrana w swoją najładniejszą sukienkę, była pełną otuchy i w różowym humorze.
— Nie mogą mnie nie polubić — myślała. — Jeszcze mi się to nigdy w życiu nie przytrafiło. Jestem zresztą gotowa dogadzać im we wszystkiem. Pokocham starego, bo jest jego ojcem, ją, bo jest jego siostrą, słowem: pokocham wszystkich.
Zaledwie znaleźli się w ciemnym i ponurym przedsionku, pałacu Bołkońskich, hrabia przeżegnał się nieznacznie i szepnął z ciężkiem westchnieniem: — Boże, bądź nam miłościw! — Trwoga jego była aż nadto widoczną, gdy zapytał cicho i prawie pokornie, kamerdynera w przedpokoju, czy nie mógłby złożyć wizyty księciu i jego córce? Jeden z lokai pobiegł natychmiast z tą zapowiedzią, naraz jednak zapanowało jakieś straszne zamieszanie. Ten pierwszy wysłaniec, został zatrzymany przez kogoś drugiego ze służby męzkiej, przy wejściu do głównego salonu. Tu poszeptali coś z sobą. W tej samej chwili pojawiła się pokojowa księżniczki Marji. Ta także szepnęła im słów kilka, z miną przerażoną i zahukaną. W końcu wrócił kamerdyner zafrasowany, oświadczając tonem ponurym i kwaśnym, że sam jaśnie oświecony książę, nie może mieć zaszczytu przyjąć ich, ale księżniczka prosi do siebie. Panna Bourrienne wybiegła naprzeciw nich, zapraszając najuprzejmiej w imieniu księżniczki. Ta przyjęła ich cała czerwona ze zbytku wzruszenia. Szła przez salon krokiem ciężkim, niezgrabnym, zażenowana, onieśmielona i sztywna, jakby kij połknęła. Nadaremnie siliła się, aby zachować krew zimną i odzyskać równowagę. Nataszka nie podobała się jej na pierwszy rzut oka. Znalazła, że ubrała się nadto strojnie, osądziła ją jako istotę próżną i płochą. Zazdrość mimowolna, prawie bezwiedna, usposabiała ją z góry nieprzyjaźnie dla tej dzieweczki prześlicznej, młodziuteńkiej i taką miłością namiętną ukochanej przez jej brata. To uczucie tlejące od dawna w jej sercu, wybuchnęło nagle płomieniem, wywołało w duszy burzę gwałtowną, gdy zapowiedziano wizytę Rostowów. Stary dziwak zapowiedział córce, kląc na czem świat stoi, że ani mu w głowie nie postało widzieć się z nimi, że ich nie przyjmie. Co do niej, wolno jej postąpić według własnego widzimisię. Drżąca z trwogi i wzruszenia, przeczuwając, że ojciec gotów wystrychnąć im jakąś najwyższą impertynencją, o co u niego nie trudno, kazała ich jednak do siebie poprosić.
— Przyprowadziłem ci, kochana księżniczko, moją małą śpiewaczkę — przemówił hrabia głosem niepewnym, przyciszonym, oglądając się niespokojnie na wszystkie strony, czy nie ujrzy przypadkiem starego księcia. Było widocznem, jakim strachem przejmuje go myśl sama, o możliwości pojawienia się tego dzikiego człowieka. — Jestem uradowany i najwdzięczniejszy, żeś raczyła nas przyjąć i chcesz poznać bliżej moją córeczkę... Książę jest zatem ciągle cierpiący?... to smutno, nader smutno... Czy pozwolisz mi księżniczko — wstał wypowiedziawszy jeszcze kilka zdawkowych komplementów — zostawić ci Nataszkę na jakie pół godziny... mam tu w pobliżu ważny interes... powrócę po nią niebawem.
Hrabia wymyślił sobie na prędce ów wybieg dyplomatyczny, jak potem opowiadał, aby ułatwić przyszłej bratowej rozmowę sam na sam z Nataszką, sobie zaś oszczędzić nieprzyjemnego spotkania ze strasznym panem domu. Córka odgadła te ojca skryte zamiary, i zwróciła się ku Marji z minką wyzywającą. Księżniczka przystała najchętniej na propozycję hrabiego, żywiąc również błogą nadzieję, że zostanie sam na sam z Nataszką. Ta rozdrażniona i dotknięta do żywego tchórzostwem ojca, najprzód poczerwieniała, następnie zbladła jak ściana. Mimo spojrzeń wyrazistych księżniczki, panna Bourrienne, ze zwykłą u niej nieznośną arogancją, nie chciała zrozumieć, że jest zbyteczną, i mełła dalej języczkiem, o rozmaitych zabawach i przyjemnościach w Moskwie, w których księżniczka niestety nie bierze żadnego udziału. Nataszka źle usposobiona z góry, zraniona do głębi ową naradą w sieniach służby księcia, i miną kwaśną jego kamerdynera, zniecierpliwiona ojca potulnością, niemal pokorą i trwogą, z którą zdradzał się na każdym kroku, czuła jak w niej krew zastyga, i jak cała drętwieje niejako. Przybrała też mimowolnie ton najobojętniejszy, z pewnym odcieniem lekceważenia, którym znowu obraziła się księżniczka. To sprawiło, że Marja ze swojej strony była coraz sztywniejsza, małomówna, i wydała się Nataszce wstrętnie, odpychająco brzydką. Rozmowa prowadzona z najwyższym wysiłkiem i mozołą, trwała z jakie dziesięć minut, gdy usłyszano za drzwiami szybkie kroki i uderzenie o posadzkę pantofli z nóg opadających. Twarz Marji pozieleniała z trwogi śmiertelnej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, i wszedł stary książę w białym szlafroku, w pantoflach i szlafmycy bawełnianej na łysej czaszce.
— Ah! pani... hrabianko Rostow!... (jeżeli się nie mylę?) chciej wybaczyć... nie sądziłem... nie spodziewałem się... Bóg mi świadkiem!... żeś nas raczyła zaszczycić swojemi odwidzinami! Szedłem po prostu do mojej córki... dla tego w stroju tak niestosownym... Proszę mi przebaczyć i mieć za wytłumaczonego... Bóg mi świadkiem!... nie wiedziałem... nie spodziewałem się zastać tu panią! — powtarzał, kładąc nacisk na słowa ostatnie, w tonie nader niemiłym i wysoce impertynenckim. Marja zerwała się była na równe nogi, i stała przed nimi drżąca i pomieszana, nie śmiejąc spojrzeć, ani na ojca, a tem mniej na Nataszkę. I ta powstała z fotelu, witając starca ukłonem. Usta dragały jej kurczowo, twarz płonęła wstydem i oburzeniem najwyższem. Jedna Francuzka uśmiechała się, szczerząc ząbki do starego dziwaka, jakby nigdy nic nie zaszło. — Proszę mi przebaczyć... proszę przebaczyć... Bóg świadkiem... — starzec mruczał dalej pod nosem, mierząc Nataszkę od głowy aż do stóp, wzrokiem ponurym i na wskroś przenikającym. Nareszcie wyszedł. Pierwsza Francuzka odzyskała równowagę, i zaczęła rozwodzić się nad złem zdrowiem księcia. Marja i Nataszka patrzyły jedna na drugą, pomieszane i milczące, nie będąc w stanie wymówić jednego słowa, tak je coś za gardło chwytało. Wstrzymały się od wszelkich tłumaczeń i komentarzy, to jednak milczenie, przedłużające się w nieskończoność, rozjątrzało coraz bardziej ich umysły, potęgując odczutą antypatję, jak z jednej, tak z drugiej strony.
Hrabia wrócił tymczasem. Nataszka zabierała się i żegnała z pospiechem, zakrawającym prawie na niegrzeczność. Znienawidziła po prostu starą pannicę (jak Marją w duszy nazywała). Miała do niej żal ciężki, że ją wystawiła na takie przyjęcie, że jej dotąd ani wspomniała o Andrzeju. — „Przecież ja pierwsza nie mogłam zacząć mówić o moim narzeczonym! — pomyślała — a do tego w obec tej wściubskiej Francuzicy!“
Ta sama myśl dręczyła najwidoczniej i Marję. I ona czuła, te powinnaby była wspomnieć coś o przyszłem małżeństwie brata. Żenowała ją obecność Francuzki, a zresztą sam przedmiot był dla niej tak bolesnym, że ani wiedziała, jak do niego przystąpić. Nareszcie w chwili kiedy hrabia z córką byli na wychodnem, zbliżyła się odważnie do Nataszki, schwyciła ją za obie ręce i szepnęła:
— Chciej zatrzymać się cokolwiek, kochana Nataszko, pragnę... muszę powiedzieć ci, jak czuję się zadowoloną, że mój brat... znalazł szczęście... przy tobie, że...
Urwała w pół, jakby oskarżała sama siebie o kłamstwo i fałsz wierutny. Nataszka spojrzała na nią drwiąco, odgadując w lot, dla czego frazesu nie dokończyła, i dlaczego się zawahała:
— Zdaje mi się księżniczko — odrzuciła lodowato — że obecnie chwila zupełnie niestosowna, żeby zaczynać mówić o tem.
Oddaliła się z główką dumnie podniesioną, ale nie mniej tłumiąc w sobie łzy, które jej się gwałtem do ócz cisnęły:
— Cóż ja zrobiłam? Co powiedziałam? — pomyślała.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tego dnia czekano długo z objadem na Nataszkę, zanim się pojawiła w sali jadalnej. Siedziała w swoim pokoju, zwinięta w kłębuszek w rogu kanapki, i szlochała jak dziecko zfukane niesprawiedliwie. Sonia stojąc nad nią, całowała jej włosy, jej ręce, jej twarzyczkę we łzach skąpaną:
— Nataszko, przestań że raz płakać! — perswadowała łagodnie. — Czy to warto tak sobie psuć oczy? Co oni cię wreszcie obchodzą? Andrzej kocha cię szalenie, a i oni odmienią się z czasem!
— Gdybyś jednak wiedziała, jakie zniosłam upokorzenie!
— Nie mówmy o tem więcej, mój aniołku!... Tyś temu nie winna... a zatem... uściskaj mnie!...
Nataszka otarła łzy, podniosła główkę i spoiła usta z ustami Soni, tuląc się do jej piersi.
— Nie wiem... nie pojmuję... może i ja tutaj zawiniłam?... było to jednak czemś strasznem!... Ah! dla czegóż jego dotąd nie ma tu?... — zeszła nareszcie, nie mogąc jednak ukryć, że płakała. Oczy miała czerwone, i spuchnięte od łez. Marja Dmytrówna, wiedząc już o wszystkiem od hrabiego, i jak przyjęto jej biedną pochrzestnicę w pałacu Bołkońskich, udawała, że niczego nie spostrzega, nawet nie spojrzała w stronę Nataszki, aby jej bardziej jeszcze nie rozdrażniać. Rozmawiała i przekamarzała się najswobodniej, po swojemu, z resztą biesiadników, śmiejąc się na cały głos.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.