<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Spowiedź Sauveranda
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Spowiedź Sauveranda.

Gaston Sauverand! Don Luis instynktownie się cofnął i wydobył rewolwer, który wymierzył następnie w pierś bandyty.
— Ręce do góry! — zagrzmiał. — Ręce do góry, bo strzelam!
Sauverand nie zdawał się być tym giestem przestraszony. Ruchem głowy wskazał na dwa rewolwery, które położył był przedtem na stole, stojącym w odległości kilku kroków, poczem rzekł:
— Oto moja broń. Nie przyszedłem tu, aby walczyć, lecz aby się rozmówić.
— W jaki sposób pan tu wszedłeś? — krzyknął don Luis, którego ten spokój Sauveranda doprowadzał do rozpaczy. — Przy pomocy fałszywego klucza, nieprawdaż? Ale w jaki sposób mogłeś pan zdobyć ten klucz? Jaką drogą?
Sauverand milczał.
Don Luis tupnął nogą:
— Mów więc! Mów, bo inaczej...
Wtem wbiegła Florentyna. Przesunęła się obok Perenny bez żadnej z jego strony przeszkody i rzuciwszy się na Sauveranda, poczęła, nie zwracając na obecność don Luisa uwagi, czynić Gastonowi wyrzuty:
— Po co tu przyszedłeś? Przyrzekłeś mi, że nie przyjdziesz... Zaklinałeś się... Proszę cię, wyjdź stąd!
Sauverand uwolnił się z jej objęć i zmusił ją do zajęcia miejsca na krześle.
— Pozwól mi swobodnie działać, Florentyno! Moje przyrzeczenia miały tylko na celu uspokojenie ciebie. Pozwól mi działać swobodnie!
— Ależ nie, nie! — protestowała zapalczywie Florentyna. — Nie! Przecież to jest szaleństwo! Zakazuję ci puścić pary z ust... Ach, błagam cię, nie staraj się nawet tego uczynić!...


„...Ręce do góry! — zagrzmiał...”

Sauverand łagodnie przesunął rękę po błyszczącem złocie jej włosów.
— Pozwól mi działać, Florentyno! — powtórzył zniżonym głosem.
Ustąpiła, jakgdyby rozbrojona słodyczą jego głosu, on zaś mówił do niej coś jeszcze, czego już don Luis nie słyszał, a co jednak widocznie ją przekonało.
Perenna stał naprzeciw nich bez ruchu, z ręką wysuniętą przed siebie, z palcem gotowym do naciśnięcia sprężyny rewolweru, z którego mierzył w swych wrogów.
Słysząc, że Sauverand mówi do Florentyny po imieniu, zadrżał od stóp do głowy. Skurcz bolesny ściągnął mu palec...
Jakim cudem nie strzelił? W jaki sposób zdobył się na tyle siły, iż stłumił w sobie odruch nienawiści i zazdrości, która paliła go, jak płomień? Wszak Sauverand miał czelność głaskać wobec niego główkę Florentyny!
Opuścił rękę. Później skończy z nimi, później uczyni z nimi, co mu się żywnie będzie podobało, albowiem byli przecież w jego mocy i nic od tej chwili nie jest w stanie ich przed jego zemstą uchronić.
Wziął obydwa rewolwery Sauveranda i umieścił je w szafie. Następnie podszedł do drzwi, ażeby je zamknąć, usłyszawszy jednak czyjeś stąpania na pierwszem piętrze, wychylił się za drzwi. Ujrzał szwajcara, niosącego list na tacy.
— Co to takiego?
— To pilny list, proszę pana, dla brygadyera Mazeroux.
— Pan Mazeroux jest u mnie. Daj mi list i... niechaj mi nie przeszkadzają.
Otworzył kopertę. List, pisany pospiesznie ołówkiem i podpisany przez jednego z inspektorów, cernujących dom, zawierał następujące słowa:
„Baczność, brygadyerze! Gaston Sauverand znajduje się wewnątrz domu. Według osób, mieszkających naprzeciwko, młoda panna, znana w okolicy jako intendentka tego domu, powróciła przed dwiema niespełna godzinami, zanim zajęliśmy tu stanowiska. Widziano ją następnie w oknie pawilonu, przez nią zamieszkiwanego.
„W kilka chwil później otworzyły się małe drzwiczki, znajdujące się pod tym pawilonem i z poza tych drzwiczek ukazał się jakiś człowiek, pobiegł wzdłuż muru i wślizgnął się do piwnicy. Wszystko to jest niewątpliwe. Z opisu jego wyglądu wynika, że był to Sauverand! A więc baczność, brygadyerze! Na pierwszy pański sygnał pospieszymy z pomocą”.
Don Luis zastanowił się. Teraz zrozumiał, w jaki sposób bandyta miał dostęp do jego mieszkania i w jaki sposób mógł bezkarnie, ukryty w najbezpieczniejszej kryjówce, ujść wszelkim poszukiwaniom. Wszak mieszkał u swego najstraszliwszego przeciwnika!...
— Chodźmy! — rzekł do siebie. — Sprawa jest załatwiona. Zarówno z nim, jak z jego kochanką. Mają do wyboru kulę mego rewolweru lub ręce policyi.
Nie myślał już nawet o samochodzie, stojącym na dole w pogotowiu. Ani mu też w myśli była ucieczka z Florentyną. Jeżeli ich nie zabije, to sprawiedliwość ujmie ich w swe ręce i zrobi z nimi koniec. Lepiej nawet, że tak się stanie i że społeczeństwo samo ukarze tę parę winowajców, którą on złoży jemu w ofierze.
Zamknął drzwi, zatrzasnął zasuwę, stanął naprzeciw swych więźniów i siadając na krześle rzekł do Sauveranda.
— Więc mówmy!
Pokój, w którym się znajdowali, był tak mały, iż don Luis miał wrażenie, że ociera się prawie o Sauveranda, o tego człowieka, którego nienawidził z głębi duszy. Zaledwie jeden metr przestrzeni dzielił ich krzesła. Długi stół, zarzucony książkami, oddzielał ich od okna, którego rama, osadzona w grubym murze, zakończona była u dołu klapą, zamykającą rodzaj schowanka, jakie często widzieć można w starych domach.
Florentyna odwróciła nieco swój fotel, tak, że don Luis słabo dostrzegał jej twarz, ukrytą w cieniu. Natomiast twarz Sauveranda miał jak na dłoni. Obserwował ją też z gorącem zaciekawieniem i wściekłością, rosnącą w miarę, jak się przyglądał tym młodym jeszcze rysom, wyrazistym ustom, oczom inteligentnym i pięknym mimo pewnej surowości ich spojrzeń.
— Więc cóż? Mów pan! — rzucił don Luis tonem rozkazującym. — Zgodziłem się na rozejm, ale na rozejm chwilowy, potrzebny tylko do wypowiedzenia słów najkonieczniejszych. Czy może czuje pan teraz obawę? Może żałuje pan swego kroku?
Na twarzy Sauveranda zarysował się łagodny uśmiech.
— Nie obawiam się niczego — odrzekł — i nie żałuję bynajmniej tego, żem się tu zjawił, gdyż czułem to doskonale, że możemy, że powinniśmy się porozumieć.
— Powinniśmy się porozumieć? — zapytał Perenna ze wzgardliwem wzruszeniem ramion.
— Dlaczegóżby nie?
— Pakt? Układ sojuszniczy między panem i mną?
— Dlaczegóżby nie? Nosiłem się z tą myślą już kilkakrotnie. Sprecyzowała się ona dopiero w kuluarach urzędu śledczego, a powziąłem ją definitywnie po przeczytaniu pańskiego komunikatu w nadzwyczajnem wydaniu dzienników: Sensacyjne oświadczenie don Luisa Perenny. Pani Fauville jest niewinna“.
Gaston Sauverand podniósł się do połowy z krzesła i recytując wyraźnie swe słowa, którym towarzyszyły odpowiednie giesty, mówił zniżonym głosem:
— Wszystko zawarte jest w tych czterech słowach: „Pani Fauville jest niewinna”. Czy te cztery wyrazy, które pan napisałeś, które wygłosiłeś publicznie i solennie, są istotnie wyrazem pańskich myśli? Wierzysz pan teraz i to w całej pełni w niewinność pani Fauville?
Don Luis wzruszył ramionami.
— Ach, Boże! — odrzekł. — Tu nie idzie o niewinność pani Fauville! Tu nie idzie o nią, ale o pana, o was oboje i o mnie! A więc prosto do celu i to jak najrychlej! Leży to w waszym interesie bardziej, aniżeli w moim.
— W naszym interesie?
Don Luis wrzasnął:
— Zapomnieliście państwo o trzecim tytule artykułu... Ja nie tylko proklamowałem niewinność pani Fauville, ale zapowiedziałem również... Czytajcie więc: Bliskie aresztowanie winnych!”
Sauverand i Florentyna powstali ze swych krzeseł jednocześnie.
— A według pana winnymi są?... — zagadnął Sauverand.
— Ależ znacie ich równie dobrze, jak ja — odrzekł Perenna. — Jest nim posiadacz hebanowej laski, który nie może przynajmniej wyprzeć się zabójstwa głównego inspektora Ancenisa. A oto jest wspólniczka tych wszystkich zbrodni. Oboje państwo powinniście przypomnieć sobie o swym zamachu na moje życie, o strzale rewolwerowym na bulwarze Suchet, o uszkodzeniu mego samochodu, co było powodem śmierci mojego szofera.. Co zaś więcej, to wczoraj jeszcze, tam... w stodole, w której kołyszą się na wietrze zawieszone na haku dwa szkielety ludzkie... wczoraj jeszcze... czy przypominacie sobie o tej kosie, tej bezlitosnej kosie, która o mało nie pozbawiła mnie głowy?...
— A zatem?...
— A zatem, niestety, partya została przegrana! Trzeba spłacić swe długi, trzeba je spłacić tem więcej, żeście wpadli samochcąc w paszczę wilkowi.
— Nie rozumiem tego zupełnie. Co to ma znaczyć?
— Oznacza to poprostu, że wiedzą już o Florentynie Levasseur, że wiedzą też o pańskim tutaj pobycie, że cały ten dom jest otoczony i że lada chwila zjawi się tu nieubłagany Weber...


„...a oto jest wspólniczka tych zbrodni...”

Sauverand zdawał się być zaskoczony tą niespodziewaną groźbą. Obok niego stała Florentyna śmiertelnie blada z przerażenia. Uczucie strasznego niepokoju odbiło się na jej twarzy.
— Ach, to straszne! — zawołała. — Nie, nie! Ja nie chcę!
— Nędzniku! Nędzniku! — dodała, zwracając się do Perenny. — To ty nas wydałeś! Nędzniku! Ach, byłam pewna tego, że jesteś zdolny do wszelkiej zdrady! Ty odegrałeś w tem wszystkiem rolę kata! Ach, co za nikczemność, co za podłość!
Wyczerpana tym wybuchem padła na krzesło. Ukrywszy twarz w dłoniach, łkała.
Don Luis odwrócił się od niej. Rzecz szczególna, iż obcy był w tej chwili wszelkiemu uczuciu litości. Łzy Florentyny, jak również jej obelgi, nie wzruszały go wcale, jakgdyby jej nigdy nie kochał. Czuł jakąś ulgą w duszy, iż się od tej zmory miłosnej uwolnił. Uczucie odrazy, jaką w nim wzbudzały jej zbrodnie, zabiło w nim wszelki żywiołowy ku niej sentyment.
Gdy przemierzył kilkakrotnie krokami szerokość pokoju i stanął następnie przed nimi, spostrzegł, iż trzymają się za ręce, jak dwoje przyjaciół, którzy się wzajemnie w doznanem nieszczęściu podtrzymują. Pod wpływem powrotnej fali zazdrości, wychodząc prawie ze siebie, chwycił nagle Sauveranda za ramię.
— Zabraniam panu! — zawołał. — Jakiem prawem?!... Jestże to pańska małżonka?... Pańska kochanka?... Nie! A zatem?...
Nagle urwał. Sam czuł niestosowność tego ataku furyi, w której przejawiała się nagle w całej swej sile i zaślepieniu namiętność, która, jak mu się przed chwilą zdawało, była już pogrzebana. Na twarz wybiegły mu rumieńce wstydu, albowiem Gaston Sauverand spoglądał na niego z takiem zdumieniem, iż nie wątpił ani na chwilę, że ten człowiek przeniknął jego tajemnicę.
Nastąpiło długie milczenie, w czasie którego oczy Perenny spotkały się z oczami Florentyny, pełnemi błysków nienawiści, buntu i pogardy.
Czy i ona odgadła tajemnicę jego serca? I ona także?!...
Nie śmiał ust otworzyć. Czekał na wyjaśnienia Sauveranda.
I w tem oczekiwaniu, nie myśląc ani o rewelacyach, które miały nastąpić, ani o strasznych problemach, z których rozwiązaniem miał się wreszcie zapoznać, ani o tragicznych wydarzeniach, mających się wkrótce rozegrać, kierował swą uwagę jedynie i to z jakiemże gorączkowem zaciekawieniem, z jakiem drżeniem całej swej istoty, ku tem u punktowi rewelacyi, który miał rzucić światło na osobę Florentyny, na uczucia tej panny, na jej przeszłość i miłość do Sauveranda!
To jedno go tylko interesowało.
— Niechaj tak będzie! — zaczął Sauverand. — Znalazłem się w potrzasku. Niechaj się spełnia wyrok przeznaczenia! Jednak, czy mogę mówić? Nie mam już obecnie innego życzenia, prócz tego jednego.
— Mów pan! — odrzekł. — Drzwi te są zamknięte. Otworzę je wtedy dopiero, gdy będzie mi się podobało. Mów!
— Załatwię się z tem krótko — oświadczył Sauverand. — Zresztą wiem nie wiele. Nie żądam, żebyś mi pan wierzył, lecz tylko, żebyś zechciał mnie wysłuchać, tak, jakgdyby to było istotnie rzeczą możliwą, abym powiedział prawdę, całą prawdę!
To rzekłszy, rozpoczął swą spowiedź:
— Od początku swego życia — mówił — nie zetknąłem się nigdy z Hipolitem Fauvillem i jego małżonką, z którymi jednak byłem w stałej korespondencyi — przypomina pan sobie to, że jesteśmy krewnymi — gdy przypadek połączył mas przed kilku laty w Palermie, gdzie Fauville’owie spędzali zimę, podczas gdy przygotowywano dla nich nową siedzibę na bulwarze Suchet. Przeżyliśmy pięć miesięcy razem, widując się codziennie. Małżonkowie Fauville nie żyli ze sobą w zbyt dobrej harmonii. Pewnego wieczoru, po gwałtownej sprzeczce małżeńskiej, zastałem ją płaczącą. Wzruszony do głębi jej łzami, nie mogłem powstrzymać się od wyjawienia swej tajemnicy. Od pierwszej chwili naszego spotkania kochałem Maryę Annę... Miałem ją kochać zawsze i coraz bardziej!...
— Pan kłamiesz! — wykrzyknął don Luis, nie mogąc zapanować nad sobą. — Wczoraj, w pociągu, wiozącym was z Alençon, widziałem was — oboje...
Gaston obrzucił spojrzeniem Florentynę. Milczała, ukrywszy twarz w dłoniach. Miast odpowiedzi na zarzut don Luisa, Gaston Sauverand kontynuował swą spowiedź:
— Marya Anna odpłacała mi również wzajemnością. Wyznała mi swą miłość, ale kazała mi równocześnie przyrzec, iż nigdy nie będę się starał uzyskać od niej niczego więcej ponad to, na co pozwala najbardziej niepokalana przyjaźń. Dotrzymałem swej przysięgi. Przeżyliśmy wtedy kilka tygodni niezrównanego szczęścia. Hipolit Fauville, który zadurzył się wówczas w jakiejś śpiewaczce, występującej na koncertach publicznych, często świecił w domu nieobecnością. Ja zajmowałem się wiele edukacyą fizyczną małego Edmunda, którego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia. I mieliśmy ponadto przy sobie, wśród nas, najlepszą przyjaciółkę, oddaną nam doradczynię, czułą opiekunkę, opatrującą nasze rany, podtrzymującą w nas odwagę, podsycającą naszą radość, dorzucającą do naszej miłości coś z własnej siły i szlachetności. Florentyna była wśród nas...
Don Luis czuł przyspieszone tętno serca. Nie dlatego, aby miał przywiązywać jakąkolwiek wagę do słów Sauveranda, lecz że poprzez jego słowa miał nadzieję dotrzeć do sedna prawdy. Być także może, że nieświadomie ulegał wpływowi Sauveranda, którego pozorna swoboda i szczerością tętniąca intonacya budziła w nim pewne zdziwienie.
Sauverand zaś mówił dalej:
— Piętnaście lat przed opisanymi wypadkami, mój starszy brat, Raul Sauverand, przyjął do swego domu w Buenos-Ayres, gdzie był osiadły, małą sierotę, pozostałą po zaprzyjaźnionem z nim małżeństwie. Czując zbliżającą się śmierć, powierzył to dziecko — miało ono wówczas lat czternaście — starej bonie, która mnie także wychowywała, a która towarzyszyła mu w podróży do Ameryki Południowej. Bona sprowadziła dziecko to do mnie i sama, wskutek jakiegoś wypadku, umarła w kilka dni po przybyciu do Francyi.
„Odwiozłem tę dziewczynkę do Włoch, do swych przyjaciół, gdzie pracowała i stała się tem, czem jest obecnie. Pragnąc żyć o własnych siłach, przyjęła u pewnej rodziny miejsce nauczycielki. Później zarekomendowałem ją Fauville’om, przy których zastałem ją właśnie w Palermie w charakterze guwernantki małego Edmunda, który ją uwielbiał, a przedewszystkiem w charakterze przyjaciółki, cenionej i oddanej przyjaciółki Maryi Anny Fauville.
„Była ona i moją także przyjaciółką w tej szczęśliwej, promiennej, lecz tak krótkiej, niestety, epoce mojego życia. Nasze szczęście, szczęście naszej trójki, ściślej się wyrażając, załamało się w sposób nagły i jaknajdziwniejszy. Każdego wieczoru notowałem w swym osobistym dzienniku tok miłosnych przejawów, odtwarzałem swe życie bez wydarzeń, bez nadziei, bez przyszłości, ale jakże bujne, jak żarliwe! W notatkach mych Marya Anna wyrastała na prawdziwą boginię. Klękając do pisania, kreśliłem litanię na cześć jej wdzięków i przez imaginacyę kreśliłem także iluzoryczne sceny, zawierające słowa, z któremi ona mogła była się do mnie zwrócić, a w których obiecywała mi te wszystkie rozkosze, z których zrezygnowaliśmy dobrowolnie. Dziennik ten wpadł w ręce Hipolita Fauville’a! W jaki sposób to się stało, wskutek jakiej złośliwości losu, nie wiem do dnia dzisiejszego, ale pamiętnik mój znalazł się w jego rękach.
„Gniew jego był straszny. Chciał początkowo rozstać się z żoną, ale wobec postawy przez nią zajętej, wobec przedstawionych przez nią dowodów niewinności, wobec zamanifestowanej przez nią niezłomnej woli niedopuszczenia do rozwodu i udzielonej mu obietnicy, iż nigdy już nie zobaczy się ze mną, ustąpił.
„Co się mnie tyczy, to odszedłem ze śmiercią w duszy. Florentyna, wydalona przezeń, również wyjechała. Nigdy już, rozumie pan, nigdy już od owej chwili nie wymieniłem jednego słowa z panią Fauville! Ale miłości nić niezniszczalna mimo wszystko nas ze sobą łączyła. Ani rozstanie, ani czas nie był w stanie nic ująć z jej mocy.
Umilkł na chwilę, jak gdyby pragnąc wyczytać na twarzy don Luisa wrażenie wywołane jego spowiedzią. Don Luis nie starał się bynajmniej ukryć swego niespokojnego zainteresowania. Co go najbardziej dziwiło, to właśnie ten niesłychany spokój Gastona Sauveranda, spokojny wyraz oczu, łatwość, z jaką przedstawiał, bez pospiechu, prawie powolnie i w sposób całkiem prosty historyę swego wewnętrznego dramatu.
— Komedyant! — pomyślał.
A myśląc o tem, przypominał sobie jednocześnie, że pani Fauville wywierała nań podobne wrażenie. Miałże powrócić do swego pierwotnego przekonania, iż pani Fauville jest winna, że jest podobną komedyantką, jak jej wspólnik, jak Florentyna? Czy, przeciwnie, miał ufać lojalności tego człowieka?
— I cóż dalej? — zapytał.
— Dalej? Wybuchła wojna i zostałem wcielony w szeregi w jednym z punktów zbornych.
— A pani Fauville?
— Mieszkała w Paryżu w swym nowym domu. Pomiędzy nią i jej mężem nie było już nigdy mowy o przeszłości.
— Skąd pan się o tem dowiedział? Czy pisywała do pana?
— Nie! Pani Fauville jest tego rodzaju osobą, że nie wchodzi w kompromisy z obowiązkiem i ma o obowiązku pojęcie surowe aż do krańcowości. Nigdy do mnie nie pisała. Ale Florentyna, która przyjęła tu, u hrabiego Malonescu, pańskiego poprzednika, miejsce sekretarki i lektorki, przyjmowała często w swem mieszkaniu panią Fauville. Ani razu nie wspominałaś o mnie, nieprawdaż, Florentyno? Pani Fauville by na to nie pozwoliła. Ale całe jej życie było tylko miłością i wspomnieniem. W końcu, zwolniony z szeregów i zmęczony tak długiem z nią rozstaniem, wróciłem do Paryża. I to było naszą zgubą.
„Upłynął od tej chwili prawie rok czasu. Wynająłem mieszkanie przy ulicy du Roule i żyłem o ile możności na uboczu, ażeby Hipolit Fauvilie nie dowiedział się o moim powrocie. Tak dalece obawiałem się, aby spokój pani Fauville nie został zamącony! Tylko Florentyna wiedziała o wszystkiem i od czasu do czasu mnie odwiedzała. Wychodziłem z domu bardzo rzadko i tylko pod wieczór, zażywając spaceru w najbardziej ustronnych alejach lasku Bulońskiego.
„Ale zdarzyło się — najbardziej heroiczne postanowienia nieraz zawodzą — otóż zdarzyło się że pewnego wieczoru, a był to czwartek, około godziny jedenastej, spacer mój zbliżył mnie do bulwaru Suchet, zanim zdołałem sobie z tego zdać sprawę. I przeszedłem przed domem, zamieszkiwanym przez Maryę Annę. Przypadek chciał, że właśnie o tej samej porze, a była to noc jasna i gorąca, małżonka Hipolita wyglądała oknem. Spostrzegła mnie, jestem tego pewien i poznała. Szczęście moje było tak wielkie, że nogi uginały się podemną, gdym się stamtąd oddalał. Od tej pory każdego czwartku wieczorem przechodziłem tamtędy i za każdym razem zastawałem w oknie panią Fauvilie, która w ten sposób udzielała mi tej niebiańskiej zaiste, nieoczekiwanej pociechy, że pozwalała na siebie spojrzeć z oddali.
Prędzej! Spiesz się pan! — wołał don Luis, którego podniecała ciekawość dowiedzenia się czegoś więcej. — Spiesz się pan! Mów o faktach, przedewszystkiem o faktach! Mów pan!
Nagle ogarnęła go obawa, iż nie zdąży wysłuchać tych wyjaśnień do końca i spostrzegł, że słowa Gastona Sauveranda przenikały do jego świadomości, jako coś niekoniecznie zmyślonego. Jakkolwiek starał się zwalczyć w sobie to utrwalające się coraz bardziej przekonanie, to jednak okazywało się ono silniejszem od uprzedzeń i poczęło na dobre tryumfować nad jego argumentami. Faktem jest, że w głębi swej duszy, znękanej miłością i uczuciem palącej zazdrości, przechylało się coś w kierunku ufności ku temu człowiekowi, w którym widział dotychczas jedynie wzgardzonego rywala, a który tak śmiało i otwarcie, wobec Florentyny, głosił swą miłość do pani Fauville.
— Spiesz się pan! — powtarzał. — Minuty nawet są cenne!
Sauverand potrząsnął głową.
— Nie będę się spieszył. Wszystkie me słowa, zanim zdecydowałem się je wypowiedzieć, zostały skrupulatnie zważone. Wszystkie są bezwzględnie potrzebne. Żadne nie może być stracone. Gdyż nie w faktach oderwanych znajdzie pan rozwiązanie problemu, ale w łańcuchu wszystkich wydarzeń i w relacyi jaknajszczegółowszej i prawdziwej.
— Dlaczego? Nie rozumiem...
— Ponieważ prawda ukryta jest w mej opowieści.
— Ależ ta prawda ma świadczyć o pańskiej niewinności, nieprawdaż?
— O niewinności pani Fauville.
— Ależ ja niewinności pani Fauville wcale nie kwestyonuję!
— Na cóż się to zda, jeżeli nie będzie pan mógł jej udowodnić?
— Ach, istotnie, do pana to należy dostarczenie mi w tym względzie dowodów.
— Ja ich nie posiadam.
— Jakto?
— Powiadam, nie mam żadnych dowodów na poparcie tego, co mówię, pragnę jednak, abyś mi pan uwierzył.
— W takim razie nie uwierzę! — zawołał don Luis zirytowany. — Nie! nie! Po tysiąc razy nie! Jeżeli mi pan nie dostarczy dowodów jaknajbardziej przekonywujących, to nie uwierzę ani w jedno słowo pańskiej opowieści.
— Uwierzyłeś pan jednak wszystkiemu, co dotychczas zdołałem wypowiedzieć — odrzekł Sauverand z wielkim spokojem i prostotą.
Don Luis nie protestował. Rzuciwszy spojrzenie na pannę Levasseur, odniósł wrażenie, iż ona patrzy już nań z mniejszą odrazą i że zdaje się pragnąć, aby dał posłuch i wiarę słowom Sauveranda.
— Więc mów pan! — mruknął.
I zaiste osobliwy był widok tych dwojga ludzi, z których jeden wypowiadał się w słowach ścisłych i jasnych, przykładając wagę do każdego wyrazu, drugi zaś słuchał, ważąc każde usłyszane słowo. Obaj starali się panować nad sobą i obaj pozornie byli spokojni, jakgdyby szukali rozwiązania filozoficznego w jakimś naukowym przedmiocie. To co działo się nazewnątrz nie miało dla nich żadnego znaczenia. To, co miało nastąpić, nie było wcale brane pod uwagę. Przedewszystkiem, bez względu na konsekwencye ich bezczynności w chwili, gdy pierścień kordonu policyjnego zaciskał się dokoła nich coraz bardziej, przedewszystkiem potrzeba było, aby jeden z nich mówił, drugi zaś słuchał.
— Przystępujemy zresztą do omówienia wydarzeń najdonioślejszych — mówił z wielką powagą Sauverand — do tych wydarzeń, których interpretacya, nowa dla pana, lecz najściślej zgodna z prawdą, udowodni panu naszą dobrą wiarę i wolę. Przypadek sprawił, że raz w czasie spaceru spotkałem się z Hipolitem Fauville’em. Rozsądek nakazywał mi zmienić mieszkanie, więc ulokowałem się w małym domku na bulwarze Richard-Wallace, gdzie Florentyna odwiedziła mnie kilkakrotnie. Postanowiłem przerwać te wizyty, a ponadto korespondować z nią jedynie przez poste-restante. Byłem zatem zupełnie spokojny. Pracowałem w najzupełniejszej samotności i w pełnem bezpieczeństwie. Nie zagrażało nam żadne niebezpieczeństwo, żadna możliwość niebezpieczeństwa. I mogę powiedzieć, w sposób najbanalniejszy, ale jednak najsłuszniejszy, że padł piorun z jasnego istotnie nieba. Gdy prefekt policyi, wraz z agentami, wpadł do mego mieszkania, aby mnie aresztować, dowiedziałem się naraz o zamordowaniu Hipolita Fauville’a, o zamordowaniu Edmunda i o aresztowaniu pani Fauville.
— To niemożliwe! — wrzasnął znów don Luis tonem zaczepnym i gniewnym. — To niemożliwe! Wszak wypadki te zdarzyły się już przed dwoma tygodniami! Nie mogę przypuścić, aby pan o nich zupełnie nic nie wiedział!
— Od kogo miałem się dowiedzieć?
— Z dzienników, a nawet przedewszystkiem od tej pani! — wykrzyknął don Luis, wskazując Florentynę.
— Z dzienników? — pytał Sauverand. — Nie czytywałem ich wcale. Jakto? Więc jest to nie podobne do wiary? Więc jest obowiązkiem, nieuniknioną koniecznością tracenie codziennie pół godziny czasu na wertowanie głupstw politycznych i doniesień o różnych ohydach? Nie może więc pan wyobrazić sobie człowieka, czytającego jedynie miesięczniki lub książki naukowe? Zdarza się to rzadko, przyznaję, lecz niezwykłość jakiegoś faktu, nie dowodzi bynajmniej, że fakt taki lub owaki nie istnieje. Z drugiej zaś strony, właśnie w dniu dokonania zbrodni zawiadomiłem Florentynę, że wyjeżdżam na trzy tygodnie i przesłałem jej wyrazy pożegnania. W ostatniej chwili zmieniłem zamiar, ona jednak o tem nie wiedziała i sądząc, że wyjechałem, nie wiedząc ponadto, gdzie się znajduję, nie mogła zawiadomić mnie ani o popełnieniu zbrodni, ani o aresztowaniu pani Fauville, ani ostrzedz mnie później, gdy szukano posiadacza hebanowej laski, o śledztwie, zwróconem przeciw mojej osobie.
— Doskonale — oświadczył don Luis — ale nie zechcesz pan chyba utrzymywać, że posiadacz hebanowej laski, że człowiek, który szedł za inspektorem Verotem aż do kawiarni na Pont-Neuf i który ukradł mu list...
— Ja nie jestem tym człowiekiem! — przerwał Sauverand.
Gdy jednak don Luis wzruszał niedowierzająco ramionami, Sauverand powtórzył jeszcze energiczniej:
— Ja nie jestem tym człowiekiem! Jest w tem wszystkiem niewytłumaczona pomyłka, ale stwierdzam, że nigdy, jak długo żyję, noga moja nie postała w kawiarni na Pont-Neuf. Na to panu przysięgam. Trzeba, ażeby pan przyjął to oświadczenie, jako najściślejszą prawdę. Znajduje się ono zresztą w najzupełniejszej zgodzie z ustronnym sposobem życia, jakie prowadziłem z konieczności i z upodobania. I, powtarzam to panu, że nie wiedziałem o niczem. Grom z jasnego nieba był całkiem nieoczekiwany. I zechce pan zrozumieć, że właśnie dlatego grom ten wywołał we mnie nieoczekiwaną reakcyę, stan duszy sprzeczny absolutnie z moją prawdziwą naturą, jakieś rozkiełznanie mych najdzikszych i najbardziej prymitywnych instynktów.
„Pomyśl pan, proszę, że porwano się na to, co miałem najświętszego na świecie. Marya Anna w... więzieniu! Marya Anna oskarżona o popełnienie podwójnej zbrodni! Oszalałem! Panując najpierw nad sobą, grając komedyę z prefektem policyi, później zaś wywracając wszelkie przeszkody, kładąc trupem inspektora Ancenisa, uwalniając się od brygadyera Mazeroux, wyskakując przez okno, żywiłem jedną tylko myśl — uciec... Będąc wolnym — ocalę Maryę Annę! Ludzie zagradzali mi do tego celu drogę? Tem gorzej dla nich! Jakiem prawem ludzie ci ośmielili się targnąć na cześć najniewinniejszej z kobiet? Owego dnia zabiłem tylko jednego człowieka... Zabiłbym ich dziesięciu! I cóż mnie obchodziło życie inspektora Ancenisa? Co mnie obchodziło życie wszystkich tych nędzników? Wszak stawali oni pomiędzy Maryą Anną i mną! A ona była w więzieniu!
Sauverand uczynił wysiłek, aby odzyskać zimną krew, która go zwolna opuszczała. Udało mu się to, ale głos jego, mimo wszystko, drżał coraz bardziej, ale trawiąca go gorączka wstrząsała dreszczem całą jego istotę, czego już nie był w stanie ukryć.
Snuł jednak swą opowieść dalej:
— Na rogu ulicy, w którą skręciłem, zdystansowawszy na bulwarze Richard-Wallace agentów prefekta, właśnie w chwili, gdy mogłem uważać się za straconego, ocaliła mnie Florentyna. Ona wiedziała o wszystkiem od dwóch tygodni. Zaraz na drugi dzień dowiedziała się o zbrodni z dzienników, z tych dzienników, które czytała, siedząc przy pańskim boku i które pan komentowałeś, nad którymi dyskutowałeś w jej obecności. I przy pańskiej to osobie, słuchając słów pańskich, Florentyna nabrała przekonania, w którem zresztą umocniły ją wszystkie dalsze wydarzenia, że nieprzyjacielem, jedynym nieprzyjacielem pani Fauville byłeś pan!
— Ależ dlaczego? Dlaczego?
— Gdyż patrzała na pańską działalność! — wykrzyknął Sauverand z mocą. — Gdyż pan miał większy niż ktokolwiekbądź interes w tem, aby przedewszystkiem pani Fauville, a następnie ja, ażebyśmy nie stanęli pomiędzy panem a dziedzictwem Morningtona. Wreszcie...
— A wreszcie...
Gaston Sauverand zawahał się.
— Ponieważ znała — oświadczył z mocą — nie można o tem wątpić, znała prawdziwe pańskie nazwisko i że, według niej, Arseniusz Lupin jest zdolny do wszystkiego...
Zapanowało milczenie i jakże dojmujące w podobnej chwili milczenie. Florentyna stała niewzruszona, wytrzymując spojrzenie Perenny, który na jej twarzy, zamkniętej rzec można hermetycznie, nie mógł odnaleźć nawet śladu wewnętrznego wstrząśnienia, które jednak musiało być w tej chwili jej udziałem.
Gaston Sauverand znów przerwał tę ciszę:
— I wówczas Florentyna, serdeczna przyjaciółka Maryi Anny, rozpoczęła walkę z Arseniuszem Lupinem. Dla zdemaskowania Lupina napisała ona, a raczej kazała napisać ów artykuł, którego rękopis pan znalazłeś. Arseniusza Lupina właśnie szpiegowała ona w tym domu dniem i nocą. Lupina słyszała rozmawiającego przez telefon z brygadyerem Mazeroux i cieszącego się z rychłego aresztowania mojej osoby. Dla uratowania mnie przed Lupinem zatrzasnęła przed nim żelazną zasuwę, ryzykując nawet wypadek i kazała się następnie zawieźć samochodem na róg bulwaru Richard-Wallace, gdzie przybyła zapóźno, aby mnie ostrzedz, ponieważ policya już obsadziła dom, ale dość wcześnie, aby ocalić mnie przed ich pościgiem.
„O tej nieufności wobec pana, o tej straszliwej nienawiści, zakomunikowała mi natychmiast. W ciągu dwudziestu minut, użytych przez nas dla wprowadzenia w błąd ścigających mnie agentów, pospiesznie przedstawiła mi w ogólnikowym zarysie całą sprawę, w kilku słowach poinformowała o dominującej roli, jaką pan w tem wszystkiem odgrywa i natychmiast obmyśliliśmy przeciw panu plan kontrataku. Ażeby pana posądzono o wspólnictwo zbrodni, wysłałem list do prefekta policyi, podczas gdy Florentyna ukryła pod poduszkami kanapy odłamek laski, którą miałem przy sobie. Fortel ten nie osiągnął celu, ale pojedynek się rozpoczął. Zabrałem się do niego z całą zaciekłością.
„Panie, ażebyś mógł dobrze zrozumieć moje postępowanie, muszę panu przypomnieć, że byłem... człowiekiem nauki, samotnikiem, ale także zaślepionym kochankiem. Spędziłbym całe życie przy pracy, nie żądając niczego więcej od losu, jak tylko tego, abym od czasu do czasu, nocą, mógł był widywać w oknie Maryę Annę! Ale z chwilą, gdy zaczęto ją dręczyć, inny człowiek zbudził się we mnie, człowiek czynu, być może niezdarny, niedoświadczony, ale zdecydowany na wszystko, który, nie wiedząc, jak ocalić panią Fauville, nie miał innego celu, jak tylko usunąć z drogi jej śmiertelnego wroga, któremu miał prawo przypisywać wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na ukochaną kobietę.
„I rozpoczęła się serya moich przeciw panu zamachów. Wprowadzony do pańskiego domu, ukryty nawet w mieszkaniu Florentyny, próbowałem, bez jej wiedzy — za to panu ręczę przysięgą! — próbowałem pana otruć. Wyrzuty, protest Florentyny przeciw takiemu aktowi, byłyby mnie może powstrzymały od tego kroku, ale, powtarzam panu, byłem szalony, tak, absolutnie szalony, i pańska śmierć zdawała mi się być równoznaczną z wyzwoleniem pani Fauville. I pewnego ranka, na bulwarze Suchet, gdzie pana śledziłem, strzeliłem do pana z rewolweru. I tegoż samego wieczoru samochód pański powiózł pana wraz z pańskim wspólnikiem, brygadyerem Mazeroux, po pewną, jak mi się zdawało, śmierć.
„Tym razem jeszcze udało się panu ujść przed moją zemstą. Ale niewinny szofer zapłacił wówczas za pana swojem życiem i rozpacz Florentyny była z tego powodu tak wielką, że musiałem uledz jej prośbom i rozbroić się. Sam zresztą, przejęty zgrozą z powodu własnych postępków, prześladowany wspomnieniami dwóch ofiar moich zbrodniczych wysiłków, zmieniłem plan i począłem myśleć jedynie o ocaleniu pani Fauville przez ułatwienie jej ucieczki.
„Jestem bogaty. Rzucałem pieniądze strażnikom więziennym, nie wyjawiając im oczywiście mojego zamiaru. Nawiązałem stosunki z dostawcami więzienia i ze służbą szpitalną. I każdego dnia, zaopatrzywszy się w bilet sprawozdawcy sądowego, szedłem do pałacu sprawiedliwości, zaglądałem do pomieszczeń sędziów śledczych, w tej nadziei, iż spotkam panią Fauville i że dodam jej odwagi spojrzeniem, giestem, że być może uda mi się szepnąć jej jakieś słówko pociechy.
„Położenie jej pogarszało się istotnie. Tymi tajemniczymi listami Hipolita Fauville zadałeś jej pan cios najstraszliwszy. Co znaczą te listy? Skąd się one biorą? Czyż nie mieliśmy prawa przypisywać panu tej machinacyi, panu, który stanąłeś do straszliwej z nami rozprawy? Florentyna śledziła pana, rzec można, dniem i nocą. Szukaliśmy jakiejś wskazówki, jakiegoś światła, któreby pozwoliło nam jaśniej na rzeczy spojrzeć.
„Otóż wczoraj rano Florentyna zauważyła goszczącego u pana brygadyera Mazeroux. Nie była w sianie podsłuchać, co on do pana mówił, ale usłyszała wymówione przezeń nazwisko Langernaulta i nazwę Formigny, miasteczka, które on zamieszkiwał. Langernault... Florentyna przypomniała sobie nazwisko tego dawnego przyjaciela Hipolita Fauville’a. Czyż nie do niego były pisane te listy? I czyż nie w poszukiwaniu za nim udał się pan samochodem wraz z brygadyerem?
„W pół godziny później, pragnąc również podjąć dochodzenia, wsiedliśmy do pociągu, odchodzącego do Alençon. Ze stacyi udaliśmy się bryczką do okolic Formigny, gdzie robiliśmy dochodzenia, zachowując jak największą przezorność. Dowiedziawszy się o tem, o czem pan również niezawodnie się dowiedział, mianowicie o śmierci Langernaulta, postanowiliśmy odwiedzić jego dom i udało się nam istotnie tam dotrzeć, gay nagle Florentyna zauważyła, iż pan znajduje się w parku. Pragnąc za wszelką cenę nie dopuścić do naszego spotkania, Florentyna pociągnęła mnie za sobą przez trawnik w kierunku stodoły, która posłużyła nam za schronisko. W tym samym momencie, gdy po drabinie wchodziliśmy na strych i pan się już zjawił.
„Wie pan już resztę. Wie pan o dwóch kościotrupach, o zwróceniu pańskiej uwagi przez nieostrożny ruch Florentyny, o swym ataku, na który odpowiedziałem kontratakiem, chwytając pierwszą lepszą broń, jaka mi wpadła pod rękę, a wreszcie wie pan także o naszej ucieczce pod groźbą pańskiego rewolweru. Byliśmy wolni, ale wieczorem, gdyśmy już zajęli przedział w pociągu. Florentyna nagle omdlała. Zająwszy się nią stwierdziłem, że jedna z pańskich kul zraniła ją w ramię. Rana wprawdzie lekka, nie sprawiała jej wielkich cierpień, ale powiększyła jeszcze bardziej nadwyczejne podrażnienie nerwów. Kiedy pan nas zobaczył — było to na stacyi w Mans, nieprawdaż? — Florentyna spała, z głową opartą na mojem ramieniu“.
Ani razu don Luis nie przerwał już tej relacyi, składanej głosem coraz bardziej drżącym, a owianej tchnieniem istotnej prawdy. W cudownym wysiłku swej uwagi rejestrował w pamięci każde słówko, najbagatelniejszy giest spowiadającego się przed nim Sauveranda. I w miarę, jak Sauverand mówił, Perenna odbierał wrażenie, iż obok prawdziwej Florentyny wyrasta jakaś inna kobieta, wolna zupełnie od tego błota i niegodziwości, w której ją skąpał na podstawie zaobserwowanych wydarzeń.
A jednak nie nabrał jeszcze całkowitej ufności. Florentyna niewinna? Czyż to możliwe? Nie, nie! świadectwo własnych oczu, które na rzeczy patrzyły, świadectwo własnego rozumu, przed którego sądem stawały te wydarzenia, sprzymierzały się przeciw podobnej ufności. Bronił się przed myślą iż stawała przed nim inna Florentyna, nie taka, jaką dlań istotnie była, a więc tajemnicza, podstępna, okrutna, monstrualna, krwi chciwa... Nie, nie! — ten człowiek kłamie z piekielną zręcznością! Przedstawia on sprawę w sposób tak gienialny, iż nie można już odróżnić fałszu od prawdy, ani oddzielić światła od ciemności.
On kłamie! On kłamie!
Niemniej jednak, jakiż wdzięk ma to kłamstwo! Jakże piękna jest ona, ta wyimaginowana Florentyna, popchnięta przez wyrok przeznaczenia ku czynom, którymi się brzydzi, ale daleka od wszelkiej zbrodni, ludzka, litościwa, o oczach jasnych i rękach jaśniejących czystością. I jak to błogo jest poddać się tak chimerycznej wizyi!
Sauverand utopił spojrzenie w twarzy swego zaciętego wroga. Stojąc tuż obok Perenny z twarzą jaśniejącą przenikającemi go uczuciami i namiętnością, której już nie starał się ukrywać, szepnął:
— Pan wierzy mi, nieprawdaż?
— Nie... nie... — odrzekł żywo Perenna, broniąc się przed tajemniczym wpływem tego człowieka.
— Trzeba, ażebyś pan uwierzył! — wykrzyknął z dziką energią Sauverand. — Trzeba, ażebyś pan uwierzył w potęgę mojej miłości. Marya Anna — to moje życie! Jeśli umrze i ja muszę iść w grób za nią! Ach, gdy przeczytałem dziś rano w dziennikach, że otworzyła sobie żyły! I to z pańskiej winy, na skutek tych listów oskarżających Hipolita! Ach, pragnąłem wtedy, nie już udusić pana na śmierć, ale zadać ci jak najokrutniejsze cierpienia. Moja biedna, kochana! Jakież ona musiała wycierpieć tortury! Korzystając z tego, że pan nie wrócił, krążyliśmy, chcąc zasięgnąć wieści, najpierw pod więzieniem, później pod prefekturą i pod pałacem sprawiedliwości, i tam to, w kuluarach u sędziów śledczych, tam pana spotkałem. W tym właśnie momencie z ust pańskich padło nazwisko Maryi Anny, rzucone grupie reporterów. I pan im powiedział, że pani Fauville jest niewinna... I pan dał świadectwo prawdzie na korzyść mej ukochanej!
„Ach, panie! W jednej chwili uleciała z mego serca wszelka nienawiść! W jednej chwili wróg stawał się sprzymierzeńcem, mistrzem, przed którym pada się na kolana! A zatem ma pan tę wspaniałą odwagę potępić własne dzieło i poświęcić się sprawie ocalenia Maryi Anny! Uciekłem, dygocąc cały z radości i nadziei i wróciwszy do Florentyny, pełną piersią wykrzyknąłem:
„Marya Anna uratowana! „On” proklamował jej niewinność! Chcę z „nim” mówić!”
„Wróciliśmy tutaj. Fłorentyna, która nie mogła wyzbyć się swoich do pana uprzedzeń, prosiła mnie, abym wstrzymał się z wykonaniem swego planu aż do chwili, kiedy pańskie nowe stanowisko, zajęte w tej sprawie, zostanie potwierdzone przez czyny. Obiecałem jej wszystko, czego odemnie wymagała. Byłem jednak zdecydowany. Umocniłem się jeszcze w swem postanowieniu po przeczytaniu w dziennikach pańskiego oświadczenia. Za wszelką cenę, nie tracąc chwili czasu, składam w pańskie ręce los pani Fauville! Oczekiwałem pańskiego powrotu i oto jestem.
Nie był to już ten sam człowiek, który na początku tej rozmowy okazał tyle zimnej krwi. Wyczerpany swym wysiłkiem i walką, prowadzoną już od kilku tygodni, walką, w którą daremnie włożył ogromny zapas energii, drżąc teraz i czepiając się Perenny, błagał:
— Uratuj ją pan... proszę pana o to... Pan jesteś w stanie to uczynić! Pan masz po temu wszelką możność... Nauczyłem się cenić pana, walcząc z nim tak długo... Broniło pana przeciw mnie coś więcej, aniżeli pański gieniusz. Broniło pana szczęście, które panu towarzyszy... Pan jesteś inny, niż zwykli ludzie... Słuchaj pan, sam fakt, że pan mnie nie zabiłeś odrazu, mnie, który pana prześladowałem w sposób tak okrutny, fakt, iż wysłuchałeś mej spowiedzi i że zechciałeś ocenić, jako możliwą do przyjęcia, tę prawdę niepojętą o niewinności mojej, Florentyny i pani Fauville, ależ to cud niesłychany! Zaprawdę, oczekując tu na pana, przewidziałem to wszystko. Widziałem jasno, że człowiek, który bez żadnego innego wskaźnika, oprócz głosu swojego rozumu, obwieszczał głośno, iż Marya Anna jest niewinna, że taki człowiek jedynie jest w stanie ją ocalić i że ją ocali! Ach, uratuj ją, zaklinam pana... Uratuj ją zaraz, bo Marya Anna dłużej już nad kilka dni nie wytrwa w swej męce! Jest rzeczą niemożliwą, ażeby ona żyła w więzieniu! Pan sam wie doskonale, że ona nie wytrwa dłużej! Umrze... Nic jej w tem nie przeszkodzi! A to będzie straszne, jeśli umrze... Ach, jeżeli ręka sprawiedliwości potrzebuje winnego, to gotów jestem przyznać się do wszystkich niepopełnionych zbrodni, byleby tylko Marya Anna była wolna! Uratuj ją... błagam pana... uratuj ją!
Łzy spływały po twarzy Sauveranda. I Fłorentyna zalewała się łzami, złamana we dwoje.
Perenna uczuł nagle straszliwy ból w sercu. Wiara w słowa Sauveranda opanowywała go w bardzo szybkiem tempie. Teraz dopiero nagle przeniknęła do jego świadomości. Nagle przyszedł do przekonania, że może ufać jego słowom bez żadnych zastrzeżeń i że Florentyna nie jest być może kreaturą tak odrażającą, jak to sobie miał prawo wyobrażać, lecz kobietą, której oczy nie kłamały bynajmniej i której oblicze było równie piękne, jak dusza.
Nagle zrozumiał, że te dwie istoty, jak również pani Fauville, dla miłości której Sauverand i Florentyna walczyli tak niezręcznie, utknęły w żelaznem kole intryg, którego własnym wysiłkiem nie zdołają rozerwać. A to koło, nakreślone ręką niewidzialną, on właśnie, Perenna, sam zacisnął dokoła nich z najbardziej nieubłaganą zaciętością.
— Ach! — westchnął. — aby tylko nie było za późno!
Zadrżał pod ciężarem myśli i uczuć, które nim owładnęły. Wszystko kołatało się w jego mózgu z tragiczną gwałtownością — pewność, radość strach, przerażenie. Walczył w uścisku najstraszliwszych wizyi i już miał wrażenie, że ciężka ręka policyanta kładzie się na ramieniu Florentyny.
— Uchodźmy stąd! Uciekajmy! — wykrzyknął w śmiertelnem przerażeniu. — Szaleństwem jest tu pozostawać!
— Ponieważ jednak dom cały jest cernowany... — zwrócił mu uwagę Sauverand.
— Więc cóż z tego? Więc może pan przypuścić choćby na jedną sekundę... Ależ nie... nie... zobaczymy... Trzeba wspólnie przystąpić do walki... Zapewne, że jeszcze pozostaną jakieś wątpliwości... Wy je rozproszycie i uratujemy panią Fauville...
— A agenci, którzy nas oblegają?
— Wyprowadzimy ich w pole.
— A Weber?
— Niema go tam. A dopóki go niema, podejmuję się wszystkiego. Proszę za mną, ale w pewnej odległości. Kiedy wam dam znak i tylko wtedy...
Odsunął zasuwkę i położył rękę na klamce.
W tej właśnie chwili ktoś zapukał.
Był to odźwierny.
— Co takiego? Czego mnie niepokoicie?
— Bo, proszę pana, przyszedł Weber...


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.