Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wieczorem tego dnia samego, książę Andrzej leżał na sianie w lichej szopie we wsi Kniaziowo. Była ona na samym końcu wsi. Sparty na łokciu, utkwił wzrok bezmyślnie w szparę szeroką, między dwiema deskami, z których na prędce szopę sklecono. Patrzał na młode brzózki, z gałązkami poobłamywanemi, które stały w koło zabudowania niby szyldwachy. Po nad drzewkami unosił się dym z ogniska, przy którym żołnierze z jego pułku gotowali właśnie wieczerzę. Jakkolwiek życie wydawało mu się coraz cięższem, smutniejszem i nieużytecznem, czuł się jak przed siedmiu laty w przededniu bitwy pod Austerlitz, niesłychanie wzruszonym i podnieconym. Powydawał już był wszelkie rozkazy na dzień jutrzejszy i nie miał nic więcej do czynienia. Nagabywały go w tej ciszy i samotności przeczucia dziwnie jasne i co zatem idzie najbardziej złowrogie. Przewidywał, że ta bitwa, którą mają stoczyć jutro, będzie najkrwawszą i najstraszniejszą z tych wszystkich w jakich dotąd współdziałał. Pierwszy raz w życiu stanęło przed nim widmo śmierci, w całej swojej grozie. Zrozumiał jednocześnie, że go nic już z życiem nie wiąże i że śmierć jego przejdzie prawie niepostrzeżenie. Cała przeszłość przesuwała mu się przed oczami, niby szereg obrazów w latarni magicznej, które dotąd przedstawiały mu się w świetle fałszywem a teraz widzi je dokładnie oblane promienistym blaskiem słonecznym.
— Tak, tak, oto są owe ułudne Fata Morgana, owe błędne ogniki, które wiodły mnie na manowce! — mówił w duchu, przypatrując im się na zimno, z myślą o śmierci nieubłaganej i nieomylnej. — Oto są owe zwodnicze marzenia, które napełniały mnie rozkoszą i tajemniczym urokiem. Jak mi się to wtedy wydawało wzniosłem, wiecznotrwałem i cudownie pięknem... sława, miłość kobiety, przywiązanie do kraju rodzinnego! A w gruncie, wszystko to jest nędznem, błahem i przemijającem, w obec brzasku dnia owego, który... czuję to... ma mnie przenieść w świat wieczny... nadziemski!
Myśl jego zatrzymywała się szczególniej na trzech chwilach najboleśniejszych w jego życiu: Miłość namiętna dla Nataszki, zdradzona i zdeptana przez nią, śmierć ojca i najazd dziki Francuzów na jego ojczyznę.
— Miłość?... To dziewczątko widziałem wiecznie otoczone aureolą świetlaną... wydawała mi się tak czystą i niewinną. Jak ja ją kochałem, całą duszą!... Jak błogo roiłem, jak poetycznem wyobrażało mi się życie z nią, szczęście bez granic przy jej boku... Sądziłem że i ona kocha mnie tak samo, uczuciem wyższem, idealnem, że wytrzyma ów rok próby i zostanie mi wierną! A mój ojciec? Czyż i on nie pracował, nie budował w Łysych-Górach, nie upiększał z roku na rok ogrodu, sądząc że wszystko do niego należy, chłopstwo, ziemia, nawet powietrze, którem oddycha. Tymczasem nadszedł Napoleon i niedomyślając się wcale, że mój ojciec istnieje, zmiótł wszystko po drodze razem z nim, niby źdźbło słomy. Łyse-Góry zniszczone, a moja siostra, utrzymuje dalej, że to dopust i próba od Boga zesłana! Dla kogoż, skoro ojciec nie żyje?... A ojczyzna moja, a strata Moskwy prawie pewna! Któż wie? Jutro mogę zginąć w zamieszaniu od kuli jednego z naszych. Ot wczoraj naprzykład: wypalił mi nad samem uchem żołnierz z mego pułku dotknąwszy się nieostrożnie nabitego na ostro karabina. Nasi pójdą w rozsypkę, a na plac boju nadejdą Francuzi, wezmą mnie za głowę i nogi, wrzucając pospołu z innemi trupami do mogiły, aby przykra woń z psującego się ciała nie zatruwała i niezanieczyszczała im powietrza. Potem świat cały będzie istniał jak dawniej, życie ludzkie pójdzie zwykłym trybem, codziennym, naturalnym, tylko mnie już nie będzie na tym świecie, aby używać na jego rozkoszach.
Znowu wpatrzył się przenikliwie w rząd brzózek świecących białą korą w blasku słonecznym.
— Mniejsza o to! — machnął ręką. — Niech mnie jutro zabiją i niech się to raz skończy! Niech pamięć o mnie zaginie! — Wyobraził sobie świat bez niego. Nagle te jasne brzózki cień rzucające, te góry odznaczające się w dali, na widnokręgu szarą linją, ognie obozowe, wszystko wydało mu się jakiemś strasznem i jak grób ponurem. Uczuł dreszcz od głowy aż do stóp, zerwał się żywo i wyszedł z pod szopy na świeże powietrze, aby przejść się trochę. Usłyszał głosy po za sobą.
— Któż tam? — krzyknął.
Zbliżył się Tymotkin, znany nam od dawna. Nos miał coraz czerwieńszy i żył zawsze w ścisłej przyjaźni z buteleczką. Awansował mimo tego, tak wielki był brak bodaj trochę zdolniejszych oficerów. Podszedł nieśmiało jak zwykle, z adjutantem i kasjerem pułkowym. Wybąkał zająkując się i raz po raz ślinę połykając, jakby go coś w gardle dusiło, raport dzienny. Andrzej wysłuchał go cierpliwie, udzielając nawzajem ostatnich rozkazów i rozporządzeń. Miał ich właśnie pożegnać, gdy usłyszał wymówione swoje imię, głosem dziwnie mu znajomym.
Obrócił się i spostrzegł Piotra, który tymczasem roztargniony jak zawsze, zawadził głową o jakiś belek odstający i nabiwszy sobie potężnego guza na czole, zaklął siarczyście. Doświadczał Andrzej dotąd uczucia nader przykrego, spotykając się z dawnymi znajomymi. Szczególniej poruszył go boleśnie widok Piotra, wmięszanego tak ściśle w jego sprawę sercową z hrabianką Rostow, i obznajomionego dokładnie, w zakończenie tejże najfatalniejsze.
— Ah! to ty! — zawołał! — Jakim cudem? Spodziewałem się raczej śmierci, niż ujrzeć ciebie!
Gdy wymawiał te słowa, tonem suchym i prawie nieprzyjaznym, twarz Andrzeja pobladła, usta drgnęły kurczowo, z oczu strzeliła gniewu błyskawica. Odgadł Piotr natychmiast jak przykrego wrażenia doznał spostrzegłszy go i zatrzymał się niepewny, zmięszany, nie wiedząc co ma dalej z sobą zrobić.
— Przybyłem tu... uważasz... przybyłem... bo wszystko to mocno mnie zajmuje... i że — powtórzył po raz setny ten sam frazes sakramentalny — że... pragnąłem uczestniczyć w jakiej bitwie!
— Ejże! na prawdę?... A cóż na to powiedzą twoi bracia masoni? — dodał Andrzej drwiąco. — Cóż tam moi porabiają? Czy przybyli w ogóle do Moskwy? Co się dzieje z resztą znajomych? — Zaczął go badać ochłonąwszy trochę z pierwszego bolesnego wrażenia.
— Byli w Moskwie. Wspominała mi o tem Julja Trubeckoj... pospieszyłem natychmiast powitać twoją siostrę... już jej atoli nie zastałem w pałacu... wyjechała razem z twoim synem na wieś, do dóbr waszych pod Moskwą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.