Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

Gdy wrócił do siebie, Piotr zastał na stoliku dwa nowe rozporządzenia drukowane Roztopczyna. W jednem wypierał się wszem w obec, że mu nawet w głowie nie postało, zakazywać mieszkańcom Moskwy wyjazdu z miasta. Radziłby tylko nie ruszać się z miejsca, bo te wszystkie wieści niepokojące mieszkańców, to bajki wierutne, i on sam gotów zaręczyć własnem życiem, że dzicy najeźdźcy nie wtargną do „Miasta Świętego!“ To ogłoszenie wywarło na Piotra wręcz przeciwne wrażenie. Teraz był najmocniej przekonany, że Francuzi wejdą do Moskwy, i to niebawem. Drugi cyrkularz obwieszczał mieszkańcom, że Rosjanie założyli główną kwaterę w Wiaźmie i że hrabia Wittgenstein pobił na głowę nieprzyjaciela. Ktoby zaś chciał iść w szeregi na ochotnika, może mieć broń na wybór w miejskim arsenale. To brzmiało całkiem na serjo. Piotr powiedział sobie w duchu, że burza, którą przyzywał całem sercem, pragnąc jej gorąco, pomimo trwogi budzącej się w nim mimowolnie, że ten huragan, przybliża się krokami olbrzyma! Co czynić?... co począć? Pytał sam siebie po raz setny może... Czy wejść rzeczywiście do czynnej służby? Czy czekać cierpliwie na miejscu, co z tego wyniknie? Wyciągnął rękę i wziął talję kart leżącą na stole:
— Połóżmy passjans — pomyślał — ten z komórką u góry, najtrudniejszy!... Jeżeli mi wyjdzie to będzie znaczyło... Co będzie znaczyło? — spytał karty tasując. Wzniósł oczy w górę, jakby tam szukał rozwiązania zagadki. Zaledwie karty rozłożył, kiedy dał się słyszeć za drzwiami głos piskliwy księżniczki Katynki, jedynej, która dotąd mieszkała w jego pałacu. Dwie młodsze siostry były od dawna zamężne.
— Proszę! proszę! — Piotr zawołał. Dodał zaś ciszej! — Jeżeli passjans wyjdzie, jadę natychmiast do armji!
— Chciej przebaczyć szanowny kuzynie, że napadam cię o tak późnej i tak niestosownej porze — przemówiła jak zwykle z przekąsem. — Trzeba jednak zdecydować się na coś stanowczego. Cały świat opuszcza Moskwę, lud się burzyć zaczyna... Zanosi się na coś strasznego... Dla czegóż my jedni zostajemy?
— Ależ przeciwnie, kochana kuzyneczko, wszystko, ile mnie się zdaje, idzie przewybornie! — odrzucił Piotr żartobliwie, jak zwykle do niej przemawiał, aby uniknąć pomieszania w obec niej. Rola jej dobroczyńcy, wprawiała go zawsze w pewne zakłopotanie.
— Jakto przewybornie? W czem że to widzisz? Nie dawniej niż dziś rano, Warwara Iwanówna opowiadała mi wprawdzie o czynach bohaterskich, dokonywanych przez nasze wojsko... bardzo pięknie z ich strony... tu jednak motłoch się buntuje, i nie chce słuchać nikogo... Mam najlepszy dowód na mojej pokojówce, która staje się z dniem każdym zuchwalszą! Wkrótce, jeżeli to tak pójdzie crescendo, zaczną nas bić prawdopodobnie... nie będzie można po prostu wyjść na ulicę... Co zaś jest najważniejszem, to, że Francuzi wejdą lada dzień... Po cóż mamy czekać na nich? Błagam cię więc kuzynie, wypraw mnie czemprędzej do Petersburga, nie mogę bowiem tu zostać i poddać się Bonapartemu!
— Co za wieści i szalone przypuszczenia, kuzyneczko? Z jakiego źródła je czerpiesz? Właśnie że...
— Nie chcę dać się wziąć w niewolę Bonapartemu, powtarzam to raz jeszcze. Niech zostaje kto chce! Nie narzucam nikomu mego zdania! Jeżeli zaś kuzyn nie chcesz się mną zająć, to...
— Dla czegóż nie miałbym się zająć? Każę przygotować natychmiast wszystko potrzebne do kuzynki odjazdu.
Księżniczka zła, że nie znajduje w niczem opozycji, i nie może wylać gniewu, którym kipiała od rana po jakiejś scenie gwałtownej ze służącą, usiadła na koniuszku krzesła mrucząc coś przez zęby zaciśnięte.
— Ktoś nakłamał kuzynce, rzeczy z gruntu fałszywych — Piotr mówił dalej najspokojniej. — W mieście cicho, jak makiem posiał, nie ma cieniu niebezpieczeństwa... Ot! czytaj sama! — podał jej obwieszczenie. — Roztopczyn pisze, że nieprzyjaciel nie wejdzie do Moskwy... Gotów dać w zakład własną głowę.
— Oh! twój Roztopczyn kuzynie! — wykrzyknęła stara panna z oburzeniem. — Obłudnik, nędznik, który tylko lud do buntu przeciw nam podżega! Czyż to nie on w swoich głupich odezwach obiecuje złote góry każdemu, kto złapie za kark pierwszego lepszego, pod pozorem, że to szpieg francuski i odprowadzi na policję? Czyż to co mądrego? I oto skutek tych banialuk drukowanych! Warwarę Iwanównę o mało lud nie ukamienował, za to że mówiła po francuzku na ulicy!
— A może w tem jest trochę przesady, droga kuzyneczko? Nie trzeba bo znowu brać wszystkiego tak bardzo do serca! — Piotr bąknął kładnąc dalej karty.
Passjans wyszedł wprawdzie, Piotr jednak został w Moskwie, mimo że miasto wyludniało się coraz bardziej. Czekał w trwodze nieokreślonej, niepewny i wahający, mającej nastąpić katastrofy, którą przeczuwał instynktowo. Kuzynkę wyprawił zaraz nazajutrz do Petersburga. Jego pełnomocnik przybył z oświadczeniem, że pułk nie stanie na nogi, chyba że Piotr zdecyduje się sprzedać jeden z głównych swoich majątków. Przedstawiał mu, że tak kosztowna fantazja, może go zrujnować najzupełniej.
— Sprzedać natychmiast! — mruknął Piotr z uśmiechem. — Nie mogę cofnąć się i złamać słowa danego samemu monarsze.
Wszyscy Piotra znajomi z Moskwy wyjechali. Zostali jedynie Rostowy, ale tych wcale nie widywał. Spróbował dla rozrywki wyjechać trochę w okolicę do Woroncowa. Budowano tam balon olbrzymi, pod kierownictwem areonauty Leppicha, a na wyraźny rozkaz samego monarchy. Miał on służyć przeciw Francuzom i dopomódz do zwycięztwa nad nimi. Piotr czytał list własnoręczny cara, pisany w tych słowach do Roztopczyna:
„Skoro Leppich będzie gotów z robotą, oddaj mu hrabio pod rozkazy oddzialik złożony z tęgich zuchów, na wszystko zdeterminowanych i wyższej inteligencji. Wpierw wypraw kurjera z uwiadomieniem do Kutuzowa. Jużeśmy mu zresztą sami o tem donosili. Tylkoż nakaż hrabio Leppichowi największą ostrożność, żeby się przypadkiem nie pomylił i nie wpadł w ręce nieprzyjacielowi. Jest rzeczą niezbędną, aby porozumiał się wpierw z naczelnym wodzem“.
Gdy wracał z Woroncowa, Piotr zobaczył ogromne zbiegowisko na placu gdzie odbywały się wszelkie egzekucje. Kazał stanąć stangretowi i wysiadł z powozu. Skończono właśnie chłostać jakiegoś kucharza, rodem Francuza, posądzonego o szpiegostwo. Oprawca odwiązywał z ławki delikwenta. Był to mężczyzna tęgi, barczysty, z rudą czupryną i takiemiż faworytami, w pończochach czarnych i w trzewikach ze sprzączkami, w ubraniu ciemno zielonem. Jęczał i stękał żałośnie. Jego towarzysz niedoli, który miał teraz zająć miejsce na ławce fatalnej, był to szczupły, delikatny blondyn. Skamieniały z przerażenia i tak samo blady jak dwaj biedacy, torował sobie drogę Piotr przez tłum złożony z mieszczan, kupców i chłopstwa, przekupek, nawet z rozmaitych urzędników. Wzrok wszystkich tych ludzi był wlepiony w widowisko, które im przedstawiano, wlepiony, ze zwierzęcą chciwością i bezmyślnością. Na grad pytań, któremi zasypywał po drodze obecnych, nie odebrał Piotr żadnej odpowiedzi.
Biedny tłuścioch dźwignął się z ławy i stanął na nogi z wysiłkiem. Wzruszył ramionami i próbował okazać zupełną nieczułość i obojętność. Daremnie jednak pragnął być stoikiem. Gdy wdziewał na grzbiet zraniony wierzchnie ubranie, usta drgnęły mu konwulsyjnie i wybuchnął gwałtownem łkaniem. Może płakał i nad własną, niegodną mężczyzny słabością, co zwykli czynić ludzie z gorącym temperamentem. Tłum zachowujący się dotąd spokojnie i milczący ponuro, zaczął teraz wyć nieludzkiemi głosami, jakby dla stłumienia budzącej się w sercu litości.
— Kucharz Francuz... służył u księcia Galiczyna! — wołano.
— Hej! powiedz no mussiu! nie smakuje ci jakoś sos moskiewski, co? Sprawia ci oskomę, nieprawdaż? — zażartował jakiś stary urzędnik, cały pomarszczony, patrząc na około, jak też przyjmą jego dowcip okrutny? Jedni śmieli się głupio, drudzy śledzili bacznie, zdjęci trwogą, ruch każdy oprawców, którzy rozbierali drugiego delikwenta na chłostę skazanego.
Piotr ryknął głucho, odwrócił się z czołem ponuro zmarszczonem i zawrócił nazad ku swemu powozowi, szepcząc przez zęby zaciśnięte kurczowo, słowa urywane i niezrozumiałe. Wskoczył do powozu, a przez całą drogę rzucał się konwulsyjnie i wzdychał ciężko raz po raz.
— Dokąd jedziesz? — krzyknął na stangreta.
— Jaśnie pan kazał przecie jechać prosto do pałacu gubernatora.
— Głupcze! bałwanie! — wrzasnął Piotr w najwyższym gniewie. — Kazałem ci jechać prosto do domu!... Trzeba wyjechać... wyjechać natychmiast... dziś jeszcze — dodał po cichu, sam do siebie.
Ta straszna egzekucja, dokonana wśród gawiedzi zaciekawionej okrutnem widowiskiem, wywarła na niego tak bolesne i silne wrażenie, że zdecydował się w końcu Moskwę opuścić.
Skoro znalazł się w domu, rozkazał stangretowi, aby wysłał na całą noc pachołków z końmi pod siodło do Mozajska, gdzie obecnie znajdował się główny korpus armii rosyjskiej. Aby konie mógł już tam zastać, odłożył swój odjazd do jutra.
Odjechał z Moskwy wieczorem. Na pierwszym popasie dowiedział się o stoczeniu walnej bitwy. Opowiadano, że aż tu ziemia drżała w posadach od huku dział. Nikt jednak nie wiedział na pewno, na czyją stronę przeważyła się tym razem szala zwycięztwa. (Była to bitwa pod Szewardynem). Nad ranem przybył Piotr do Mozajska.
Wszystkie domy były przepełnione wojskiem. W dziedzińcu oberży, do której kazał był zajechać, zastał swoją służbę wraz z powozem i końmi, ale o jakimkolwiek pokoiku dla niego, mowy nawet nie było. Wszędzie było pełno oficerów, a oddziały wojska płynęły bez ustanku, niby fale morskie. Piotr kazał zaprządz i udał się w dalszą drogę. Im bardziej oddalał się od Moskwy, tem głębiej zapadał w ten ocean burzliwy, złożony z różnych oddziałów piechoty, konnicy i parku artylerji. Czuł się znowu przejęty dziwnym niepokojem, a jednocześnie wewnętrznem zadowoleniem, którego doświadczał podczas pobytu cara w Moskwie, wtedy gdy szło o zdecydowanie się na jak najwyższą ofiarę dla dobra ojczyzny. Pojmował obecnie, że wszystko to, co ludzie zwykli szczęściem nazywać: wygody życia codziennego, bogactwa, a nawet i samo życie, były nic nie znaczącą drobnostką w obec tego co zaczynał rozumieć, co majaczyło przed jego oczami, dotąd w konturach dość niewyraźnych co prawda i czego nie próbował nawet zbadać dokładniej. Nie pytał, ani po co, ani dla kogo; sam fakt spełnionej ofiary, napełniał go rozkoszą niewypowiedzianą.


KONIEC TOMU SIODMEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.