Z fali na falę (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Z fali na falę
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WACŁAW SIEROSZEWSKI
DZIEŁA
ZBIOROWE
TOM VI
Z FALI NA FALĘ
JAPONJA W ZARYSIEHARAKIRI KSIĘCIA
ASANO NAGANORI — O-SICI — POJEDNANIE —
WIDMO SAKURSKIEINGWAWACHLARZ
JAPOŃSKIJAK LIŚĆ JESIENNY…
INSTYTUT WYDAWNICZY
BIBLJOTEKA POLSKA“
WARSZAWA



Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy




JAPONJA W ZARYSIE


Wśród przedziwnego szafiru mórz rzucona została przez przyrodę ławica ciemnych skał wulkanicznych. Olbrzymia ławica, 3.800 wysp, 400.000 zgórą klm. kwadratowych przestrzeni. Wyciągnęła się półkolem długim 800 mil, szerokim zaledwie 130 mil w miejscu najszerszem, wyciągnęła niby szaniec niezmierzonego lądu azjatyckiego, broniący dostępu falom dwóch oceanów: Spokojnego i Indyjskiego oraz przeraźliwym ich wiatrom. Przecudne, kwieciste ogrody i pola, od ogrodów nie gorsze, wieńczą stopy ogniowych, jakby przydymionych opok, podtrzymujących stożki spękanych kraterów, wzdymających się niekiedy na 8 — 10.000 stóp nad poziomem morza. Potoki, rzeki całe szmaragdowych lasów spływają po ich granitowych i porfirowych bokach. Na czubach bieleją gdzie niegdzie przez rok cały srebrne płaty śniegu i wciąż prawie drzemią chmury. Z tych śniegów i chmur oraz z powstałych z nich górskich jezior spadają z łoskotem nieprzeliczone wodospady.
Japonja jest krainą wiecznie drżącego i falującego życia.
Niewygasłe ognie wstrząsają jej wnętrzem. Seismograf nie próżnuje tu nigdy; jego igły wciąż kreślą tajemnicze znaki. Trzęsienia ziemi są rzeczą zwykłą i nieraz podróżnik budzi się wśród nocy od podskoków łóżka i widzi obrazy i żyrandole, kołyszące się nad głową. Za pierwszym i drugim razem odczuwa się tylko zdziwienie, ale następnie ogarnia go trwoga, która wzrasta z każdym nowym wypadkiem. Nie mogą opędzić się jej nawet Japończycy — rzecz zrozumiała, gdyż nieraz na rozkołysaną ziemię wpada wzburzony ocean i porywa dziesiątki wsi wraz z tysiącami mieszkańców. Gdzie indziej walące się domy wzbudzają pożary, straszniejsze dla drewnianych miast Japonji od trzęsień ziemi. W czasie wielkiego trzęsienia ziemi w 1854 r. w samem Jedo zginęło 100.000 ludzi.
Morze dokoła Japonji niespokojne; z jednej strony od wschodu opływa ją olbrzymia morska rzeka Kuro-Szio, z drugiej, z zachodu, bezładne wiry i odmęty szumią wśród niezliczonych ławic, skał i raf podwodnych. Morze wewnętrzne, niezwykle malownicze, usypane archipelagiem wysp ślicznych, podobnych do kwiecistych bukietów, przelewa się burzliwe potokami bystrych, jak kaskady, prądów, grożąc zagładą zarówno łodziom rybaczym, jak i parowcom. Widziałem na wschodzie w czasie wielkiego przypływu, gdy księżyc i słońce razem ciągną ku sobie wody tej części ziemi, jak potworne góry wodne, wysokości trzypiętrowej kamienicy, szły z głębi oceanu Spokojnego na ląd i tłukły weń spienionemi łbami. Wrażenie było tem dziwniejsze, że noc była cicha, słodka, bezwietrzna…
A są i inne jeszcze, nieznane gdzie indziej morskie zjawiska, opisane malowniczo przez Lefcadio Hearna w „Żywym Bogu“. Bez widomej przyczyny, w dzień cichy i jasny, morze cofa się na mil kilka od brzegu, ciemnieje nagle i z impetem rzuca się na ziemię w kształcie długiej, morderczej fali…
Tam, gdzie sięgnął jej język, wszystko dokoła zmyte zostaje, miasta, wsie, ogrody, lasy, nawet skały.
Prócz tego rok rocznie odwiedza Japonję 4 do 5 tajfunów, przeraźliwych, naremnych orkanów, łamiących domy od jednego podmuchu i rzucających na skały olbrzymie parowce, jak łupiny orzecha. Grasują one przeważnie w lipcu, sierpniu, wrześniu i październiku.
Naogół Japonja jest wietrzną krainą i cichych dni mało. Ale tem są piękniejsze i pożądańsze. Morze i niebiosa nabierają niezrównanego lazuru, a łagodne, wilgotne powietrze posiada niezwykłą przejrzystość a zarazem barwność. Perspektywa skraca się w nim niezmiernie, ale nie ginie…
Śnieg w znaczniejszej ilości i na dłużej zalega jedynie na północy na wyspie Hokkaido oraz na szczytach gór. Na południu wcale śniegu nie bywa, a w Tokjo leży najwyżej dzień, ku wielkiej radości Japończyków, którzy lubią wszelkie ładne widowiska, dekoracje i zmiany. Najuciążliwszy w Japonji jest okres deszczów, które padają nieustannie przez czerwiec i lipiec. Mgła i dżdże co chwila przechodzą w szaloną ulewę; wilgoć niesłychana, od której wszystkie przedmioty zakwitają w parę godzin piękną zielonawą pleśnią glonów… Cała Japonja wydaje się w czasie dżdżystym dobrze opalaną cieplarnią. Rośliny czują się tu wyśmienicie. Ludzie trochę gorzej, szczególniej gdy dmie z oceanu Spokojnego obrzydliwy, nasycony elektrycznością wiatr „jamase“. Chorują od niego na migrenę nietylko Europejczycy, lecz i krajowcy.
W lutym, marcu, kwietniu — zimno, chmurno, i deszcze padają dość często. Najpiękniejszą jest jesień i zima. Od września dżdże są coraz rzadsze, dnie i noce wyjątkowo pogodne, powietrze ciepłe, prawie bezwietrzne. Mrozy na północy i w górskich wyżynach dochodzą niekiedy 12 — 15° C. W nadmorskich okolicach, w południowej Japonji mrozów wcale niema, a w środkowej są niewielkie — parę ledwie stopni i na krótko — na dzień lub dwa. Brzegi południowo-wschodnie od strony Pacyfiku, omywane ciepłym prądem morskim Kuro-Szio, mają klimat gorętszy i jednostajniejszy, niż brzegi zwrócone ku Azji, skąd wichry pędzą niekiedy z Tatarskiej cieśniny lodowe kry. Temperatura w Tokjo, które leży pośrodku prawie Japonji, równa się: roczna + 13,9° C., przeciętne maksymum + 18° C., przeciętne minimum 0,9° C., najwyższa notowana w lipcu + 36,6°, najniższa notowana w styczniu − 9,2°. Dni dżdżystych — 141.6.
Naogół klimat Japonji jest tak łagodny, że w domach niema wcale przyrządów do ogrzewania, nawet takich, jakie spotykamy w Chinach i Korei. Japończycy używają w tym celu jedynie olbrzymich fajerek — „hibaczi“ z bronzu lub lanego żelaza, ślicznie niekiedy rzeźbionych, lecz grzejących marnie.
Częste są w Japonji brylantowe deszcze, jakie spotykamy na obrazach Hiroszyge’go, kiedy słońce świeci a jednocześnie leją się z nieba rzęsiste, kryształowe strugi, wywołując nieporównane świetlne efekty na wilgotnych, roztęczonych polach i górach.
Wogóle Japonja jest rajem malarzy i roślin.
Drzewa nie dorastają wprawdzie tych rozmiarów, co w Indjach, ale zato mają o wiele rozmaitsze, indywidualniejsze kształty. I na nich jednakże odbija się ten wieczny ruch wody, powietrza i ziemi, jaki panuje w Japonji. Potężne, szeroko rozstawione korzenie mocno czepiają się gruntu lub, oplatając skały, wpełzają w ich szczeliny, jak macki mątw. Pnie niezwykle grube, nieraz skręcone jak liny, dźwigają mocarne, fantastycznie powyginane konary oraz skołtunione korony, podobne do dymów albo raczej zielonych płomieni życia, tryskających gwałtownie ku górze wbrew burzom i wstrząśnieniom, wbrew powodziom i piorunom. Każde drzewo wydaje się tu namiętną pieśnią triumfującego życia, a lasy — jego zwycięskim hymnem, a kwiaty — jego uśmiechem…
Kto widział pachnące drzewa kamforowe, rozdarte na potężne odnóża z węzłowatemi gałęziami, pogiętemi jakby w przejmującym dreszczu, z bladem, delikatnem, złoto-zielonem uliścieniem, wciąż drżącem w podmuchach wichrów, ten zrozumie, dlaczego drzewo to jest uważane w Japonji za symbol zwycięskiej miłości, dlaczego w ich spękane rosochy rzucają ofiary kobiety bezpłodne lub niekochane…
Kto widział szeregi niebotycznych kryptomeryj (sugi) z szarawemi pniami, jak bazaltowe kolumny, z ciemnem, posępnem igliwiem niewielkich koron, ten zrozumie, dlaczego drzewo to jest drzewem nadgrobnem niezłomnych samurajów o twardych pancerzach, stróżów wolności japońskiej…
Kręta, sękata sosna japońska, jakby zrywająca się, by ulecieć wraz z wiatrami, jest obrazem ducha, przykutego do ziemi…
Olbrzymi złoty cypryso-cedr (hinoki), pyszny materjał budowlany, który nie próchnieje, nie poddaje się robactwu i trwa wieki, wysmukły, giętki bambus, rdzawo-listny klon, wierzba płacząca, lekki i dźwięczny „kiri“ (paullownia imperialis) z obwisłemi, jakby zwarzonemi liśćmi — dzikie kasztany, dęby, brzostowica (kejaki) (planera japonica), morwy, jabłonie, brzoskwinie oraz moc innych krzewów i drzew składa się na te potoki lasów, opływających zbocza gór japońskich…
Na łąkach i polach tysiące jaskrawych kwiatów, a koło domów ludzkich całe ich ogrody… Wiszące sady liljowych glicynij, całe pola irysów smukłych, aksamitnych, z kielichami przewiązanemi zręcznie, jak „obi“ dziewcząt japońskich, grzędy peonij o bladych barwach i płatkach niezmiernej delikatności, białe i rubinowe kamelje, granaty, jakby krwią skropione, srebrzyste bule lotusów, pływające po czarnych wodach, ledwie dostrzegalnych z pod wielkich, płaskich lotusowych liści; chryzantemy blade i rozwiane —

…jak dusze czułe, słodkie, ale niekochane…

A ponad wszystkiem góruje wiśnia, osypana blado-różowem kwieciem, niby świeżym śniegiem, symbol wiośnianych uczuć, o którem rzekł poeta japoński, Motoori Norinaga:

Jeśli się spytasz
O serc japońskich tajniki,
Wskażę ci wiśni kwitnącej
Kołyszące się w słońcu okiście…
Jasne i wolne są one —
Takim jest serce japońskie!…

Dusze ludzkie są odbiciem ich otoczenia. Z niego biorą barwy, kształty, ozdoby swych ubiorów, narzędzi, naczyń, świątyń i domów, z niego czerpią modele swych uczuć i upodobań. Uśmiech wesoły, łagodny lub żałosny, z jakim Japończyk spotyka wszystkie przygody swego życia, mógł powstać w tej jedynie krainie, gdzie śmierć i rozkosz tak blisko sąsiadują z sobą, gdzie pogoda umysłu wspiera się na twardej, zimnej jak stal pewności spełnienia w chwili odpowiedniej swego obowiązku. „Korzystaj z życia i nie dbaj o nie, albowiem trwa ono krótko, jak mrugnięcie powieki“. W tym kraju nowożeńcom posyłają przyjaciele w podarunku — parę motyli „ocomeco“. A oto wiersz, tłumaczący ten symbol:

Cou-couni
Kionen cisitaru
Tsuma kojisi…

Dwa motyle…
Rok temu
Zmarła ukochana…

A oto ilustracja tegoż wierszyka, tejże „hajkai“ w życiu. Zdarzenie to opowiedział mi Europejczyk, który dłuższy czas mieszkał w Japonji. — Pewnego razu wyszedłem na przechadzkę nad brzeg morski, gdzie ścieżyna wiodła gzymsem przepaści. Dzień był cudowny, cichy, pogodny; jedynie morze pieniło się i skakało wdole wśród skał. Przede mną szła para japońska: młoda dziewczyna i Japończyk, sądząc z ubioru, z klasy dostatniej. Czy to byli narzeczeni, czy młode małżeństwo, nie dowiedziałem się nigdy. Lecz łączył ich bezwarunkowo jakiś gorętszy sentyment. Młodzieniec, co rzadko Japończykom się zdarza, zrywał kwiaty i podawał towarzyszce, w tym celu wspinał się nawet na sąsiednie głazy. Właśnie to uczynił, gdy olbrzymia fala, niby język potworny, wychyliła się z za krawędzi brzegu i zmyła dziewczynę… Zanim krzyknąłem i skoczyłem ku temu miejscu, już na drodze nie było nikogo, a powyżej stał Japończyk z kwiatkiem w ręku i strasznym na twarzy… uśmiechem.

Wcześniej wiośnie powiem: żegnaj!
Niźli puch wiśniowych kwiatów
Zerwany przez wiatr…

pisał książę Asano, skazany przez mikada na „harakiri“, w swym wierszu przedśmiertnym.
Prócz burz, tajfunów, trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, pożarów i powodzi, śnieżnych lawin i zwałów skał, zdarzają się w Japonji jeszcze straszne głody i niemniej straszne mory; nawiedza ją często cholera i czasami dżuma… Do niedawna grasowały w niej krwawe wojny domowe oraz zemsta rodowa. A mimo to umieją Japończycy przy lada sposobności bawić się wesoło, jak dzieci. Nikt lepiej od nich nie umie urządzać publicznych pochodów, uroczystości, teatralnych przedstawień, iluminacyj, wystaw kwiatowych, przechadzek, wycieczek, pikników oraz innych przyjemności i zabaw, po większej części na świeżem powietrzu i na tle cudownej przyrody, na wyspach, na górach, u wodospadów, wśród kwiatów, zieleni, świateł i drzew…
Ta pogoda japońskich umysłów i obyczajów, ta zdolność ich do wesołości, do zabaw naiwnych, prostych… tłumaczy się również przewagą jasnych i miłych cech japońskiej przyrody. Niema tu zwierząt srogich i potężnych, z większych czworonogów mieszkały tu jedynie: pies, niedźwiedź bury oraz jeleń szlachetny; tygrysa Japończycy znają z obrazów i opowiadań podróżników po Chinach i Korei. Niema w Japonji olbrzymich płazów i zjadliwych wężów, od których w Indjach rok rocznie giną setki tysięcy osób. Ze stworzeń przeważają więc ptaki i motyle, śliczne i wielkie, jak latające kwiaty. Są nawet motyle śpiewające…
Gdyby straszne żywiołowe zjawiska, gdyby budzące grozę wypadki bardziej zwarty tworzyły łańcuch w przyrodzie japońskiej, należy przypuszczać, że światopogląd Japończyków byłby posępny, a religja okrutną, jak w Indjach… Ale naogół przyroda japońska jest bajecznie piękną, rozkosznie nęcącą i straszne kataklizmy przerywają ją nie częściej, niż trzeba, aby nadać charakterom i umysłom Japończyków hart i głębię, żeby uduchownić i pogłębić ich uczucia, żeby zaszczepić im spokojną zabiegliwość, przezorność, głęboką wyrozumiałość i cześć dla wszelkiego męstwa… Poza tem jest helleńska prawie pogoda i artyzm tłem japońskiego charakteru…
Nawet posępny buddaizm indyjski wyzbył się w Japonji swego ascetyzmu i fatalizmu, nawet przeszczepiony z Chin konfucjonizm utracił suchość i moralizatorskość. A własna ich przyrodzona religja „szintoizm“ jest właściwie czcią bohaterów (kami), podobną do wierzeń Pelazgów.
„Szin-to“ czyli „Wrota bogów“[1] — nie posiada ani dogmatów, ani ksiąg świętych, ani kodeksu moralności. Zamiast modlitw każe wstępować na szczyty wysokich gór i podziwiać piękność przyrody, zamiast praktyk religijnych żąda radości, wesela, zabaw i tańców, ofiar z kwiatów, ryb i owoców, składanych w prostych, jak chaty wieśniacze, świątyniach. Przed każdą świątynią stoi tu brama z dwóch słupów kamiennych, metalowych lub drewnianych, nakrytych taką samą belką poprzeczną zlekka wygiętą, co tworzy słynne „tori“, których modłę przywieziono tu z dalekich Indyj. Sama świątynia — „mija“ — nie jest ani mieszkaniem bogów, ani przybytkiem kapłanów, ani skarbnicą kultu, jeno wyjściem tajemniczem w daleką nieznaną drogę.
Świątynie „szinto“ — zawsze stoją na podgórzu, a niedostępne dla zwykłych śmiertelników święte miejsce — ołtarz najwyższy, leży w końcu korytarza, wiodącego na górę. Raz niepostrzeżenie w świątyni O-Suwa odchyliłem przejrzystą, zielonawą zasłonę, oddzielającą sanktuarjum od miejsc dla publiczności, i wsunąłem się do korytarza… Biało ubrany kapłan, który stamtąd był wyszedł, spostrzegł mię niebawem i zatrzymał, ale przez krótką chwilkę pobytu zdołałem zauważyć wpół zmroku prosty stolik z prostemi wazonami kwiatów, miskę z owocami i okrągłe metalowe zwierciadło — znak bogini słońca, Amaterasu, od której pochodzi dom panującego Mikado. Z obu stron stały dwa białe, rozstrzępione „goheje“…
Są to wstęgi papieru, pocięte i przewinięte w pewien szczególny sposób. Służą one za symbol pobytu bóstw, jak delikatne wiórki ainoskich „inau“, jak przęsła słomiane i woreczki ryżu Korejczyków, jak sznury z kolorowemi gałgankami Mongołów i Mandżurów, jak rzeźbione potwory Chińczyków…
Zresztą wszystkie powyższe znaki używane są i w Japonji, gdyż ludowa jej teozofja stała się prawdopodobnie skarbnicą wszystkich podań i wszystkich wierzeń, jakie przynosili z sobą wychodźcy rozmaitych krajów, szukający schronienia na tych wyspach błogosławionych. Czczą więc Japończycy Buddę i Konfucjusza, czczą tłumy poległych w obronie ojczyzny wojowników, którzy mają specjalne święto „Szoo Konszi“ podobne do naszych zaduszek. Bardzo czczony jest lis „Inari-san, Kicune“, opiekun pól ryżowych — lis, który ma nawet własną świątynię w mieście Sendaj, gdzie kapłani chowają żywego „białego lisa“.
Kościelne ceremonje japońskie, zarówno buddyjskie jak szintoiskie, są bardzo do siebie podobne, gdyż „szinto“, który ich nie miał pierwotnie, zapożyczył je od buddystów. Buddyjskie zaś obrzędy z ich dzwonkami, kadzielnicami, ornatami kapłanów, wznoszeniem nad głową rąk, klękaniem przed ołtarzem i zwracaniem się do ludu z błogosławieństwem — tak łudząco są podobne do naszych wotyw, mszy, nieszporów, że wprost trudno nieraz opędzić się od podejrzenia, że się ogląda ich kopję.
Okoliczność jedynie, że obrządki te są o wiele wieków starożytniejsze od chrześcijaństwa, uniemożliwia przypuszczenie naśladownictwa ze strony buddystów. Całemi godzinami słuchałem nieraz śpiewu bonzów, łudząco podobnego do naszych koronek, różańców i litanij. Złoty ołtarz, migający w cieniu z poza barwnych draperyj, migotliwy płomień woskowych świec, dym kadzideł, — potęgowały podobieństwo…
Czy Japończycy są pobożni? Sądzić o tem trudno. Japończyk nie lubi rozmawiać o religji. Uważa ją za rzecz głęboko osobistą i jest pod tym względem niezmiernie wrażliwy na wszelkie obce, brutalne dotknięcia. Tolerancja religijna wśród Japończyków zdawiendawna tkwi w obyczajach, nikt nie interesuje się wyznaniem sąsiada lub znajomego i kłótni na tle religijnem nie bywa. Prześladowanie chrześcijan nastąpiło na skutek podejrzenia ich o dążenia polityczne, zdobywcze, oraz z powodu okrucieństw, jakie popełniali zdobywcy Indyj oraz indyjskiego archipelagu z Vasco de Gamą na czele. Wieści o wyznawcach „krwawego boga“, o znęcaniach się ich nad ludźmi innych wyznań na długo usposobiły wrogo cały Wschód do krzyża. Dość było marnego podejrzenia, że chrześcijanie Kiu-sziu dążą do oderwania się od Japonji i oddania pod opiekę cudzoziemców, aby krew polała się rzeką i wejście do zatoki Nagasakskiej zapełniło trupami chrześcijan, zrzucanych do morza ze skalistej wysepki De-szimy.
W Japonji istnieje około 300.000 świątyń, kaplic, przybytków, klasztorów, obsługiwanych przez półtorasta tysięcy kapłanów, mnichów, kaznodziei — wielkich i małych.
Drogi przepełnione są pielgrzymami, z których wielu ślubowało rozmaite „objaty“ i spełnia je sumiennie. Jedni nic nie jedzą w drodze, prócz użebranej strawy, o którą proszą nawet nie mową, lecz słabem dzwonieniem maluchnego dzwonka; inni pchają przed sobą wózek z chorym, któremu zdrowie pragną wybłagać; jeszcze inni kryją twarz pod ogromnym kapeluszem, podobnym do sita; są tacy, co ślubowali milczenie; inni wpełzają na klęczkach na szczyt świętej góry.... Na polach i w gajach, w ogrodach i lasach nieledwie co krok widnieją posągi Buddy, małe i duże, kamienne, bronzowe lub drewniane. W wielkich miastach, w każdem prawie, są olbrzymie, na dziesiątki stóp wysokie figury Sakja-Munji, jak naprzykład słynna figura w Kamakura, w Kobe, w parku Ueno i wiele innych. Częstokroć siedzą one wśród ludzkiego, wielkomiejskiego targowiska i swym niezmąconym spokojem, swym pobłażliwym uśmiechem zdają się przypominać zapamiętałym „ścigaczom szczęścia“ o jego znikomości.
Kaplic, kapliczek, małych świątyń roje rozsypane po całym kraju… I każda prawie uwieńczona kwiatami i na ołtarzu każdej prawie leżą ofiarne, kolorowe placuszki, stoją kubki z ryżem i inne daniny. Każde malownicze miejsce, każdy szczyt góry, źródło lecznicze lub szczególnie czysta i zdrowa krynica mają obok maluchną kapliczkę lub choć przęsło słomy, zawieszone nad sobą na znak czci dla sił wyższych…
Raz dłuższy czas obserwowałem w świątyni buddyjskiej modlących się: były to przeważnie kobiety, uderzały w dzwon, aby zwrócić uwagę bóstwa na siebie i szeptały żarliwie modlitwę; czasem dziecię, przyniesione z sobą, wznosiły ku górze… Zauważyłem, że modliły się o wiele goręcej, gdy myślały, że są same, lecz skoro ktoś zbliżał się lub wchodził, rysy ich kamieniały i pobożność widocznie malała, jak gdyby wstydziły się one wybuchu swych uczuć, jak wstydzą się wykazać swą miłość zmysłową…
Jednocześnie wiem, że stawiają Japończycy kaplice „żywym bogom“, to jest ludziom żyjącym, którzy dokonali jakiegoś niezwykłego czynu, jakiegoś poświęcenia, które uratowało tysiące bliźnich od zagadki lub cierpień…
Zdarza się więc, że taki żywy człowiek modli się do własnych czynów, w których przejawiła się jego boska natura…
Myślę, że to właśnie jest osią religijności japońskiej: w przeszłości czcili oni płodność, rozkosz, wszelką siłę twórczą lub opiekuńczą, wszelką siłę, darzącą życiem lub wzmacniającą je…
Obecnie czczą twórczego ducha ludzkiego, który żywiołowe potęgi, mocą swej woli i odwagi, zamienia w sługi swoje…
Stąd ta wielka ich tolerancja i uznanie dla wszelkich przekonań ludzkich, stąd głęboka cześć dla wszystkiego, co wzniosłe!
Ostatniemi czasy religijność Japończyków jeszcze na inne zwróciła się tory: czczą oni coraz więcej wiedzę, coraz potężniej wzruszają się jej tajemnicami. Pamiętam profesora w tokijskim uniwersytecie, który z mistyczną niemal czcią pokazywał nam świecące się w ciemnościach radjum i opowiadał o swych nad nim doświadczeniach. Dowiedziawszy się, że jestem rodakiem Curie-Skłodowskiej, chciał mię uściskać — rzecz niezwykła u Japończyków.
Szkoła jest najlepszym w każdej wiosce japońskiej budynkiem. Umiejętność czytania i pisania jest powszechną. 5,000,000 dzieci obojga płci uczy się w szkołach japońskich i procent ich, szczególniej dziewcząt, wzrasta z roku na rok.
Wyższe zakłady naukowe bardziej obchodzą współczesnych Japończyków, niźli świątynie, które czczą jedynie jako zabytki swej przeszłości i skarbnice swej sztuki. Wierzą głęboko w naukę i traktują ją z czcią religijną, z tym niezmiernym szacunkiem dla wysiłków myśli ludzkiej, odziedziczonym po mędrcach indyjskich, po wielkich metafizykach swej zamorskiej praojczyzny.
Każdy, kto zwiedzał Japonję, odebrał wrażenie niesłychanego jej zaludnienia. Nie mówię już o miastach tak wielkich, jak Tokjo, z 2,000,000 mieszkańców, jak Osaka z 1,000,000, Kioto z 400,000, Kobe, Nagoja, Jokohama z ćwiercią miljona każde, Hiroszima, Nagasaki… mających każde zgórą 100,000… Ma prócz tego Japonja 21 miast, mających po 50,000 i 61, mających więcej niż 20,000… co razem utworzy 6½ miljonów mieszkańców wielkomiejskich; ma nadomiar ogromną ilość małych miasteczek i dużych wsi. Lecz główna część ludności mieszka na wsi, w oddzielnych domostwach lub małych ich grupach, rozrzuconych tak gęsto wśród pól i ogrodów, iż cała kraina, szczególniej na południu, wygląda jak podmiejska okolica wielkich stolic europejskich.
Domy japońskie są niezmiernie proste. Najważniejszą ich częścią jest duży dach, w miastach zazwyczaj dachówkowy, na wsi z gładko strzyżonej trzciny. Pierwszy zdradza swe chińskie pochodzenie w wygiętych rogach, w ciężkich, rzeźbionych okapach, w samym kształcie rulonowatej dachówki; drugi widziałem w Indjach, w Sjamie, szczególniej w tych jego starodawnych formach, jakie przechowały się na chatach Ainosów, którzy uczyli się budownictwa u Japończyków. Między słupami, na których opiera się dach, idą ściany, z których co najmniej trzy są ruchome, składają się z rzeźbionych ładnie ram, obciągniętych naoliwionym papierem i poruszających się w rowkach jak zasuwy. Takie ruchome ramy zwą się „szodżi“ i służą za okno i drzwi zarazem. Na noc zasuwają się szeregiem grubych, pojedyńczych desek, również wstawionych końcami w rowki tęgich odrzwi. Takie składane okiennice, zabezpieczające od chłodu i napaści złoczyńców, używane są zwykle na dole; góra, opatrzona balkonem wzdłuż całego piętra, niema zazwyczaj okiennic. Ładniejsze domy mają często kamienne, dość wysokie podmurowanie, tworzące nieraz mały taras ogródkowy. Wewnątrz dom podzielony jest na pokoje również ruchomemi, dającemi się łatwo usunąć przepierzeniami z cienkich desek lub tektury. Kuchnia, łazienka, pokój bawialny do przyjęć mieszczą się zwykle na dole; sypialnie i pokoje rodzinne na górze. W domach ubogich wieśniaków istnieje zazwyczaj jeden wielki pokój, w którego rogu mieści się kwadrat kuchennego ogniska. Nad nim wiszą haki do wieszania imbryków i stoi w małem wmurowaniu kocioł do gotowania ryżu. Kocioł ma podwójną pokrywę, gdyż nietylko ryż, lecz i wszelkie inne potrawy Japończycy przyrządzają na parze. Kuchnie w domach zamożnych różnią się jedynie rozmiarami. Pieców Japończycy nie znają. Otwarte palenisko — duża drewniana rama, napełniona ziemią i popiołem. Kilka płaskich kamieni, kotły miedziane oraz żelazne surowcowe, garnki gliniane, rądelki i patelnie blaszane, piękne imbryki z bronzu lub surowca — błyszczące od czystości — wypełniają półki i niziuchne stoły kuchenne. Gosposie gotują i przyrządzają potrawy na klęczkach — zwykła w domu pozycja Japończyków wszystkich płci i stanów. Klęczą, podłożywszy pod siebie stopy, niezmiernie rzadko kładą się, nóg nie wyciągają przed sobą nigdy, chyba że wymaga tego praca. Pokazanie stóp przed sobą, jak to w siedzącej pozycji często robią Europejczycy, uważane jest za zupełny brak wychowania, za cyniczne grubjaństwo. Krzeseł Japończycy do niedawna wcale nie znali, nie mają ich w domach i siedzenie na krzesłach uważają za niezmiernie przykrą dla siebie ceremonję. Męczy ich ona niemniej, niż Europejczyka siedzenie „po japońsku“. Starają się, skoro okoliczności pozwalają, uklęknąć i na krześle, podwinąwszy pod siebie stopy. Nawet na wąskich ławeczkach kolejowych wieśniacy często bardzo klęczą, gdyż to, jak wyznają otwarcie, „daje im wypoczynek“. Rząd stara się rozpowszechnić sposób siedzenia europejski. W szkołach są ławki europejskie i uczniowie japońscy w pierwszych klasach niemało tracą energji, słuchając wykładów w ciągu kilku godzin w tej niezmiernie męczącej dla nich postawie. Podłogi w Japonji są wyłożone grubemi, jak materace, jasno-żółtemi sitowianemi matami „tatami“; chodzi się w domu, a raczej pełza, albo boso albo w pończochach. Wchodzący, zanim odsunie drzwi, przyklęka; gospodarstwo śpieszą na jego powitanie również na klęczkach. Chodzenie w postawie prostej zaczyna się dopiero za progiem komnaty na korytarzu, schodach, balkonie. W pokojach japońskich wcale niema mebli; szafy i schowki wszelkie kryją się w ścianach; pościel, składająca się z grubego materaca i równie grubej watowanej kołdry, zwija się we dnie w rulony i chowa do szuflad albo szaf. Na ścianach wiszą piękne długie obrazy, pod ścianami albo we wgłębieniach nad szafkami stoją piękne wazony z kwiatami, na małych stoliczkach, wysokości kilku cali, stoją przybory do pisania; płytka kamienna do rozcierania tuszu, pędzelki zamiast piór i kilka arkusików papieru — wszystko w plaskiem pudełeczku z laki. Na takich samych stoliczkach z wrębami, jak u tacki, podają obiad oraz herbatę, ciastka, owoce, „sake“ — wódkę ryżową i t. d.
Mieszkania japońskie utrzymać w czystości i przewietrzyć bardzo łatwo i Japonki czynią to pilnie codziennie; codziennie lub przynajmniej co parę dni trzepią się maty i myją mokrą ścierką drewniane oraz lakowane ściany i ramy domu. Schludność wszędzie utrzymywana pierwszorzędna. Bez wietrzenia i czystości wszystko w tym wilgotnym i ciepłym klimacie zbutwiałoby rychło. Powszechne użycie laki w budowlach również stąd płynie.
Schludność jest w obyczajach wszystkich warstw. Każdy Japończyk kąpie się codzień choć raz zrana, wielu kąpie się i wieczorem.
Wieśniak, zanim wejdzie do domu wracając z pola lub podróży, omywa przedewszystkiem zabłocone i zakurzone nogi i za wielką grzeczność uważane jest na wsi podanie przez gospodynię podróżnikowi gorącej wody do umycia nóg.
Na południu prawie niema wiosek. Są tylko miasteczka i rozsiane gęsto oddzielne małe osiedla. Na północy oraz w górach wewnątrz kraju wioski są częstsze, potworzyły się one zapewne w celach obrony oraz wzajemnej pomocy, utrudnionej słabszem zaludnieniem.
Cztery piąte ludności japońskiej mieszka na wsi, a przynajmniej trzy piąte trudni się rolnictwem. Rolnictwo stoi bardzo wysoko. Jest przedmiotem nieustannych trosk rządu. Japonja posiada najgęstszą na całym świecie sieć stacji metereologicznych, przystosowanych do potrzeb rolnictwa, rybołówstwa i marynarki oraz najobszerniejszą sieć stacyj doświadczalnych rolniczych, doskonale zorganizowanych i komunikujących się z sobą. Zajęcie rolnictwem uważa się za zaszczytne i dawne kanony rycerskie „buszido“ pozwalały szlachcicowi (samurajowi) być albo wojownikiem albo orać ziemię. Inne zawody miał sobie wzbronione pod utratą szlachectwa.
W większości Japonji pola dają dwa zbiory rocznie, a na południu trzy i nawet cztery. Przeważa wszędzie uprawa ryżu. Pola ryżowe wdzierają się wysoko na stoki pagórków i gór, powyrzynanych misternie w schodowe tarasy, kolejno zraszane wodą. Dlatego to tak nieskończenie rozmaitym jest widok tych pól. Gdy jedne są bure już od dojrzałych kłosów, inne żółcą się zaledwie, a inne zaledwie zielenią. Każde z nich oramione ciemnym szlakiem bobu albo innej jakiej rośliny ogrodowej. Na niwach z pod zbóż przebłyskują ukryte wody. Czasami zamiast bobu opasują pola szeregi wysokich, trzcinowatych „kibi“ — rodzaju czarnego prosa (panicum miliaceum). Na północy widziałem całe łany prosa żółtego i czerwonego. Na południu uprawiają kukurydzę, a wszędzie dużo gorczycy, rzepaku, pszenicy. Wśród pól ryżowych, koło białych i szarych domków, zielenią się całe kępy drzew owocowych: gruszek, jabłek, słodkich kasztanów, orzechów, granatów, przedziwnych „kaki“, fikusów oraz innych nieznanych mi owoców… Kędzierzawią się ciemne tuje, strzelają wysoko pyszne cyprysy, olbrzymie widłaki, drzewa kamforowe i magnolje i t. d.
W ogrodach: winnice, plantacje herbaty, szeregi rozpiętych na altanach brzoskwiń i moreli… Jakieś ogromne jadalnie łopiany… Na grzędach melony, kawony, moc rzodkwi, ulubionej przez Japończyków, i pyszna, olbrzymia cebula… Koło domów z za ogrodzeń strzelają wgórę jasnozielone, wysokie jak drzewa liście bananów i wachlarze palm… Gdzie zaś czerni się gaj starych krzywych sosen, tam na pewno stoi rząd „tori“, a w głębi śliczna rzeźbiona kontyna z dachem wygiętym, jak damski kapelusik.
Cały kraj na pobrzeżach, szczególniej w południowej i środkowej Japonji, wydaje się starannie uprawnym ogrodem, zaludnionym snczelnie, jak pszczelny ul.
Ale w istocie tak nie jest.
Japonja ma około 50,000,000 mieszkańców. Jeżeli ich ilość rozdzielimy na obszar państwa, wynoszący 400,000 kilom. kwadratowych, to otrzymamy zaledwie 125 osób na kw. kilometr… Śmiesznie mało w porównaniu z rzeczywistością. Myślę, iż zamieszkałe okolice Japonji mają przeciętnie tyle, co Belgja, jeżeli nie więcej — t. j. 240 osób na kwadr. klm. Ale zato tuż obok istnieją zupełnie puste górskie obszary, porosłe nieprzebytemi lasami, niezmierzonemi zaroślami dzikiego, karłowatego bambusu, skały jałowe, pokryte olbrzymiemi paprociami lub całkiem nagie. Istnieją tam rozległe doliny alpejskie, na których dopiero ostatniemi czasy zaczęto wypasać nieliczne jeszcze stada koni i rogatego bydła. Te nieużytki wynoszą prawie dwie trzecie całego archipelagu.
Bez wątpienia, iż granice ziemi uprawnej rychło przesuną się w góry, podwoją się, być może potroją, skoro Japończycy poznają i rozpowszechnią u siebie uprawę zbóż europejskich. Klimat tych wyżyn wybornie się do tego nadaje, a urodzajna gleba wulkaniczna obiecuje plony bogate. Równie zdatne są do uprawy zbóż ogromne przestrzenie słabo zaludnionej wyspy Hokkaido.
Rozumieją to Japończycy i pilnie badają rozmaite europejskie i amerykańskie gatunki ziaren, szukając najlepszych, najodpowiedniejszych dla swej ojczyzny odmian. Na stacji doświadczalnej w Sapporo przy tamtejszej wyższej szkole agronomicznej widziałem mało ryżu, zato dużo: pszenicy, jęczmienia, owsa, nawet… żyta. W miarę, jak spożywanie tych zbóż wchodzi do kuchni japońskiej, w miarę, jak one stają się przedmiotem handlu, żyzne górskie doliny oraz leśne karczunki północne wchodzą w zakres ziem ornych.
Myślę, iż gdy cała ziemia urodzajna archipelagu zostanie wyzyskana, nie 50,000,000, lecz 100,000,000 ludzi, a może i więcej, znajdzie dla siebie byt dostatni na tych cudnych wyspach. Większość wyżyn japońskich ma klimat środkowej Europy.
Dodam, iż z tych górskich, mało obecnie zaludnionych krain wychodzą właśnie ci rośli, silni, rumiani żołnierze, którzy odbijają tak jaskrawo na tle większości małorosłych i jakby niedokrwistych swych nizinnych rodaków.
Z tych gór więc pewnie przyjdzie to fizyczne odrodzenie, o którem marzą patrjoci japońscy.
Na tym nowym pniu stara, wysoce szlachetna kultura japońska da zapewne nowe owoce nieobliczalnej piękności i mocy, gdyż doprawdy zadziwiającą jest potęga ducha tego narodu.
Drugą materjalną podstawą dobrobytu Japończyków jest morze.
Stamtąd oni czerpią ogromną ilość, prawie trzecią część swego pożywienia w kształcie ryb, jadalnych porostów, mięczaków, mątw, raków i t. d.; stamtąd również dostają niezbędne im do uprawy roślin komposty, które zastępują nieznane im nawozy bydlęce. Hodowla bydła jest nadzwyczaj mało rozpowszechnioną w Japonji i w wiosce japońskiej niema prawie wcale krów i koni — żadnych zwierząt domowych prócz psów, kotów oraz domowego ptactwa — kur, kaczek, gołębi. Większość Japończyków do dziś dnia nie zna, co to smak mięsa, nie piła nigdy krowiego mleka, nie jadła sera i masła. Wieśniacy japońscy brzydzą się temi rzeczami i w miastach oraz w wojsku dopiero cokolwiek przyuczają się do nich. Zato ryby świeże i w najrozmaitszych konserwach są w powszechnem użyciu, a niedawno zaczęło się rozpowszechniać mięso wielorybów, które w znacznej ilości poławiane są u północno-wschodnich brzegów Korei.
Codziennie dziesiątki tysięcy małych i wielkich statków krąży dokoła brzegów Japonji, od wczesnego świtu do późnej nocy, w poszukiwaniu morskiej zdobyczy. Dla schwytania jej po dziś dzień używane są współrzędnie najrozmaitsze sposoby, poczynając od bambusowego dzirytu i kościanej wędy i kończąc zupełnie spółczesnemi, udoskonalonemi przyrządami rybaczemi: sieciami, niewodami, dragami…
Ten wciąż wzrastający wyzysk morza trwa od wieków, od czasów legendarnego mikada Dżima, który przywiódł na okrętach lud swój z wysp południowych. Rzecz prosta, iż rybne bogactwa Japonji wyczerpały się i maleją coraz szybciej wobec udoskonalających się sposobów połowu. W miarę posuwania się japońskiej kolonizacji z południa, uciekali przed nią nietylko Ainosi lecz i ryby. Obecnie już nie pojawiają się u brzegów Japonji szlachetniejsze gatunki łososiowych, tak bardzo cenione przez Japończyków. Nawet znikły one u brzegów Jesso (Hokkaido), gdzie poławiały się obficie przed kilkoma dziesiątkami lat. Pozostały jedynie sardynki i śledzie, ale i tych coraz mniej nawet na północy i połów ich coraz trudniejszy. Połów 1,000,000 koku[2] śledzi w 1903 roku wymagał w Hokkaido pracy 120,000 rybaków, podczas gdy dziesięć lat temu tę samą ilość poławiało z łatwością 40,000 rybaków. Miljon „koku“ przedstawia maksymum połowu, jaki dają wybrzeża Hokkaido w ciągu lat ostatnich i przez 17 lat tylko cztery razy był połów cokolwiek większy. Najobfitszy połów miał miejsce w 1897 r. i równał się 1,254,000 „koku“.
Połów ryb w innych miejscowościach zaledwie zadowala bieżące potrzeby pobrzeżnych mieszkańców i na targach dalszych oraz jako konserwy się nie pojawia.
Tymczasem zapotrzebowanie ryb wciąż wzrasta nietylko wskutek wzrostu naturalnego ludności, lecz również z powodu zwiększającego się zastosowania rybich kompostów w rolnictwie. Jedynie przy użyciu tych kompostów udaje się Japończykom otrzymywać te najlepsze gatunki ryżu, które są na rynkach świata poza konkurencją. Wydajność posiewu wzrasta również i, co ważniejsza — słoma nabiera elastyczności i wytrzymałości na wiatry, znacznie zmniejszającej obłamywanie się cennych kłosów. Prócz tego zasilanie rybim kompostem drzew owocowych daje wyborne rezultaty, odżywiana zaś w ten sposób morwa (jedwabnica) pozwala otrzymywać najwyższe, najcenniejsze gatunki jedwabiu.
Nic dziwnego, że Japończycy w poszukiwaniach obfitszych połowów ryby zwrócili uwagę na północ, na Sachalin i Kamczatkę. Kraje te znali oni i przedtem; istnieją wskazówki, że marynarze japońscy odwiedzali Kamczatkę na wiele wieków przed zawojowaniem jej przez Rosjan, a południową część Sachalinu ustąpili w połowie ubiegłego wieku pod przymusem. Przed wojną 1904 roku ruch rybacki na północy doścignął niebywałych przedtem rozmiarów. Hakodate (100,000 mieszk.) jest centrem tego ruchu i jego handel głównie na nim się opiera, gdyż tu organizują się wyprawy rybackie, zaopatrują w prowizję i przyrządy statki, odpływające na północ, tutaj dostawali Japończycy w konsulacie rosyjskim potrzebne pozwolenie na połów. Obroty Hakodate szybko wzrastały: w 1897 roku wynosiły one 1,688,000 jen;[3] w 1901 roku dosięgły już 4,751,000 jen, z czego 9/10 przypadało na dowóz rosyjski, składający się głównie z solonej i suszonej ryby. Z potrąceniem 250,000 jen za rosyjską naftę, wartość handlowa dowiezionych ryb wynosiła 1910 r. 2,575,000 jen. Ciągnęła więc i Rosja wielkie i wciąż wzrastające zyski ze swych północnych ułowów — i stosunków z Japonją. Ale do sprawy tej wmieszała się polityka. Rosja zaczęła niezmiernie utrudniać Japończykom korzystanie nawet za znaczną opłatą ze swych wód; jednocześnie przeszkadzała zapomocą taryf kolejowych oraz rozmaitych celnych manipulacyj wywozowi z Mandżurji do Japonji makuch bobowych, które do pewnego stopnia zastępują w rolnictwie japońskiem kompost rybi. Groziło więc Japonji stopniowe ogłodzenie albo zupełne uzależnienie ekonomiczne od Rosji. Położenie było bez wyjścia, gdyż wprowadzenie prawideł rybaczych, ograniczających czas połowu ryb oraz określających oka sieci i niewodów dla zachowania narybku — nie dawało narazie żadnych rezultatów, ilość ryby u brzegów Japonji stale malała. Trzeba było na kilkanaście, może kilkadziesiąt lat zakazać wprost połowów w morzach japońskich. Do tego dążył rząd i nawet próbował wydzierżawić rosyjskie połowy na bardzo dogodnych warunkach. Do zgody wszakże nie przyszło z powodów politycznych. Rosja, wobec zamierzonego zaboru Korei, dążyła wszelkiemi środkami do ekonomicznego osłabienia przeciwniczki.
Tak więc kwestja rybołówcza stała się jedną z przyczyn krwawej i okropnej wojny i grozi nią w przyszłości, gdyż ulgi, otrzymane przez Japonję pod tym względem w Portsmuth, zostaną niebawem wcześniej czy później cofnięte, jako niezmiernie niedogodne dla strony pobitej. Tymczasem rybołówstwo u brzegów Japonji nie odrodziło się i nieprędko się odrodzi, mimo usilnych starań społeczeństwa japońskiego i rządu.
Przezorni, mądrzy, zabiegliwi Japończycy zawczasu o tem myślą; tem bardziej, że ich handel morski, ich młody, szybko rosnący przemysł wymaga rynków, wymaga supremacji na tutejszych morzach.
Japończycy umieją być konsekwentni, umieją wyciągać daleko idące wnioski z błahych napozór przesłanek i umieją nie cofać się przed żadną ofiarą w teraźniejszości dla ulżenia sobie w przyszłości…
Skąd przyszedł, jak powstał ten dziwny lud?
Pozostaje i na zawsze pozostanie to tajemnicą. Język jego zawiera formy i pierwiastki; malajskie, ainoskie, mongolskie, chińskie, sanskryckie, ugrofińskie, drawidarskie, koreańskie… ba nawet baskowie hiszpańscy uznają niektóre japońskie wyrazy za swoje.
Zapewne, że krew Japończyków przedstawia mieszaninę niemniej rozmaitą.
Sami o sobie mówią, że przyszli z Sjamu.
Są niezbite poszlaki, że istotnie przyszli z południa, może z archipelagu Malajskiego, a może z samych Indyj. Lecz czy przypłynęli morzem, czy przyciągnęli wzdłuż wybrzeży morza Żółtego, wypierani stopniowo na Wschód przez Chińczyków, spuszczających się z wyżyn Chonanu, tego ustalić niepodobna. Pewną jest natomiast rzeczą, że w północnej Korei mieszkały zdawiendawna plemiona, których obyczaje i wierzenia miały wiele wspólnego z obyczajami i wierzeniami starożytnych Japończyków, oraz że południową Koreę zamieszkiwały plemiona, bardzo podobne pod wielu względami do aborygenów, jakich zastali na japońskim archipelagu rzekomo sjamscy zdobywcy.
Legendy głoszą, że prócz Ainosów, którzy panowali wówczas na całym archipelagu, były tam jeszcze cztery karle plemiona bardziej starożytnych tubylców, doskonałych łuczników, miotających z ukrycia zatrute strzały, mieszkających w wygrzebanych w ziemi jamach lub nadbrzeżnych pieczarach.
Ainosi również zachowali w podaniach głuchą wieść, że przed ich przybyciem mieszkali na archipelagu karzełkowie, których „czterech mogło się ukryć pod jednym dużym liściem“. — Skąd przyszli sami Ainosi, niewiadomo. Jest to plemie tęgie, rosłe, z muskulatury podobne do Europejczyków, z zarostu i śniadych, mocno policzkowatych twarzy podobni do chłopów rosyjskich. Mają bujny zarost na głowie i szczękach, oraz niezwykle silne i oryginalne uwłosienie ciała.
Zaiste, wielu z nich bez odzieży sprawia wrażenie satyrów ze starogreckich obrazów.
Ainosi częścią zostali wybici, częścią wyparci na północ, częścią zasymilowani przez przybyszów, co łatwo poznać po gęstych brodach i ładnych wąsach wielu północnych Japończyków. Ślady Ainosów pozostały nietylko w legendach, lecz i nazwach wielu miejscowości daleko na południu archipelagu. Sama nazwa „Fu-dżijama“ ainoskiego jest pochodzenia. Już w czasach historycznych zanotowany został wielokrotny napływ emigrantów koreańskich i chińskich.
Szczególniej wiele zawdzięcza Japonja Koreańczykom. Oni to przynieśli do barbarzyńskiego jeszcze państwa Wschodzącego Słońca początki wyższej kultury i państwowości, alfabet, sztukę malarską, wyższą ceramikę, jedwabnictwo, metalurgję.
Dotychczas typ koreański, zarówno męski, jak kobiecy, uważany jest za wzór piękności cielesnej i stylizowany w obrazach japońskich. Jest to istotnie ten piękny typ, jaki tak rzadko jednak spotykać się daje wśród Japończyków i to przeważnie w klasie wyższej — wysmukły wzrostem, z cienkiemi, zgrabnemi kończynami, z matową jasną cerą, z twarzą podłużną, owalną, z długim, prostym nosem, z migdałowemi czarnemi oczyma, z małemi wiśniowemi ustami i dużemi, ale równemi zębami. Widziałem zaledwie kilku takich pięknych Japończyków, istotnie byli niezmiernie podobni do Koreańczyków. Wśród kobiet typ ten jest częstszy, ale kobiety japońskie są naogół o wiele drobniejsze od Koreanek. Dodam, iż dawny kalendarz japoński dzieli rok tak samo, jak starożytny kalendarz koreański, na piętnastodniowe okresy, których pora i nazwa, jak to sprawdziłem, wcale się nie różni od koreańskiego. Japończycy poczynili w nim jedynie małe fonetyczne zmiany, zgodne z ich wymową.
W czasach historycznych, w III wieku po Chrystusie zaczynają się stosunki Japonji z Chinami przez wasalną Chinom Koreę. Już naówczas w Japonji panuje „Mikado“, jako samowładny władca feudalny, oraz istnieją stany: książęta krwi „kuge“, możnowładcy „daj-mio“[4], „samuraje“ szlachta — wasale daj-miów, lud prosty „heimin“ — wieśniacy, rzemieślnicy, kupcy oraz „eta“ — parjasi japońscy, potomkowie niewolników i cudzoziemców, do dziś pogardzani.
Klasy te, podobnie jak w Korei, nie mieszały się z sobą, nosiły odmienną odzież, przekazywały swe przywileje, zajęcia i rzemiosła z ojca na syna. Dajmiowie zarządzali prowincjami, „kuge“ tworzą dwór „mikada“, „samurajowie“ brali leny od dajmiów i oddawali je pańszczyźnianym wieśniakom, ci wraz z pozostałemi klasami pracowali na pierwszych, oraz płacili podatki. Zato wolni byli od służby wojskowej.
Cały okres wczesnej historji upływa niezmiernie burzliwie Japończykom. Po pokonaniu Ainosów domy możnowładcze zaczynają zwalczać siebie oraz cesarza. W X wieku Masakada i Sumitoma próbują wydrzeć władzę prawemu monarsze. Klasa wojowników bierze górę nad władzą duchowną, jakiej przedstawicielem był właśnie „mikado“. Trzy domy książęce: Taira, Minamoto, Fudżiwara zalewają krwią Japonję w walkach wzajemnych. Nareszcie Joritomo z domu Minamoto pobiją wszystkich przeciwników i ogłasza się „taj-kunem“ — wielkim księciem, inaczej „szio-gunem“ czyli głównodowodzącym. Zakłada stolicę swą w Kamakura, gdzie ogniskuje się cała władza państwowa, cała ówczesna sztuka i kultura japońska. Mikadowie, mieszkający w Miako, schodzą na drugi plan, biednieją i stają się faktycznymi niewolnikami swych sziogunów. Działo się to w XII wieku.
W XIII wieku Japończycy pod wodzą sziogunów z dynastji Hojo trzykroć odpierają zwycięsko napad Mongołów, ówczesnych władców świata. Następuje okres względnego domowego pokoju, w czasie którego rozkwitają sztuki, przemysł i nauki — było to za sziogunów Aszi-kaga. Mikado uległ całkowicie wpływom buddyjskiego duchowieństwa i zagłębił się w „inkjo“ — w odosobnieniu i rezygnacji.
W końcu XIV i w XV stuleciu znowu pożoga i mordy wojen wewnętrznych zalały kraj cały. Japonja rozpada się faktycznie na tyle samodzielnych państewek, ilu miało dajmiatów. Nawet obronne klasztory buddyjskie ogłaszają swoją niezależność.
W obyczajach zapanowywa ponury kult śmierci, który przetrwał do naszych czasów w zabytkach „harakiri“ (seppuku). Podtrzymuje go buddyzm swą nauką o nirwanie. Wśród srożących się wojen, napadów, morderstw rodowych — cena życia spada do zera, a wierność wasali wyrasta do stopnia niebiańskiej cnoty. W strasznych cierpieniach kształci się dusza japońska w swej niezłomności, w uczuciach wzniosłych, bohaterskich i okrutnych… Urabia się wyrafinowana grzeczność, ostrożność i przezorność japońska. Tkliwość, miłość i dobroć znajduje schronienie jedynie w sercach kobiet i wieśniaków.
W 1549 zjawiają się u brzegów Japonji po raz pierwszy Europejczycy, mianowicie Portugalczycy, przyjęci początkowo dość życzliwie.
Wkońcu XVI stulecia wybucha wielka rewolucja ludowa, feudalizm chwieje się i modyfikuje. Z gminu wyłania się genjalny Taiko Hidejoszi, niegdyś chłopiec stajenny, i łączy znowu wojujące dajmaty w jedną zcentralizowaną całość. Po nim następuje nie syn jego, lecz opiekun tego syna „Wielki Jejasu“ i nie ustępujący mu wielkością Jemitsu, założyciele dynastji Tokugawa, która panowała aż do 1867 roku. Cały ten czas dwór mikada żył na uboczu, modlił się, układał wiersze, pisał księgi i uprawiał sztuki.
Przezorny Jejasu, dążąc do utrwalenia i wzmocnienia władzy monarszej, przywrócił pozory dawnej czci dla „mikada“, niewidzialnego boga, w imieniu którego rządził. Wypłacał mu stale roczną pensję i rok rocznie posyłał z umyślnym posłańcem wiernopoddańcze podarunki. Zato dajmiosów mocno Jejasu i jego następcy przycisnęli, otoczyli szpiegami, za lada podejrzeniem więzili i tracili, przenosili z miejsca na miejsce. Każdy z nich musiał rok spędzać w Jedo, na dworze szio-guna, a rok tylko w rządzonej przez siebie prowincji i w owym czasie ich żony i dzieci pozostawały w stolicy jako zakładnicy.
Umilkł szczęk broni, umilkły wrzawy potężnych rozterek, w znękanej walkami krainie zawitał długi pokój, utrzymywany twardą ręką Tokugawów, opierających się na ludzie prostym i prostem rycerstwie.
Dwór sziogunów w Jedo rośnie w bogactwa i zbytek, wyszukana etykieta, romanse rycerskie, ulotne miłostki, poezje zastępują zwolna dawną surową prostotę wojowniczych władców.
Tu, na tym Warsalu japońskim, powstają te dziwaczne, subtelne formy grzeczności, jakiemi po dziś dzień zadziwiają i czarują Japończycy cudzoziemców. Tu kształcą się tańce i śpiewy gejsz, tworzy się dramat japoński, który przetrwał aż do naszych czasów, a którego ojcem był Szekspir japoński, Chikamatsu Monzaiemon — autor 50 utworów. W owych czasach powstają wspaniałe świątynie japońskie, wyrabia się styl architektoniczny. Ale wraz ze zgnuśnieniem przychodzi upadek charakterów i myśli narodowej. Wszystko dusi ślepe naśladownictwo suchej i wyszukanej chińszczyzny. Uczucie, samobytność, moc charakteru ucieka do ludu, chowa się w gminnym teatrze, w powieściach, pisywanych pogardzonym alfabetem „katakana“ albo „hiragana“ przez kobiety i dla kobiet, w ojczystym języku japońskim.
W XVIII zaledwie stuleciu budzić się zaczyna duch narodowy i przenikać do warstw wyższych, których dobrobyt wzrósł znacznie w czasach pokoju i które ogrzała fala szeroko rozlewającej się oświaty. Zaczyna się wyzwalać z powijaków chińszczyzny przedewszystkiem historja, odradzać szintoizm, jako religja narodowa… Popierana przez sziogunów, hołdujących wszystkiemu, co chińskie, szkoła malarska klasyczna „Kano“, spotyka poważną rywalkę w szkole ludowej „Tosa“, której gniazdem jest miasto zaniedbanego i zubożałego „mikada“.
Wśród ludu tworzą się związki tajemne, półrozbójnicze, które występują orężnie do walki z nadużyciami dajmiów i samurajów. Słynny bohater ludowy, Bentei, organizuje mieszczan i wieśniaków.
Budzący się duch protestu szuka oparcia w tradycjach. Oczy wszystkich coraz częściej zwracają się w stronę opuszczonego i zapomnianego potomka bogini Amaterasu, który żyje nieledwie z jałmużny i nie ma dachu całego nad głową. W 1840 r. biedny samuraj Takajama odbył, jak wielu innych, pielgrzymkę pobożną do tronu „mikada“. Przechodząc Jedo (Tokio), zapałał oburzeniem na widok wspaniałości pałaców i zamków szioguna, a ujrzawszy w Kioto siedzibę potomka bogów, chylącą się do upadku, nieledwie w ruinach, upadł na kolana, uderzył czołem i wrócił do domu tak boleśnie wzruszony, że umarł wkrótce z żalu.
Śmierć ta poruszyła wiele serc i wywołała cichą burzę, która wzmagała się stopniowo, podsycana nieudolnemi rządami ostatnich Tokugawów. Wreszcie u brzegów pojawili się Europejczycy; Amerykanie w 1852 roku postawili upokarzające dla dumy państwa żądania. Rząd musiał je przyjąć.
Szesnaście lat następnych gotują się do walki śmiertelnej: rewolucja, organizująca się dokoła „mikada“ i rząd szioguna. Rewolucja chce powrotu do dawnych obyczajów. Sziogun pozornie broni reform i cudzoziemców. Ale skoro wybucha powstanie, ostatni Tokugawa, łagodny i wykształcony Keiki, książę Mito, po pierwszej przegranej bitwie opuścił wiernych mu północnych wasali i złożył poddańczy hołd „mikado“.
Naówczas stała się rzecz dziwna, możliwa jedynie w Japonji. Tokugawa zostaje przyjęty do dworu i do łaski „mikada“, który sam staje się reformatorem i odnowicielem Japonji, przebacza zbuntowanym wasalom, wielu z nich obdarza zaszczytami, a cudzoziemców, których obiecywał wypędzić, czyni nauczycielami swego narodu i zapożycza od nich politycznych wolności, jakie czynią pobity niedawno przez nieliczną eskadrę kraj pierwszorzędną wojenną i kulturalną potęgą na Wschodzie.
Takim jest obecnie panujący mikado, który rozpoczął nową erę Meidżi — wiek oświaty, takim jest naród, który umożliwił pojawienie się takiego monarchy. Japończycy nie pozwolą wydrzeć sobie swobód, a cesarz ich ma tyle cnoty i rozumu, aby tego nawet nie próbować. Jednocześnie powstają nowe siły i nowe prądy. Naradza się i szybko wzrasta wielki przemysł, który gromadzi znaczne ilości robotników w jedno miejsce. Robotnicy ci, wyszkoleni w dawnych cechowych związkach, choć nie stworzyli dotychczas związków zawodowych, w rodzaju europejskich, lecz przejawiają wiele solidarności i zrozumienia swych interesów. Z Europy przychodzi socjalizm. Rząd, pod wpływem rozruchów robotniczych oraz nowych idei i przykładów Zachodu, stara się złagodzić starcia przez wprowadzenie ustawodawstwa fabrycznego, ubezpieczeń na starość i t. d. Projekty powyższe wniesione zostały do parlamentu w tym roku i zostaną uchwalone wbrew opozycji ze strony rozmaitych krótkowzrocznych polityków. Jednocześnie wzrasta ruch emancypacyjny kobiet, który grozi zupełną zmianą stosunków rodzinnych i opartych na nich starodawnych obyczajów. Zwolna wyłania się oblicze nowej Japonji, demokratycznej i gospodarczo uporządkowanej, do czego bardzo przyczyni się wysokie uspołecznienie Japończyków, ich wielka tolerancja i wstrzemięźliwa mądrość.
W żadnym może kraju kwestja rolna nie daje takich ciekawych wzorów socjalizacji drobnej własności jak w Japonji. Kółka rolnicze organizują tam nietylko zakupy narzędzi, nasion, nawozów, nietylko urządzają gospodarstwa wzorowe i stacje doświadczalne, lecz zajmują się i hurtowną sprzedażą produktów oraz regulują sposoby uprawy i oczyszczania ryżu, aby otrzymać większe ilości jednorodnego towaru pożądanego gatunku i jakości. W ten sposób zwolna tworzą się wielkie, ogarniające całe okolice, spółki wytwórcze.
Czy Japonja pójdzie ku tym lepszym stosunkom drogą, wskazaną przez nasze europejskie teorje — tego nie wiem. Przypuszczam, że nie, że znajdzie jakąś własną ścieżynę, gdyż, wbrew okrzyczanemu naśladownictwu Japończyków, znajdują oni, nie zaniedbując uczyć się u wszystkich, zawsze własną na wszystko odpowiedź.
Dla ilustracji zajrzyjmy na chwilę do dziedziny, gdzie duch zbiorowy w najsubtelniejszych rysuje się odcieniach, do sztuki.
Malarstwa, rzeźbiarstwa, garncarstwa i budownictwa uczyli się Japończycy od Chińczyków i Koreańczyków. Pozostawiam w spokoju biednych, zadręczonych przez swoją biurokrację Koreańczyków i zwracam się do sztuki chińskiej. Czyż pomyli się ktokolwiek w klasyfikacji, kto widział okazy jednej i drugiej? Nie chcę poniżać sztuki chińskiej, której wspaniałemi zaiste zabytkami możnaby dziś jeszcze pół świata obdzielić.
Ale niepodobna zaprzeczyć, że śliczna sztuka japońska tak ma się do niej, jak śliczna, wytworna, młodsza, rozkwitająca siostra do pięknej, podstarzałej już matrony… I to w każdej dziedzinie. Cudowne japońskie „satsumy“ nie mają odpowiedników we współczesnej porcelanie chińskiej; przepiękne obrazy niedawnych mistrzów japońskich — Utamaro, Hokusai, Hiroszyge, Hokkei, Zeiszyn, Josai, Kiosai i inni — wybiegają nad wszystko, co stworzył w malarstwie Daleki Wschód… A przecie Japończycy wciąż się kształcą. To nieprawda, że malarstwo japońskie umarło. Na wystawie w Osaka widziałem w 1903 roku 30,000 obrazów. Niektóre były rozmiarów wielkiej ściany i miały taki wyraz i moc, że trudno było uwierzyć, iż były to akwarele, malowane na jedwabiu. Wydawały się przecudnym widokiem świata, ujawnionym przez nieznacznie usuniętą „szodżi“ japońską, ruchomą domu ścianę. Inne były o wiele mniejsze, gdyż naogół Japończycy nie lubią wielkich płacht. Ale tyle każdy z nich zawierał wyrazu, wdzięku i mistrzostwa w wykonaniu, że wielekroć wracałem do niektórych, gdyż w czasie 10-dniowego zwiedzania wystawy codzień na odpoczynek wpadałem do pałacu sztuki. Akwarelistów równych Japończykom świat nie ma wcale. Nie należy zapominać, że malowanie na jedwabiu nie znosi żadnych poprawek, że ręka nie może zawieść mistrza. Twierdzenie, że malarstwo japońskie jest wyłącznie ornamentacyjnem, jest wierutnym fałszem. Ma ono jedną wszakże cechę, niezależną od tematu i nastroju obrazów — są, jak wiersz japoński, jak króciuchna „tanka“ lub „hajkai“ — mistrzowskim raczej napomknieniem niż wizerunkiem rzeczywistości, dążą one przedewszystkiem do wywołania malarskiego wrażenia przez uprzytomnienie przedmiotu… Japończycy już przeżyli okres naśladownictwa przyrody i innych podobnych ćwiczeń. Dlatego tak im obecnie trudno dać sobie radę z ciężkim, brutalnym pędzlem olejnym. Ale pewien jestem, że i jego zmogą, jak zmogli zastygłe wzory chińskie, jak zmogli rozwlekłość swych poetów, gadatliwość dramaturgów, ociężałość architektów-kamieniarzy. Wyrobiona dusza ich widzów, słuchaczów i czytelników pozwala im używać niesłychanych skrótków artystycznych, zastępować całe stronice jednym wyrazem, a mgnieniem powiek lub poruszeniem ust całe akty…

Natsu guza ija
Tsuwa mo-no-domo-no
Jume no ato…

Zioła latem wyrosłe,
Jedyny ślad po rycerzach…
............

Widziałem dolinę, gdzie wojska mikada i szioguna zwarły się i gdzie zrodziła się nowa Japonja z ciał 40,000 poległych…
Zioła wysokie szumiały w ciepłych podmuchach wiatru i daleki wodospad mącił jedynie ich szmer jednostajny… I natychmiast wspomniałem powyższą „hajkai“, przytoczoną przez Chamberlaina w jego pracy o literaturze japońskiej.
Taką jest cała sztuka japońska, niezmiernie treściwa, skupiona w sobie, jakby zawstydzona…
Wrażliwość na piękno rozsiana jest w całym narodzie. Dość widzieć ich uroczystości ludowe, zabawy, igrzyska, aby zrozumieć, jaką moc dekoracyjnego zmysłu posiada gmin tutejszy…
Po drodze do Czusendżi z Nikko zauważyłem w zielonej ścianie lasów, porastających niebotyczne, prostopadłe góry, kilka jaskrawo-purpurowych plam.
— Co to? — spytałem przewodnika.
— To są klony!…
— Jakże na miejscu wyrosły!… — zawołałem zachwycony.
— So-da! (juści!) — rozśmiał się Japończyk… — Posadzone, umyślnie posadzone!…
Stare parki Kioto, Tokio, Nagasaki, Nikko są dziełem wysokiej, wyrafinowanej sztuki. Droga królewska, wysadzona gęsto niby kolumnami olbrzymiemu kryptomerjami, jest również dziełem sztuki i każe nam podziwiać siłę wyobraźni i miłość wrażeń artystycznych u ludzi, którzy trudzili się dla pokoleń, mających narodzić się za 300 lat.
I to jest właśnie miarą kultury narodu. Ci, co mylnie wyobrażają sobie Japończyków, jako „dłubaczy cacek“, niech zwiedzą Nikko, spojrzą na ponsowe „tori“ na sinem tle świętej góry Nantaizanu, nad brzegiem lazurowego jeziora Czusendżi…
Niech przyjrzą się ognistej wstędze świętego mostu, rzuconego łukiem nad ciemną przepaścią strumienia Dejagawy. Ale niech przedewszystkiem wejdą na grobowiec Jejasu.
Niepodobna odtworzyć wrażenia, jakie pątnik odbiera, dumając nad tem mauzoleum. Tu zrozumiałem, że wstępowanie na górę może być czasem modlitwą…
Całe Nikko składa się z wrażeń podobnych. Do jednego z najniezwyklejszych należy przechadzka w alei tysiąca Budd… Stoją one nad brzegiem szalonego, ryczącego jak potępieniec i spienionego jak wodospad, potoku. Na jednej z prostopadle do wody spadających ścian skały tajemnicza ręka wyryła sanskrycki napis „Hamman“. Aby to uczynić, doprawdy trzeba było mieć niemało sprytu i odwagi, gdyż litery są tuż nad powierzchnią wściekle kotłującej się wody, a urwisko łożyska zewsząd strome i wysokie.
Postanowiłem wszakże na odjezdnem odwiedzić aleję Budd w nocy, w czasie gdy nie groziło mi spotkanie tu żadnych globtrotterów. Wymknąłem się z hotelu niepostrzeżenie i ostrożnie ciemnemi uliczkami miasteczka podążyłem na dół. Mieszkańcy już kładli się do snu. Nie spotkałem nikogo, raz tylko zatrzymałem się przed małym domkiem z rozsuniętemi ścianami, w którego głębi siedziała na matach młoda Japonka i, cicho nucąc, grała na „samisenie“. Kwitnąca wiśnia zwieszała tuż nad jej balkonikiem gałęzie, srebrne od kwiecia i blasku miesiąca. Wdali lśniły wody i ciemniały sady, dachy domów i ściany budowli z koralowemi kropkami ogni w oknach.
Noc cicha, wonna towarzyszyła mi aż do tłumu kamiennych, w szereg wyciągniętych postaci. Tu dopiero opadł mię ryk ogłuszający potoku. Lecz i on jakoś milknął, cichnął, w miarę jak posuwałem się wzdłuż zadumanych mędrców. Księżyc niejasno kreślił ich zarysy, widziałem jedynie kontury, moc niezmierzoną podobnych do siebie głów, ramion, piersi… Jedne patrzały przed siebie wdal niezmierzoną, jakoby nie widząc otoczenia, inne chyliły głowy ku dłoni otwartej lub dzierżącej lotus…
Ich bezruch, pełen skupionej zadumy, ich podobieństwo wzajemne, ich szereg bez końca, tonący w świetle księżyca, sprawiały na mnie dziwne, przejmujące wrażenie…
Zdawało mi się, że nie idę, lecz płynę w jakimś śnie…
Potok już wcale nie szumiał, cały świat zniknął w zagadce:
— Jaki jest twój początek i koniec?… I naco powstałeś!?
— Powstałem, aby zniszczyć w wszechświecie cierpienie! — odszepnęły mi tysiące kamiennych, sfinksowo uśmiechniętych warg.


HARAKIRI KSIĘCIA
ASANO NAGANORI
(WYJĄTEK Z KSIĘGI „JUKI NO AKEBONO“)


…Soda, naczelny cenzor obyczajów, odczytał:
„Ponieważ Asano nie był w stanie w chwili spełnienia występku pohamować gniewu, jaki wybuchnął w jego duszy pod wpływem okoliczności na księcia Kiry, i przeto nie zachował dostatecznego szacunku dla pałacu, w którego przedsionku znajdował się, lecz, złamawszy swój obowiązek, zadał ranę krzywdzicielowi, a więc Sziogun raczył uznać jego postępowanie za tak wielkie bezprawie, za które winowajca musi ponieść karę harakiri“.
Co powiedziawszy głosem doniosłym, cenzor zwrócił się do księcia Asano:
— Pojmuję pańskie pobudki i wysoce je cenię. Ale sprawa zaszła tak daleko, że nic panu pomóc… nie mogę. Pozostaje panu uczynić odpowiednie przygotowania z mężnem sercem. Lecz jeżeli istnieje cokolwiek, względem czego pan życzyłby sobie wypowiedzieć swą ostatnią wolę, to proszę powierzyć mi ją bez wahania, a wszystko spełnię należycie!
Następnie została doręczona księciu Asano kopja rozkazu Szioguna; przyjął ją i zwrócił się do cenzora z podziękowaniem za jego uprzejmość:
— Dziękuję panu za życzliwe dla mnie zamiary, lecz… co może być w chwili obecnej, o co mógłbym prosić pana?
Poczem skazaniec wziął kąpiel gorącą i wszedł w białem płóciennem kimono i płóciennych spodniach do pokoju, gdzie znajdował się naczelny cenzor, książę Soda. Na werandzie stanęli szeregiem cenzorzy Okado Dencapiro i Okubo Hencajemon ze swymi pomocnikami. W ogrodzie, w miejscu wybranym dla egzekucji, przed drzwiami małej bawialni, rozpostarto trzy maty, pokryte białemi płóciennemi pokrowcami. Nieopodal stał złowieszczo asystent stracenia, Isoda Budaju, ze spuszczonem z prawego ramienia kimono i podwiniętemi spodniami.
Książę Asano, zanim siadł na miejscu, pomyślał:
— Zaiste, nie przystoi udzielnemu księciu, właścicielowi majętności, dających 53,000 koku ryżu, odbywać harakiri w ogrodzie przed małą bawialnią, jak zwykły samuraj!
Lecz natychmiast rozsądek mu podpowiedział:
— Małodusznością byłoby wszczynać swary wobec przygotowań do ostatniej godziny… Jest to sprawa marna!…
Wszedł więc do ogrodu, nic nie rzekłszy. Natychmiast młodzieńcy, którzy trzymali stoliki — jeden z mieczem, drugi z winem w glinianej czarce, — postawili je przed księciem Asano.
Książę, zachowując zwykły wyraz twarzy, której kolor nawet się nie zmienił, zwrócił się do cenzora Sody z następującemi słowami:
— Co się stało z mym wrogiem, księciem Kiry?
Na to pytanie Soda odrzekł z pozorem obojętności:
— Ponieważ rany Kiry są ciężkie, to pewnie mocno on cierpi!
W swej odpowiedzi ukrył smutek, że rząd ma dobre mniemanie o księciu Kiry, oraz powiedział nieprawdę przez poszanowanie dla uczuć księcia Asano. Ten, wysłuchawszy odpowiedzi, zwrócił się do księcia Tamury:
— Jeżeli uszu pańskich dosięgły jakie wieści o stanie zdrowia księcia Kiry, to prosiłbym uprzejmie o powiadomienie mnie o nich!
Książę Tamura milczał chwilę, nie wiedząc, co na pytanie odpowiedzieć. Wtedy jego główny wasal, Date Oribe, podszedł do swego pana i szepnął mu do ucha słów kilka. Była to prośba, aby książę nie zwiększał rozdrażnienia księcia Asano, stojącego w obliczu śmierci, i pomógł mu zabić się spokojnie, jak należy. Naówczas książę Tamura powiedział:
— Co się tyczy księcia Kiry, to słyszałem, że umarł kilka godzin temu nietyle ze starości, ile od dwóch otrzymanych ran niebezpiecznych!…
Nato książę Asano odrzekł z wyrazem zadowolenia na twarzy:
— O, wcale tego nie żałuję!
I strząsnąwszy ze swego rękawa płatek kwiatu wiśniowego, spadłego nań z drzewa, zaśpiewał następującą pieśń przedśmiertną:

Wszak muszę wiośnie
Powiedzieć „żegnaj“,
Wcześniej, niż kwiat wiśniowy
Utraci płatki, opadające
Na wiatr…

Następnie wziął książę ze stolika glinianą czarkę, do dna ją wypił i zgodnie z obyczajem rozgniótł kolanem; poczem podniósł wyżej głowy stoliczek z leżącym na nim mieczem i zwrócił się do swego asystenta, do pomocnika cenzora, Isoda Budaju:
— Pan zapewne nie odmówi mi i łaskawie zaczeka, aż powiem, że nadszedł czas!
Poczem książę obnażył górną część ciała z obu stron i, próbując ostrości miecza, powiódł nim po prawej lędźwi przez spodnie, znacząc cięcie pięć cali długości. Po próbie wykrzyknął z uśmiechem zadowolenia:
— Ach, miecz tnie doskonale!
Bez pośpiechu wbił go w lewą stronę żołądka i powiódł nim zdołu do góry. Naówczas dopiero powiedział:
— Teraz czas!… Proszę, pomóżcie mi!
Isoda Budaju przystąpił doń ztyłu i ulżył mu, ściąwszy długim mieczem głowę, która, zgodnie z obyczajem, zawisła na piersiach na jednym calu nieprzeciętej skóry. Budaju ostrożnie oddzielił głowę od tułowia i, wziąwszy ją za warkocz przez podwójnie złożoną ćwiartkę papieru, pokazał ją naczelnemu cenzorowi. Skoro w ten sposób zgon został stwierdzony przez świadków, książę Soda wraz z innymi odeszli…
Ciało Asano złożono do trumny i na skutek przedtem wydanych rozporządzeń przybyli poń dworzanie brata księcia Asano, zarządzający jego dobrami oraz Horibe Jasubei…
A kiedy przyjęcie ciała zostało dokonane, Jasubei poprosił dworzan księcia Tamury, aby dali mu koszulę, którą nosił jego pan, oraz miecz, którego użył do egzekucji. Poczem odszedł Jasubei z towarzyszami za trumną z żałosnemi szczątkami…
Powiadają, że widok ten wyciskał łzy z oczu zarówno ludziom czułym, jak nieczułym.
Ach, jakie to wszystko jest smutne!
Przecież książę Asano był szlachetnym dostojnikiem, utalentowanym w oczach wojny i pokoju, nie bez znajomości ze sztukami pięknemi, równie czarujący, jak grzeczny… I oto zginął w trzydziestym siódmym roku życia podobnie, jak ginie rosa poranna! O jakże złowieszczym był dzień ten, kiedy to się stało!… Jakże pełen wypadków jest ten świat, jeżeli osoba znakomita, z rodu udzielnych książąt zamku Asano, potomek tak sławnego rodu, odchodzi do piekieł, do Potoku Żółtego, pozbawiony tytułów i mienia, pozbawiony rodziny i wasali…

Ciało straceńca zostało pochowane w świątyni Sengakudzi, w Takanawie w Siba… I dano mu imię pośmiertne: „Rejko Inden Saki no Sofu Henri Dajkodzi“…




O-SICI


O-Sici miała lat szesnaście. A więc wedle zwyczaju stara babcia, O-Nami-san, ofiarowała jej wśród noworocznych podarunków w ślicznem pudełku z lalkami obrazki, pouczające ją, że jest kobietą i co ją wskutek tego czeka.
Z ciekawością i niezmiernem zdumieniem obejrzała młoda dziewczyna te obrazki, lecz przy spotkaniu z babcią obłok leciuchnego rumieńca zabarwił nie jej białą, jak krem migdałowy, twarzyczkę, ale oblicze staruszki, pomarszczone niby zwiędły liść kiriju. Oparła wyschłą, zgrzybiałą dłoń na atłasowym karku dziewczęcia, pochylonym w powitalnym ukłonie i zcicha westchnęła.
— Cóż twoje kwiaty, O-Sici!?
Dziewczyna podniosła główkę, cieniuchne jakby tuszem malowane brewki zadrgały jej figlarnie nad wesołemi oczyma.
— Wszystkie, babusiu, ładnie kwitną…
— Bo o wszystkie jednakowo się troszczysz! — odrzekła z wyrzutem staruszka.
— Jednakowo są piękne, babusiu!… Tak mi żal, aby zwiądł który… Tak chciwie piją wodę ich płatki i listki… Tak wychylają główki i wyciągają gałązki z cienia do słońca… Nie mam serca ominąć zrana którykolwiek konewką lub zostawić samotnie pod murem… Będzie mu tęskno i nudno!…
— A jednak musisz wybrać!
— Wybiorę, babusiu, ale… jeszcze trochę… troszeczkę… Dlaczegóż tak zaraz, poco pośpiech?… Chyba, że bardzo zła już jestem…
Babka zdjęła rękę z jej karku; teraz dziewczyna zkolei westchnęła cichutko i cofnęła się na klęczkach ku drzwiom.
Postanowiła wybrać; rozumiała, że to musi uczynić i poszła raz jeszcze popieścić się z ulubieńcami.
Było ich trzy w trzech ozdobnych doniczkach. Pojawiły się niedawno w krótkich czasu odstępach u progu jej mieszkania. Domyślała się, od kogo pochodzą: kosztowną białą azalję wczesną, nie kryjąc się zbytnio, postawił syn bankiera, łobuz i birbant, Kizuki; delikatną, niepokalanej białości piwonję — gruby, poważny Takura, wreszcie śliczną, karłowatą wiśnię — ubogi poeta Kane-Udzi…
Ukryta za niedomkniętą „szodżi“ codzień śledziła, jak przechodząc ulicą o różnej porze, strzygli nieznacznie oczami na doniczki kwiatów, jednakowo zroszonych i obmytych, jednakowo podwiązanych, jednakowo pieczołowicie ukrytych przed wiatrem…
Śmiała się wesoło, widząc, jak czerwieniał dziobaty Kizuki, jak wstrzemięźliwie wciągał powietrze Takura, jak chwytał się melancholijnie za ładny podbródek Kane-Udzi…
Dziś znowu, przed chwilą, widziała wszystkich, lecz ich postacie przeniesione na obrazki babuni, wydały jej się tak śmiesznemi, że z trudnością stłumiła końcem długiego rękawa gwałtowny do nieprzyzwoitości śmiech.
A przecie musiała wybrać!…
Nie mogła zostać wiecznie w domu, narażając na smutek ojca, matkę i wszystkich… Musiał dopełnić się nad nią los kobiety, której nie wolno wracać samotnie w dziedzinę wiecznego spokoju, w krainę Mejdo… bez płaczu dzieci!
Schyliła się nad kwiatami, które z błękitnego zacienia ściany wyciągały dufnie swe zielone listeczki oraz małe, pełne rosy, kielichy…
Dwa z nich miały więc zginąć!
Uklękła, śledząc z czułością, jak drżą w powiewach zalatującej tu wichury wiśniowe płateczki, przejrzyste, różowe, jak rozbrzask pogodnego ranka… Piwonja otwierała szeroko swą nieporównaną czarę, ssąc rozsiane w powietrzu złoto zabójczego a tak umiłowanego przezeń słońca… Pyszna azalja wywijała wzgardliwie i zarazem uroczo bledziuchne wargi, niby rozpieszczone dziecko…
— Którego z was osądzić!? Kto ma umrzeć? Uschnąć niepodlewany? Zwiędnąć w spiekocie słonecznej?… Ach, nie!… Ona nie zabije żadnego!… Niech los decyduje!… Niech giną śmiercią naturalną!…
Rozumiała wszakże, iż przetrzyma inne pyszny kwiat krzykacza Kizuki, że zginie najwcześniej cudna wiśnia, obraz cichej, wiernej miłości…
Było jej żal. Pochyliła się i przytuliła wonne liście do wilgotnych ust…
Od morza wiał suchy i burzliwy wiatr. Z wzniesienia, na którem stał ich dom, z górnego jego balkonu widać było wzdymające się w zatoce granatowe góry bałwanów, lśniących w słońcu niby skręty smocze. Podnosiły się coraz wyżej, narastały im białe grzywy, łączyły się w jeden wirujący wał i ciskały się, szalejąc, na skały nadbrzeżne. Ich ryk — smętny, straszny, niemilknący — wypełniał podniebie… Ich bicie — uparte, ciężkie i głuche — wstrząsało głęboko skalistą ziemią.

Lecz O-Sici przyzwyczaiła się do głosów tego żywiołu i uderzył ją w burzliwej pieśni dźwięk o wiele cichszy, ale nieznany…
Podniosła głowę i spostrzegła nieopodal gęsty, płowy dym, miotający się nisko u ziemi, jak targany tajfunem jesienny las bambusowy… Stamtąd biegł wielogłosy krzyk, podobny do jęku…

Na ulicy zawrzał wkrótce potok uciekających w popłochu ludzi… Ścigał go, kłębiąc się nisko po ziemi, wielogłowy potwór ognia… Błyskał krwawemi ślepiami, płomienne żądła wysuwał daleko z burego cielska dymów… Jego powódź, bijąca iskrami w niebiosa, rychło zalała pół miasta… W gryzących obłokach pary i sadzy znikły bez śladu domy, świątynie, ogrody… Trzask walących się budowli, pękanie bali i desek, wybuchy gorejącego paliwa, strzały prochowe, syk ognistych jęzorów pokryły i wrzawę ludzi i ryk morza
Wszystko utonęło w gryzącym, okropnym dymie, który wzdymał się, pęczniał i sięgnął już chmur. Zniknęły inne żywioły: woda, ziemia, powietrze — został tylko ogień.
Mieszkańcy w obłąkaniu wypadali na ulice i miotali się między potokami pożogi, jak salamandry. Duszące jej skręty odpychały ich wszelako coraz dalej, stłaczając w czarne, zwarte mrowisko warjatów… Płacz, klątwy, śmiech, nawoływania, ciosy razów, klekot sandałów leciały za uciekającymi, jak poszum skrzydeł śmierci…
O-Sici ledwie zdążyła wyprowadzić babkę. Odwróciła oczy, szukając matki i reszty rodzeństwa, gdy płomienie już uderzyły w ich śliczny domek rzeźbiony i zlizały go w mgnieniu oka, jak głodna paszczęka lwa zlizuje drobne ptaszę… Uciekali, trzymając się za ręce, targani przez wyprzedzający ich tłum, popędzani przez gorące potoki smolnego powietrza…
Widzieli, jak po bokach potworne, syczące czeluście pożogi chłonęły budowle, drzewa i parkany…
Już wyprzedziły ich…
O-Nami-san ledwie dyszała.
— Porzućcie mię!… Puść mię, O-Sici… Uciekajcie sami!… — prosiła wnuczkę, która ciągnęła ją za starczy „obi“.
— Uchodź, mamusiu, z dziećmi!… Ja zostanę z babką!… — błagała dziewczyna.
Coraz mniej było wokoło nich ludzi, coraz więcej dymu i ognia.
— Zginiemy, ale zginiemy razem, albo razem wyratujemy się!… — postanowiła mężna matka.
— Byle dopaść do murów świątyni Atagina!…
Dzieci płakały, kobiety niosły je, słaniając się na nogach…
Wreszcie w gęstym, śmierdzącym zmroku odgadły mur po wielkich, chropawych jego głazach i po wiejącym odeń chłodzie… Setki ludzi darło się na szczyt ściany, walcząc o miejsce.
Rodzina O-Kade-si przytuliła się u podnóżka budowli, chowając w wilgotne jej szpary zgryzione dymem oczy i charczące od kaszlu usta…
— O-Kade-si!… Gdzież jesteś!?… — wołała na męża nawpół obłąkana Onoja…
Już nie mieli więcej siły, już gromadka ich ucichła bez ruchu, choć krzyk grozy, lecący zgóry, potężniał, choć wzmagał się znój oraz łoskot pożogi…
Zapaliły się ciasne uliczki przylegających do świątyni herbaciarni i ubogich kramów…

Wtem na murach ukazały się wygolone głowy mnichów i sploty sznurów spadły ku wyciągniętym dłoniom…
O Okadach zapomniano. Leżeli zwinięci bez ruchu wdole, jak węzły porzuconych łachmanów. Dym powlekał ich coraz grubszą warstwą. Ledwie migotały po przezeń barwne sukienki dzieci i wiśniowy pas jedwabny O-Sici…
— Tam jeszcze jest ktoś, ojcze!… Widzę wyraźnie — wołał nad niemi młody głos.
— Ależ nie, to porzucone rzeczy!…
— Jęczą…
— Niesposób, synu… Już płomień zwija się nad nimi… Przepali sznury… Sam zginiesz…
— Trzymaj, trzymaj, ojcze!… Idę…
Jak przez sen słyszała O-Sici szelest ślizgającego się wzdłuż muru ciała, słyszała, jak unoszono z ziemi jej matkę, babkę, rodzeństwo… Wreszcie ją samą porwała w pasie ciepła obręcz ramion i uniosła, jak ptaka, ku górze… Błoga cisza zalała jej serce zamierające… Piersi, spętane dymem jakby tysiącem powrozów, zaczęły wolniej oddychać… Otwarła mdlejące oczy i ujrzała nad głową czarną sieć konarów znanych jej drzew kamforowych, a wyżej cudny błękit... Zrozumiała, iż jest już w ogrodach świątyni. Silne ręce podtrzymywały wciąż jej ciało i niosły coraz wyżej w chłodne i wonne powietrze… Mimowoli skierowała swe źrenice ku pochylonej nad jej piersią twarzy. Twarz była obca, ale młoda i piękna. Czarne podłużne oczy patrzały w jej lica ciekawie i chciwie… Odwróciła więc wzrok swój natychmiast, lecz przelotnie spojrzenia ich skrzyżowały się i utonęły w sobie głęboko… Kroki niosącego jak gdyby zwolniały, objęcia jego drgnęły i mocniej przytuliły ją do siebie…
— Puść mię, szlachetny panie!… — wykrztusiła cicho dziewczyna.
Nie odrzekł, jeno kroku cokolwiek przyśpieszył…
Wkrótce O-Sici znalazła się koło babki, matki i reszty rodzeństwa, tworzących jedną z wielu gromadek, rozsypanych na murawie ogrodu Atagina.

Wdole, tam gdzie niedawno wrzało życiem miasto, gdzie piętrzyło się tysiące ślicznych, rzeźbionych, jak misterne szkatułki, domków, gdzie falowały w wietrze niezliczone barwne chorągwie, gdzie wiły się kwiaty i kwitły ogrody, gdzie bawiły się dzieci i latały motyle; gdzie rozkosz i cierpienie, miłość i nienawiść, dobroć i złość, wzniosłość i nikczemność rodziły się i walczyły ze sobą — obecnie kłębił się ocean czarnego dymu, błyskając ukrytem zarzewiem…
Patrząc nań, płakał tłum nędzarzy.
Wśród płaczących uwijali się kapłani, rozdając garście gotowanego ryżu…
Wkrótce szlachetny O-Kade-si odszukał swą rodzinę, pocieszył ją i urządził pod wielkim portykiem świątyni, opartym na osiemdziesięciu potężnych cedrowych kolumnach. Pstry tłum kobiet, dzieci i starców rozłożył się tam pokotem. Mężczyźni młodsi i zdrowsi szukali sobie przytułku na dworze w zaroślach parku.

Rozpacz nie nakarmi głodnego i nie nakryje dachem zwątlałego ciała.
Jeszcze dymy snuły się po czarnych zgliszczach i krwawe oczy zarzewia gorzały pod popiołami, a już mnóstwo pogorzelców kręciło się wśród rumowisk, wyciągając osmalone deski, opalone belki, głazy i cegły, szukając w popieliskach metalowych przedmiotów, stopionych zwykle na żużel, na bryłę… Wielu rychło wywędrowało z ogrodów świątyni i zamieszkało w skleconych naprędce szałasach, na miejscach dawnych sadyb.
Rodacy pośpieszyli z pomocą.
Zabielały niezliczone żagle na błękitnej zatoce, wioząc budulec, żywność, nowe narzędzia, naczynia i sprzęty.
O-Kade-si nie zaniedbał zakrzątnąć się koło budowy nowego domu, lecz wątłość zdrowia zgrzybiałej O-Nami-san oraz wzgląd na dostojność rodziny kazały mu dłużej od innych pozostać w świątyni.
Niezmiernie cicho i monotonnie upływał czas mieszkańcom portyku Atagina. Serca i myśli ich były nazewnątrz, gdzie od świtu do nocy stukały niezliczone siekiery cieśli…

Procesje nabożnych, świąteczne jarmarki, wykrzykiwania wróżbitów, uderzania w dzwony i gongi — nauki i nabożeństwa kapłanów — całe zwykłe życie stałych mieszkańców i gości świątyni — zajmowały ich obecnie nie więcej niż szum rodzinnego morza.
Jedynie O-Sici śledziła pilnie za tajemniczemi misterjami biało odzianych kapłanów, których długi szereg, niosąc owoce, kwiaty i ryby, codzień niknął za zielonawą zasłoną korytarza, wiodącego na „drogę bogów“…
Szukała wśród nich swego zbawcy. Wiedziała, że zwie się Kę-dziro, że jest sierotą, wychowańcem jednego z duchownych, i że był przeznaczony na sługę strasznego, zwodniczego Inari Kicune, któremu ślubują bezżeństwo. Dostrzegła również, że choć młodzieniec nie narzuca się im, a nawet unika ich, oczy jego często śledzą ją zoddala… Słodki, nieznany ból przeniknął ją po raz pierwszy nawskroś…

Leniwo płynęły dni bezczynne, zato chyżo uciekały miesiące.

Ciemny, kręty, potężny las pni, splątanych wysoko pod niebem w gęstwinę, wznosi się z góry Atagina, wznosi się, jak dym ziemi, gaj drzew kamforowych…
Ciepły, wilgotny, morski wiatr wiosenny już obudził drzemiące pączki ich drobnych listków… Już z potwornych obarów sączyć się poczęła przejrzysta kamfora, napełniając wonią pieszczotliwe wiosenne powietrze…
Już wdole, gdzie spojrzeć, zajaśniał różowy rozbrzask kwitnących wisien, mieszając swe barwy i aromaty z zorzami pogodnych dni…
Już młode gaje bambusowe zaszeleściły smukłemi prąciami, chyląc się w podmuchach wiatru, pędzącego małe chmurki płowe i ciepłe… Zaskrzyły się w słońcu krótkie tęczowe ulewy, przysłaniające okolice strugami brylantów…
Turkusy nieba i morza ściemniały na szmaragd…
W dni świąteczne tłumy spacerujących wypełniały gaje Ataginy, ale w powszednie dni było tam cicho i pusto i jedynie krzyki bawiącej się dziatwy naruszały łagodne gruchanie świętych gołębi oraz monotonny, modlitewny, śpiew kapłanów…
Codzień O-Sici odprowadzała braciszka i siostrę na wielki plac, przeznaczony dla zabaw dziecinnych na najniższym tarasie ogrodu.
Dziewczynki w jaskrawych kimono, chłopcy w ciemnych szatach, często półgoli, a wszyscy bosi, klekocąc małemi sandałami „goto“ gonili się po łące, zbierali w wianki lub rozpryskiwali na drobne, żywe kropelki, jak przesypywane paciorki. Na ustroniu grono starszych chłopców, zatknąwszy długie poły za pasy i ściągnąwszy sznurkami długie rękawy na plecach, ćwiczyło się w strzelaniu z łuku. Stary samuraj z siwą brodą kładł z niezmierną powagą upierzoną strzałę na cięciwę starożytnego łuku i, nie opuszczając najdrobniejszego ze świętych prawideł, nagłym ruchem odrzucał wtył piersi a prawą nogę wystawiał krok naprzód… Jednocześnie chybki pocisk wypadał jak piorun w słoneczne powietrze…
Wolne, świątobliwe były ruchy starego rycerza i celne strzały!
Gorliwie naśladowali go uczniowie, witając wesołemi okrzykami każdy traf udatny…
O-Sici stała w cieniu skały; z góry, pochylone nad urwiskiem, wiśnie sypały na nią śnieg swych bladych płateczków. Wtem, polatując wśród nich, zabujał ponad nią zwitek „tancaku“ i upadł u jej stóp… Ostrożnie zerknęła na taras. Nikogo nie było… Bielała na słońcu pusta balustrada, usypana białym kwiatopadem. A wyżej ponad nią kołysały się cicho w podmuchach wietrzyka piany okiści wiśniowych…
Wtedy upuściła rozpostarty znienacka wachlarz i wraz z nim podniosła poemat, zerwany zapewne z drzewa powietrznemi prądy. Serce w niej drżało, widziała w tem wróżbę dla siebie…

Zasunąwszy się głębiej pod występ głazu, rozwinęła pasek różowej, jedwabistej bibułki, na którym pięknemi literami nieznany poeta napisał:

Pochyla się wiśnia nad otchłanią,
Wschodu słońca nęcą ją szkarłaty,
Lazurowe fale morza manią,
Wiatrów ciepłych wabią aromaty…
Płyną na dół wiśni łzy pachnące,
Chmurą białą płynie w przepaść kwiecie…
Lecz przepaści jej listeczki drżące
Nie zapełnią przenigdy na świecie…
________

O-Sici przestała dyszeć. Zdawało się jej, że płynie gdzieś z chmurą kwiatów po przestworzu… Ocucił ją kamyk skaczący po ścianie urwiska, widocznie strącony przez ukrytego widza. Ruchem bezwiednym zwróciła w tę stronę oczy. Za złomem granitu, oparty skronią o jego grań, stał Kę-dziro i patrzał na nią. Źrenice ich znowu skrzyżowały się z sobą i utonęły w sobie na króciuchną chwilę…
Dziewczyna odwróciła głowę.

Odtąd młodzieniec nieustannie krążył dokoła niej. Wciąż czuła jego cień w pobliżu i oczy jej spotykały wzrok jego cierpiący i pokorny, przeszywający i zarazem pieszczotliwy, niepokojący jak blask miesiąca, przedzierającego się w noc letnią poprzez kiście wistaryj, zwieszonych nad wodą…
Aż raz przez sen poczuła go koło siebie w ciemnościach portyku świątyni, pełnego śpiących pokotem pielgrzymów i pogorzelców.
— Słuchaj, przyjdź zaraz do gaju kamforowego, gdyż inaczej pozostanę tu do brzasku dnia, aby ojciec twój ujrzał mię i zabił…
Dziewczyna obudziła się i zadrżała: istotnie klęczał koło jej wezgłowia.
— Odejdź, błagam Cię!… Pozostaw mię memu losowi!…
— Muszę pomówić z tobą!…
— Lękam się!… Możeś ty sam… bóg… Kicune!…
— Nie jestem bogiem Kicune, lecz on to zaiste wzbudził ten szał, który przywiódł mię tutaj!… Chrzęst twoich „goto“ na żwirze dróżek idzie za mną, jak zimny dreszcz… Błysk szpilek w twych włosach rozświeca ciemności niespanych nocy…
— Uchodź!… Słyszysz: ludzie budzą się!…
— Odejdę, lecz skoro nie przyjdziesz, znów wrócę po chwili…
Szybciej, niż płynie potok wodospadu, płynęły wzruszone myśli dziewczyny.
Zwlekała. Ale rychło świt rozednił papierowe ściany portyku, zasunięte dla ochrony przed świeżością nocy. O-Sici szybko narzuciła na siebie kimono i bosa wysunęła się do ciemnego, ukrytego przejścia.
Tam schwyciły ją natychmiast silne ręce i powlokły za zasłonę wielkiego ołtarza, gdzie w złotym zmroku wznosił się olbrzymi posąg trójgłowej bogini Miłości i Przebaczenia…
Zwolna budowało się miasto. Szeregi czyściuchnych domków pokryły zadymione place. Na miejscu czarnych rumowisk zarysowały się białe okna papierowe oraz desenie ślicznych rzeźbionych „szodżi“; na krużgankach wśród kwiatów zajaśniały barwniejsze od kwiatów „obi“ kobiece.
A w nocy, niby świętojańskie robaczki, zabłysły w oknach niezliczone światełka i roje kolorowych latarni u wejść domów z numerem i nazwą właściciela.
Zawieszono nareszcie purpurowy znak skończonych robót i nad domem czcigodnego O-Kade-si. Uradowany gospodarz obdarował wszystkich robotników pięknemi niebieskiemi koszulami z białym herbem Okadów na rękawach i plecach.

Rozdarte serce O-Sici, opuszczając świątynię, ukryło się pod żałosnym uśmiechem… I uśmiech ten już nie opuszczał jej twarzyczki bielszej od migdałowego kremu, jej ust pobladłych, jak wyrwana z morza gałązka korali…

Smutek dziewczyny, jej zamyślenie, jej ruchy powolne rychło zauważyła matka i babka i… próbowały ją wybadać, lecz O-Sici milczała, pochyliwszy ku ziemi głowę.
— Nic mi nie jest!… Nie wiem!…
— Źle!… — mruczała O-Nami-san, próbując zlekka dłonią wilgotne od łez końce rękawów wnuczki.
— Czas zamąż!… — postanowił O-Kade-si, wysłuchawszy utyskiwań żony.
W kilka dni potem zjawił się w ich nowym domu wygolony i po staroświecku uczesany swat.
Ojciec powiedział O-Sici, że w pierwszy szczęśliwy dzień odbędzie się „pokaz“, że ma nadzieję, iż wybrany przezeń oblubieniec — zamożny i powszechnie szanowany Goto-si, spodoba się jej również.
Zrozpaczona O-Sici odważyła się wysłać potajemnie list do świątyni Atagina.
Kilka dni następnych nie spuszczała oczu z obu końców ulicy, a w nocy nasłuchiwała pilnie, podnosząc co chwila z wezgłowia zapłakaną twarz. Prócz ryku morza, brzęku żelaznych pierścieni na koszturach nocnych stróży oraz trzeszczenia ich grzechotek, nic więcej nie rozbrzmiewało w ciemnościach.
W dniu „pokazu“ była tak znękana, że nie przyjrzała się nawet dobrze twarzy narzeczonego. Dostrzegła tylko, że był dość stary i tłusty. Zresztą było jej wszystko jedno, skoro ten, który wypełnił jej serce, zapomniał o niej i nie przychodził…
Równie obojętnie zachowywała się przy piciu wina ryżowego, „trzy razy po trzykroć“ z czerwonej czarki weselnej.
Ocuciła ją dopiero noc poślubna.
Drżała z przerażenia i odrazy, wpatrując się w wiszący nad nią mrok obcego domu. Obok chrapał mąż, szeroko otwarłszy bezzębne usta…
…Lepiej śmierć, lepiej śmierć!…
Szukała omackiem małego sztyletu, który wciąż nosiła ukryty we włosach…
Czyż więc w istocie nic w życiu nie będzie miała, nic… swego!…
Czyż nie kochał jej… Był marą obłędnego bóstwa?…
Albo gorzej: był człowiekiem kłamliwym, który ją oszukał!?… Nie kochał jej więc, nie kochał!?… A może nie wie, a może nie wręczono mu listu!?… Więc ona odejdzie za rzekę wiecznego zapomnienia, nie zobaczywszy go!… I odejdzie z tą goryczą i potępieniem na ustach, jakie czuje obecnie dla wszystkiego, co było jednak najrozkoszniejszem w jej życiu!… Czyż istnieje sroższa męczarnia, jak nienawidzieć to, co się kocha — umrzeć z zagadką w duszy?…
Krew i myśli kłębiły się w niej, jak skręty owego pamiętnego pożaru… Wśród czadu i zmroku teraźniejszej żałoby, jak skrawki błękitu w kłębach pożogi przeświecały chwilami — wspomnienia nieskończonego szczęścia…
Ach raz, raz jeszcze spojrzeć w twarz drogą, wyczytać miłość w ukochanych oczach!… Przekonać się, że istotnie tamto było krótką ale uroczą rzeczywistością!
Znów pożar, znów ocknienie na ręku Kę–dziro… Cudne miesiące pobytu w świątyni… Szept wonny gałęzi drzew kamforowych… Deszcz kwiatów, spadających z wysokiego urwiska…

Zasypiała w gorączce, w malignie… budziła się bez woli i siły…
I tak było co noc.
Aż razu pewnego młoda kobieta wstała nagle od boku męża, półnaga, owinięta zaledwie czerwonym płatem dookoła bioder i błędna ominęła cichutko śpiącą w kuchni służącą, wygrzebała z pod popiołu przygaszonego ogniska węgielek i, zawinąwszy go w smolne wiórki cedrowe, wetknęła pod okap dachu…
Poczem pośpiesznie wróciła i legła niepostrzeżenie na małżeńskiej pościeli.
Krwawa łuna rozwidniła rychło papierowe szyby. Krzyk nocnych stróży i łoskot ich grzechotek rozbudził nareszcie i Goto…
— Wstawaj, wstawaj!… O-Sici… Gore!… — wołał, wracając z sieni.
— Hej, trzymaj… łapaj… podpalacz!… — krzyczano tymczasem nazewnątrz.
O-Sici w leciuchnym nocnym kimono wypadła na balkon. W świetle pożaru spostrzegła gromadkę ludzi, szarpiących ciemną postać. Poznała twarz, oczy ich spotkały się z sobą…
— Ludzie, puścić!… To ja! — zawołała wyciągając ręce.
Nikt jej nie słuchał. Tłum uprowadził winowajcę na rozkaz jej męża i zniknął w ciemnościach nocy. Goto-si nie chciał również jej słuchać, zajęty oglądaniem szkód uczynionych pożarem, obliczaniem strat, strofowaniem stróży i robotników…
— Uspokój się, uspokój!... Nie dziwię się wcale, że umysł twój się mąci… O mało co znów nie powtórzyło się wielkie nieszczęście z przed pół roku…
— Muszę iść… do sądu!… Muszę się dowiedzieć, co to wszystko znaczy? Zaco nienawidzi mię ten człowiek, którego nie znam?…
— Weź mię z sobą!… — szepnęła rwącym się głosem.
— Owszem. Chcesz — chodź!… Przechadzka i widowisko uspokoi cię!…

W wielkiej szopie starego sądu siedział sędzia za stołem, mając po obu bokach pisarzy. Cichy tłum po brzegi wypełniał salę. Gdy wprowadzono Kę-dziro, gniewny szmer przeleciał po widzach, jak poszum burzliwy. Sędzia uciszył go ruchem wachlarza i zaczął badanie.
Obwiniony nie odpowiadał na zadawane pytania, nie odpowiadał i nie wyrażał skruchy, gdy sędzia wyrzucał mu, iż przez swą zbrodnię mógł znowu unieszczęśliwić tysiące ludzi.
— Dlaczego uczyniłeś to?… Dlaczego?… Wytłumacz powód twego postępowania… Wszak niegdyś ratowałeś pogorzelców z narażeniem własnego życia!?… Wszyscy to pamiętamy…
Kę-dziro milczał i szukał oczami po sali. Sędzia wiódł wzrokiem wślad za nim.
Wtem wejrzenie oskarżonego spotkało się z wejrzeniem kobiety, siedzącej w pierwszych rzędach…
Kobieta powstała i, przecisnąwszy się przez tłum, padła twarzą przed stołem sędziego.
— Jam winna… Podpaliłam dom!…
— Ty… ty?… kto jesteś?
— O-Sici, żona Goto-si.
— Nieprawda… Ona obłąkana!… Spała spokojnie koło mnie… Ona obłąkana!… Straciła zmysły w nieszczęściu! Dawno to spostrzegłem!… — wołał krzykliwie Goto-si.
Sędzia znów uczynił znak wachlarzem.
O-Sici odjęła od zapłakanych oczu rękawy i zaczęła cichym głosem:
— Zlituj się nade mną, o panie! Zaiste, nie śmierci się lękam, lecz wstydu… Pozwól mi umrzeć w milczeniu… Wierz mi, że ten człowiek nie więcej winien, niż winien szczyt Fudżi-jamy, że chmury oń się czepiają…
— Dlaczego więc milczy?… Jest w tem zagadka… I będzie skazany, jeżeli nie opowiesz wszystkiego szczerze, O-Sici!…
— W świątyni, gdzie ukryliśmy się po wielkim pożarze, spotkałam go… — zaszeptała rwącym się głosem po krótkiem wahaniu. — Wiecie, że uratował mię… Pokochaliśmy się… Na schadzkach tajemnych krwią palców serdecznych spisaliśmy klątwy, że do siebie jedynie należeć będziemy… I ssaliśmy krew na potwierdzenie przysiąg… Ale pierwej, niż zdołaliśmy umocować nasze wezgłowia, ojciec wybudował dom i zabrał mię…
Odtąd nie miałam wieści o Kę-dziro… Myślałam, że mię zapomniał lub nigdy nie kochał, że słowa jego były pustą i złudną igraszką… Myślałam, że zamążpójście uciszy ból mego serca… Pisałam wreszcie listy — nie odpowiadał. Podpaliłam więc dom, aby znów znaleźć się w świątyni…
Tłum milczał. Płakał Kę-dziro. Posępnie patrzał na żonę stary Goto-si.
— A ty, młodzieńcze, poco byłeś tej nocy w ogrodzie Goto-si?
— Głosem fletu wabią jelenia na strzał!… Co noc od chwili, gdy uprowadzono ją ode mnie, błądziłem dokoła jej domu… Gdy wyszła zamąż, błądziłem z rozpaczą dokoła domu jej męża…
Blada twarz O-Sici zajaśniała jak promień wśród chmur. Nieznacznie wyciągnęła cienki sztylecik i zanurzyła go poniżej gardła, szepcąc:

Lecz przepaści jej listeczki drżące
Nie zapełnią przenigdy na świecie…





POJEDNANIE
(Z KSIĘGI „KONSEKI MONOGATARI“)


Zdarzyło się, iż pewien samuraj, Hanaki Baisu z Kioto, doszedł do nędzy wskutek ruiny swego dajmiosa, musiał porzucić dwór pana i przyjąć miejsce zarządcy w głuchej prowincji.
Przed opuszczeniem stolicy rozwiódł się ze swoją żoną, piękną i dobrą O-Tojo, i ożenił się z córką wysokiego urzędnika, przypuszczając, że związek ten pomoże mu do zrobienia karjery.
Dokuczliwość niedostatku i dufność młodzieńcza onamiły serce samuraja, nie docenił przywiązania, które lekkomyślnie porzucił.
Ponowny związek nie dał mu wszakże szczęścia. Druga żona miała oschłe obejście, cierpki ton głosu i czerstwe serce samoluba. Wkrótce Baisu dla wielu powodów z żalem wspominał o dniach, spędzonych w Kioto.
Niebawem przekonał się, że wciąż jeszcze kocha swą pierwszą małżonkę i że miłuje ją o wiele więcej, niż obecną. Zrozumiał, że postąpił sobie z O-Tojo niewdzięcznie i niesprawiedliwie, że skrzywdził kochające serce. Żal zamienił się zwolna w wyrzuty sumienia, które gryzły mu nieustannie duszę. Wspomnienie porzuconej kobiety, jej mowy łagodnej, jej miłego uśmiechu, jej czarującego obejścia, jej niewyczerpanej cierpliwości — wciąż ścigały Baisu.
Niekiedy widywał ją we śnie, pracującą, jak w latach niedostatku, dzień i noc przy tkackim warsztacie, aby ulżyć wspólnej ich doli. A jeszcze częściej śniło mu się, że ona modli się, klęcząc w maluchnym pokoiku, gdzie ją porzucił, że ociera łzy rękawami wyliniałego, ubogiego kimono.
Nawet w godzinach urzędowania myśli jego krążyły dokoła niej i leciały ku niej. Starał się wyobrazić sobie, jak ona mieszka i co robi?
Coś mu w głębi szeptało, że ona nie wyszła powtórnie zamąż, i że, być może, przebaczyłaby mu, gdyby…
W cichości serca postanowił, że ją odszuka jeżeli okoliczności pozwolą mu wrócić do Kioto, że ją przebłaga, zabierze z sobą i uczyni wszystko, aby zagładzić swą winę…
Ale lata mijały.
Nareszcie termin służby upłynął i samuraj został zwolniony.
— Wrócę więc do niej!… Wrócę!… — powtarzał sobie radośnie po tysiąckroć razy.
— Jakże głupio i okrutnie postąpiłem, porzucając ją naówczas!
Obecna jego żona była bezdzietną; odesłał ją więc do rodziców, a sam pośpieszył do Kioto. Po przybyciu udał się niezwłocznie na poszukiwanie O-Tojo, nie zmieniwszy nawet odzieży podróżnej.
Kiedy stanął na ulicy, gdzie mieszkali przed rozstaniem się, zapadła już noc, późna noc dziesiątego dnia dziesiątego miesiąca roku. Miasto spało ciche, jak cmentarz. Księżyc jednak świecił jasno i samuraj z łatwością odnalazł znany mu dom.
Bardzo smutno wyglądał zapuszczony budynek z dachem, porosłym wysoką trawą, i podartym papierem w oknach. Samuraj zastukał do drzwi, ale nikt się nie odezwał. Naówczas, spostrzegłszy, że drzwi nie są zaparte ryglami, uchylił je i wszedł do wnętrza.
Pierwszy pokój był zupełnie pusty i nawet ogołocony z mat [5].
Zimny wiatr hulał po nim, wdzierając się przez liczne szpary w okiennicach, a światło księżyca przenikało przez otwory z sionki. Inne pokoje były również zapuszczone i nieużywalne…
Dom był widocznie niezamieszkany.
Mimo to samuraj postanowił dotrzeć do najdalszej jego części, do małego pokoiku, w którym niegdyś lubiła przebywać O-Tojo.
Z przejmującem wzruszeniem dostrzegł nagle światło, migające za przepierzeniem. Krzyknął radośnie i zajrzał przez uchylone drzwi.
Tak, istotnie: siedziała tam i szyła przy mdłem światełku andona[6]
Podniosła właśnie głowę i oczy jej spotkały się z gorejącem spojrzeniem Baisu. Powitała go rozbłysłym od szczęścia uśmiechem.
— Kiedy wróciłeś do Kioto? Jak odszukałeś do mnie drogę przez te ciemne wertepy?… — spytała cichym, załamującym się głosem.
Czas nie zmienił ją wcale. Wydawała mu się taką właśnie piękną, młodą i łagodną, jaką wyobrażał ją sobie w marzeniach. Podłużny owal bladej twarzy, długi nos prosty z drgającemi nozdrzami, małe usta karminowe, czarne, migdałowe, wilgotne oczy w oprawie ruchliwych rzęs, na policzkach i podbródku miłe w uśmiechu dołeczki…
Ale słodziej nadewszystko grał mu w uszach jej głos, nabrzmiały dźwiękami radosnego zdumienia.
Przysiadł naprzeciwko niej na podłodze w zwykłem miejscu koło hibaczi.
— Ukochana, nie uwierzysz, jakżem strasznie tęsknił do ciebie! Jakże głupi i zły byłem, porzucając cię naówczas!… Ale jakże gorzko, jakże przerażająco zostałem zato ukarany!… — zaczął cichym, zdławionym głosem.
Słuchała go uważnie, nie spuszczając z jego zbolałej twarzy oczów, płonących łagodnie i dobrotliwie, jak lampy przyćmione, podczas gdy na jej piersiach coraz żywiej falowało kimono, a na ustach walczyła zakwitająca rozkosz z byłemi smutkami.
— Niedobrze, że cierpiałeś przeze mnie. Nieraz czułam, że nie byłam dawniej dość wyrozumiałą i spokojną.
Wziął nieśmiało jej rękę i przycisnął do piersi.
— Wyrzucałem sobie przez całe te lata swoją winę i przemyśliwałem, jak zmienić, jak ją naprawić!… Ale wyrwać się nie mogłem z sideł, które rozstawiłem sam sobie…
— Nie ty sam, ale los nasz wspólny, ale nędza!… Musieliśmy się rozstać, czyż nie pamiętasz?… Głód silniejszy jest nad wszystko… Dobrze pamiętam jednak, jak, dzieląc się ze mną lichą strawą, zawsze zostawiałeś mi część lepszą i większą, a przecież mężczyźni silniej odczuwają głód!…
— Odszedłem od ciebie, ale przy tobie została ma dusza… Wszędzie szła za mną pustka i czczem wydawało mi się życie, gdyż nie było ciebie… Przebacz mi; wiem, żeś cierpiała i ty, zapewno stokroć więcej, lecz… przebacz mi!… Proszę cię, choć nie wiem, dlaczego miałabyś mi przebaczyć!? A jednak wciąż marzyłem o tej chwili, kiedy upokorzę się przed tobą, wyznam wszystko i usłyszę z ust twoich przebaczenie… Przebacz mi przez dobroć twoją, przebacz mi przez miłość naszą, pozwól mi zagładzić i naprawić to przewinienie, które cięży mi, jak góra ołowiu!…
— Nie mów tak! Słowa twoje bolą mię. Gdyby nawet wina, o której mówisz, istniała, gdybyś porzucił mię nie z musu, ale dla swawoli, to czyż obecny twój powrót nie zmazał jej całkowicie?… Nigdy nie marzyłam o tem, że wrócisz, że znów będziesz mi mówił tak słodkie rzeczy, że zobaczę cię choćby na chwilkę… Wydało mi się, że nas rozdarto na zawsze, że gruby, nieprzebyty mur rozdzielił nas…
— Na chwilkę!?… przerwał jej niecierpliwie. — Dlaczego mówisz, że na chwilkę? Powiedz raczej na przeciąg siedmiu żyć, na dziewięć wieków, ukochana!
Rozśmiał się radośnie i przysunął tak blisko, że mógł już ramię zarzucić poza nią.
— Nie przestawałam nigdy modlić się do bogów o twoje szczęście. I oto nagrodzili mię, albowiem twoje szczęście znowu stało się mojem!
— Jeżeli nie odepchniesz mię, najsłodsza, to wiedz, że przyszedłem, aby pozostać z tobą na zawsze, na zawsze… na zawsze… żadne moce nie rozłączą nas teraz!… Mam majątek, mam przyjaciół!… Jutro przywiozą tu moje rzeczy i moi słudzy będą ci służyć… O, my uczynimy ten przybytek przybytkiem szczęśliwym i pięknym… Odnowimy i ubarwimy go ślicznie i kwiaty zasadzimy dookoła… A dziś — dodał z pewnem zmieszaniem — przybyłem tak późno i nie zmieniłem swej podróżnej odzieży jedynie dlatego, że pragnąłem ciebie zobaczyć jak najprędzej i usłyszeć od ciebie swój wyrok!…
— Wyrok!? — szepnęła ze smutnym uśmiechem. — Nie my wydajemy wyroki!
Pochyliła piękną głowę na jego ramię i, podczas gdy on głaskał łagodnie jej delikatną, jak płatek lotosu, szyję, opowiadała cicho o tem, co stało się w Kioto po jego wyjeździe.
— O sobie opowiedz mi, ukochana, o sobie!… Gdzie mieszkałaś?… Czy i ty tęskniłaś?…
— Mieszkałam tutaj!… Czy warto, miły, mówić o stosunkach, których już niema, o troskach, które się nie powtórzą?… Opowiem ci lepiej historję rodziny Takakury Dajnagona, przecie ich znałeś!?…
— Owszem, znałem ich… Więc widywałaś się z nimi?… Pamiętali o tobie? Będę ich przyjacielem na wieki!
— Sprawa ta była bardzo głośna w Kioto…
Gawędzili do późnej nocy. O-Tojo mówiła o wszystkiem, prócz własnych smutków i przebytej nędzy. A gdy nadszedł czas, zaprowadziła męża do południowego, bardziej zacisznego pokoiku, który niegdyś był ich sypialnią.
— Nie masz nikogo do pomocy? — spytał, gdy zaczęła własnoręcznie słać pościel.
— Nie mam! — odpowiedziała z wesołym śmiechem. — Nie najmowałam służącej, gdyż sama łatwo dawałam sobie radę… Wiesz, że mam silne ręce!
— Jutro będziesz miała dużo sług! — upewniał ją. — Dobrych, zręcznych sług, których będziesz jedyną panią! Wszystko będzie, jak zechcesz!…
Czekał ze drżeniem na chwilę, kiedy przytuli ją do siebie i poczuje ją całą przy sobie, jak dawniej…
Spać im się nie chciało — nie mogli; serca mieli tak pełne, dusze tak wzburzone… Leżeli splątani w objęciach i mówili cichutko, szeptali o swej miłości, swem szczęściu odzyskanem, o przeszłości, teraźniejszości, przyszłości…
Minęła „godzina byka“ minęła „godzina tygrysa“…[7]
Baisu wydało się, że żona mu blednieje w objęciach, staje się coraz smutniejsza, że głos jej cichnie i jak gdyby oddala się.
— Śpij, ukochana, jesteś znużona!… Zamknij oczy, a ja będę patrzał na ciebie! — nastawał.
— O, nie, nie!… Mów dalej… Mów, mów… — błagała. — Niech wciąż cię słyszę!
Mówił więc, wpatrując się z miłością w mglące się coraz bardziej rysy. Różowy świt zaczął przesiąkać przez otwory w oknach i roztapiać bursztynowy zmrok uchodzącej nocy.
Samuraj odsunął się od zasypiającej żony i zamknął niechętnie powieki.
Usnął.
Gdy ocknął się, blask dnia wdzierał się wszystkiemi szparami okiennic. Ze zdziwieniem spostrzegł, że leży na zgniłych deskach podłogi.
— Co to znaczy?… Czyżby to, co w nocy zaszło, było snem tylko!? Ależ nie — ona tu śpi!..
Nachylił się, przyjrzał i wtył cofnął z okropnym okrzykiem: śpiąca nie miała twarzy.
Leżało przed nim jeno ciało kobiety, zawinięte w całun śmiertelny, ciało do tego stopnia wychudłe, że zeń nic nie zostało prócz kości, powleczonych ciemną skórą, i długiego ciemnego warkocza…

Drżący samuraj stał zmartwiały w promieniach porannego słońca, obojętnie oświetlającego wnętrze pokoju. Lodowate przerażenie zwolna zamieniało się w jego sercu w rozpacz bezdenną, bezbrzeżną, a tak bolesną, iż uchodząc przed nią, chwytał się cienia nadziei.
Wybiegł na ulicę i zaczepił pierwszego przechodnia.
— Panie, czcigodny panie, czy to ulica „Naka naori“?
— A czy nie wie pan, gdzie tu dom samuraja Hanaki Baisu?
— Aha, jest taki dom, ale stoi pusty. Tam już oddawna nikt nie mieszka. Należał do żony samuraja, który opuścił miasto wiele lat temu, rozwiódłszy się z tą kobietą, aby zaślubić inną.
Smutna to historja! Opuszczona z tęsknoty zachorowała. Nie miała w Kioto ani krewnych, ani znajomych, wogóle nikogo, ktoby mógł się o nią zatroszczyć. Zdaje się, umarła samotna tegoż roku… dziesiątego dnia, dziesiątego miesiąca, jeśli się nie mylę…
Samuraj rozśmiał się tak strasznym śmiechem, że przechodzeń pośpieszył uchylić kapelusza i oddalił się, nie oglądając za siebie…






WIDMO SAKURSKIE


Cztery miesiące upłynęło od bitwy nad Jalu.
Cztery miesiące armja Kurokiego przesączała się z wielkim mozołem przez niesłychanie górzystą, dziką i bezludną krainę, aby, zatoczywszy ogromne półkole, odciąć od północy i wschodu odwrót armji rosyjskiej.
Cztery miesiące nieustannych walk o każdą przełęcz, każdy wąwóz, każdą dolinę i rzeczną przeprawę…
Cztery miesiące niedospanych nocy… Cztery miesiące uciążliwych marszów w spiekotę, w ulewy, w zimne górskie wichury, często na połowie racji. Cztery miesiące noclegów w błocie, lub na twardej opoce…
Ale gorsze, niż to wszystko były bezczynne wyczekiwania rozkazów na zajętych pozycjaech, w okopach lub poprostu w ukryciu za rumowiskami skał.
Linja ogromnej armji, rozciągnięta na dziesiątki kilometrów, posłuszna żelaznej woli wodza, posuwała się niezmiernie prawidłowo, niby skrzydło olbrzymiego, żywego niewodu wśród skamieniałych fal ziemi.
Nareszcie armja, bijąc się nieustannie, stanęła nad rzeką Tajdzy-che i żołnierze, po raz pierwszy od tylu dni, dostrzegli przed sobą z wyżyn rozległą równinę.
Gęsty, kędzierzawy las prosa „gaoljanu“, wyższego od konnego żołnierza, pokrywał dno doliny; z pośród niego wyglądały, tu i tam, szare plamy wiosek; srebrna wstęga rzeki oramiała dolinę od południa, a poza nią mgliły się półkolem odnogi tylko co przebytych gór. Na zachodzie, między cyplami tych gór, widniała wielka szczerba, poprzez którą oko uciekało w nieskończoną dal równiny i opierało się o błękit nieboskłonu.
Chciwe oczy wodzów i żołnierzy natychmiast odszukały tam ciemną, wydłużoną linję nasypów kolei żelaznej… Widzieli, jak pociąg za pociągiem odchodził tam, w białych obłokach pary, na północ, na północ…
— Uchodzą!… Uchodzą!… Uciekają!…
I tysiące serc zadrżało z niepewności i rozpaczy, że to może jeszcze nie być koniec, że trzeba będzie raz jeszcze zarzucić sieć wojsk w góry i raz jeszcze odrobić katuszę zaledwie przebytych męczarni!
Lecz od rosyjskiej kolei oddzielała Japończyków bystra rzeka, zarośla gaoljanu oraz małe wzgórze, zamykające szczerbę wyjścia z doliny które zarówno żołnierze jak i oficerowie przezwali dla kształtu zgodnie „Babą ryżową“ — „Mandżujama“. Ta niepozorna górka pocięta była zdradliwemi linjami gęstych okopów i chociaż sama milczała, zato z obu stron i z poza jej grzbietu buchały strzały armatnie, rzucając raz wraz wywiadowcze pociski na pola gaoljanu oraz góry zarzeczne.
W nocy przez Tajdzy-che został przerzucony most pontonowy, a o świcie znaczna część armji japońskiej rozpostarła się na dolinie szerokim wachlarzem.
Artylerja obu stron zaczęła grać swój koncert piorunowy. Ponieważ jednak koncert ten grano po całych dniach już od czterech miesięcy, ludzie oswoili się z nim zupełnie i brygada Okasaki, której polecono zająć „Babę ryżową“, spokojnie zanurzyła się w morze gaoljanu.
Dobrze znana wieśniakom japońskim rodzima roślina zakryła ich zielonym obłokiem. Pierwsze roty bataljonów szły w tyraljerskim łańcuchu, a poza niemi w odpowiednich odstępach kolumny rezerw.
Szli cicho, jak stado tygrysów, przedzierających się ku zdobyczy przez zarośla trzcinowe.
Mimo to Rosjanie dostrzegli nieprzyjaciela i białe dymy szrapneli zaczęły gęsto pękać przed brygadą.
Ruch oddziału został wstrzymany; żołnierzom kazano pokłaść się na ziemi i posilić.
Byli to po większej części tędzy, rośli górale z Sendaju, którzy najmniej może z całego wojska odczuli trudy tego niezmiernie wyczerpującego pochodu.
To też, gdy wypoczynek nadspodziewanie się przedłużał, w szeregach wszczęły się niespokojne szepty:
— Artylerję… pewnie sprowadzają artylerję… Widzieliście, jak cała góra bielała od rosyjskich okopów!…
— Ba, i na sąsiednich wzgórzach mają reduty… Ciepło będzie tam zbliska pod krzyżowym ogniem…
— Nie będzie już gorzej, jak pod Mon-tielinem!…
— A może każą nam czekać tu do samej nocy?…
— Ech, zamiast źle wróżyć, opowiedziałbyś co, Cinzo!
Cinzo w ojczyźnie trudnił się profesją ulicznego opowiadacza i obecnie nieraz swą sztuką skracał towarzyszom przykre chwile oczekiwania.
Żołnierze obsiedli go bliżej; inni położyli się nawznak i, podłożywszy pod głowy tornistry, patrzyli na przesiany słońcem błękit nieba, przeglądający, jak wody niezgłębionego oceanu, między ciemnemi kitami i długiemi zielonemi lokami liści gaoljanu.
— Opowiedz nam… opowiedz… — namyślali się żołnierze.
— O widmie z Sakura!… — podpowiedział jeden.
— Tak, tak!… O widmie z Sakura!…
…„Jakże słusznem jest zdanie Konfucjusza, że dobrotliwe rządy wiodą do pokoju, a nieprawne stwarzają zamieszania i bunty…“ — zaczął Cinzo głosem zawodowego gadacza.
I popłynęły wyrazy toczone, jak perły…
…„Wieś cicha, starodawna wieś japońska zarysowała się wśród zielonego tumanu okalającej słuchaczów gęstwiny. Oto Hotta Kaga no Kami — sławny, rycerski władca zamku Sakurskiego umiera… Oto jego godności i leny odziedzicza niegodny syn Kotsuke no Suke Mazanobu — książę okrutny, chciwy i rozrzutny zarazem… Mieszka on w Jedo, traci ogromne sumy na utrzymanie pysznego dworu, na śpiewaczki, na rozkosze, na kosztowne dzieła sztuki… Aby pokryć swe wydatki, zwiększa niepomiernie czynsz poddanych chłopów… Aż oto zrujnowani do szczętu wieśniacy zwołują wiec z 36 wsi i wysyłają swych wójtów całym tłumem do pałacu samego księcia do Jedo, aby prosić go osobiście o zmiłowanie… Występuje Sogoro — człowiek poważny, spokojny, rozsądny — radzi im dobrze zastanowić się nad tym krokiem, wykazując wątpliwe tego skutki…
Mimo to wieśniacy trwają w zamiarze udania się do księcia… Ubrani w płaszcze słomiane i grzybowate kapelusze, z bambusowemi posochami w ręku, zjawiają się chłopscy wysłańcy przed pałacem księcia, ale drzwi zamykają się przed nimi. Do księcia nie dopuszczają ich, a żaden z urzędników nie chce nawet przyjąć od nich prośby. Wracają z niczem. Wtedy Sogoro radzi im napisać prośbę do „Horodziu“ — najwyższej Rady Szioguna. Choć sam nie przewiduje z tego wielkiego skutku, ale radzi wyczerpać wszystkie środki i sam gotuje się do drogi do Jedo, żegna z żoną i dziećmi, pewny, że zapłaci za śmiałość życiem:
„Oddam swe ciało, aby ulżyć doli całego kraju!… Więc, skoro zginę, nie smućcie się, nie opłakujcie mię!…“ mówi im…
Prośbę z wielką czcią wręczono księciu Kuze Jamato no Kami. Cieszą się chłopi, pewni wygranej. Jeden Sogoro nie łudzi się. Istotnie po niejakim czasie, wezwany do pałacu Kuze Jamato no Kami, zostaje zgromiony przez radców w imieniu księcia, jako przywódca buntowników, i prośba zostaje mu zwrócona bez żadnej odpowiedzi…
Nie została nawet przedstawioną radzie, w której zasiada przecie i Kotsuke no Suke… Sogoro poucza naówczas ziomków, że należy iść jeszcze dalej, już do samego końca, zwrócić się do Szioguna — „Pana naszych Panów“!…
Włościanie poruczają to jemu. Sogoro się zgadza. I oto, ze zwitkiem zapisanego papieru w ręku, czatuje pod mostem Sammajeskim u czarnych wrót parku Ueno na orszak Szioguna Jemitsu… Oto wyskakuje z ukrycia w wieśniaczej odzieży słomianej, z długim bambusem, na którego końcu zatknął biały zwitek prośby…
— Precz!… Bierzcie tego chłopa!… — krzyczą zmieszani dworacy.
Konwój rzuca się na Sorogo, ale on zdąża wetknąć do lektyki władcy prośbę i dopiero, skoro ta została przyjętą, pozwala się uprowadzić!…
Mściwy Kotsuke no Suke otrzymawszy od Szioguna prośbę swych poddanych, robi wymówki swoim urzędnikom, że dopuścili do takiego dlań wstydu, i z żalem postanawia pod naciskiem wyższej władzy zmniejszyć czynsze do dawnych rozmiarów. Żąda wszakże jednocześnie wydania Sogora swym sądom książęcym.
— On powinien być ukrzyżowany dla przykładu i postrachu innych chłopów!… I nietylko on, ale również jego żona i dzieci!… A majątek ich ma zostać skonfiskowany!… Pozostałych sześciu wójtów niech wygnają z mych dóbr!… Na teraz będzie pewnie tego dosyć!… — mówił rozgniewany książę!
— Jaśnie oświecony Panie!… — odpowiedział radca Kodzima Sikibu, padając na twarz. — Zamiary Wasze są zupełnie zgodne z prawem i sprawiedliwe. Sogoro rzeczywiście zasługuje na surową karę za swe oburzające przestępstwo. Mam zaszczyt wszakże zwrócić uniżenie uwagę Waszej Jasności, że żonę i dzieci niepodobna uważać za winnych narówni z nim. Dlatego błagam Waszą Jasność o ulitowanie się łaskawie nad niemi i uwolnienie ich od kary tak surowej!
— Tam, gdzie grzech ojca jest wielki, żona i dzieci nie mogą być oszczędzane!… — odpowiedział twardo Kotsuke no Suke.
Sogoro, wydany księciu przez rządy stołeczne, zostaje sprowadzony do zamku Sakurskiego jako złoczyńca, w czarnych noszach, owiniętych sieciami. Staje przed sądem księcia wraz ze 136 wójtami wsi, podpisanych na prośbie. Zapada wyrok: „Sogoro, za to, że samowolnie przyjął przywództwo nad włościanami, że ośmielił się, omijając własnych panów, zwrócić się wprost do Szioguna, że obraził w ten sposób swego księcia, że podał prośbę do Horodziu, za to wreszcie, że należał do spisku, poniesie śmierć przez ukrzyżowanie wraz z żoną, a dzieci ich: trzynastoletni Hennosuke, dziesięcioletni Socheji oraz siedmioletni Kichaci, zostaną skazani na ścięcie. Sześciu wójtów, którzy towarzyszyli Sogoro do Jedo, mają udać się na wygnanie do miasteczka Osima w prowincji Idzu“.
Innym książę łaskawie przebaczył, a czynsze w całym dajmijacie zmniejszył do dawnych rozmiarów.
Sogoro wysłuchał wyroku spokojnie, a wiadomość o ulżeniu nieznośnego ciężaru ludności sprawiła mu wielką radość. Włościanie jednak, ani mężczyźni, ani kobiety nie cieszyli się z tego. Po długich naradach zwołali wiec w świątyni Fukusoin pod przewodnictwem Zembei, wójta z Sakato; na wiecu postanowili, nie zważając na grożące im kary, podać nową prośbę do księcia o ułaskawienie chociażby żony i dzieci nieszczęśliwego Sogoro. Ale radca Ikeura Kocuje wytłumaczył im, że prośba nie może być przedstawioną księciu, gdyż już duchowieństwo z świątyni jego przodków prosiło go o to, a odmówił im z wielkiem rozdrażnieniem.
Trzech najprzedniejszych wójtów i przyjaciół skazańca z żałości, z bezsilnej boleści i wstydu ogoliło głowy i wstąpiło w dzień kaźni do klasztoru, a o ciała straceńców upomnieli się księża z świątyni Tokodzi.
W Ewaradai był zbudowany pomost dla egzekucji.
Rano o „godzinie węża“[8] jedenastego dnia drugiego miesiąca mieszkańcy wsi okolicznych i podzamcza, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, dzieci i zgrzybiali staruszkowie zebrali się w wielkiej ilości, aby powiedzieć ofiarom ostatnie „żegnaj“!
Skazańcy, skrępowani powrozami, zostali posadzeni na lichych matach na wzniesieniu. Sogoro i żona zamknęli oczy, gdyż widok był zbyt okropny. Obecni płakali i krzyczeli:
— Okrutnie!… Bezlitośnie!…
Wyjmowali z rękawów łakocie i rzucali dzieciom. W południe Sogoro i żona zostali przywiązani do krzyżów, które następnie wkopano w ziemię. Poczem wprowadzono na szafot przed oczy rodziców starszego Hennosuke. Sogoro zapłakał, wołając:
— Okrutnicy, okrutnicy!… Wszystko mi jedno, co robicie ze mną, ale dziecko!… Co zawiniło wam dziecko!?
Widzowie zakryli oczy rękami i głośno modlili się, nawet sam kat wyrażał przez cichą modlitwę swe współczucie.
Wtedy Hennosuke, który cały czas nie otwierał oczów, zawołał do rodziców:
— O, mój ojcze i matko moja! Idę przed wami do raju, w szczęśliwą krainę, gdzie będę was oczekiwał. Wraz z młodszymi braćmi będziemy wyglądali was na brzegu rzeki Sandcu; wyciągniemy do was ręce i pomożemy przebyć ją!… Żegnajcie wszyscy, co przyszliście być świadkami naszego zgonu!… A teraz, proszę, zetnijcie mi już głowę!
I wyciągnął szyjkę, szepcąc modlitwę. Żałosny jęk wyrwał się z piersi rodziców i widzów, gdy kat, choć wzruszony, ale posłuszny swemu obowiązkowi, uderzył chłopczyka mieczem.
Drugi syn Sogoro powiedział do kata:
— Łaskawy panie, prawe ramię mnie boli, a więc proszę cię, odrąb mi głowę z lewej strony, aby nie urazić mię… Bo nie wiem jak trzeba umierać… Nie robiłem tego nigdy jeszcze!..
— Kat zalał się łzami, mimo to głowa upadła szybciej, niż woda zdoła wsiąknąć w suchy piasek.
Najmniejszy Kichaci zginął z ustami pełnemi łakoci, rzuconych mu przed chwilą przez widzów. Gdy wśród powszechnych jęków uniesiono ciała dzieci, zbliżył się do małżonków Sogoro „eta“ Sigajemon, któremu polecono przebić ich dzidą, zgodnie z wyrokiem. Spostrzegłszy go, O-Man, żona Sogoro, zawołała:
— Mężu mój, pamiętaj, żeś od początku ostrzegał mnie o możliwości takiego końca! Ale co z tego, że ciała nasze zostały sromotnie ukrzyżowane!? Nie smućmy się, gdyż bogowie są z nami! Spotkajmy śmierć mężnie i spokojnie!… Oddajmy życie nasze radośnie za szczęście wielu!… Wiek człowieka jest krótki, ale imię jego żyje wieki i jest nieśmiertelne!… Należy więc je cenić więcej niż życie!
Wtedy Sogoro uśmiechnął się i odpowiedział:
— Dobrze mówisz, żono! Cóż z tego, że ukarano nas za wszystkich! Nasze starania powiodły się!… Niczego więcej nie życzyłem sobie!… Jestem szczęśliwy, gdyż pragnienie mego serca spełniło się! Zmiany i niepowodzenia losu są nieobliczalne… Ale gdybym nawet miał pięćset żyć, ofiarowałbym je, byle usunąć głód, nędzę i grzech od tylu ludzi…
Gdy tak mówił, oficer, przewodniczący egzekucji, dał znak „eta“ Sigajemonowi i ten zbliżył się do ukrzyżowanego ze swoją dzidą…“
Zbici w kupę żołnierze nie spuszczali oczu z opowiadacza. Każdy z nich znał doskonale tę okropną opowieść, mimo to serca ich biły boleśnie i wzniośle, jak boleśnie i wzniośle biły serca tysięcy słuchaczy w ciągu dwustu pięćdziesięciu lat krążenia tej historji wśród tłumów Japonji.
Cinzo podwyższał urok opowiadania wyrazistą mimiką i modulacjami swego ślicznego głosu.
Nagle zbliska, tuż prawie za nimi, potężny huk wstrząsnął ziemią i powietrzem.
— Artylerja!… Nasze armaty!…
Wielu z żołnierzy zerwało się na nogi, inni na klęczkach chwytali złożoną obok broń lub poprawiali na sobie gorączkowo rynsztunek.
Wkrótce na froncie przed nimi załoskotał huragan strzałów karabinowych i zjadliwy zapach bezdymnego prochu powiał przez zarośla.
Kolumna ruszyła naprzód. Coraz częściej z białych, pękających w błękitach nieba dymów spadał na kolumnę żelazny, morderczy grad i kule, gwiżdżąc żałośnie, tłukły się wśród wysokich badyli gaoljanu. Przedzierali się przez nie w milczeniu, zaciąwszy zęby, nie odpowiadając strzałami wrogowi, choć co chwila rozdzierające jęki bólu lub śmierci wylatały to tu, to tam, z ust niewidzialnych ofiar. Aż zaczęła gęstwina blado przeświecać. Spostrzegli czarne postacie towarzyszy, przytulonych do ziemi, z wyciągniętemi przed sobą karabinami, z których co mgnienie oka błyskały strzały… Nieznośny, świdrujący łoskot kanonady, jak trzaskanie olbrzymiego, żelaznego bicza, przelewał się tuż nisko ponad ziemią, porywał się wgórę przejmującem echem, bił w niebiosa i w dalekie góry…
Sygnał kazał im się niezwłocznie położyć.
Byli na skraju śmiertelnego pola.
Nagie, usypane grubym piargem, było ono szare jak oblicze trupa. W wielu miejscach czerniały na nim plamy rzuconych bezładnie ciał w ciemnych japońskich mundurach. Poza tem było zupełnie puste, nieme, opuszczone. Od czasu do czasu pojawiał się nad niem, w różowych od zorzy wieczornej błękitach, gołębi obłoczek szrapnela, rozpościerał swe białe skrzydła i pluł żelazem na te kamienie i trupy. Czasem potworny fugas spadał z wysokości, pękał z łoskotem i wyrzucał wysoko wytrysk czarnego dymu, śmiercionośnych czerepów, piachu i głazów… Ale najstraszliwszy był niewidzialny, a wciąż lecący nad tem polem rój kul karabinowych. Płynął niby niewidzialna, ruchoma rzeka śmierci, świegocąca cienko i zgryźliwie. Jednocześnie cały stożek „Baby ryżowej“, czarno rysujący się na złotem tle zachodzącego za nią słońca, lśnił się od zygzakowatych błyskawic rotowego ognia.
Strzelcy japońscy odpowiadali o wiele powściągliwiej i napozór chaotyczniej. Jedynie ich artylerja ryczała coraz głośniej zoddala, i biła w okopy coraz natarczywiej, jakby siląc się wyzyskać resztki uciekającego dnia. Pękające jej pociski błyskały na tle ognistego nieba, jak skry na stygnącej lawie.
Szybka, ciemna noc przykryła nareszcie swym czarnym kielichem walczących. Umilkły działa, ucichły strzały karabinowe, łagodnie zamigały w niebiosach gwiazdy.
Ukrytym w gaoljanie pułkom kazano się posilić i zdrzemnąć. Choć jednak żołnierze już dwie prawie noce nie spali, nikt oka nie zmrużył. Posłuszni rozkazowi, leżeli w milczeniu, bez ruchu, ale powszechne wzburzenie udzielało się wszystkim i podtrzymywało nieuchwytnemi drogami — westchnieniami, kasłaniem, nieznacznemi ruchami ramion, rąk, nóg, błyskaniem oczów we zmroku.
Gdy ciemność stała się atramentową, padły ciche, czekane niecierpliwie rozkazy i kolumny japońskie powstały zgodnie, jak gromady upiorów.
Bezdźwięcznie, nie trącając o nic, nie brzęcząc niczem skradały się przodem łańcuchy tyraljerów, a za niemi w znanym szyku ławice rezerw.
Martwa cisza panowała tymczasem w znękanych rosyjskich okopach.
Japończycy byli już u stóp góry i widzieli miejscami na szańcach blade twarze straży i bagnety, słabo połyskujące w zielonawej poświacie księżyca. Właśnie wschodził i z ukrycia, z poza sąsiednich gór, mglił gwiaździsty nieboskłon… Gdy fosforyczne jego promienie oświeciły nareszcie straszne pole kamienne z kupami trupów, gdy w martwej miesięcznej zorzy zamajaczył widmowo szczyt „Baby ryżowej“, osiwiały w bojach pułkownik, Baba, rzucił się na reduty rosyjskie z okrzykiem „banzaj“!
— Banzaj!… Banzaj!… — odpowiedziały im dalekie okrzyki wojsk, atakujących górę od strony przeciwnej.
Z obozu Rosjan odezwały się grzmiące strzały i niemniej groźne okrzyki: hurra!
Gdy walczący zwarli się w ciemnościach, po całej górze zaszamotał się niby wielki skłębiony wąż, niby tajemniczy smok wschodni, błyskając coraz, jak kłami, ogniami rzadkich strzałów, dawanych wprost zbliska w twarze i tułowia.
Wreszcie Rosjanie zostali zepchnięci nadół.
Ale nie minęło kwadransa, gdy znowu pojawili się we wzmożonej sile. Ukryci w zdobytych okopach, Japończycy widzieli w blasku księżyca zwarte ich szeregi, ciężkie, wielkie, pędzące ku nim z nastawionemi bagnetami, jak stado rozjuszonych byków…
Wojska zwarły się bez strzałów i znowu zakotłował się na stromych skłonach czarny, długi, smoczy kłąb ludzkich ciał. Tupot nóg, chrzęst uderzającej broni, ciężkie oddechy tysiąca spartych piersi, okrzyki zgrozy, rozpaczy, wściekłości i bólu zaszumiały nad polem walki, niby posępna pieśń wojny…
Lecz rychło przybyły rezerwy japońskie i zastępy rosyjskie, ślizgając się po okrwawionych zboczach, potoczyły się wraz z swemi trupami nadół.
Nie odbiegli jednak i stu kroków, jak znowu sformowali się w bojowym szyku i, korzystając z ciemnego cienia, rzucanego na ich placówkę przez szczyt góry, ukryli się za głazami, skąd wszczęli niezwłocznie morderczy ogień. Japończycy, przywarłszy płasko do ziemi, starali się im odpowiadać, lecz nie mogli tego czynić, nie wychylając się z za okopów, gdyż Rosjanie byli zbyt blisko… Mężnie więc, wynurzywszy się do połowy z płytkich rowów, prażyli kulami naoślep.
Płynący nisko księżyc skrył się ponownie za spotkany grzbiet góry i pole bitwy oświetlały jedynie krótkie, częste błyskania strzałów… Zdołu dolatywała muzyka i śpiew pułków rosyjskich, śpieszących na pomoc towarzyszom… Japończycy wyczerpali już swoje rezerwy…
Nadeszła chwila stanowcza. Już zabrzmiał rozkaz pułkownika Baby, aby jego oddział uderzył, nie zwlekając, na bagnety i zniszczył przednią kolumnę rosyjską, zanim zostanie wzmocniona, gdy nagły, oślepiający blask zapłonął tuż przed japońskiemi okopami. Były to gorejące kule magnezjowe, rzucone przez kilku śmiałków rosyjskich, którzy podkradli się nieznacznie i teraz uchodzili zupełnie bezkarnie w oczach osłupiałego nieprzyjaciela.
Za chwilę znikli, jak widma, w głębokich, nieprzeniknionych ciemnościach, z których nagle zionęła wichura ołowiu na stojące w jasnem świetle szeregi japońskie…
Śmierć chlasnęła swym biczem po sercach ludzkich i czego nie zabiła, to padło samo przerażone, kryjąc się we wklęsłościach ziemi. Poniżeni i zawstydzeni, nie mogli nawet odpowiadać strzałami na strzały, gdyż z tej odległości każda wychylająca się głowa zostawała natychmiast trafiana przez strzelców rosyjskich. Umilkły wojownicze okrzyki, nawet ranni wstrzymali swe jęki i przez trzask strzałów, przez świst lecących kul, przez cmokania pocisków o ziemię, kości i ciała ludzkie wyraźnie przebijały się jeno dźwięki wciąż zbliżającej się muzyki rosyjskiej odsieczy.
Wtem na okopy, na deszcz śmierci, na białą płachtę nieznośnej jasności, wybiegła ciemna postać żołnierza.
— Cinzo, Sendaj z Joszioka! Teikoku Banzaj!… — krzyknął dźwięczny głos.
I natychmiast jedna z płonących, kulistych pochodni zgasła, przyduszona upadłem nań ciałem człowieka.
— Teikoku Banzaj! — zagrzmiały niezliczone głosy, podniosły się straszne szeregi i, gasząc krwią własną ogień zdradziecki, spadły jak lawina na ukrytych w ciemnościach przeciwników.
I znowu poprzez huk palnej broni zadrgał w powietrzu przeciągły, zmieszany dwugłos walki i śmierci…
Nad ranem, na wierzchołku „Baby ryżowej“, opłyniętej krwią, usłanej pokotem trupów, powiewała biała chorągiew ze Wschodzącem Słońcem.
Przy huku dział, ostrzeliwających pozycję ze wszech stron, chowali towarzysze ze szczególną czcią ciało ulicznego opowiadacza Cinzo.
Niewielu zostało z jego rannych słuchaczy, ale „człowiek przemija, jako mgła, a jego czyn trwa, jako opoka!…“




INGWA[9]

I.

Od wieków biała wstęga gościńca Tokkaido biegnie płowym brzegiem morza. Od wieków kolumnada rosochatych sosen, rzucająca pod siebie w dni słoneczne splątaną sieć cieni, a w dni słotne sama czarna i mglista, jak cienie — towarzyszy drodze z obu stron i niknie wraz z nią na widnokręgu.
Poza gościńcem, na łagodnie spiętrzonych podgórzach, ciągną się łany zielonych pól i gajów, topniejąc zwolna w bławatach lub tumanach powietrza.
A jeszcze dalej poza niemi łańcuch sinych gór rozpostarł na niebie swe blednące skrzydła od końca do końca.
Przed niemi ocean, wiecznie jasny, wilgotno połyskujący — tajemniczy ocean.
Wesołe wsie, schludne miasteczka i wielkie miasta, budowane ze złotawego drzewa, gęsto świecą się wzdłuż ciemnej nici sosen gościńca, niby cudne sprzączki, rzeźbione ze starożytnego japońskiego bronzu.
Od wieków przechodziły tędy mrowia ludzi w barwnych strojach. Przejeżdżali na koniach wyniośli „dajmiosi“ z orszakami zbrojnych wasali w rogatych przyłbicach i czarnych pancerzach, zwisających z ramion, niby skrzydła górskiego orła. Przechodzili „samurajowie“ w krótkich płaszczach i płaskich kapeluszach, z dwiema szablami za pasem i spojrzeniem ostrem, jak rzuty strzał. Przechodzili bogaci kupcy w otoczeniu sług i biedni przekupnie z koszami na długich nosidłach. Przechodzili śpiewacy wędrowni, wędrowni rzemieślnicy i artyści, a każdy we właściwym mu stroju, z właściwym mu herbem i znakiem, wyszytym na połach lub plecach odzieży. Przesuwały się z twarzą nawpół zakrytą, niesione przez licznych lektykarzy w ciężkich „kango“, kobiety delikatne, jak cieplarniane kwiaty. Przechodzili kapłani w żółtych, białych lub liljowych szatach. Szli na uboczu pogardzani „eta“. Ostrożnie prześlizgiwali się straszni „roninowie“ z opuszczonemi na twarz przyłbicami wielkich kapeluszy, z ręką, spoczywającą niezmiennie na głowicy wiernego oręża…
Ale nadewszystko licznie płynął tędy od wieków tłum tych samych, co i dziś, wieśniaków, w stożkowatych, ryżowych kapeluszach, albo wprost w podwiązanych na głowie błękitnemi chustami, w sinych, barwionych indygiem, koszulach, w bawełnianych nogawicach, naciągniętych obciśle na silne, żylaste nogi… Ztyłu za nimi szły ich ogorzałe kobiety z parasolami w ręku, z węzłami lub dziećmi na plecach.
Przelatywały nad krajem huragany, szerzyły się pożogi, powodzie, wojny i mory. Zmieniali się panujący, zmieniała religja, zmieniały barwy i krój szat, lecz tłum wiejski, wciąż ten sam, choć coraz gęściejszy, przepływał po Tokkaido.
Aż oto tłum znikł, zrzedł, zmalał, jak maleje wsiąkająca w piachy rzeka, która zmieniła łożysko. Uniosła go kolej żelazna, świszcząc, dudniąc i hucząc po żelaznym torze.
Odtąd tylko w oknach wagonów migały twarze tłumów, wyglądających na piękną aleję czarnych sosen, w wielu miejscach opalonych przez skry pociągów.
Gorzej jeszcze było w mieścinach i wioskach, które kolej ominęła, szukając skrótów.
Tomari było właśnie takiem miasteczkiem.
Ale Tomari miało wszystko, czego mu było potrzeba.
Niezliczone tarasy pól ryżowych zębiły boki okolicznych wzgórz aż po same szczyty. W zasłoniętych od wiatru pazuchach wypukłości kędzierzawiły się krzewy herbaciane. Na płaskościach i łagodniejszych chyliznach falowały drobno pocięte pszeniczne, prosiane oraz indygowe niwy. Złocił się rzepak, szumiał wąsaty jęczmień. Na miedzach strażował gęstemi szpalerami wysoki bób, kukurydza, czarne proso olbrzymie i czerwony pieprz strączkowy. Nad rowami chyliły się kołtuniaste pieńki wierzb, strzyżonych, jak owce, na opał. Nawet bagna były starannie obsiane szczotkami cennych sitowi na maty, wśród których tryskały kępy cudnych bambusów, przyjaciół człowieka. A bliżej domów mieszkalnych piętrzyły się, niby zielona piana, sady drzew owocowych: morw, moreli, złotych „kaki“, migdałów, grusz, bananów z liśćmi, jak puklerze…
O tak, Tomari miało wszystko, czego mu potrzeba!
Miało prócz tego tuż przed sobą ocean, z którego szafirowej dali co wieczór napływały stada białych żagli rybaczych i, zwinąwszy skrzydła, zasypiały do rana na piasczystej ławicy u stóp cichego miasteczka.
Tak było od wieków.
I dlatego z nastaniem nowej ery, „ery oświeconej“, Tomari nie skurczyło się, nie upadło, owszem wzrosło o kilka domów, które wybudowały tu rodziny samurajów, uciekające od zalewu „joo“ — cudzoziemszczyzny.
Na górnej galerji jednego z takich domów, wzniesionego na pięknem, wysokiem podmurowaniu z niecosanych głazów, stała młoda kobieta w ciemnem, jedwabnem „kimono“ z wiśniowem „obi“ i czerwonym kwiatkiem w czarnych, wysoko zaczesanych włosach. Sposób uczesania i brak czerwonych wypustek na ramionach wskazywały, że jest mężatką. Nie musiała jednak być tutejszą, gdyż w małych, rozchylonych ustach widniały, wbrew obyczajom, białe, nieczernione zęby, a nad błyszczącemi, czarnemi, podłużnemi, jak śliwa, oczyma, wznosiły się ruchliwym lukiem śliczne, cienkie brwi, które nie poznały dotychczas brzytwy[10].
Mieszkanki Tomari miały to za bardzo zgubną i naganną cudzoziemską modę.
Młoda kobieta patrzała w ciemniejącą dal oceanu, gdzie majaczyły już ptasie widma łodzi rybaczych, śpieszących do brzegu.
Ciepły, brunatny zmrok wiosennego wieczoru już przysnuł ziemię, a na niebie gasnąca zorza ściągała pośpiesznie swą złoto-purpurową łunę przed pochodem zapalających się gwiazd.
Gromadki dzieci, bawiących się na ulicy, rozbiegły się po domach. Opadał dzienny kurz, ucichał gwar i w ciszy wyraźnie dobiegały ciężkie stąpania prowadzonych z pól wołów i wesołe głosy wracających do domów wieśniaków. Przywarły się rozwarte dotychczas drzwi i okna; zastukały zasuwane w ramy deski okiennic. Przez szczeliny i otwory zabłysły zapalone wewnątrz światła.
Młoda kobieta wciąż stała zapatrzona w gęstniejące ciemności, wśród których jasną plamą mglił się jedynie biały obłok okrytych kwiatem drzew wiśniowych, wyciągniętych szpalerem wzdłuż ulicy.
— To dziwne! Dlaczego dziś nie przechodził?… — rozmyślała młoda kobieta. — Jaki on zabawny w tym swoim europejskim kapeluszu, z podkręconym wgórę wąsikiem… Naco on liczy? Czego się spodziewa?… Może przekonał się wreszcie, jak głupie i beznadziejne są te jego zabójcze spojrzenia, i przestanie nakoniec włóczyć się tutaj… I przysyłać żałosne wieści o swych cierpieniach przez ślepego Oszidori!… Już i tak zaczęły się plotki i wczoraj… wieczorem odwiedził mię niespodzianie brat męża, aby… dowiedzieć się o mojem zdrowiu!…
Pomimo tych moralnych rozmyślań, młoda kobieta wsłuchiwała się jednak pilnie w dźwięki, płynące z głębi mrocznej ulicy. Ale stamtąd już nic nie dobiegało, prócz przeciągłych, monotonnych treli piszczałek ślepych „amma-san“ (masażystów) oraz aksamitnego szumu płytkich fal morskich, pieszczących ławicę…
— Misawa-san, kąpiel dawno już gotowa!… — szepnęła służąca, zjawiając się w otworze odsuniętej „szodżi“.
— Dobrze, Teruci! Zaraz idę, a nie zapomnij wpuścić „amma-san“… Wszak to dziś jego dzień…
— Pamiętam, Misawa-san!… Wszystko będzie, jak należy!…
Siedząc w gorącej kąpieli, Misawa słyszała wybornie poprzez cienkie ściany domostwa dobrze znany jej przenikliwy trel masażysty: dwie długie nuty, przedzielone dwiema krótkiemi; potem usłyszała, jak wyszła za drzwi Teruci, jak rozmawiała z Oszidorim i jak ociemniały starzec, ciężko stąpając sztywnemi nogami i postukując swym koszturem, wchodził na schody.
Przeciągnęła się zlekka w wodzie i wyszła, zarzuciwszy na rozgrzane ciało leciuchne nocne kimono w jasno-błękitne fale.
Starzec już siedział w kucki przy drzwiach jej sypialni. Miał brzydką twarz, podwiązaną, jak zwykle, białą chustą aż po oczy. Pozdrowił ją głuchym, zmienionym głosem.
— Co ci to, amma-san? — spytała ze współczuciem.
— Przeziębiłem gardło w czasie onegdajszego wiatru… Ale dziś spotkało mię gorsze nieszczęście, Misawa-san!… I pewnie nie zarobię na wieczerzę, jeżeli nie ulitujesz się, Misawa-san, i nie poślesz do cenroku Teruci… Sklep na pewno jeszcze nie zamknięty… Rzecz w tem, że zgubiłem maść do zwilżania palców… To, co zostało, zaledwie starczy dla ciebie!…
Młoda kobieta wahała się, ale ociemniały wzdychał i chrząkał tak żałośnie, nie ruszając się od proga, a oczy Teruci świeciły taką ochotą przewietrzenia się w ciepły wieczór wiosenny, że kiwnęła wreszcie głową. W dodatku stary wyga już nieraz uciekał się do podobnych wybiegów, kiedy chciał sługę oddalić i powiedzieć jej pani coś na osobności. Ciekawość przemogła.
— Idź. Ale wracaj prędko… Nie zatrzymuj się nigdzie!… Czy wieczerza gotowa?…
— Gotowa. Wszystko gotowe!… — powiedziała wesoło Teruci, poprawiając ostatecznie posłanie pani.
Misawa zrzuciła kimono i wyciągnęła się na nim, mając jedynie dokoła bioder zwykłą, ognistą przepaskę kobiet japońskich.
Starzec zrzucił zwierzchnie ubranie i zbliżył się ku niej na klęczkach. Na twarzy pozostawił chustę, aby nie kalać młodej kobiety „zatrutym i umierającym“, jak mówił, oddechem starca. Wydał się Misawie jakimś smuklejszym i bielszym, niż zawsze, lecz było to zapewne złudzenie, wywołane migotaniem świecy…
— Co tam tak dmucha? Przestaw ją na inne miejsce, Oszidori!…
Oszidori wymacał wyciągniętemi rękami lichtarz na podłodze i odstawił go w kąt jeszcze dalszy, dokąd już nie przesiąkał wiatr morski, poczem znów podpełzł do młodej kobiety i pochylił się nad nagiem jej ciałem.
Misawa oparła szyję na podstawie wezgłowia, odchyliła wtył głowę i zamknęła oczy. Gdy dłonie starca przeszły wzdłuż jej ciała i dotknęły piersi, drgnęła.
— Jakże gorące masz dziś ręce, Oszidori!…
— To od kataru!… — odszepnął starzec.
— Opowiedz, co słychać nowego w mieście!…
— Nowin mało. Najważniejsza chyba ta, że trzpiot Nojo już nie będzie niepokoił więcej nikogo, o pani…
Młoda kobieta poruszyła się, aby ukryć ponowne drgnięcie. Palce masażysty, jak gorące żmije, sprawnie biegały po jej członkach, pędząc krew w przyśpieszonem tętnie.
— Cóż się stało?
— Chory. Nie przyjmuje pokarmu, nie śpi, leży w gorączce, powtarzając jedynie… imię, pewne imię!…
— Głośno? Co za nierozwaga… Czyjeż to imię?…
— Jest to imię młodej kobiety, która mieszka w nowym domu obok gaju kwitnących wiśni… Nikt nie domyśla się, kto to jest, gdyż nazywa on ją w swych modlitwach „Gołąbką Słonecznego Bambusu“… On kocha ją nad życie… i prędzejby umarł, niż przyczynił jej cierpień…
— A jednak prześladuje ją!…
— Czyż prześladuje!?… On jedynie nie może wyrzec się jej widoku. On nie może nie dążyć ku niej, jak fala morska nie może nie dążyć za księżycem… On pokochał ją od pierwszego wejrzenia, co znaczy, że w ubiegłych wcieleniach oni byli sobie przeznaczeni, może nawet należeli do siebie… I wyrzec się jej jest nad jego siły… On szukać jej będzie przez ogień, wodę i żelazo…
Szept starca stawał się coraz namiętniejszy… Misawa nie poznawała jego zmienionego głosu… Zaprzestał nagle masażu i pochylił się nad nią tak blisko, że przerażona kobieta otwarła oczy…
Chusta opadła z twarzy rzekomego masażysty, ślepe jego oczy otwarły się i zbliska — gorejące, straszne, drapieżne — patrzały w jej oblicze… Misawa odgadła wcześniej nim poznała Noja. W pierwszej chwili zamarła, jak rażona piorunem, poczem zerwała się i drżącą ręką jęła szukać ukrytego w wezgłowiu sztyletu…
Lecz było już zapóźno. Młode ramiona otoczyły ją żelaznym pierścieniem.
— Wiem, wiem… że grozi mi śmierć… Lecz kocham cię na siedem istnień! I ty mię kochasz, czuję to! Więc… poco… opór!?… Bądźmy szczęśliwi choć chwilkę, aby umrzeć, gdy zajdzie potrzeba, bez… żalu i aby w nowem wcieleniu spotkać się ze spotężniałą tęsknotą!
Gdy wpół godziny potem sandały Teruci zastukały na schodach kamiennych, stary ammasan znowu siedział z podwiązaną twarzą, skulony w półcieniu u drzwi i układał w torebce swoje manatki.
Leżąca na pościeli bezsilnie, jak potargany łachman, Misawa uniosła się z trudem i wdziała domowe kimono.
Mocno wciągając powietrze i przypadając do samej ziemi, głuchym głosem dziękował stary służącej za przyniesioną maść, poczem wyszedł, macając kijkiem przed sobą.
Po chwili trel jego fletu już brzmiał woddali u wrót sąsiedniego domostwa.




II.

Od dnia tego zaczął słabnąc niepokój mieszkańców Tomari o cnotę pięknej Misawy, gdyż młody Nojo przestał wałęsać się koło jej domu. I nawet wogóle przestał wałęsać się, a matka jego, czcigodna wdowa Kasziwade, twierdziła, że syn jej ma poważne zamiary zająć się czemkolwiek.
Dopiero w porze kwitnięcia glicynji, kiedy z ogrodzeń, ze ścian i z okapów domostw, z balustrad balkonów zaczęły spływać ametystowe strugi cudnego kwiecia, utrudniając do nich dostęp, a gorące powietrze, przesycone zapachem magnolji, ułatwiało czuwanie, stróż nocny, Hogi, zauważył raz podejrzany cień, ześlizgujący się z podmurowania interesującego domostwa.
Z początku myślał, że to złodziej i chciał narobić hałasu, ale wstrzymał się, spostrzegłszy że w górnem oknie zabłysło światełko, a jednak nikt nie wszczynał alarmu. Uderzył więc tylko mocno w ziemię swym żelaznym koszturem stróżowskim, obwieszonym wiązkami brzękliwych kółek, i ruszył dalej.
Ale odtąd miał już oko na ten dom… I znowu w kilka dni potem, gdy stał cicho w cieniu, zapatrzony na rozchybotany ocean, połyskujący w świetle młodego księżyca, wydało mu się, że czarny cień mignął na białem tle górnej „szodżi“. Ponieważ wszakże, mimo małą odległość, nie pochwycił najmniejszego szmeru, zaczął przypuszczać, że mu się przywidziało lub że to był jaki duch opiekuńczy, albo błogosławiony smok, którego spłoszenie mogło przynieść nieszczęście. Odszedł więc cichutko, wlokąc za sobą po ziemi swe gwarliwe godło. Dopiero o jakieś sto kroków uderzył niem z całej siły o twardy grunt, dobywając huk grzmotu i jęk dzwonu z swej potężnej sztaby.
Gdy jednak znowu w dni parę zauważył, jak na tym samym balkonie przed świtem odsunęła się cichutko „szodżi“ i stanął w księżycowym blasku młodzieniec piękny, jak starożytny „kami“, Hogi zląkł się nie na żarty i przywarował, szepcąc: „Namu Amida Butsu“[11]. Ale nazajutrz raniutko, przed powrotem do domu, wsunął się ostrożnie do kuchni czcigodnego Inotsuke Jokojama, brata nieobecnego Inotsuke Takeo, męża pięknej Misawy-san.
Zaspana służąca rozpaliła właśnie ogień we wgłębieniu kuchennem i wieszała nad nim pyzaty imbryk. — Dzień dobry, Matsu! Jokojama-san pewnie jeszcze spoczywa…
— Siadajcie, zacny Hogi, tu, bliżej ognia… Zimny dzisiaj poranek, prawda?… Co słychać?… Co za nowiny niesiecie dla mego pana?…
— Dziś jak zawsze! W nocy wszyscy śpią, oprócz złodziei!… Dlatego stróż nocny nie miewa nowin!…
— O tak!.. Ale myślałam, że będę mogła was wyręczyć, gdyż długo trzeba czekać zanim Jokojama-san obudzi się, weźmie kąpiel, napije się herbaty… Wszak nie słyszę nawet jeszcze pokasływania pani Chacisube!…
— Poco mają się śpieszyć?… Ludzie zamożni!… — filozoficznie zauważył Hogi, biorąc z „hibaczi“ węgielek, aby zapalić fajeczkę. Pociągnął łyk dymu i podał ją służącej.
Ta przyjęła ją poważnie i, paląc, zerkała nań zboku.
— Przebiegły stary! Na pewno coś ma!… Ale nie powie i nie pójdzie!… Nie popuści swoich pięciu a może nawet dziesięciu senów!… Coś ma ważnego!… Lecz nie należy kłócić się ze stróżem nocnym! — rozmyślała, puszczając dymek.
Z uśmiechem rozmawiała z nim dalej, nie przestając krzątać się koło gospodarstwa.
I pan i pani Inotsuke dowiedzieli się o odwiedzinach nocnego stróża natychmiast po obudzeniu. Odwiedziny te były jednak natyle niezwykłe, że nie mogli zdradzić swego zaniepokojenia przez zbytni pośpiech. A więc dopiero po kąpieli wezwali starego do siebie i Chacisube własnoręcznie podała mu filiżankę herbaty…
Jakże upłynęła ci noc, zacny Hogi?… — spytał wreszcie samuraj.
— Zdaje się, że dość pomyślnie, jak zwykle!… — odrzekł stróż, spoglądając ostrożnie na panią domu.
Ta po krótkiej chwili wyszła do kuchni w gospodarskich sprawach.
— Cóż więc się stało, możesz mówić, Hogi!… Tam za drzwiami niema nikogo!
— Sprawa delikatna!… Biednego człowieka łatwo mogą ludzie skrzywdzić…
— Mów, mów, nie lękaj się!…
Hogi wciągnął mocno powietrze przez zęby i pochylił się.
— Powszechnie znana jest szlachetność i szczodrobliwość wasza, szlachetny panie!
Jokojama-san zlekka się zmarszczył. Siedzieli chwilkę w milczeniu z opuszczonemi powiekami.
— Już… kilka nocy zrzędu… słyszałem „szodżi“ skrzypiące… na górnem piętrze domu czcigodnego Inotsuke Takeo… Jednakże nie zrobiono w policji… złodziejskiego alarmu!
Jokojama-san nie ruszał się i powiek nie podnosił.
— Zapewne był to… wiatr!… — szepnął pa długim namyśle.
— O, bezwątpienia!… Mocne podmuchy dęły przedwczoraj… Ale dzisiejsza noc była cicha i wilgotna…
— Dom brata stoi tuż nad brzegiem!…
— So-desu! (Ano juści!) — zgodził się Hogi.
— Oto dziesięć sen, Hogi, za tą pieczołowitość! Dziękuję ci!… Należy zwrócić im uwagę, aby dobrze zatrzaskiwali ramy… Już ja się tem zajmę!
— O tak!… Czcigodny Jokojama-san!… Stróż nocny jest, jak buddyjski spowiednik!… — syczał, wciągając powietrze, Hogi.
Z niechcenia podrzucił na dłoni drobną monetę, jakby wydała mu się za lekką.
— Zostaniesz zawsze wynagrodzony za swoją życzliwość!… — wycedził gospodarz, śledząc jastrzębim wzrokiem jego ruchy.
Na korytarzu zaszeleściło kimono Chacisube.
— Hai!… — mruknął stróż. — Życzę szczęśliwego dnia czcigodnemu domowi!
Na klęczkach cofnął się za drzwi, uśmiechnął się mimochodem do wyglądającej ciekawie z kuchni Matsu i wyszedł.
Na ulicy za węgłem domu długo oglądał otrzymany pieniądz i namyślał się, coraz zerkając w stronę domu Nojo. Datek stanowczo był za mały; liczył conajmniej na pół jena… Ale sprawa była zbyt delikatna!… Może zresztą uda się co jeszcze utargować od Inotsuke Takeo, który był o wiele szczodrzejszym od chciwca Jokojamy.
— Ha, będziemy czekać! Stróż nocny jest, jak buddyjski spowiednik!… — powtarzał sobie.
Powlókł się ulicą budzącego się miasteczka.
Dym sączył się z kominów, z dymników i łączył z unoszącą ku górze mgłą nocną. Przez rozsunięte szeroko ściany widać było wnętrza pokoi, po których uwijały się gospodynie i ich pomocnice z trzepaczkami, mokremi szmatami, miotełkami, gąbkami. W powietrzu unosił się przytęchły zapach gotowanego ryżu, niezupełnie świeżej ryby i mdłej morszczyzny. Tylko co przybyli z połowu rybacy wyrzucali z łodzi na piasek ogromne, brunatne flądry z perłowemi podbrzuszami i potworne mątwy z wąsami, mackami i odwłokami splątanemi, jak wyrwane wnętrzności. Rybaczki ładowały je w kosze i unosiły na plecach. Inni rybacy rozwieszali mokre, zrudziałe sieci na długich kozłach.
A krótkie, niecierpliwe fale biły w mieliznę, nabiegając z szumem i pianą zdaleka, z mglistych przestworów oceanu, z pod szarych, skłębionych chmur, zaróżowionych zorzą.
Wraz z niemi mknęły chyżo ku brzegowi, chyląc się wdzięcznie, płateczki białych, wydętych wiatrem, spóźnionych żagli.




III.

Inotsuke Jokojama starych trzymał się obyczai. Głowę pośrodku golił, zostawiając jeno koło uszu sute pukle, których ogonki, starannie zwinięte i związane razem, tworzyły na ciemieniu mały, podłużny kok, podobny do płaskiego czuba czajki. Obszerne jak spódnica rajtuzy „hakami“ wdziewał tylko na wielkie uroczystości. A poza tem szlachetnych jego członków nie zeszpeciły dotychczas nigdy ani spodnie, ani buty europejskie, ani europejski kapelusz. Zimą i latem na gołe ciało, opasane dokoła bioder czyściuchną, białą przepaską, wkładał krótką koszulkę, a na to obszerne kimono z miękkiego jedwabiu, zawsze ciemnych kolorów, z białemi krążkami herbów, wyszytych poniżej ramion na obojczykach oraz na łokciach obszernych, szeroko rozciętych rękawów. Za pas, tam gdzie dawniej nosił dwie szable, zatykał teraz duży, czarny wachlarz, szanując wolę mikado, zabraniającego oręża. Z drugiej strony wisiała fajeczka oraz kapciuszek z tytoniem. Na nogach nosił lekkie, drewniane sandały.
Wychodząc z domu, narzucał krótką, czarną pelerynę, również z herbami, a głowy nie nakrywał wcale. Zato nie opuszczał go prawie wielki, bambusowy parasol, kryty naoliwionym papierem, dobry zarówno w deszcz, jak i od słońca.
Do bratowej nie udał się wprost, lecz, rozglądając się nieznacznie, przeszedł całą ulicę, aż do małej kapliczki czerwonej z białemi, porcelanowemi posążkami lisów i czerwoną „tori“ przed wejściem, jaka stała u pierwszych sosen drogi Tokkaido.
Tu przystanął i, patrząc w nieskończenie długi, zwężający się korytarz ciemnych drzew, rozważał jeszcze, jak ma postąpić i co mówić. Stare, mądre nakazy przewidywały wszystko; chodziło o to, aby je należycie zastosować.
Gdy w zamyśleniu stał z opuszczonemi po wiekami i nieruchomą twarzą, z ręką na rękojeści wachlarza, można było pomyśleć, że się modli.
I istotnie modlił się do duchów opiekuńczych, do przodków znakomitego rodu Inotsuke, aby uchroniły go od mylnych kroków w tak ważnej sprawie…
Przechodnie witali go zwykłem „sajonnara“, zlekka przysiadając i kładąc ręce na zgiętych kolanach. Odpowiadał im bez względu na ich stan i położenie z niezmienną powagą i grzecznością dobrze wychowanego szlachcica.
Wracając, wstąpił umyślnie do sklepu, kupił drobiazg jakiś, poczem u ulicznego kwiaciarza wziął parę liljowych irysów i, niosąc je ostentacyjnie w ręku, zbliżył się do domostwa brata.
Teruci z podwiązaną ręcznikiem głową skrobiąca na kuchennych schodkach jarzyny, zaraz go spostrzegła i z mokremi rękami skoczyła do pani, aby ją uprzedzić.
Zmieszana Misawa wsunęła co prędzej do szufladki biureczka list, który trzymała w ręku, powiodła lekko ręką po zapłonionej twarzy i pośpieszyła ku drzwiom. Za progiem zaraz przyklękła i pochyliła głowę, gdyż dziewierz był już blisko.
— Czcigodny poranek, Misawa-san! Czy dzisiaj, jak dawniej!?
— Czcigodny poranek, stary panie! Dziękuję!… Tak mniej więcej!… Czy Chacisube-san zdrowa? Dlaczego nie przyszła?
— Chacisube-san ma w domu dużo zajęcia! — odparł, siadając na podsuniętej poduszce. — Weź, to dla ciebie! — dodał łagodnie, podając jej kwiaty.
— Ach, dziękuję! Jakie piękne!…
Znowu pochyliła przed nim zarumienioną twarzyczkę i nie dostrzegła surowego spojrzenia, jakiem obrzucił jej cokolwiek zmięte uczesanie. Wyszła pośpiesznie, tuląc drgające usta do chłodnych i wilgotnych liljowych płatków.
Gdy wróciła po niejakim czasie, niosąc ciastka i herbatę, oblicze jej miało już zwykłą barwę okiści wiśniowego kwiatu, a koralowe usta rozchylał spokojny, życzliwy uśmiech.
Ale Jokojamę niełatwo było oszukać i rozbroić. Małe jego oczki nie straciły ostrego wyrazu.
— Dawno miałaś wieści od Takeo? — zapytał, przyjmując odeń filiżankę.
— Onegdaj dostałam list. Pisze, że połów sardynek był stosunkowo niezły, że obecnie suszą kompost, korzystając z ostatnich dni pogody, że wszystko idzie niezgorzej i że starzy rybacy wróżą wczesny połów śledzi, że więc może w tym roku… wróci…
Ostatnie jej wyrazy rozpłynęły się znowu w uśmiechu.
Jokojama odpowiedział porozumiewawczem pochyleniem głowy i podobnym uśmiechem.
— Aha! Cóż ty na to!?
— Ja?… Rozumie się, rada jestem!
Znowu tarcza uśmiechu, ale tym razem kąciki ust zaległa niezwalczona sztywność. Czuła, że wzrok starego ze wstrętem i wzgardą spogląda na jej niegolone brwi, na białe i równe, jak u rozkosznicy, zęby. Zamknęła usta i wyciągnęła rękę do pustej filiżanki gościa.
— Pogoda zmieni się niebawem… Te chmury, to wróżba „jamase“ — zauważył Jokojama, spoglądając przez szeroko rozsunięte „szodżi“ na brzeg piasczysty, zasłany sieciami i łodziami rybaczemi, na bezmiar rozedrganego morza, to mierzchnący w cieniu nabiegających chmur, to złocący się w promieniach słońca, przeświecającego w obłocznych przerwach.
— Ach, tak, „jamase“! — powtórzyła z uśmiechem, nie śmiejąc dodać, że wiatry te przyprawiają ją, mieszkankę gór, o nieznośny ból głowy, że wprost przerażają ją. Ale on dobrze wiedział o jej cierpieniach i czyhał na najmniejszy wyraz niezadowolenia.
— Jakże się udały Chacisube-san w tym roku peonje?
Twarz samuraja trochę złagodniała.
— O tak, były niezłe. Teraz opadają!… Dlaczego nie przyszłaś ich obaczyć?
Misawa w milczeniu pochyliła głowę i podsunęła dziewierzowi ciastka. Widocznie nie pamiętał, że zapomnieli ją zaprosić.
— Szczególnie ładne były odmiany, które sprowadziłem w tym roku z południa… — zaczął z ożywieniem Jokojama.
I długo rozwodził się o różnicach w barwach i kształcie kielicha rozmaitych gatunków; mówił o wyższości jednych pod temi względami, drugich pod innemi, o trudności pielęgnowania kwiatów, wymagających tyle światła a tak strasznie lękających się promieni słonecznych…
— Najlepsze są dla nich namioty z bladobłękitnawego płótna…
Gdy wreszcie odszedł po godzinie pobytu, sprowadzony na sam dół kamiennych schodów przez kłaniającą się i uśmiechniętą gosposię, Teruci wyskoczyła na spotkanie swej pani.
— Prawdziwy smok, smok!… Miesiąc nosa nie pokazywał… A przyniósł dwa irysy!… Dwa irysy!… Skąpidło obrzydliwe!…
— Cicho, Teruci!… Nie w wartości podarunku wyraża się serce!
— Serce!? Dobre serce!?… O! Wszyscy aż nadto dobrze o nim wiedzą w Tomari. Ba, w całej okolicy, jak długa Tokkaido! Czego on tylko chciał tutaj, co wypatrywał ten stary borsuk!?… — mruczała służąca, brząkając naczyniami w kuchni.
Misawa tymczasem śledziła dziewierza w małem zwierciadełku, ukryta w głębi pokoju. Widziała, jak zwolnił kroku koło łodzi rybackich, jak, spotkawszy marynarza, zaczął z nim gawędę, jak nareszcie ruszył dalej. Gdy obraz jego znikł w lustrze, gdy poczuła się zupełnie samą, twarz jej zadrgała, wykrzywiła się i łzy rzęsiste popłynęły na długi zwitek listu, który znowu wyciągnęła z szufladki.
Takeo pisał nietylko o połowie ryb.




IV.

— Wiesz, Nojo, myślę, że nie będziesz mógł przychodzić więcej…
— Co?… Dlaczegóż to?
— Lękam się, że nie będziesz mógł… — nastawała. — Coś czai się dokoła nas, co mię przeraża… Boję się, niewymownie się boję! Niedawno znowu odwiedził mię stary Inotsuke…
— A wiem. Mówiono o tem w miasteczku.
— Widzisz…
— Nic nie widzę. Przecież ci przyniósł… dwa irysy!
— Oni nas śledzą. Po oczach poznałam, że się domyśla, a może i wie na pewno…
— Niech się domyśla, byłe nie złapał!
— O, nie mów tego. W dodatku czy nie uważałeś, jak Hogi od niejakiego czasu krąży dokoła naszego domu… Szczególniej, kiedy ty jesteś…
— To właśnie dobrze; przy sposobności dam mu jena…
— Słyszysz: znowu nadchodzi!…
Umilkli i, przytuleni do siebie, nasłuchiwali, jak w ciemnościach poprzez ryk morza, poprzez szum wiatru, uderzającego w ściany i okiennice, przebijał się ostry dźwięk żelaznego kosztura i jego brzękadeł. Głucho uderzał o ziemię coraz bliżej i bliżej, aż po dłuższej, męczącej przerwie wybuchł nagle tuż pod domem i, przeniknąwszy przez cienki papier „szodżi“, przelatał nad ich głowami, jak potworny jęk, zmieszany z metalowym zgrzytem i śmiechem.
Misawa drgnęła.
— Nie bój się, ukochana! — uspokajał ją Nojo, garnąc ku sobie. — On zaraz odejdzie!
Ale dźwięk długo nie powtarzał się i wydawało się im, że jakiś czarny płaz owija się dokoła kamiennej podstawy domu, pełznie wzdłuż ścian, wsuwa głowę aż na ich balkon.
Misawa leżała zmartwiała. Nawet Nojo wyprężył się wyczekująco.
Wtem odezwały się znowu posępne jęczenia, rzecz dziwna, już gdzieś niezwykle daleko…
— Dam mu dwa jeny przy sposobności!… — zamruczał młody urwis.
— Lepiej… zupełnie…
— Słyszeć o tem nie chcę!…
— Zaczynają się „jamase“…
— Właśnie: wiatr i słota!… Wymarzona osłona! Mam wyborne oczy, złodziejski słuch i szybkie nogi… Nieprędko złowią mię, gdyby nawet dostrzegli…
Misawa nie odzywała się, ale ciepłe krople jej łez kapały mu na nagie ramiona…
— A i ty nie bój się… — ciągnął z pewną niecierpliwością. — Będę ostrożny i, jeżeli co zauważę, nie przyjdę… Oho, umiem ja zamiatać ślady… Upewniam cię… Nie po raz pierw…
Urwał i przygarnął ją gwałtownie do siebie.
— W dodatku, czyż nie czujesz, że cię kocham ponad wszystko?… A ty, czyż mię nie kochasz?… Jakże więc możesz żądać, abym cię opuścił? Czyż nie jesteśmy, jak dwie połowy rozciętej mątwy, które przestają cierpieć dopiero wtedy, gdy są złączone… Czy nie jesteśmy, jak dwa ptaki Sijoku, mające jedną duszę w dwóch ciałach? Doprawdy, nieraz wydaje mi się, żem cię znał dawno, że to nie ty, a ktoś inny, od wieków szukany i wymarzony… To na pewno przekonywa mię, że byliśmy sobie przeznaczeni w jednem z poprzednich wcieleń i że nieszczęśliwy los rozdzielił nas, jak rozdzielił Gompaci i Komurazaki!… Czyż chcesz, abym zginął, jak on?
Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Tylko na twojem sercu czuję się dobrym, spokojnym, lepszym…Mam ochotę dźwignąć się, wyjść z bezczynności… Zostać czemś… Nie gub mię więc!…
— Czy istotnie wyszukałeś sobie zajęcie?
— O tak! Zostanę kupcem. To odpowiada moim skłonnościom. Będę przebiegał Japonję od końca do końca… Zwiedzał rozmaite ciekawe miejsca… Będę mieszkał w coraz innych miastach… Być może, że zwiedzę nawet Amerykę i Europę… Tego mogą wymagać interesa… Nie miałem wprawdzie nigdy zdolności do nauki i nie posiadam języków, ale z pieniędzmi łatwo się rozmówić… A sam handel nie przedstawia trudności, bo cóż łatwiejszego, jak obliczyć zyski, jeśli się wie, zaco się kupiło i za ile należy sprzedać?… Choćby naprzykład kompost rybi, który przygotowuje twój mąż?… Dostaje od hurtownika w Hakodate po 12 jen za koku, a chłopi na miejscu chętnie płacą po dwadzieścia do dwudziestu pięciu. Jakże ogromny zyski I za nic… Za małe zastanowienie i prosty rachunek, no i trochę pieniędzy, ale te mam… Wiesz, co przychodzi mi do głowy, że mógłbym wejść w spółkę z twoim mężem. Dobre moglibyśmy robić interesa! Co?… I z tobą mógłbym się często widywać, nie wzbudzając podejrzeń… Co?
Misawa milczała nieporuszona. Wiatr i deszcz siekły niemiłosiernie po dachu i ścianach domostwa, wdali ryczało rozkołysane morze, a poprzez te dźwięki jęczał zoddala przenikliwie, zbliżający się znowu, żelazny kosztur Hogiego.
— A zresztą, czy poto zeszliśmy się tutaj, aby robić handlowe wyliczenia? Czy to nie śmieszne? Ha, ha!… Przecież, Misawo, nie jesteś workiem pieniędzy!… Taka jesteś ciepła!… Ha, ha!… Prędzej ja jestem grubym, ciężkim workiem ze srebrnemi jenami… Toczyły się ze mnie, och, te okrągłe monetki!… Matka nie zdążała napełniać! Ale to się zmieni, upewniam ciebie, kochana!… Zmieni się!… Będę bogatym, bardzo bogatym, a wtedy kupię cię u Takeo na wagę. Ile ważysz, tyle srebra położę… Ha, ha!… Zgoda? Co?… — śmiał się chłopak i tulił do siebie milczącą kochankę.




V.

Jokojama-san należał do ludzi, którzy nieprędko odzyskują utracony spokój.
Wprawdzie osobiste wywiady nie potwierdziły jego podejrzeń i nie dostarczyły mu dowodów. Przeciwnie, zachwiały je do pewnego stopnia, gdyż zachowanie się bratowej było jak dawniej skromne, ciche i bez zarzutu, a jedyny możliwy jej współgrzesznik w miasteczku, urwis Nojo, bardzo spoważniał i pilnie gotował się do zajęć… handlowych, o czem Kasziwade-san nie omieszkała powiadomić bliższych i dalszych sąsiadów.
— Pracuje, wciąż liczy!… Kupił sobie deskę rachunkową!…
Gdyby Misawa była mężczyzną, połowy tych dowodów starczyłoby, aby usunąć powątpiewanie; ale Misawa była kobietą, a o nich — wszystkie starożytne sentencje mówią zgodnie tyle złego…
— Ha, może to tylko wybieg tego hultaja Hogi, który myślał na tem grubo zarobić!? Dobrzem zrobił, żem mu dał mało… Zawsze lepiej dać mniej, niż za dużo, bo można… dodać, a wrócić już niepodobna!… — uspokajał się stary.
Skoro jednak wypadkiem zetknął się z Hogi, zapytał go żartobliwie:
— Cóż… skrzypi?
— Wiatr teraz, czcigodny panie… Prawdę powiem, że nie słychać, ale zato… widać!
— Cóż takiego widać?
Stróż uśmiechnął się dyskretnie i przemilczał.
— Ech, troi ci się w ciemnościach. Co można zobaczyć w taką szarugę!?
— Bywają i ciche noce… księżycowe!
— No tak, bywają… — zgodził się samuraj, lecz nic więcej nie dodał.
I Hogi odszedł.
— Nowe naciąganie!… Niema głupich!… — rozważał, idąc ku domostwu, przezorny Jokojama-san.
Gdy wszakże nadeszła noc względnie spokojna, zabrał parasol i, pod pozorem pilnego interesu do mieszkającego na wsi dłużnika, poszedł, unosząc pod połą wierną szablę rodową.
Ostrożnie, chyłkiem, ze zgaszoną latarnią prześlizgnął się Jokojama wzdłuż ulicy aż do piasczystej mielizny naprzeciwko domu brata. Tu odszukał upatrzoną zawczasu starą łódź i przysiadł w jej cieniu na legarze. Poza nim pluskało cicho morze, przed nim rozpościerała się ciemna plama roztopionego w mroku miasteczka. Nieliczne światełka w oknach domostw czerwono świeciły w mglistem powietrzu. Słabe głosy rozlegały się jeszcze to tu, to tam. Przeszedł spóźniony przechodzień, klapiąc głośno sandałami w kałużach wody, połyskujących krwawo w świetle jego różowej latarni. Zwolna senna cisza zapanowała wokoło, podkreślona bardziej jeszcze ciągłem mamrotaniem morza.
Jęknął wreszcie kostur Hogiego i gwiazdka jego latarni zatańczyła nisko nad drogą.
Samuraj pilnie uszu nastawiał, ale nic podejrzanego nie uchwycił. Dom Takeo spał ciemny, cichy, podobny do urwiska.
Jokojama-san miał chwilami ochotę wstać i podejść bliżej, ale koło domu nie było kryjówek, a na drodze bał się spotkać z Hogiem i zdradzić przed czasem swe zamiary. Liczył na to, że w godzinie „byka“ miał wzejść nów księżyca. A wtedy może trochę światła przedrze się przez chmury i przybędzie mu z pomocą.
Ale i księżyc mało mu pomógł. Wprawdzie od czasu do czasu słaby jego blask przeświecał między powoli sunącemi chmurami, a wtedy domy pobliskie rysowały się wyraźnie i nawet widać było balkonik nieszczęsny, na którym miała skrzypieć „szodżi“… Nic tam jednak nie było widać. „Szodżi“ mocno zsunięta, jak usta mnicha, ani myślała wydawać swej tajemnicy.
Jokojama-san zziąbł, znudził się, sen go zmorzył. Nie schodził jednak ze stanowiska i nasłuchiwał niestrudzenie. Gdy nad ranem zaczął mżyć deszcz, rozpiął parasol i cały zamienił się w słuch i wzrok, gdyż wiedział z powieści, że w tej właśnie „godzinie tygrysa“ kochankowie wracają ze schadzek.
W szarym, jak wdowie „kimono“, w gęstym, jak dym, zadeszczonem powietrzu już dość wyraźnie zarysowały się budynki, gdy Jokojama wstał i, uważając, że spełnił swój obowiązek, zabrał się do odwrotu.
Obrzydliwy Hogi, jakby na to tylko czekał, zjawił się niespodzianie z za węgła ze zgaszoną latarnią, niosąc przez pół zwieszoną swą zdradziecką laskę. Brzękadła ledwie gruchały.
— Dzieńdobry czcigodnemu panu!… — zawołał zoddala. — Widział go pan!?
— Abo co?…
— No przecież… on był…
— Był!?…
— A jakże i odszedł dopiero niedawno… Tylko on nie tą stroną schodzi…
Jokojama zamyślił się.
— Wiesz co, Hogi!… — rzekł, marszcząc się zlekka. — Dostaniesz całego jena, jeżeli mi go pokażesz!…
— Owszem, ale pan mu nic przy mnie nie zrobi…
— Samuraj znowu pomyślał.
— Dobrze, nie zrobię!… — odpowiedział wreszcie powoli i twardo.
— W takim razie… skoro zastukają do okna pańskiej sypialni…niech pan wyjdzie!…
Tak się też stało.
W parę dni potem Jokojama-san, obudzony stukaniem, wyszedł uzbrojony w szablę, parasol i latarnię. Wiatr wiał i deszcz padał, mimo to dobrnęli na miejsce, nie zapalając latarni. Hogi schował samuraja pod ścianą i kazał czekać cierpliwie w ukryciu pod parasolem.
— On nie po schodach schodzi!… Spuszcza się wprost tędy po podmurowaniu!… Przejdzie blisko tuż koło nas… Tylko trzeba czekać cicho i cierpliwie!
Jokojama-san czekał cicho i cierpliwie.
Istotnie w „godzinie tygrysa“, w słabym rozbrzasku wstającego dnia, ujrzał samuraj cień mężczyzny, ześlizgujący się z podmurowania domu Takeo.
Po powrocie tegoż dnia, nie kładąc się spać, wysłał do brata list krótki:
„Wracaj. Nieszczęście. Jokojama“.




VI.

Za czarną skałą przylądka Kamui-san, którego doniedawna nie śmiały przekraczać kobiety japońskie, za Isikari i Atsuta, dalej na północ, gdzie, pnąca się wzdłuż stromych brzegów Hokkaido, droga lądowa staje się stopniowo trudną do przebycia ścieżyną — wśród coraz mniejszych i coraz uboższych osiedli rybaczych najmniejszą bezwarunkowo jest wioseczka Tępa.
Ma ona ten jednak przywilej, że płynące z północy ławice śledzi dociągają do jej mielizn piasczystych.
Dlatego w lecie wioseczka ożywia się i zaludnia. Wielki, drewniany dom, zbudowany po japońsku na grzbiecie szarej wydmy, słabo porosłej suchą trawą, stoi pośrodku prawie zatoki. W końcu maja zapełnia on się przybyłymi z południa rybakami. Powiększa się również liczba mieszkańców w trzcinowych chatach ainoskich, których ogromne, pryzmatyczne dachy wyglądają opodal z gęstych, wiklinowych zarośli.
Za niemi ciągną się blado-zielone mokradła, płynie rzeczka z pobliskich gór, dziko spiętrzonych i porosłych ciemnym borem sosnowym. Dwa skaliste, lasem zjeżone przylądki występują daleko w morze czarnemi rogami, odcinając kotlinę wioski Tepa i ją samą od reszty świata.
Przed domem na czterech masztowych nogach stoi drewniane pudło z daszkiem, otwarte na morze, a prowadzi doń wiotka, kunsztowna drabinka, — jest to strażnica rybacza. Gdy wiatr wieje, kołysze się ona zgodnie z falami morza, którego ogromny szmaragdowy krąg roztacza się z dozoru aż po granice bladego nieba.
U stóp strażnicy stoją szeregiem na legarach łodzie, zawsze gotowe do drogi, a na kozłach wietrzą się pęki sieci, festony brunatnych niewodów i zwoje sznurów.
Dalej ciągnie się wybrzeże gładkie i wilgotne od nieustannego lizania fal.
Kręcą się tu stada czajek, dzieci i psów. Pachnie morszczyzną i rybą.
Zresztą rybą i dymem pachnie tu wciąż i wszędzie, gdyż po połowie rybacy warzą zdobycz w ogromnych kotłach, wyciskają tran, a miąższ suszą w przestronnych szopach na drogocenny kompost dla uprawy pól ryżowych.
Tutaj spędzał lato Inotsuke Takeo w małym pokoiku, oddzielonym cienkiem przepierzeniem od wspólnych koszar robotniczych. Dzierżawił tonie od rządu a kompost i tran odstawiał do Hakodate, starając się w ten sposób powiększyć swoje dochody od niedużej sumki, odziedziczonej po rodzicach, wasalach książąt Hokkaidskich Matsujama. Jego starszy brat Jokojama miał znacznie więcej, gdyż w chwili likwidacji feudalizmu sam już posiadał len i dostał zań odpowiednią „konsajsio“ w rządowych papierach wykupnych.
Ale Takeo musiał myśleć o sobie. Przez stare stosunki uzyskał dzierżawę rządowych połowów i został rybakiem. Od wiosny aż do późnej jesieni spędzał cały czas na słońcu, na przenikliwych słonych wiatrach albo w obrzydliwym dymie warzelni.
Duszą wszakże był wciąż na dalekim, cudnym, ciepłym brzegu, gdzie biegnie w nieskończoną dal aleja sosen Tokkaido, gdzie kwitną wiśnie, glicynje, lotusy, gdzie bambusy kołyszą w słonecznem powietrzu swe wiotkie kity…
Właśnie stał w pudełku strażnicy i zadumanym wzrokiem wodził po ołowianem, jak wiszące nad nim chmury, morskiem przestworzu, gdy krzyknięto mu zdołu:
— Takeo-san, poczta!
Poczta przychodziła do Tepa dwa razy na tydzień.
Takeo spuścił się pośpiesznie na dół po drżącej drabinie. Paczkę gazet włożył pod pachę, a listy zatrzymał w ręku. Było kilka ze stemplami firm handlowych na kopertach i jeden, który go zdumiał, gdyż poznał na nim charakter brata. Nie otworzył go jednak natychmiast, lecz przedtem raz jeszcze przerzucił gazety, szukając, czy nie zaplątał się tam czasem list jeszcze jeden…
Gdy nic nie znalazł, przejrzał przedewszystkiem listy handlowe i dopiero wtedy rozdarł kopertę brata drżącą trochę ręką.
„Wracaj. Nieszczęście. Jokojama“…
Słodka tęsknota zamieniła się nagle w bolesny dreszcz i niepokój…
— Misawa… Na pewno Misawa!… Ale co stać się mogło?… Co za obrzydliwy, telegraficzny styl!… Parę słów… parę słów więcej!… Ale co stać się mogło!?… Może pożar?… Nie, gdyż nie byłoby sensu wzywać mię tak kategorycznie i dodawać do strat tamtejszych straty, które tu poniosę…
Przyglądał się uważnie literom, siląc odgadnąć zagadkę. Były napisane starannie, ręką niewprawną do pędzla, ale stanowczą i spokojną.
— Na pewno Misawa!… Co mogło się zdarzyć!?… Nie śmierć, gdyż napisałby!… Misawa, Misawa!?…
Na chwilę znikł mu list w ręku i zamajaczyła przed nim twarz ukochana, koloru kwitnącej wiśni, z szeroko otwartemi otchłaniami podłużnych, tajemniczych oczu, z małemi, rubinowemi ustami…
— Co się stało?… Co się stać mogło?… — rozważał z udręką.
„Wracaj. Nieszczęście. Jokojama“.
— I nic więcej, nic więcej!…
Zdał natychmiast łowlę starszemu rybałcie, uporządkował rachunki, spisał na kartce główniejsze rozporządzenia i przygotował wszystko, aby nazajutrz o świcie wyruszyć w drogę.
Żeby dostać się do miejscowości, gdzie można było wynająć konie, musiał przebyć dziesięć „ri“[12] pieszo trudną drożyną górską.
O brzasku czekał już nań zamówiony przewodnik Ainos.
— O hajo!…[13] Ciężkie będziemy mieli przejście, Takeo-san! — powitał go, pocierając dłoń o dłoń i gładząc brodę.
Deszcz lał jak z wiadra, a wściekły „jamase“ targał, zwijał, skręcał zimne, ruchliwe włosiska dżdżu, siekł i oplatał niemi wszystko, co stawiało mu opór. Mroczne zwały chmur ciężko przewalały się przez grzbiety gór, staczały po lesistych zboczach i pełzły, dygocąc w wietrze, po morskich wzburzonych obrusach. Czarne lasy szumiały nie gorzej od morskich odmętów.
Ledwie poznać było, że dnieje, po bielejących na wysokości obrzeżach mgieł.

Takeo podkasał poły podróżnego płaszcza, roztworzył parasol i ruszył w nasiąkłe mgłą, prane wiatrem gęstwiny. O krok za nim szedł Ainos w słomianym płaszczu japońskim, podobnym do chochoła na snopach, w japońskim kapeluszu-grzybie, z kosturem w jednej ręce, z małą podróżną walizeczką pana w drugiej.
VII.

Z Otaru przed odejściem pociągu telegrafował Takeo do brata, że jedzie, że za dwa dni stanie na miejscu.
W oznaczonym czasie Inotsuke Jokojama spotkał go na kolejowej stacyjce.
Bracia mieli podobieństwo w rysach, mieli te same wydłużone, rasowe nosy i wystające, szczurze zęby.
Lecz i powierzchownie różnili się bardzo. Takeo był znacznie młodszy, niższy wzrostem, zato tęższy i barczystszy. Włosy strzygł krótko, „na jeża“, według mody europejskiej, mały, czarny wąsik również po europejsku podkręcał. Miękki, pilśniowy kapelusz na głowie, papieros w ustach, żółty sakwojaż w ręku zdradzał, że i inne współczesne nowinki nie są mu wstrętne.
Papieros zresztą rzucił i zdeptał natychmiast przez szacunek dla starszego brata.
Uścisnęli się w milczeniu za rękę.
Jokojama badał twarz przybyłego twardem, surowem spojrzeniem. Takeo starał się pokryć uśmiechem bolesną drgawkę ust. Milczał etykietalnie.
— Nie weźmiemy kurumanji [14] ani nawet tragarza, gdyż chciałbym, żeby nie dowiedziano się w Tomari o twojem przybyciu, przynajmniej dzisiaj… Po drodze opowiem ci wszystko, a zrozumiesz dlaczego… — rzekł Jokojama, kierując się ku wyjściu.
Poszli w milczeniu obok siebie, chlupiąc sandałami w kałużach wody. Wkrótce musieli otworzyć parasole, gdyż deszcz znowu zaczął siępić z nisko nawisłych chmur. W gęstniejących ciemnościach czarne, podwójne pasmo sosen Tokkaido znaczyło im drogę. Ognie w oknach przydrożnych domostw i błędne światełka latarni nielicznych wędrowców tliły się blado tuż przy czarnej ziemi, jak świętojańskie robaczki.
Takeo ze wzruszeniem zauważył, że brat nie wziął nawet latarni.
— Cóż… deszcz?… Wciąż deszcz?… — spytał wreszcie, nie mogąc hamować się dłużej.
— „Jamase“, wiatr z oceanu! — odrzekł krótko Jokojama.
Dopiero gdy znaleźli się w szczerem polu, zaczął mu opowiadać uroczyście i szczegółowo od samego początku historję z Hogi, swoje wątpliwości, swoje próby i niepowodzenia…
— No i cóż? Cóż?…
— Widziałem na własne oczy. Czyżbym wezwał cię inaczej!?…
Takeo rad był, że ciemności kryją go przed bratem. Zatrzymał się, gdyż zdawało mu się, że się potoczy. Noc, mgła, zimny deszcz i wiatr wdarły się nagle do jego piersi, jakby rozdartych jednem strasznem cięciem.
Jokojama szedł dalej, utyskując na upadek starych obyczajów i zwątlenie wskutek tego powszechnej moralności.
— Poco wiedza, szczególniej kobietom? I co warta wiedza, która osłabia duszę?… Koleje, telegrafy, parostatki… wszystko to dobre, ale w porównaniu z wartościami moralnemi są nie więcej, ino dziecinną zabawką… Biada narodowi, który swój starodawny hart i czystość zamienił na nie!… Cóż z tego, że dorównamy zamorskim djabłom w ich wynalazkach, jeżeli zapomniane zostaną prawidła moralności, na których tyle wieków opierała się świetność Japonji!…
Mówił, mówił bez końca, gdyż mógł o tych rzeczach rozprawiać równie długo, jak o… hodowli peonij!
Ale tym razem Takeo czuł wdzięczność dla brata, gdyż rozumiał, iż umyślnie przedłuża gawędę, aby pozwolić mu przyjść do siebie.
Dopiero w domu, gdy po kąpieli i kolacji znaleźli się znów sami, zapytał go Jokojama:
— Jakże więc zamierzasz postąpić?
Kamienna twarz Takeo nie drgnęła; pozostał jak siedział bez ruchu, z opuszczonemi na oczy powiekami.
— Musisz prędko postanowić… Jeszcze dziś w nocy… Inaczej nie uda się…
— A może to wszystko… nieprawda!… — odparł z bladym uśmiechem. — Może przywidzenie, albo intryga!?…
— Jakto?… Czyjaż to intryga!?… Zresztą będziesz mógł się sam przekonać…
Chacisube wsunęła ciekawie nos do pokoju.
— Może wam dać świeżej herbaty!… A może brak wam gorącej wody?
— Idź, idź!… I nie przychodź więcej! Dawaj imbryk!… Kładź się zaraz spać i Matsu niech się też położy… My mamy wiele do gadania… Proszę nam nie przeszkadzać!…
Chacisube cofnęła się i zasunęła wolniutko przegrodę. Jokojama długo milczał, poczem podpełznął ku zaworom i odsunął je nagle napowrót. Chacisube klęczała opodal pod ścianą…
— Co ty tu robisz?… Słyszałaś, com powiedział!?…
— Słyszałam. Ale właśnie… mysz… gryzła pod podłogą!… Nasłuchiwałam więc, w której stronie… Zepsuje, niech bronią nas dobroczynne bóstwa, nowiutkie maty!…
— Dobrze, już dobrze! My tu już będziemy czuwali nad twojemi matami!
— W dodatku, gdzie się mam położyć, jeżeli… będziecie tutaj gadali noc całą?…
— Jakto: gdzie się masz położyć? Rozumie się, że w sypialni!…
— A Takeo? Kto pościele dla Takeo?
Za dużo mówisz, Chacisube, pamiętaj, strzeż się tej przykrej wady!
— O, Jokojama-san, czyż istotnie mówię tak dużo?… Dziękuję ci, że zwróciłeś mi uwagę!…
— Ależ dobrze!… Idź już!… Połóż się spać… nie zwlekając, słyszysz! Mamy ważne sprawy…
— Przecież muszę ci powiedzieć, jak bardzo mię boli… chciałabym, aby Takeo był świadkiem…
Podpełzła do progu z jawnym zamiarem wślizgnięcia się do pokoju, lecz Jokojama-san rozgniewał się tym razem nie na żarty. Cofnęła się więc pośpiesznie przed jawnym jego gniewem — z tacką pełną naczyń, a po chwili cienki, złośliwy jej głos przekrzykiwał się w kuchni z niemniej cienkim i świdrującym ściany głosem Matsu.
Gospodarz ponalewał herbatę w filiżanki.
Takeo siedział nieruchomo z podwiniętemi nogami i nie podnosił powiek.
— Widzisz, Takeo, — zaczął cicho Jokojama. — Właśnie dobrze się składa. Umówiłem się z Hogim i on obiecał dać znać… Ty ich zaskoczysz razem. Przekonasz się naocznie. Dlatego ważną było rzeczą, aby nikt nie widział cię w Tomari, żeby nie spłoszyć… Gdy złapiesz ich razem, będziesz mógł zabić oboje. Cała rzecz w tem, czy nam się powiedzie złapać, czy on przyjdzie?… Taki wiatr i taka słota! Ale złodzieje lubią taką pogodę. Jutro jużby się nie udało ukryć twojej obecności. Chacisube dobra kobieta, ale ma długi język. Ach, ten filut Hogi!… Nie słychać go… Jak gdyby wcale dziś nie chodził!… Niebardzo mu dowierzam! Obiecałem mu wprawdzie dwa jeny… Byle tylko nie zechciał nas sprzedać!? Cała rzecz w tem, czy Nojo przyjdzie, czy nie?… Ale zresztą stary dureń może go tym razem prześlepić. To się zdarza. Ale w każdym razie trzeba się przygotować. Czy szablę masz z sobą!?
Takeo spojrzał na brata.
— Szabla została… w moim domu!
— Dobrze. W takim razie weźmiesz moją. Ona jest tutaj. Przygotowałem ją na wszelki wypadek…
Jokojama wysunął szufladę ze ściennej skrytki i wyjął stamtąd długie, lakowe puzdro, owinięte płachtą żółtego jedwabiu… Z religijną niemal czcią rozpostarł płachtę, otworzył puzdro i rozchylił drugi płat żółtego jedwabiu, w którym, spowinięty niby w pieluchy, leżał drogocenny oręż. Obaj bracia pochylili się nad nim ze zmienonemi twarzami. Spokojnie lśniła się w świetle lampy pochwa z czarnej laki, zlekka wygięta, jak gotujący się do skoku wąż. Mocna, prosta rękojeść, dwuręczna, obleczona jaszczurem i plecionką jedwabną, wabiła dłoń rycerską… Na gardzie okrągłej, stalowej skrzyły się zlotem nabijane kwiaty i owady. Obok leżała druga podobna szabla, ale krótsza i bez gardy — słynna „wakizaszi“, na której ostrzu spoczywa honor „samuraja“. Pod niemi białe jedwabne rapcie z kutasami… Jokojama pobożnie wyjął długą szablę bojową i zlekka spróbował, jak chodzi w pochwie. Poczem podał ją oburącz bratu, pieczołowicie, jak dziecko. Takeo pochylił głowę i przyjął ją, wciągając głęboko powietrze. Następnie ruchem pewnym wyciągnął ją do połowy. Błyszcząca, jak woda czysta, niebieskawa klinga zmierzchła natychmiast od ludzkich oddechów.
Jokojama nie odrywał od niej rozgorzałych oczu.
Gdy Takeo wsunął ją napowrót i położył na kolanach, Jokojama zaszeptał uroczyście:
— Życie ludzkie ma swoje przykrości! Ci, którzy się zeszli, muszą się rozejść… Kto urodził się, musi umrzeć… Masz prawo za sobą!… Pozwala ono zabić, ale tylko razem… Wprawdzie oni pokrzywdzili cię, naruszyli twoje zaufanie, ale to mógłbyś przebaczyć… Nie dla zemsty wszakże twojej oni ukarani być winni, lecz dla przykładu, aby wiarołomstwo nie uchodziło płazem, aby duch narodu nie karlał!… Męstwem jest wykonać to, co jest słusznem!… Tem stoi ojczyzna nasza!
Pomilczał chwilkę.
— Słuchaj, Takeo, miecz, zdaje się, jest tępy i trzeba go będzie pociągnąć na kamieniu, ale pamiętaj, że raz wyciągnięty z pochwy miecz samuraja nie wraca do niej bez krwi…
Spojrzał z tkliwością na zasępionego brata i, cicho stąpając, zakrzątnął się koło postawienia w odpowiedniem miejscu brusa. Przysunął do niego lampę, odrzucił rękawy kimono na ramiona, zaciągnął je sznurem jedwabnym na plecach, jak do walki, i, wyjąwszy oręż z modlitewnem pochyleniem głowy, zaczął toczyć brzeszczot rytmicznemi ruchami, naciskając go rozwartemi palcami lewej ręki, a w prawej dzierżąc rękojeść.
Takeo patrzał nań z cienia. Zmartwiała jego twarz schudła jeszcze bardziej i pociemniała jak ziemia.
—…Zabić jego… należy! Złodziej, kusiciel!… Szerzyciel i przyczyna zła! Ale ją… nie mogę! Nie mogę jej… nienawidzieć! Ona słaba, słaba jedynie! Uległa, bo była sama, bez oparcia i opieki! Co czynić, jeżeli gniew nie mówi we mnie?
„…Należy wejść bez wahania na drogę, którą wskazuje rozum: umrzeć, gdy on każe umrzeć; uderzyć, gdy trzeba uderzyć!“ — wspominał pouczenia rycerskie. — Ale czy prawość, niepodkupna prawość, każe ją zabić!? Mężczyzna zapełnia świat swemi czynami. A kobieta jest jako kwiat przydrożny, odwiedzany przez motyle… Poczem zostaje, roniąc rosę łez. Jest bezwolnem naczyniem, przez które przepływa przeszłość, dążąc ku przyszłości. Takiem jest koło życia!…
„Ci, którzy zeszli się, muszą się rozejść!…“ Prawda! Czyż dawno jednak zeszliśmy się, aby już się rozchodzić… na wieki? Czyż wyssałem całą słodycz z jej poznania? Zostawiłem samą u drogi, jako kwiat bezwolny…
Twarz koloru kwitnącej wiśni, czarne, żałosne oczy łagodnej sarny, drobne usta rubinowe, odsłaniające w ślicznym uśmiechu białe zęby — wypłynęły przed nim w ciemnościach. Nie widział brata, lampy, ścian domu… Wszystko utonęło w mroku, w którym promieniało jeno ukochane oblicze. Wspominał wszystkie jej powiedzenia, żarty, uśmiechy, pieszczoty…
Ach, nie!… To sen, to brzydki sen! Nic nie było!
Śni mu się coś potwornego w ciasnej samotni Tepa!
Wtem siny błysk żelaza wpadł mu pod przymknięte powieki i ujrzał z okropną wyrazistością lampę, imbryk z herbatą, wygasłą „hibaczi“, a obok brata, toczącego miarowo miecz…
— Jakoś nie słychać Hogiego? Nie uważasz, że wcale go nie słychać!? — zapytał szeptem Jokojama, wstrzymując ruch brzeszczota i wsłuchując się w szum pluchoty.
Milczenie Takeo, jego zimna krew, kamienne, nic nie wyrażające oblicze napełniały starszego brata dumą; lecz wolałby, aby coś już nareszcie powiedział, aby dał choć małą wskazówkę, co dzieje się w tej chwili pod jego ciemnem, kanciastem czołem.
Ale Takeo milczał, jak przystało na samuraja.
—…Ach, może nie przyjdzie!… Życie ludzkie ma swoje przykrości… Nie dodawaj do złego własnego zła… Gdyby nie przyszedł!? Jutro już nie da się ukryć moja obecność!… — rozważał z iskrą nadziei Takeo.
Zastygłe serce ciężyło mu w piersiach jak bryła ołowiu, zda się gotowe było oberwać się zupełnie.
Wtem drgnęło boleśnie: ktoś cicho i znacząco zastukał do okna.
— Hogi!… — szepnął Jokojama, podnosząc głowę. — Szykuj się, Takeo!




VIII.

Szli ostrożnie ciemną ulicą, pełną tchnień wyjącego wichru i gęstych smug deszczu, siekących niemiłosiernie ziemię i wszystko, co na niej. Zboku rozszalałe morze wysoko wznosiło potężne fale i raz wraz tłukło niemi w drżące brzegi. Fosforyczny blask ich piany przebijał nawet atramentowe ciemności burzliwej nocy i wydawało się, że polata nad oceanem i rwie się do miasteczka wrzaskliwa chmara złego, rozwścieczonego ptactwa, odtrącana przez jakąś grań tajemniczą…
— Więc… jest… mówże? Na pewno jest?… — dopytywał się Jokojama.
Hogi milczał.
— Nie wiem. Pewnie, że jest… Może jest?… — odrzekł wreszcie niechętnie.
— A to co nowego? Oto dwa jeny, które ci obiecałem… Ale pamiętaj!…
Hogi zatrzymał się i wcale nie śpieszył przyjąć pieniędzy. Jokojama musiał szukać jego dłoni, aby mu wetknąć monetę.
— Co ci się stało?…
— Nie bój się!… — uspokajał go Takeo, podchodząc ku niemu z drugiej strony. — Nikomu nie powiemy!
— Tak, panie!… Kakeno Nojo… Kakenów dużo… Pół miasteczka… Oni tu starodawni… A czyż trudno zemścić się na biednym człowieku?… Nie wiedziałem, że pan tu jest!… Myślałem, że Jokojama-san tak… przez ciekawość, dla zabawy…
Jokojama rozśmiał się.
— Idź już, idź, tchórzu!… Damy sobie radę bez ciebie…
— Tak, panowie dacie sobie radę… wybornie i… beze mnie!… A ja pójdę!… Muszę zajrzeć na drugi koniec… Dawno tam nie byłem… A to zły kąt i noc właśnie dla złodziei!…
— Idź, bądź pewny naszego milczenia!… — rzekł Takeo.
Znikł niepostrzeżenie z pośród nich, a za chwilę doleciały ich z ciemności głuche i brzękliwe zarazem uderzenia jego kostura.
— Jesteśmy! — szepnął starszy Inotsuke.
Tako podniósł zwieszoną głowę i rozróżnił w ciemnościach czarniejsze od nich kanciate zarysy własnego domu. Z jakąż miłością i starannością budował go! Znał tu każdy nieledwie kamień, każdą deseczkę!
Patrzał nań długo, jakby chciał wzrokiem przebić czarną, zwartą masę, poza którą taiła się jego boleść.
Zapuszczał drapieżne oczy w zwartą, złowieszczą ciemność, przebierał możliwe szczeliny i szpary, szukając iskry światła… A słuch z na tężeniem rył się w wirzysku szarugi, szukając dźwięku…Daremnie: spali dufnie i głęboko w grzesznych objęciach!
— Będę cię tutaj czekał pod murem i przetnę mu odwrót, gdyż nie tędy on zwykle uchodzi, lecz tamtędy od ogrodu… Ale wchodzi tędy po balkonie… Tam zostawia na rogu „szodżi“ niedomkniętą… Tylko cicho, abyś ich nie spłoszył… Nojo długie ma nogi!
— A juści!… — rozśmiał się brutalnie Takeo.
Zrzucił płaszcz, wyjął z rękawa małą latarkę elektryczną i krótkim błyskiem oświecił krawędź schodów; poczem z dobytą szablą kociemi krokami sunął na górę. Mokre słomiane sandały i szum burzy głuszyły do znaku szmer jego stąpań. Na balkonie skradał się jeszcze wolniej, ugniatając ostrożnie wyciągniętą stopą każdą deskę przed sobą, aby nie skrzypnęła. Bez szelestu odsunął zwilgłą „szodżi“. Z głębi wionęło nań ciepło i znane perfumy. Wślizgnął się z wyciągniętą szablą i zamarł bez ruchu, zasłaniając szczelinę sobą. W głębi pokoju, po którym chodziły jęki i skrzypy szturmującej z nazewnątrz burzy, ktoś dyszał miarowo. Ale Takeo rozróżniał tylko pojedynczy oddech. Jednocześnie wydało mu się, że ciężkie ciało uniosło się na matach. Puścił więc nagły snop światła ze swej latarenki w tym kierunku i ujrzał nagiego mężczyznę, siedzącego na posłaniu. Gruba kołdra, z pod której wysunął się, sterczała za nim, jak żółwia skorupa.
Przeciągły pół-syk, pół-jęk rozdarł powietrze.
Takeo podniósł szablę. Jednocześnie niewprawne palce jego lewej ręki puściły guziczek elektrycznej lampeczki i światło zgasło. Wtedy usłyszał złodziejski tupot bosych nóg w stronę przeciwną, ku wewnętrznemu korytarzowi… Skoczył, jak kot…
— Czy to ty, Nojo!… Już odchodzisz?… — spytał go głos senny, głos miły…
Zamarł, targnięty za rozhukane serce…
— Ja… ja!… Śpij!… — odszepnął przebiegle.
Już był na korytarzu i, świecąc sobie całym blaskiem lampeczki, skakał olbrzymiemi skokami po lakierowanych schodach na dół, gdzie koło drzwi wchodowych szamotał się u rygli człowiek…
— Stój!… — zasyczał strasznym szeptem.
Nojo znieruchomiał, obrócił się i wyprostował. Koniec szabli tykał prawie jego piersi. Oddychał ciężko i mrużył oczy, oślepione blaskiem, bijącym mu wprost w twarz. Był całkiem nagi. Nawet nie miał nawojki dokoła bioder. Ale był piękny i uroda jego ślicznie zbudowanego ciała aż zastanowiła Takeo. Z zazdrosnem zdumieniem i zjadliwą rozkoszą patrzał na te wykute z bronzu członki, drżące drobnem, bolesnem drżeniem.
— Czego zwlekasz!? Uderz!… — wycharczał chrapliwie uwodziciel.
— Nie potrzebuję się śpieszyć… Poczekam!…
— O tak, nie mam przecież broni!…
Lodowa błyskawica żelaza zakołysała się i pochyliła cokolwiek.
— Nie o to chodzi!… Powiedz, czy ty ją istotnie tak kochasz, że gotów byłeś umrzeć?…
— Nie myślałem o tem, Takeo… Wiesz przecie, że byłem zawsze lekkomyślny… — odszepnął chytrze i żałośnie.
— Jakżeś ją wziął? Czy sama cię wezwała?
Po zmartwiałej twarzy Nojo przemknął się słaby promyk.
— Ach, zabij mię raczej, zabij… Prawo pozwala ci zabić mię bezkarnie, jak psa… Wiem o tem… Musisz zabić i mnie i ją… Więc… choć umrzemy razem!… — bełkotał coraz płaczliwiej.
Szabla opuściła się jeszcze niżej.
— A gdybym… dał jej… rozwód… ożeniłbyś się?…
— Daruj, Takeo, daruj wspaniałomyślnie!… — wybuchnął z tłumioną radością. — Już to się nigdy nie powtórzy… Ostatni raz… I bez tego miałem zamiar ustatkować się… Matka chce mię wyprawić na praktykę handlową do Osaka… Zacznę nowe życie… Nie gub mię… Chcę winy moje odkupić… jeszcze w tem życiu… Ja jej nie chcę, ja jej już nie kocham! Zabijając, wtrącisz mię w łańcuch wcieleń nieskończenie bolesnych… Wszak pamiętasz, żeśmy w szkole byli przy…
Szabla znowu uniosła się wgórę, migotliwe jej żądło szukało serca…
Nojo zmrużył oczy i brzydkim tchórzliwym ruchem podniósł do góry kolano.
— Precz!… Wynoś się!…
— Tak?… nagi!?… Pozwól mi wziąć choć kimono… Albo sam mi je zrzuć tutaj… Taka burza!… — błagał już spokojnie.
— Precz!… Zaraz!… — dyszał coraz gwałtowniej Takeo.
Koniec szabli, jak żarzący węgielek, dotknął skóry Nojo…
Ten cofnął się, przycisnął do ściany i posłusznie jął odsuwać żelazne rygle…
— Cicho!… — wstrzymywał go Takeo.
Dźwierze odsunęło się cokolwiek i w mgnieniu oka w czarnej, ziejącej zimnem szczelinie mignęło blade ciało młodzieńca, mignęło, jak obłok, i znikło.
Takeo odetchnął i puścił guziczek lampki. Ogarnęła go ciemność. W twarz zmęczoną bił mu przyjemnie burzliwy wiatr i zimne smugi dżdżowe.
Wyszedł niezwłocznie i drzwi zawarł za sobą.
Po schodach kamiennego podmurowania ostrożnie człapały na górę ciężkie stopy. Domyślił się, że to idzie ku niemu starszy brat, ale nie odzywał się… Myśli niejasne, żałosne, jak stado spłoszonych kruków, latały z łopotem nad jego skołataną głową; ciężar, znikły chwilowo, znów wrócił do serca.
— Czy to ty, Takeo?
— Ja.
— Wydało mi się, że ktoś przeleciał… No cóż?
— A nic. Tam niema nikogo, śpi sama!
— Ależ na pewno przeleciał… Uciekł!… W imię Buddy!… Czary jakieś?… Jakże się to stać mogło!?
— Nie wiem, nikogo nie znalazłem. A czy ty pewny jesteś swego Hogi?… Stary chciwy!…
— Tak, to tak!… Ale sam widziałem na własne oczy…
— Czy widziałeś, jak wychodził z balkonu? Jak odsuwał „szodżi“? Czy poznałbyś, kto to był?… Wtedy możnaby… dochodzić!…
— Dochodzić?… Może przed sądem!? Niesłychana rzecz… Co ty mówisz, Takeo!? Zupełnie jak cudzoziemiec… Ty, samuraj!… Co ty mówisz!?… Nie, nie przysiągłbym… nie poznałbym i… nie poszedłbym!…
— W takim razie albo to był podmówiony przez Hogi wspólnik, albo… przywidzenie… Dużoś mu dał?
— Ach, łotr!… Cała ta historja kosztuje mię ze 6 jenów…
Szli środkiem ulicy, chlupiąc odważnie w wodzie i przyświecając sobie od czasu do czasu lampeczką.
Już koło samego domu Jokojamy zastąpił im niespodzianie drogę Hogi, który stał tam ukryty w ciemnościach.
— Weź, czcigodny panie, sobie swoje pieniądze napowrót!… Weź je pan… Ja nie chcę do tej sprawy się mieszać! Nie chcę! — rzekł chmurno, przystępując do Inotsuke Jokojamy-sana.
Ten monetę odebrał i brzęknął nią na dłoni.
— Tylko dwa jeny?
— Daj pokój, Jokojama-san!… Zwrócę ci resztę!… — wtrącił Takeo i brata za rękaw pociągnął.
W domu, zanim szablę bratu oddał, zaciął się w rękę i brzeszczot krwią własną ubroczył.
Jokojama przyglądał się życzliwie ceremonji, gdyż ona łagodziła ducha obnażonej nadaremno szabli bojowej.




IX.

Jokojama-san niezupełnie był zadowolony i z brata i z obrotu sprawy.
Wprawdzie „najlepsza wygrana jest ta, która obeszła się bez rozlewu krwi“ — mówi stare przysłowie, ale na dnie wszystkiego kryła się jakaś niejasna dla samuraja tajemnica.
Bo, że Takeo nie obudził żony, że u niej nie został, że dziś o świcie odjeżdżał, nie zobaczywszy się z nią, to było rzeczą zrozumiałą i dowodziło, że pomimo zmiany zawodu Takeo pamiętał doskonale przykazania rycerskiej „Buszi-do“. Ale dlaczego w zmętniałych jego oczach krył się i teraz poprzedni smutek? Dlaczego nie stopniała w wewnętrznem rozradowaniu i uldze bolesna sztywność rysów, którą daremnie próbował pokryć wesołym uśmiechem i swobodną gawędą o błahostkach wszelakich? Dlaczego słowem nie napomykał o wczorajszem zdarzeniu?… Jakby nic a nic się nie stało!?… Ha, to już idzie za daleko!…
— Wybacz, że oderwałem cię od twej pracy! — przepraszał Jokojama brata na stacji kolejowej, na krótko przed odejściem pociągu. — Lecz jakże inaczej postąpić mogłem w tym wypadku?…
— Ależ, Inotsuke-san, jesteś w zupełnym porządku… Nie myśl o tem! Inaczej być nie mogło. Byłeś zawsze dla mnie drugim ojcem!… — przerwał mu z głęboką czcią Takeo.
— Widzę zresztą, żeś miał i bez tego tutaj interesa, gdyż wziąłeś bilet do Tokjo!…
— Tak, tak: do Tokjo!… Chciałem ci właśnie powiedzieć!… Interesa… Ha!… Ha!… Muszę się zobaczyć z naszym hurtownikiem, gdyż połów zapowiada się wspaniale… Ha!… Ha!…
Nadbiegał, gwiżdżąc, pociąg.
Żegnali się, stojąc przed sobą pochyleni, z rękami opartemi na kolanach, z oczami utkwionemi w oczach i obowiązkowym uśmiechem na ustach.
— Bądź zdrów i pisuj czasem!…
— Będę pisał. Dziękuję ci, bracie, za wszystko!…
— Do widzenia!…
— Do widzenia!…
Uścisnęli się po europejsku za ręce.
Wszedłszy do wagonu, Takeo opuścił szybę i kiwał wesoło bratu głową, podczas gdy pociąg wolno sunął w zachmurzoną dal.
Skoro jednak zaczęły migać przed nim obce, zadeszczone i wyludnione pola, szybę podniósł, przywarł do niej twarzą, a rysy wykrzywiła mu tłumiona boleść!
Był sam; nikt naprzeciwko niego nie siedział, nikt nań nie zważał. Nawet szary, zamglony dzień zdawał się szanować jego cierpienie, okrywając go dyskretnym półcieniem.
Tak, tak!… Trzeba pomyśleć, trzeba w cichości rozważyć, bez gniewu i żalu, jak to się stało, jak to się stać mogło?… Bez gniewu i żalu, gdyż „równowaga umysłu, pogoda temperamentu, panowanie nad sobą i spokój zachowania, są pierwszemi warunkami porządnego myślenia i porządnego czucia“, przypomniał sobie prawidła Cha-no-ju[15].
Ale myśli rodziły się ciężko, wyłaniały się niezgrabne i postrzępione z wypełniających jego duszę bolesnych ciemności. Już, już zdawało mu się, że je skupia w jakiś wyraźniejszy wniosek, w jakiś punkt jasny, gdy wtem… nowa stacja, nieoczekiwany świst lokomotywy, potrącenie nieuważnego podróżnika i długie na skutek tego przeprosiny… rozbijały na proch krystalizujący się wątek…
Nie, w tym wzburzonym potoku życia niepodobna wyczerpać smutku i ulżyć ociężałemu sercu!… Chyba w Tokjo!… Zatrzyma się w ustronnym, dobrze mu znanym hotelu!
Miał wstręt do zajęć, do powrotu do swojej północnej rybałki, do wszystkiego, co było dalszym ciągiem… tego, co znikło!
Patrzał, nie odrywając twarzy od szyby, na przesuwające się przed nim śliczne pola, ogrody, sadyby. Potężny Fudżi zarysował się za bladą płachtą mgieł, jak cień mocarza na słabo oświetlonej „szodżi“.
Widok niezgłębionego, boskiego spokoju góry pokrzepił go i Takeo natychmiast zrozumiał, czego mu trzeba.
Nikko!… Nikko!…
Ulżyło mu, błysnęła jakaś niewyraźna nadzieja. Zawołał chłopca z „bento“[16] i kupił sobie pudełko.
Zmuszał się jeść, choć pokarm układał mu się w piersiach kamieniem.
W Kozu siadł naprzeciwko niego jakiś Europejczyk, który swemi niespokojnemi, szybkiemi ruchami, swoim aparatem fotograficznym, nieustannemi zapytaniami dręczył go niemożliwie.
Takeo przymknął oczy i udał, że śpi.
Zdania, obrazy, uczucia, podarte, pokruszone, rozbite, a zarazem dowolne, nieposłuszne… Owe myśli chaotyczne a dokuczliwe, których skupienie i uporządkowanie odkładał do samotni w Nikko, płynęły przed nim, jak wstęga mijanych okolic. Nie mógł ich ani wstrzymać, ani pędzić, ani odmienić… Snuły się samorzutnie, jak nitka jedwabiu z cewki schorzałego jedwabnika, jak coś niezależnego od niego samego i nawet obcego mu… Z bolesną ciekawością przyglądał się im…
Aha!… Oto Jokojama-san wzywa „nakado“…[17]. Ale on, Takeo, sam ją wybrał; on spotkał ją w towarzystwie rodziców w Nara na święcie „Dwudziestego drugiego dnia dziewiątego księżyca“… Od tej pory jej obraz nie opuszczał go… Ale co ona czuła?… Czy ona zauważyła go?… Czy zgoda była jej zgodą, czy była wyborem tylko rodziców?…
Oto widzi ją w czasie obrzędu ostatecznego „trzykroć razy po trzy czerwonej czarki wina“, jak siedzi, przedzielona od niego „nakado“, z białą chustą na głowie, opuszczoną tak nisko na twarz, że z pod jej krawędzi widać tylko pobladłe, koralowe usta… Jakie myśli snują się w tej pokornie opuszczonej głowie?… Potem… pełne wdzięku poddanie się jego woli… i zawsze, wciąż to poddanie się słodkie, ciche, łagodne, pokryte ślicznym uśmiechem… I nagle… komnata, po której chodzą jęki i skrzypy szturmującej z nazewnątrz burzy…
„Czy to ty, Nojo?… Już odchodzisz?“
Miał ochotę jęknąć, ale opamiętał się, otworzył oczy i powiódł surowym wzrokiem po Europejczyku, po gwarzących i ćmiących papierosy pasażerach, po poszarzałych od zmroku szybach i ścianach wagonów…
Zapalano światło.
A tymczasem i w oknach zaczęły migać coraz liczniejsze światełka wzdłuż toru i wreszcie zamigotał rój gwiazd na ziemi. Zaczerniało we mgłach ogromne Tokjo u krawędzi przepaścistego morza.
Na stacji Szimbaszi wziął „kurumę“[18] i pojechał wprost na stację Ueno.
Ten przejazd przez gwarne miasto, pełną ruchu i świateł, wydał mu się torturą.




X.

Zwinięty w kłębek, jak młody lis, z kolanami u podbródka i rękami wciągniętemi w rękawy kimono, Takeo spał mocno na wąskiej ławce wagonowej. Nie ruszał się, choć pociąg stanął, choć wysiadający pasażerowie trącali go kolanami, łokciami i kuferkami, budzili okrzykami urywanych rozkazów.
Wyczerpany wzruszeniami, zmęczony dwunocną bezsennością, przeciągał ile się dało słodką przepaść bezwzględnego spokoju i zapomnienia. Czuł nawet przez sen, że wraz ze świadomością czeka nań ciężkie, bolesne brzemię. Nie otwierał więc oczu i zwolna znowu zasypiał. Okoliczności sprzyjały temu; ustało przykre trzęsienie, fala ludzkiego życia spłynęła, oddalała się, wsiąkała zwolna w otulającą go coraz szczelniej ponowną, ciemną błogość.
Wtem tuż koło jego ucha, za ścianą wagonu, rozległo się ostrzegawcze i rozkazujące wołanie:
— Utsu-no-mija!… Utsunomija!… Przesiadać do Nikko!
— Nikko!…
Zerwał się na równe nogi, schwycił z wieszadła kapelusz, płaszcz, z półki — worek skórzany i w mgnieniu oka był na peronie.
— Gdzie stoi pociąg do Nikko? — spytał z uprzejmym ukłonem posługacza kolejowego.
Wskazano mu boczną linję, gdzie stał rząd niedużych wagoników z beczkowatą lokomotywą na czele.
Pociąg był prawie pusty.
Takeo wszedł do wagonu, rozłożył rzeczy i wcisnął się bezsilnie w kącik ławki.
„Właściwie poco on jedzie?… Czego szuka w tych górach, z których przyszłą ona?… Czy pobyt tam zmieni jego szczurze zęby?… Czy wydłuży za krótkie nogi?… Czy figurę jego uczyni smukłą, jak pień klonu, jak ciało?…“ — wspomniał nagle z straszliwym skurczem serca. — „Nie! A więc wszystko zostanie, jak było, rozbije się o twardość materji i formę rzeczy, które silniejsze są nad rozum i wolę ludzką!… Panują nad niemi i kształtują je, jak szczelina opoki przeciekającą przezeń wodę! Pocóż więc jadę szukać wyjścia, którego niema?…“
Zamyślił się. Było mu wszystko jedno, ale ból serca napełniał go nieprzezwyciężonym wstrętem do wszystkiego, co znał wczoraj!
Wyjrzał przez okno.
W rudawej mgle, wypełniającej powietrze, postaci ludzkie i niedalekie budowle kolejowe rozpływały się, niby tłuste plamy na szarej bibule. Siępił deszcz zimny, drobny, jak gruba, gęsta rosa. Woda z dokuczliwym chlupotem ciurkała z wszelkich rynien i krawędzi, kapała zabójczo jednostajnie z wagonowych dachów.
Opodal warkotał zwykły ruch stacyjny, monotonnie, rozbrzmiewały nawoływania chłopców, sprzedających gazety i herbatę.
— „Nihon!“ „Dżidżi Szimpo!“ „Niczi-niczi!“ „Osaka Asahi!“… Dodatek nadzwyczajny!… Napad Rosjan na rybaków japońskich u brzegów Sachalinu! Zatopienie statku!… Napad!… — wykrzykiwał w pobliżu chłopiec mały, jak nóżka grzyba całkowicie ukryty pod olbrzymim parasolem papierowym.
Takeo zrobił ruch, aby go wezwać. Wychylił się. Co to za rybacy? Może znajomi?… Lecz ust nie otworzył i cofnął się po chwili ze zwieszoną głową.
— W gruncie rzeczy wszystko mi jedno! — pomyślał z goryczą.
Słabo wypełniony pociąg ruszył nareszcie.
Mgły, rudawe od blasku gdzieś daleko poza niemi wschodzącego słońca, kłębiły się i falowały nad okolicą, niby zwichrzona broda boga Zozanoo’a. A na mgle, jak widma przedmiotów, malowane delikatnym tuszem, ukazywały się zarysy budowli, drzew, chat wieśniaczych, zagonów zbóż, ludzkich postaci…
Zdołu na wszystko biła blada, zimna łuna — odblask zalanych wodą pól ryżowych.
Takeo ślizgał się wzrokiem obojętnie po tych zjawach niewyraźnych, przemijających, jak jego własne uczucia i myśli, spowinięte w zimny, dławiący tuman czczości, nudy i bólu…
Ciężko dyszała biegnąc pod górę lokomotywa, zgrzytały koła po oślizłych od deszczu szynach. Długie przejazdy, krótkie przestanki, małe domki dróżnicze przesuwały się miarowo, niby większe i mniejsze paciorki przemodlonego buddyjskiego różańca.
Mgła traciła jednak zwolna brudny odcień nocy i nasiąkała śliczną, złotawą barwą owocu dojrzałej moreli. Jednocześnie rzedła, osiadała, a wgórze zaczęły się przebijać okienka słonecznego lazuru. Na widnokręgu zaczerniał wysoki, podwójny szpaler ciemnych drzew.
Takeo drgnął.
— Jak Tokkaido!
Ale drzewa były inne. Miały pnie potężne, jak złomy skalne, korony strzeliste i ciemne, a rosły gęsto, równo, jak ściana. Były to wiekowe kryptomerje słynnej drogi „Cesarskiego Posła“, po której wysłańcy Mikado nieśli rok rocznie dary grobowcowi wielkiego Jejasu.
Tor kolejowy nawrócił i biegł równolegle do gościńca, a tak blisko, że cienie drzew zasłoniły całkowicie widnokrąg, wlały do wnętrza wagonów ponownie zmierzch i smutek. Tylko w wyrwach, utworzonych przez śmierć olbrzymów, jak przez okna, błyskał wesoły, inny świat, malowany wschodzącem słońcem.
— Zupełnie, jak Japonja za Szogunatu Tokugawów — pomyślał Takeo.
Za stacją Kanuma tor kolejowy przeciął aleję drogi; ciemny jej tunel mignął w obie strony cudną, nieskończenie długą perspektywą i pociąg wyleciał za mroczny mur drzew.
Pod białym welonem już nisko, lękliwie tulących się do ziemi mgieł zazieleniały bujne wrzosy, jasne zarośla ażurowych paproci, ciemno-zielone krzewy kamelij, błyszczących od wilgoci, obryzganych krwią swych kwiatów…
Czerwone i żółte mchy rdzawiły ogromne czarne i szare głazy.
A ponad tą ramką, ponad srebrzącemi dal mgłami wznosiły się wyrosłe z liljowych wiszarów cztery tęczowe od zorzy szczyty — góra Lazurowego Smoka, góra Czerwonego Ptaka, góra Białego Tygrysa, góra Posępnego Rycerza… Tam to niezłomny Szodo-Szonin szukał samego siebie!…
Wzruszony Takeo w modlitwie pochylił głowę.




XI.

Dzień był cudny. Białe obłoki pokładły się sennie na szczytach gór, osrebrzonych jeszcze gdzie niegdzie płatami śniegu. Wykąpane w deszczach lazury nieba i zieleń ziemi lśniły nieporównaną świeżością. Wesoły bulgot płynącej wody i gędźba nawołujących się głosów ludzkich rozbrzmiewały po dolinie, jak muzyka i śpiew zbierających się do ucztowania gejsz. Wszędzie połyskiwało złoto słońca i kryształ zimnego, górskiego powietrza.
Takeo stał przed ponsowym łukiem mostu, rzuconym wśród ciemnej zieleni nad szarą, omszałą szczeliną, na dnie której szumiała spieniona Dajagawa.
Szeroka aleja, poszczeblowana sinemi cieniami kryptomeryj — kończyła się kamiennemi schodami, na których szczycie rozparło się wielkie, granitowe „tori“, niby tajemniczy hieroglif.
Obok wyglądała z zieleni krwawa igła pięciopiętrowej pagody, a dalej majaczyła złoto–purpurowa mgła świątyń.
Takeo śpieszył ku nim. Na krótką zaledwie chwilkę zawahał się, gdy zboku mignął mu wysoko w błękicie bronzowy obelisk Sorinto, odpędzający złe uczucia, a poza nim wysoki dach świątyni bogini Miłosierdzia.
Wahanie trwało ledwie mgnienie oka; poczem samuraj, pochyliwszy głowę, pośpieszył dalej i rychło znalazł się przed pysznemi „Wrotami Trzech Króli“. Z kapitelów kolumn spojrzały nań głowy srogich lwów i świętych tapirów, obrońców od dżumy. Ponad niemi, jak słoneczna chmura, zwisł rzeźbiony, pozłacany okap…
Odtąd szedł, jak odurzony, po dróżkach, wyłożonych równemi płytami, z dziedzińca na dziedziniec, wśród niezliczonych szeregów latarni: kamiennych, obrosłych liszajami i bronzowych, obrosłych pleśnią, wśród gmachów niedużych, ale od dołu do góry pokrytych cudną zjawą rzeźb złotych, albo bursztynowych naturalnego drzewa, albo malowanych barwami żywych kwiatów…
Czarowny tuman tysiąca przeżyć i tysiąca wzruszeń wił mu się przed oczami po kamiennych tarasach, wśród pni olbrzymich drzew wiekowych, wśród uwieńczonych smokami dachów rogatych, skrywających wnętrza cichych przybytków o nikłych, mierzchłych kolorach, jak poranne opary… Białe ściany, dębowe boazerje, blado-złote rozety sufitów, architrawy cyzelowane, jak sztaby drogiego metalu… Każdy szczegół chwytał tu wzrok, więził go, czarował, poił duszę słodkiem rozmarzeniem, nie puszczał jej od siebie, jak chwila rozkoszy…
Ach, gdyby można było ogarnąć wszystko jednym rzutem oka, wchłonąć w siebie jednem przedziwnem zapatrzeniem, i przedłużyć, i utrwalić w nieskończoność muśnięcie błogości chybkie i niepowrotne, jak wiew wiosennego wietrzyka!
Ale „życie jest ciągłą śmiercią, spotkanie — rozłąką!“
Szedł więc dalej z duszą rozbitą, zatracony w potoku przemijających a wiecznych wrażeń, w wirze uczuć, podobnych do szumu dalekiego morza…
Aż dosięgną na boku małych wrót niepozornych, nad któremi wśród pąkowi kwiecia nieśmiertelny kot Chidari Zingoro czatował na swe ofiary z szyderczo zmrużonemi ślepiami.
Po wielkich, kamiennych stopniach, zielonych od mchów, liszajów i trawek, strzelających ze spojeń i szpar; między równie omszałemi granitami murów balustrady, z poza której wyglądały korony gdzieś daleko wdole rosnących kryptomeryj i sosen, zadumany Takeo zwolna wstępował coraz wyżej i wyżej ku srebrnym, chłodnym obłokom, szybującym po szafirze nieba. Wreszcie stanął u szczytu, przed bronzowemi wrotami niedużego bronzowego grobowca. Bronzowe lwy strzegły wejścia, ozdobionego złotemi chryzantemami. Blade bloki granitowe wznosiły bramę nad poziom usypanego drpbnym kamieniem tarasu, a oramiało go ze wszech stron kamienne, rzeźbione ogrodzenie. Przed grobowcem stał na bronzowym żółwiu „wieczności“ bronzowy żóraw olbrzymi, dzierżąc w dziobie świecę pogrzebową, stała miedziana waza za złotemi liśćmi lotosu i bronzowa wielka kadzielnica.
Ale jakże mały, jakże skromny był sam sarkofag, podobny do koreańskiego ula, nakrytego stożkowatą czapką chłopską, albo raczej… do ofiarnej latarni, w której zgasł na wieki blady ogienek!
A dokoła piętrzył się las żywy, wznosiły niezliczone smagłe pnie sosen i kryptomeryj, błyskał rdzawemi liśćmi klon, bambus przelewał się przez krawędź ogrodzenia pianą drżącego listowia…
Ten las spadał gwałtownie po stromych zboczach góry gęstą szczeciną kosmatych koron, wyginał się ruchliwemi fałdami miękkich, kędzierzawych gałęzi, tryskał i zwisał pękami giętkich prętów i pędów, jak zielone fontanny.
Wśród nich błyskała sina polewa dachów klasztornych na dole, czerwieniła się laka, mgliły ściany cedrowe, pozłota świątyń przeświecała przez zieleń, jak promień słońca, tworząc cudowny, tęczowy pas na zboczu góry.
A jeszcze dalej, na dolinie, gdzie srebrzyła się nić Dajagawy, odkrywał się daleki widok na roztoki Kinagawy, na wioski, pola i łęgi, na szlak drogi, tonący we mgle, na łańcuchy ciemnych, niebotycznych, zamglonych gór z ośnieżonemi szczytami.
Był to kraj — drobna cząstka państwa, którym niepodzielnie władał człowiek, spoczywający od wieków w niedużym, bronzowym sarkofagu, w grobowcu, podobnym do starożytnego chłopskiego ula!
Ileż mozołów i tkliwej uwagi pochłonęły ażurowe na dole świątynie!? Ileż bolesnych wysiłków pożarły setki schodów granitowych, ułożonych blokami na wiszarze góry?… Jakże potężnych trzeba było postanowień, aby dźwignąć na wysokościach wśród odwiecznych borów murowane tarasy dziedzińców!?… I jakże mało miejsca zajmuje proch tego człowieka, kruchego kryształu, przez który przełamywał się ongi promień wieczności!…
Znikł, rozsiał się, a promień świeci się w oczach miljonów innych ludzi, odbija w kroplach deszczu i rosy, kołysze w konarach szumiącego boru — nieśmiertelny, niezniszczalny, spokojny i nieubłagany w swych tajemniczych, niezbadanych drogach…
Upadli potomkowie możnego Jejasu, co uwięził nawet i poniżył słonecznego Mikada… Władza wróciła do prawego dziedzica… Japonja odmłodzona, potężna toczy się po nowych, nieznanych jej torach… A las dokoła szumi ten sam i tak samo, jak przed wiekami, szumi Dajagawa, staczając się ku morzu…
Wielekroć jeszcze Takeo odwiedzał świątynie te oraz inne, grobowce Jemitsu, Joritomo i Tenkai Dajsożo… Cichł, pokorniał…
Godzinami siadywał na krawędzi cudnych wodospadów Chonto, Makkura, Urami, Zakko… Dumał nad wodospadem „Spadającej mgły“ wśród dziwnych paproci i u „Siedmiu wodospadów“, gdzie rzeka wody zamienia się w tęczowy pył.
Ponieważ wejście na świętą Nantaizan było jeszcze wzbronione, udał się wraz z przewodnikiem na bliższą Niochozan. Przez pola, porosłe dzikim bambuśnikiem, gdzie szumiały cicho w wietrze jedynie zeschłe liście, mimo zgasłego krateru, którego czerwona, pozębiona przepaść podobna była rozwartej paszczy skamieniałego smoka, dostał się Takeo na zaśnieżony jeszcze szczyt, gdzie z zasp sterczały złotawe pnie i zielone korony sosen…
Śnieżna zadymka o mało go tu nie zgubiła wraz z przewodnikiem.
Był w Czusendżi nad cichem, szmaragdowem jeziorem i dalej, w Jumoto, aby obejrzeć „wodospad Smoka“, srebrną nić wodospadu Junotaki, pieczarę „Piekielnego kotła“, aby przejść przez „Pole śmierci“, gdzie trawy jeno szepcą o poległych…
Aż pewnego ranka wstał rzeźwy, prawie wesoły, rozsunął szeroko „szodżi“ swego małego pokoiku hotelowego i, patrząc na skłony gór zielonych, pordzawione gajami czerwonych klonów, na zacienione doliny, na wyzłocone słońcem białe obłoki w błękitach, zamyślił się długo i głęboko…
— Czy byłem zawsze, jak należy?… Czy przeznaczenie mej Ingo dźwigałem z odpowiedniem męstwem?… Czy nie zwalałem bólu mego na innych, dodając do zła zło? Co z nią się stanie, gdy odejdę pełen gniewu i nienawiści?… I dlaczego mam nienawidzieć ją, skoro nie nienawidzę jej?… Czy nie zdradzałem sam, żądając wierności?…
Gruba, czerwona Ainoska, Aje, z wąsami wytatuowanemi dokoła ust, stanęła mu w oczach, a z poza niej wysunęła się blada twarzyczka Misawy z szeroko otwartemi, podłużnemi oczyma…
Lecz nagle, tuż obok ta twarz… przeklęta!
Znowu serce ścisnęło mu się boleśnie, znowu zwisło kamieniem u żeber…
Zerwał się, „szodżi“ zasunął i zbiegi po schodach na dół, na drogę do świętego mostu.
Tym razem skierował się wprost ku Mangwanżi, ku przybytkowi Tej, co „nigdy nie każe się prosić dwa razy, na której imię wygładzają się fale morskie, cichną burze, gasną pożary, przed którą uchodzą demony, która łagodzi nienawiści, kojarzy serca zakochane, daje wierzącym skrzydła promienne niebiańskich duchów Tennin i wiedzie ich ponad niedolami życia, promiennym szlakiem słońca!…“
Był wczesny ranek. Świątynię zaledwie otwarto. Stada różowo-nogich gołębi ufnie biegały po świeżo wysypanym żółtym piaskiem tarasie, gruchały na kamiennych stopniach schodów, na majolikowych rynnach dachu, rzeźbionych w kształcie paszcz smoczych.
Wschodzące słońce biło zdołu z za krawędzi urwiska, jakim kończył się taras i skąd otwierał się widok rozległy na szczotkę ciemnych, strzępiastych lasów i siną dal bladych dolin. Nic nie zasłaniało widoku, najmniejszy krzew, kwiat nawet nie rósł na skraju przepaści, jeno po samym jego środku chyliła się ku powietrznej głębinie górska wiśnia, osypana niby śniegiem spóźnionem kwieciem. Różowawe jej okiście w łagodnej pozłocie wczesnego słońca płonęły, jak ciało zawstydzonej dziewczyny…
Takeo, podparłszy głowę ręką, długo siedział na stopniach kamiennych wśród gruchających gołębi i patrzał na drzewo rozmarzonemi oczami.
Kapłan w szarem płóciennem kimono już dwukrotnie wysunął głowę z rozsuniętych drzwi świątyni, wreszcie odważył się przyklęknąć ostrożnie na matach w pewnej odległości poza gościem.
— Czcigodnego poranka!…[19].
— Czcigodnego poranka, świątobliwy panie!… — odpowiedział Takeo, chyląc głowę z lekkim wdechem.
— Raczy łaskawie oglądać? — Czyż nie pięknie?
Milczeli chwilkę, patrząc jednocześnie w tę samą stronę.
— A może… życzy sobie czcigodny naszą skromną wróżbę!?
— O tak!… Proszę o waszą znakomitą, nieomylną wróżbę, dobry ojcze — zgodził się pośpiesznie Takeo.
Kapłan wstał i oddalił się w głąb świątyni. Takeo ukląkł u proga, poza którym błyszczała wielka bronzowa kadzielnica, stało czarne lakowe pudło na pieniądze ofiarne, a cokolwiek dalej wielkie miedziane świeczniki, czerwone bębny, dzwonek spiżowy, a jeszcze dalej czerwone stopnie ołtarza, zawieszonego przejrzystą zasłoną.
Takeo wrzucił srebrną monetę do pudła, wetknął w popiół kadzielnicy cieniuchne papierowe pręciki, podane przez kapłana, zapalił je, a kapłan jednocześnie uderzył w bęben, aby zwrócić uwagę bóstwa na proszącego.
Takeo schylił głowę w głębokiem skupieniu.
Ocknął się dopiero, gdy kapłan potrząsnął przed nim wazą z drewnianemi bierkami. Wyciągnął na chybił trafił, kapłan odczytał numer i poszukawszy wśród stosu papierowych zwitków, podał mu jeden.
Takeo schował go nie czytając w rękaw kimona, skłonił się i odszedł.
U wyjścia zatrzymał się i raz jeszcze obrzucił drzewo kwitnące tkliwem spojrzeniem. Kapłan w drzwiach świątyni kiwał mu siwą brodą. Stada białych gołębi krążyły po żółtym piasku. Spotężniała, gorąca fala słonecznego światła, buchając z błękitnej przepaści, pieściła drzewko pobladłe i drżące…




XII.

Nazajutrz po ucieczce Noja zbudziło Misawę gwałtowne stukanie do drzwi i trwożny głos Teruci.
— Misawa-san, Misawa-san!… Nieszczęście!…
— Co? Co się stało?
— Złodzieje… Drzwi otwarte… a na balkonie znalazłam nawet męskie słomiane sandały… O mało nie wdarli się… Coby to było!?…
Odsunęła zlekka drzwi i chciała wpełznąć, jak zwykle, na klęczkach, trzymając w wyciągniętej ręce zabłocone sandały, ale Misawa wstrzymała ją…
— Zaraz…zaraz!… Zanieś je… do kuchni i… połóż ostrożnie… aby wyschły… gdyż to jest… dowód!… — rozkazywała drżącym głosem, zgarniając jednocześnie rozpaczliwym ruchem pod siebie porzucone koło pościeli ubranie kochanka.
— Co się stało?… Co to jest?… Uciekł całkiem nagi!… Zostawił nawet zawojkę… Może zabity!?
Przypomniała sobie dziwne głosy, słyszane przez sen, które kładła na karb burzy, przypomniała sobie wizytę Inotsuke Jokojamy i jego podejrzliwe, wywiadowcze spojrzenia… Zęby jej szczękały. Z trudnością stłumiła drżenie członków, schowała rzeczy Noja do skrytki w ścianie i, narzuciwszy na siebie domowe kimono ranne, pobiegła do kuchni… Spotkała się z Teruci w korytarzu i ta zaczęła natychmiast obszernie opowiadać, jak po przebudzeniu wykryła zaraz nieporządki, jak wybiegła na dwór, aby obejrzeć ślady:
— Było ich dwóch… Nawet teraz widać, choć deszcz rozmoczył odciski stóp… Niech pani obaczy! A trzeci stał na dole!
Obie wyszły i oglądały zdeptane błoto koło domu.
— Musiał ich ktoś spłoszyć!… — dowodziła służąca. — Może Hogi?… Trzeba go się spytać!… Ale kto mógł być?… Na pewno jaki przechodzień. Dom stoi u drogi, a noc taka, jak wczorajsza, sprzyja zbrodniarzom… Co za noc!…
Upewniała, że słyszała jakieś głosy, ale że bała się wyjść… nawet poruszyć, gdyż była to „godzina byka“, kiedy wszystko złe z tego i tamtego świata hula po ziemi…
Misawa patrzała na smugi dżdżu, siekące ołowiane, sfalowane morze, na ciężkie chmury i mgły, kotłujące się w zwichrzonej dali i zwolna przychodziła do siebie…
— Przedewszystkiem przekonamy się, czy co nie zginęło?… Gdyż to mógł być… żart, niesmaczny żart czyjkolwiek!… Ty, wiesz, Teruci, że mamy nieprzyjaciół!…
— O, pani czcigodna!… Wiem ja o tem dobrze, ale któżby mógł otworzyć zasuwę od zewnątrz?…
— Może nie była zamknięta?…
— Zamykałam sama, Misawa-san, zamykałam na pewno!…
Misawa milczała przezornie, udając, że szuka śladów na schodach i w przedpokoju.
Śledztwo domowe wykazało, że nic nie zginęło i że niema najmniejszych śladów pobytu złoczyńców wewnątrz.
— Ach, Teruci, jakże łatwo rzucić cień na dobrą sławę samotnej kobiety?… — szepnęła wreszcie Misawa, gdy po długich naradach z służącą doszły do przekonania, że stoją wobec niewytłumaczonej zagadki.
— O, rozumiem!… Naprzykład ten nicpoń Nojo, którego zaloty pani odpaliła z takim wstydem, miał niemało powodów…
— Lepiej więc milcz, Teruci!… — ciągnęła cicho Misawa. — Zobaczymy, co o tem powie pan, skoro powróci!… Tutaj mam tylko jego i… ciebie…
Głos jej załamał się zlekka i Teruci ze współczuciem spojrzała na panią.
— Co się mnie tyczy, to może pani być pewna, że nigdy nie stanę po stronie tych gburów morskich i dziwadeł nizinnych!… — zapewniała gorąco z dumą góralki i spółziomki pokrzywdzonej pani.
Rozmowa zeszła na zwykłe lamenty na nieprzychylność mieszkańców Tomari dla przybyszów, dla wszystkiego, co się od nich różni, na ich zaściankowość i zacofanie.
Ale gdy Teruci poszła po sprawunki do miasta i Misawa została sama, nie mogła dłużej zwalczać swego niepokoju i upadła twarzą na ręce, położone na matach.
Co stało się, co zaszło tutaj parę kroków od niej w tę noc okropną!… Niema wątpliwości, że zginął, ale jak? Z czyjej ręki!?…
Twarda, oschła twarz starszego Inotsuke wypłynęła znowu przed jej zamkniętemi oczami, a z poza niej wyjrzało rozgorączkowane i smutne oblicze Takeo…
Tak, tak!… Niema wątpliwości!… Zrobili zasadzkę, schwytali go i zamordowali… Uprowadzili gdzieś daleko — nagiego, drżącego z zimna, wrzucili do morza, aby ukryć ślady lub zakopali w ziemi…
Zginął, zginął przez nią i dla niej straszną śmiercią!
Lecz natychmiast odepchnęła to przypuszczenie… Było zbyt okropne!… Zresztą: oniby przyszli i do niej… Mieli prawo… Powinni byli przyjść, gdyż inaczej odpowiadali za morderstwo Noja, jak za zwykłą zbrodnię! Wiedziała o tem… Nie, to prosty przypadek, nieszczęśliwy zbieg okoliczności… Nojo usłyszał pewnie szelest i skoczył przekonać się… Spotkał złoczyńców, którzy schwytali go i uprowadzili z sobą, jako jedynego świadka…
On nie opierał się, nie krzyczał, aby nie zdradzić jej tajemnicy… I oto zginął!… Ach, dlaczego to uczynił i obarczył duszę jej stokrotnym ciężarem!?… Jakaż hańba dorównałaby w swej męce chwili obecnej!?…
Ale z drugiej strony dlaczego odchodząc nie narzucił na siebie choć kimono… Nie pokrył swego wstydu? Rzecz zupełnie niezrozumiała?… Dlaczego nie zbudził jej!?…
Znowu zaczynała się plątać w sprzecznościach, zestawiając tysiące drobnych szczegółów, niezgodnych ze zdrowym sensem i najprostszemi obyczajami…
Jakby przez mgłę wspominała swoją króciuchną z nim rozmowę… Lecz bywała zwykle po burzliwych jego pieszczotach tak znużoną, tak senną, że dusza jej zapadała niby w letarg słodki, w kamienną i bezwzględną odrętwiałość! Nic nie mogła przypomnieć sobie, prócz chwili oderwania się od jej boku ciepłego jego ciała!
Znowu więc skrupulatnie zestawiała wszystkie szczegóły i plątała się w niezrozumiałym labiryncie. Jeżeli to byli złoczyńcy, to dlaczego nie wrócili dokończyć napoczętego dzieła po szczęśliwem usunięciu jedynego mężczyzny?… Może ich spłoszył Hogi?… W takim razie Teruci powinna przynieść o tem pogłoskę… W dodatku stróż nie omieszkałby przyjść się pochwalić w nadziei otrzymania datku?… Czekajmy, zobaczymy!… W każdym razie roztropność każe zniszczyć przedewszystkiem odzież Nojo-sana. Cokolwiek się stało, jest ona dowodem, który może ją niepotrzebnie wplątać w brzydką sprawę, w proces… Zupełnie niepotrzebnie!… Co z nią zrobić!?… Spalić!?… Zostaną w kuchni zbyt widoczne ślady. Zakopać?… Ogrodnik może zauważyć świeżo poruszoną ziemię i rzeczy wydostać!… Wyrzucić na ulicę? Jeszcze gorzej… Ach, niech co chce będzie!… Zaczekam, zaczekam! Biedziła się z dziwacznemi myślami, czarną chmarą napływającemi jej do głowy, z okrutnemi przypuszczeniami, z niepohamowanym lękiem, ogarniającym ją chwilami z taką potęgą, że chciała wstać, biec zaraz, natychmiast do wstrętnego Inotsuke Jokojamy, aby wyznać mu wszystko… To znowu wstrząsała nią rozpacz po utraconej w tak straszny, niepojęty sposób miłości!… Dziwiła się wszakże, że boleść z tego powodu jest daleko mniejszą, niż wyobrażała sobie, że być powinna i obwiniała się o ostateczne zepsucie i samolubstwo…
A może to wszystko tylko wypadek dziwaczny i Nojo dziś jeszcze wieczorem wróci, przyjdzie w nocy, jak zwykle, i z wesołym, tłumionym śmiechem opowie wśród pieszczot całe zabawne zdarzenie!…
Na wszelki wypadek przed przyjściem służącej wymyła spłakaną twarz zimną wodą i wysuszyła u „hibaczi“ mokre od łez rękawy kimono.
Teruci żadnych wieści nie przyniosła z miasta. Szaruga trzymała mieszkańców w domach, a ci nieliczni, których spotkała na ulicy i targu, tak byli zajęci szybkiem załatwianiem sprawunków pod biczami ulewy, że niewiele udzielili jej nowin.
— Nie mogłam przecież im powiedzieć o naszych złodziejach… Pani sobie nie życzyła!… — tłumaczyła się ze swych skąpych nowinek.
— Bardzo słusznie. Jesteś rozsądną dziewczyną, Teruci!… Chcesz, podaruję ci moje stare „obi“.
— To zupełnie zbyteczne!… Pani jest zbyt dobra, zbyt szczodra… Nie robię tego dla podarunków!…
— Wiem, że nie robisz dla podarunków, ale przyjemnie mi będzie, jeśli weźmiesz tę drobnostkę na pamiątkę wspólnie przebytego niebezpieczeństwa…
— Och, co oniby z nami zrobili, Miłosierna Kwanon!… Pamięta pani, jak złoczyńcy napadli dom Makimura Ajmon-sana, sąsiada rodziców pani, jak wymordowali wszystkich, zgwałcili kobiety i usiekli samego starego, który wypadł bronić się z szablą w ręku…
— Tak, ale to było dawno, Teruci!…
— A czyż mniej stało się złych ludzi?… Owszem, dawniej było więcej ludzi dobrych, gdyż ściślej przestrzegano prawideł starożytnych… Teraz jest wprawdzie więcej policji, ale ona patrzy przedewszystkiem, czy kto nie wylewa kubłów na ulicę…
— Tak, tak!… — zgodziła się Misawa, podczas gdy wzrok jej błądził daleko od rozgadanej sługi, śledząc blade cienie, uchodzące wdal zimnej, dżdżystej i wietrznej nocy.
— Ale wie pani: widziano dziś Inotsuke Jokojamę-sana, jak wracał ze stacji kolejowej… Niech sobie pani wyobrazi, w taką szarugę piechotą… Stary sknera pożałował kilkudziesięciu senów na kurumę… Za więcej zniszczył obuwia i odzienia w takie błoto…
Misawa wyprostowała się i odwróciła cokolwiek twarz od służącej.
— Czemu on na tę stację chodził?
— I to prawda. Co miał za interes?…
Znowu bez końca posypały się domysły, przypuszczenia i odpowiednie do wypadku przykłady.
Nadeszła noc ciemna i słotna, jak poprzednia.
Misawę raptownie ogarnęła zabobonna obawa pozostania na noc z rzeczami zabitego kochanka, gdyż pewność jego śmierci wróciła i utrwaliła się wraz z ciemnością. Wysłała więc na chwilkę do sklepiku służącą, a sama, narzuciwszy na siebie płaszcz i uzbroiwszy się w parasol, przemknęła się z zawiniątkiem pod pachą przez ulicę ku morzu.
Było tam jedno miejsce na końcu piasczystej ławicy, gdzie morze pieniło się i rzucało wściekle na kilka występujących skał. Tutaj rzuciła Misawa rzeczy kochanka, zawinąwszy poprzednio w nie kamień. Gdy chlupnęły ciężko w rechoczące wśród głazów wiry, wydało się młodej kobiecie, że rzuciła w te odmęty swą grzeszną miłość. Westchnęła.
— Nikt nic się nie dowie. Pozostanę sama z moim grzechem i to będzie mojem odkupieniem. Nikogo nie kochałam, nikogo: ani jego, ani Takeo i nikogo kochać nie chcę!… Dlaczegóż los uczynił mię kobietą, która musi wyjść zamąż, aby nie przyczyniać boleści rodzicom i musi mieć dzieci, aby nie błąkać się po śmierci, jako potępieniec nie przyjęty w krainie cieni!?




XIII.

Wszystko w niej stężało w czarnem, ciężkiem i nieskończenie smutnem postanowieniu. Nie wiedziała, w czem ono się wyrazi i kiedy dopełni, ale czuła, że życie jej umarło, młode, radosne życie i że nigdy już nie zmartwychwstanie. Czuła żal do Noja, czuła gorycz do Takeo, robiła nawet w myśli żałosne wyrzuty rodzicom. Lecz tych, wciąż zmieniających się falowań swej duszy niczem nie ujawniła nazewnątrz. Była tą samą dobrą, spokojną, małomówną panią, chętnie słuchającą nieustającej gadaniny szczerze do niej przywiązanej Teruci.
Dopiero przyniesiona po paru dniach przez tę ostatnią wiadomość, że Nojo-san istotnie znikł, że wdowa Kasziwade płacze i nic nie chce mówić, że ludzie gadają o jakimś gołym demonie, przelatującym nocami po ulicach miasteczka z hukiem, rykiem i burzą, co jest jawną przepowiednią bliskich nieszczęść — wstrząsnęły młodą kobietą…
— Może to te demony tak nadeptały koło naszego domu?… Jeden ślad był nagiej stopy!… Doprawdy, dobrze pamiętam!… — domyślała się Teruci.
— Co pani jest? Niech się pani uspokoi! Już to się niedługo skończy! Widział ktoś naszego pana niedawno w pociągu! Wróci więc czcigodny niedługo i wszystko ucichnie, uspokoi się, będzie znowu dobrze!… — pocieszała zdziwiona mieniącą się na twarzy Misawę!
— Gdzież go widziano?… Tutaj?… Czy nie wstępowałaś na pocztę po listy? — spytała Misawa złamanym głosem.
— Ależ listy przynoszą do domu… A gdzie pana widziano, nie wiem, nie mogli mi dokładnie powiedzieć!…
— Może list jaki został?… Poczciwa Teruci, idź zaraz i dowiedz się!…
Musiała zostać sama, aby zebrać myśli i uspokoić wzburzenie. Chciała w dodatku raz jeszcze przejrzeć dokładnie ową skrytkę, do której w pośpiechu zgarnęła pamiętnego ranka rzeczy Noja. A co, jeżeli tam został jaki drobiazg, kapciuch, fajeczka, bilet wizytowy i Takeo przyjedzie i znajdzie go!
Drętwiała na samą myśl o tem.
Otworzyła szeroko „szodżi“, aby mieć więcej światła, i szukała pilnie, spoglądając od czasu do czasu w rozpogodzoną na chwilę dal morza.
Wieczór zbliżał się i zdaleka, po zwełnionej, szaro-błękitnej toni płynęły z pod obłocznego nieba ku przystani kończate żagle rybacze jasnożółte, białe, lub rdzawe, podobne do wzniesionych skrzydeł ptasich. Na brzegu czekały na nie gromadki rybaczek z koszami. Ich głowy, owinięte białemi chustami, gołe łydki, gołe ręce, wynurzając się z zawiązanych na plecach rękawów pasiastych kimono, migały jak stada wrzaskliwych czajek na tle wałów piany, nieustannie nabiegających na płaskość brzegu. Poprzez szum fali przebijał się niestrudzony mamrot ich gawęd oraz przenikliwe okrzyki, jakiemi nawoływały dzieci, myszkujące w poszukiwaniu mięczaków i muszli w zwałach morszczyzny, wyrzuconej na piachy.
Misawa przeszukała starannie nietylko skrytkę, ale cały pokój.
Nie, niema nic!… Śladu najmniejszego!… A zresztą wszystko jedno! Wiedzą i tak!… Niema wątpliwości, że to oni urządzili zasadzkę, schwytali go i zamordowali!…
Uprowadzili daleko w noc ciemną nagiego, drżącego z zimna i milczącego w swem szlachetnem zacięciu… Trupa wrzucili do morza, albo zakopali gdzie za miastem w ziemi… Tak, tak: ona nienawidzi ich!… Ale dlaczego Takeo nie wrócił i nie pomścił do końca swej krzywdy!? Dlaczego nie utopił swej okrutnej szabli w jej łonie?… Z jakąż rozkoszą poniosłaby śmierć, która ulżyłaby jej teraz i, będąc karą, uwolniłaby od następstw przyszłe jej wcielenia. Dlaczego nie przyszedł? Przecież mógł zabić ją bezkarnie. Miał na to prawo. I ona przyznawała mu to prawo, gdyż on jeden był pokrzywdzony przez złamanie danej mu obietnicy… On jeden… Nikt inny, nikt więcej… Tylko on i tylko za naruszenie danego słowa… Bo kochać… Ona i tamtego kochała i tamten ją kochał, jak i Takeo, i cierpiał!… A może Takeo jej nie kochał i ożenił się tylko dlatego, aby mieć potomstwo i gospodynię w domu!? Może dlatego nie mścił się?… Może wolał zataić zdradę, aby nie rzucić cienia hańby na ród swój?… A teraz porzuci ją, odejdzie w milczeniu?…
Jakaś czarna pustynia, niezmiernie posępna i mroczna otwierała się przed nią. Wolałaby już szybki i pewny cios.
— Misawa-san, Misawa-san, straszne rzeczy!… — krzyknęła nagle zdołu z podwórza Teruci.
— Niech pani idzie! Znaleziono ubranie Nojo-sana… Utopił się!…
Misawa zbliżyła się nieśmiało do otwartej „szodżi“ — wyjść na balkon nie śmiała. Ale i stąd widziała wybornie, jak rybaczki, dzieci i przybyli majtkowie zebrali się w jedno miejsce na brzegu, rozglądając i rozciągając jakieś płaty w powietrzu.
Tłum ciekawych biegł pośpiesznie ku nim z ulicy.
Po niejakim czasie wszystko to zwróciło się twarzą ku jej domowi.

Misawa z cichym jękiem cofnęła się w głąb pokoju.
XIV.

Od tego dnia nie opuszczało jej uczucie, że ją osnuwa, oplątuje, ogarnia ze wszech stron powolnie, nieubłaganie jakaś tkanka niewidzialna a potężniejsza od grubych morskich niewodów; że tkanka ta koniec końców wywlecze na widok powszechny jej hańbę, jej winę. Dość było, aby ujrzała, jak nieznany przechodzień zatrzymywał się wypadkiem przed pięknym ich domem i podnosił ku niemu oczy, a już ogarniał ją niepokój. Przez szparkę „szodżi“, ciągle teraz zamkniętych, śledziła nieraz ulicę długo i podejrzliwie. A skoro dostrzegła gdziekolwiek Inotsukę, już sen nie nawiedzał jej tej nocy.
Nie brakło zresztą istotnych oznak głuchego niezadowolenia, powstającego przeciw niej w miasteczku. Handlarz ryżu przyszedł do niej pewnego ranka i z wieloma omówieniami wypowiedział jej dość stanowczo dalszy kredyt. Podobną wiadomość przyniosła jej nieco później Teruci ze sklepu spożywczego. Dostawca włoszczyzny kręcił nosem na nieprzyjęcie jawnie złych produktów.
— Powarjowali!… — mruczała gniewnie Teruci. — Cóżto nie wiedzą, że przy przesyłce pieniędzy z tak daleka, aż z Hokkaido, może zdarzyć się zwłoka… nawet z winy poczty… Mówię im, tłumaczę, że przecież pan nie ucieknie stąd, że jest dom… Nic nie pomaga!…
— Nie trudź się daremnie, Teruci, lepiej… weź ot — te drobiazgi i… zastaw u lichwiarza Szohei… rozumie się, powiedz, że to twoje!
— Nie, pani! Tego nie zrobię!… Co powie pan, kiedy się dowie?… Oni muszą czekać i muszą dawać, inaczej ja im oczy wydrapię… ja im narobię takiego wstydu, że lepiej niech spalą tabliczki swych przodków![20]
— Nie upieraj się, Teruci… Pan może nigdy o tem nie dowiedzieć się… Pocóż zatruwać mu życie drobiazgami naszego gospodarstwa? Skoro dostaniemy odeń pieniądze, zapłacimy lichwiarza i odbierzemy zastaw… — dowodziła Misawa głosem spokojnym.
Ale spokój daleko był od niej. Milczenie Takeo miało dla niej więcej wymowy, niż długie dowodzenia Teruci. Co się z nią stanie, jeżeli on nie ukaże się więcej i nie odezwie!? Pisać do niego było nad jej siły. A co będzie, co będzie!?… Nie chciała myśleć o tem, ale jednocześnie nie chciała myśleć i o przymusowem zejściu z tego świata… Na taką hańbę ona, bądź co bądź, nie zasłużyła i takiej kary nie weźmie ze sobą na dalsze przeżycia!… Takeo, jeden Takeo był pokrzywdzony!… Czegóż chcą od niej ci ludzie!?…
Pewnego dnia wszakże wpadła do kuchni Teruci, rzuciła gniewnie kosz ze sprawunkami na ziemię i wybuchła z krzykiem:
— Czego oni chcą?… Co te łotry sobie myślą?… Niech pani sobie wyobrazi, że oni powiadają, że Nojo-san popełnił samobójstwo z miłości do pani i że obojętne zachowanie się pani jest wprost niesłychaną tu w miasteczku rzeczą, że oni nie zniosą takiej kompromitacji, że najprostsze „giri“[21] wymaga…
— Samobójstwo Noja?… A więc on istotnie odebrał sobie życie?… Czy znaleziono zwłoki!?…
— Nie, zwłok nie znaleziono. Ale wdowa Kasziwade precz płacze i nic nie mówi… Nawet policja się w to wdała i wczoraj zaczepił mię starszy i pytał, czy nie pamiętam, kiedy po raz ostatni przechodził tędy Nojo-san?… Powiedziałam, że nie pamiętam, to się rozumie!… Nie mówiłam pani, gdyż nie chciałam powiększać zmartwienia, które jest i tak większe, niż cała ta sprawa warta!…
Tego już było za dużo. Misawa-san zakryła twarz końcem rękawa. Wierna służąca patrzała na nią żałośnie, nie wiedząc, co począć.
— Ech, pani, zacna pani!… Niech pani nie bierze tego tak do serca!… Wróci pan i wszystko doprowadzi do porządku!
Misawa niebardzo już wierzyła w rychły przyjazd Takeo, a w gruncie rzeczy nie wiedziała nawet, czy nie byłby to najgorszy z końców. Szczególniej teraz, gdy zgon tajemniczy Noja znowu wypłynął na widownię, raniąc jej serce bolesnem wspomnieniem.
Raz, gdy siedziała na górze w pokoju i rozważała w głębokiem zamyśleniu cały szereg następstw i skutków tej nocy zapomnienia, gdy siliła się przewidzieć ich koniec i obrachować stopień wysłużonego już odkupienia, drzwi cichutko odsunęły się i na progu pojawił się niepostrzeżenie Takeo. Przenikliwym i żałosnym wzrokiem przyglądał się chwilkę pobladłej i zbolałej twarzyczce żony, wreszcie kaszlnął…
— Misawa-san!…
Spojrzała z przerażeniem i upadła na twarz w pokłonie, pełnym należytej czci dla męża.
— Przybyłeś, czcigodny! Witaj!…
Usiadł koło niej i ujął ją za rękę.
— Czy jest ci dziś, jak dawniej?…[22]. Niespodziewałaś się mnie?…
— Nie pisałeś, panie, tak dawno!… Jakże się stało, że przybyłeś?…
— Miałem interesa w Osaka, więc, wracając, wstąpiłem na krótko… Jakże jesteś wychudłą i mizerną!… Czy stało się co?… Czy byłaś chora?…
Młoda kobieta zarumieniła się i opuściła na oczy drgające powieki.
— Tak, byłam niezupełnie zdrowa! „Jamase“ zawsze mię rozstraja, a ono grasowało tu przez całych dni trzydzieści…
Umilkli oboje i siedzieli przez chwilkę, nie patrząc na siebie; wreszcie Misawa zerwała się…
— Pójdę, każę przyrządzić wannę i przyśpieszyć obiad… Pewnie głodny jesteś, Takeo, i zmęczony, i nie wyspany po długiej podróży!…
Nie zatrzymywał jej, kryjąc wzruszenie uśmiechem.
Odeszła, chwiejąc się na nogach, uderzona jak sztyletem tym uśmiechem zarazem żałosnym i zamyślonym.
— Wie, czy nie wie?… Wie, czy nie wie?… W każdym razie… kocha mię jak dawniej!… — rozważała młoda kobieta, przyciskając pod kimono rękę do bijącego serca. Z przerażeniem myślała o nocy…
— Nie mogę, nie mogę… Muszę przedtem powiedzieć!…
Gdy wróciła do męża, Takeo odzyskał już równowagę i rozpytywał ją spokojnie o rozmaite szczegóły życia, o wydarzenia w miasteczku, o brata, o pogodę, o sprawy domowe. Od czasu do czasu rzucał na nią łagodne spojrzenie, które dodawało jej otuchy.
Po kąpieli i obiedzie poszedł do brata.
— A co!… Teraz my będziemy z długim nosem!… Zrzedną im, plotkarzom, miny!… — śmiała się w kuchni Teruci, trochę zdziwiona i nawet zgorszona brakiem radości ze strony pani.
— Jeżeli będzie… chciał… powiem mu… powiem… — rozmyślała tymczasem Misawa, oglądając swój maluchny sztylet przyboczny. — A jeżeli nie?… Poczekam, dowiem się wszystkiego!… Muszę się dowiedzieć!… Może to nie oni?… Może Nojo istotnie spotkał się wypadkiem z rabusiami?…
Z miasta wrócił Takeo chmurny. Gdy wieczorem Misawa zaczęła się skarżyć na ból głowy, twarz mu drgnęła i zmierzył ją przenikliwem spojrzeniem. Nie odpowiedział i długi czas młoda kobieta leżała pod swą grubą kołdrą skulona i zdrętwiała, czekając, co będzie.
Nie ruszył jej, nawet się do niej nie zbliżył.
Westchnęła z ulgą, lecz jednocześnie znowu poczuła z niezmierną wyrazistością, że wstępuje na jakiś więzienny, żałobny, nieskończenie pusty i jałowy szlak, przed którym wzdrygnęła się jej młoda dusza. Wkońcu, jako jedyny cel, błyskały już tylko żółte wody Sandcu — rzekł wszechzapomnienia.
Misawa usnęła spłakana.




XV.

Przyjazd Takeo zrobił ogromne wrażenie w miasteczku. Czekano niezwykłych wydarzeń. Gdy przechodził przez ulicę, wychylano głowy z okien i sionek, wychodzono ze sklepów, zatrzymywano się i oglądano za nim, jak za cudzoziemcem.
Szczególniej kobiety nie były w stanie ukryć niezwykłego zainteresowania. Takeo nie mógł tego nie zauważyć. Zresztą Inotsuke Jokojama nie omieszkał powiadomić go natychmiast o wszystkiem. Opowiedziawszy mu o nagłem zniknięciu Noja, o milczeniu i łzach Kasziwade, o znalezionej w morzu odzieży młodzieńca, dodał od siebie ze skromną przenikliwością:
— Byłem pewny, że tak będzie. Niecnota musiał wymknąć się nam niepostrzeżenie, a potem, ratując się przed zasłużoną zemstą, udał samobójstwo!…
— Jeżeli udał samobójstwo, to nie z tego powodu, gdyż stanowczo nie znalazłem nikogo w mym domu!… — zimno odpowiedział Takeo-san.
— W każdym razie jest to zawiła historja i słusznie policja nią się zajmuje!… Badano Hogi, pytano Kasziwade-san, ale nikt nic nie wie, gdyż wszystko to robi się w tajemnicy… Rzeczy również zabrała policja!…
Miał więc Takeo więcej do roboty, niż jadąc tutaj przypuszczał, musiał zabawić dłużej. Chciał tylko pokazać się, aby przerwać plotki, które nie wątpił, że powstaną, oraz… oraz… ułatwić… drogę sobie, no… i żonie!… Zresztą sam nie zdawał sobie sprawy, dlaczego tak bardzo pragnął ją widzieć. Teraz widział jej ból, szanował go, ale i jego ból, który zdawał się zwyciężonym, ponownie zaczął nim szarpać. — Rozumiał wybornie wybiegi Misawy, dążące do oddalenia jego uścisków i widział w tem objawy nienawistnego uczucia…
— Kocha go, wciąż jeszcze go kocha! Ach, gdyby wiedziała!?…
Był jednak zbyt rozsądny, aby jej napomknąć, aby potrącić nawet o sprawę Noja. Tymczasem to unikanie rozmowy o przedmiocie, zajmującym całe miasteczko, utwierdzało tylko młodą kobietę w pewności, że mąż wie o jej zdradzie. Tem objaśniała jego wstrzemięźliwość.
— Dobry on jest… dobry… za dobry! Wolałabym, aby mię bił! Dobroć zabija nie gorzej, niż żelazo!… A może nie wie!? We dnie jest taki wesoły i rozmowny! Co jednak on robi na mieście? Teruci mówiła, że był u Kasziwade-san i siedział całe przedobiedzie… Nie może nie wiedzieć o zniknięciu Noja!? Co to znaczy wszystko i czem się to skończy?…
Zadrżała, gdy pewnego wieczora powiedział przy kolacji:
— Jutro wyjeżdżam.
— Jutro!… — przeciągnęła głosem niepewnym.
— Tak — jutro! Muszę! Połów śledzi zacznie się lada chwila. A muszę ci też powiedzieć zabawny koniec samobójstwa Noja. Okazuje się, że chłopiec żyje, jest w Osaka zdrów i cały, pracuje w jakimś domu handlowym… Pisał niedawno do matki. Policja wytropiła go. Kasziwade wiedziała o wszystkiem, ale skrywała miejsce jego pobytu ze strachu przed… niewiadomo czem… Zwyczajnie niezupełnie mądra kobieta! Podobno pewnej nocy przybiegł do domu nagi, nawet bez owojki na brzuchu… Miał pewnie jaką awanturę! Myślę, że się nareszcie hultaj ustatkuje!… Co?
Mówił, nie patrząc na żonę, i wybrał chwilę, gdy ta, zbierając naczynia, mogła łatwo ukryć przed nim swą twarz. Nie mógł jednak nie usłyszeć, jak zadrżała porcelana na tacy w jej ręku.
Gdy położył się, nie mógł usnąć i wpatrując się w ciemności, wsłuchiwał się czujnie i boleśnie w oddech również czuwającej żony. Wreszcie wyciągnął cichutko rękę i położył ją znienacka na jej oczach.
— Płaczesz, Misawo? Nie płacz, kochana!…
— Ty nie wiesz, Takeo, ja… ja…
Zatkał jej usta.
— Nie chcę wiedzieć, Misawo, nie chcę nic wiedzieć… Któż z nas jest bez grzechu!?
— Ach, czemuś mię opuścił, czemuś mię opuścił?… Chciałabym umrzeć!…
— Nie w ucieczce zwycięstwo złego, a w zmożeniu go!… Oboje zawiniliśmy, oboje będziemy go zwalczać! Chcesz, Misawo?…
Płakała coraz rzewniej. Wtedy przyciągnął ją do siebie i, siląc się utulić pieszczotami jej rozżalenie, sam utonął niepostrzeżenie w jej uścisku bardziej bolesnym, niż rozkosznym.
— Zabierz mię, zabierz mię ze sobą! — szeptała cichutko.
— Zabierz mię stąd… na zawsze!




XVI.

Niewielka łódź żaglowa szybko mknęła wzdłuż skalistych brzegów. Płótnisko żagla twardo wydęte mocnym wiatrem, pochyliło ją na bok. Wręb burty wrzynał się w wodę, która wytryskiwała z pod niej i, jak skiba z pod lemiesza, odlewała się na bok wielkim szumnym odwałem, gotowym przy najmniejszej niezręczności sternika zachlusnąć wątły stateczek.
U rudla siedział Takeo i uważnie spoglądał na brzegi oraz wietrznik, trzepoczący się na szczycie masztu; u cięciw żaglowych czuwał rybak z fajką w zębach, a na dnie łodzi, wysłanem matami, siedziała Misawa, oparta plecami o skrzynie i wory.
Była bardzo blada, gdyż nie znosiła kołysania statku. Dokuczał jej również ckliwy zapach starej, nadbutwiałej łodzi, starych żagli i starego tranu, wszędzie suto rozlanego. Wypatrywała więc z utęsknieniem niedalekiego już końca podróży.
Mijali właśnie czarny, opoczysty przylądek, od którego daleko w morze odtoczył się rząd ostrych głazów. Tłukł się między niemi z rykiem niebezpieczny wir i ciskał wysoko w powietrze rozpylone piany. Dal morza kołysała się potoczysto wielką, szklistą, mocno szafirową falą.
Siwe, nieliczne chmurki wisiały w błękitnem powietrzu. Zbiegające ku zachodowi słońce ślizgało się lekką pozłotą ponad wodami i biło całą siłą swych promieni w zielony, górzysty brzeg, kędzierzawy od lasów.
— Patrz, patrz, Misawo, wieloryb! A tam drugi! Dobry znak! Bo to są pastuchy śledzi!… — zawołał Takeo, wskazując głową na otwarte morze…
— So-da! — potwierdził rybak, wyjmując z ust fajeczkę. — Dużo ich!… Tam więcej!…
Misawa obróciła się we wskazanym kierunku, nietyle, aby coś zobaczyć, gdyż ból głowy pozbawiał ją prawie przytomności, ile, aby zrobić przyjemność mężowi.
Dopiero, gdy niezbyt daleko wynurzyła się z toni potworna, granatowa paszcza i wielki, biały wodotrysk wyleciał w powietrze, gdy tuż, tuż nad uchem rozległo się groźne, do grzmotu podobne sapnięcie, wylękła kobieta zerwała się z kolan.
Obaj mężczyźni rozśmiali się.
— Nie bój się! On się sam zląkł i dlatego tak sapnął… Już go niema!… A oto i nasza zatoka!
Z lękiem innego rodzaju spojrzała Misawa na ziemię.
Ogromny wnęk zasp piasczystych, ławic i odmiałów żółtym sierpem zalegał błękitny szczerb morza. Ciemny wał gór, bodący skalistemi rogami morskie roztocze, otaczał go opodal zwartem półkolem, a z obu stron strzegły go siwołape bałwany zielonawych bełchów, wiecznie skaczących na skaliste opoki.
Misawa poznała natychmiast tylekroć opisywaną jej przez męża Tepa. Wkrótce dostrzegła strażnicę, wznoszącą się ponad piaskami, jak rozgniewany pająk na cieniuchnych nóżkach, dom rybaczy, a dalej szare, pozębione strzechy ainoskiej wioseczki, wystające z blado-zielonych wiklin…
Na brzegu spostrzeżono przybyszów. Ku wodzie biegli ludzie w japońskich kimono oraz kudłaci Ainosi w łyczanych siermięgach, nagie dzieci i czarne, do lisów podobne psy.
Takeo kazał zwinąć żagle i, unoszeni na wiosłach przez wielkie fale przypływu, śpieszyli ostrożnie ku ziemi. Przy samym brzegu, trzepocząc wiosłami na miejscu, jak jętka skrzydłami, pozwolili wyprzedzić się trochę pienistemu grzebieniowi wielkiego wału i na jego potężnym popławie opadli łagodnie na piaski. Dziesiątki muskularnych rąk chwyciły natychmiast stateczek za burty i uprowadziły go na ląd wcześniej, niż zdołał go zlizać język nowego bałwana, już nadbiegającego i wznoszącego wysoko nad ziemią swój zawinięty czub.
Po całodziennym bezruchu, ciszy i kołysaniu, ogłuszający szum chluszczącego na brzegi przypływu, skupiony ruch śpieszących się ludzi, gardłowe okrzyki Ainosów, a następnie ciężki spokój lotnych piachów, w których stopy tonęły do kostki — oszołomiły Misawę. Przyjmowała powitania ziomków, jak przez mgłę, i odpowiadała na nie ze słodkim, żałosnym, półprzytomnym uśmiechem.
W takim żałosnym półśnie popłynęło jej tutaj życie.
Takeo wynajął od Ainosów najlepszą chatę, kazał ją oczyścić, wyszorować, wyłożył ją nowemi „tatami“, wstawił papierowe okna, a kuchnię przystosował do japońskiego użytku.
Misawa chciała sama prowadzić gospodarstwo domowe, gotować i sprzątać. Bała się wolnego czasu, bała się myśli, drzemiących na dnie jej duszy. Dlatego po obiedzie chodziła jeszcze do kantoru, aby prowadzić rachunki. Takeo początkowo opierał się temu, ale tak usilnie prosiła, że ustąpił.
Po tygodniu jednak zauważył, że taje mu w oczach, chudnie, mizernieje, słania się nieledwie na nogach i pokaszluje.
— Widzisz, mówiłem ci, że to nad siły twoje… I klimat tutejszy za ostry… Co cię boli, powiedz!?
— Ach nic, zupełnie nic… tylko…
Uśmiechnęła się boleśnie.
— Zostanę… matką!
Takeo aż trzepnął z radości dłońmi po kolanach.
— Co ty mówisz?… Doprawdy?
Spojrzała z przerażeniem na jego twarz ożywioną, na oczy rozbłysłe tkliwością…
— Doprawdy!… — szepnęła, zwieszając głowę.
Był trochę zdziwiony jej smutkiem, ale nie miał czasu na rozmysły i wypytywania się, gdyż zbliżał się okres najbardziej natężonej pracy; śledzie mogły się ukazać lada dzień i należało godnie przygotować się na ich przyjęcie.
— Musisz więcej chodzić, spacerować. Zabraniam ci przesiadywać w kantorze. A wystrzegaj się podnoszenia rąk do góry!… Pamiętaj, że Hokkaido, to kraina poronień. Ainosi dlatego się nie rozmnażają!… Przyślę ci służącą!… — przestrzegał ją w pośpiechu, wybierając się znów na wybrzeże.
Służąca zjawiła się jeszcze tegoż dnia. Była to żona Setary, — największego ladaco i pijaczyny w osadzie, — niezmiernie cuchnąca i kołtuniasta Ainoska, przezywana ironicznie przez rodaków „Sak“-Lato. „Lato“ nie myła się nigdy, uważając to za ciężkie przewinienie przeciw moralności.
— Niech się tam myją kobiety chciwe na chłopa. Ja tam o nich nie dbam!… W dodatku od wody skóra pierzchnie!… — mruczała w odpowiedzi na żądania Misawy.
Najczęściej jednak nie mówiła nic, jeno wytrzeszczała na panią zaropiałe, wiecznie wystraszone oczy i wykrzykiwała ze zdziwieniem:
— Kik-kik!
Nic nie pomagały ani tysiące razy powtarzane łagodnie pouczenia, ani groźne rozkazy i wyrzuty. Stale wycierała nos palcami i brała się następnie temi palcami do przyrządzania potraw; nie umiała używać bibuły, mydła, ręcznika, szczypców, pałeczek… Tłuszcz i resztki pokarmów usuwała z naczyń językiem, a własne zawalane dłonie wycierała albo o włosy, albo o brudną szmatę, owiniętą, jako pas wstydliwości, dokoła nagich jej bioder.
— Jakże żałuję, że… nie wzięłam Teruci!…
Nie, Teruci nigdybym nie wzięła!… Nigdy! — rozmyślała Misawa.
Po wielu burzach młoda pani wywalczyła tyle tylko, że „Lato“ zaczęła się ukrywać ze swemi nałogami, a złapana na gorącym uczynku, wykrzykiwała już nie zdziwione „kik-kik!“, lecz rozpaczliwe „haje!“
— Czy nie lepiejby wziąć Aje? Ona na pewno zgodzi się, dzieci nie ma i nic w domu nie robi. Jest o wiele czystszą, przyjemniejszą i z oczów jej sprytniej patrzy!… — prosiła męża parę razy Misawa.
— Aje?… Aje… nie można! — odpowiadał zawsze stanowczo Takeo.
Choć nie wypada w żadnym razie wnikać w powody mężowskiej odmowy, nie mogła wszakże Misawa wstrzymać się od zestawienia cokolwiek ostrego tonu Takeo z chmurnemi, nieżyczliwemi spojrzeniami, jakiemi obrzucała ją zawsze utatuowana zalotnica.
Młoda kobieta nie pozwalała sobie zresztą zagłębiać się w te sprawy. To było dawniej, teraz Takeo ją tylko kochał! O tem wiedziała… A zresztą, co to wszystko znaczyło w porównaniu…
Aby rozproszyć gnębiący ją smutek, szła w pogodę na wybrzeże, gdzie od świtu do nocy panował ruch, gwar, praca. Ciemne łodzie sunęły po lazurowej toni, ciągnąc różańcowe półkola niewodowych pływaków. Rybacy śpiewając uderzali do taktu wiosłami, z których lała się woda, jak żywe złoto. U brzegu srebrna fala nalatywała z łagodnym poszumem na piasczyste chyły odmiału, a powyżej, na wydmach, gdzie Ainosi nastawiali rzędy zielonych gałązek oraz kudłatych, jak oni sami, „inau“[23], bronzowe dzieci i czarne psy wylegiwały się w oczekiwaniu połowu.
Misawa siadała tuż u fali, tak, że ta pieściła jej drewniane sandały.
Takeo, który zwykle w dnie takie albo doglądał robotników, przesypujących suszący się na matach kompost, albo siedział w budce strażniczej, wypatrując przybycia głównej ławy śledziowej — podchodził co jakiś czas do żony i zamieniał z nią kilka słów serdecznych. Oczy jej szły wtedy za nim, jak za słońcem.
Przybycie śledzi opóźniało się.
— Może nie przyjdą w tym roku!? — spytała nieostrożnie Misawa.
— Namu!… — szeptali zabobonnie rybacy.
Takeo zaś odwrócił twarz, gdyż wszystkie jego zamiary co do porzucenia Tomari, zamieszkania gdzie indziej w zimie oraz urządzenia się na przyszłość w Tepa z większą wygodą, aby mieć możność zabierać tu na lato żonę i dziecko, upadłyby same przez się dla braku środków.
Zrozumiała to natychmiast Misawa i od dnia tego z równym, jak mąż, skrytym niepokojem śledziła falujące przestworza to omroczone, szare od chmur, to złote lub błękitne od słońca. Nawet w nocy doświadczeni rybacy stróżowali kolejno, nasłuchując w ciemnościach dobrze znanego szumu napływającej ławy ryb, gdyż mogły zawitać na króciuchną chwilkę i oddalić się niepostrzeżenie.
Każdy świt budził wszystkich do nowej gorączki oczekiwania, do nowych nadziei i zwątpień.
Nareszcie pewnego ranka, gdy „Lato“ nie zjawiła się wcale i Misawa musiała sama zająć się paleniem ognia, nastawianiem ryżu i sprzątaniem pokoju, dostrzegła nagle przez otwarte okno sznur dziatwy i kobiet ainoskich, pędzących drogą wśród zarośli ku błękitniejącemu woddali morzu.
— Śledzie!… — krzyknęli jej po ainosku i znikli w podskokach.
Misawa również podążyła za niemi.
— Rozchmurzy się nareszcie Takeo!
Na brzegu wrzał ruch nieopisany, cała ludność tam wyległa.
Podzieleni na oddziały mężczyźni gotowali się zepchnąć do wody łodzie, ładowali do nich sieci, sznury oraz ogromne skręty niewodów, postukujące łagodnie ciężkiemi grążami. Kobiety i wyrostki toczyli po kładkach drewnianych z pod szop taczki i kadzie na sam brzeg. Ale dużo było niezajętych niczem Ainosek, które, trzymając na wydatnych biodrach siedzące okrakiem nagie dzieciątka, patrzały na morze, przykrywszy oczy dłonią.
Tam, w lśniącej od promieni słońca głębinie, działy się cuda, sunęła ku ziemi srebrno przeświecająca z błękitów wody szeroka, perląca się smuga, mleczny, sunący po dnie zalew. Raz wraz wypryskiwały zeń w powietrze srebrne iskry ryb, bąbliły się migotliwe wzdęcia. Chmary ptaków krążyły nad tym żywym warem z wrzawą, głuszącą szum morza. A opodal na tyłach tryskały to tu, to tam niezliczone fontanny wytrysków i czarne cielska wielorybów, kaszalotów, rekinów przewalały się wśród wzburzonych fal. Wszystko to zbliżało się z szybkością lawiny do lądu, aż wreszcie wypełniło cichą zatokę zawrotną wrzawą i ruchem. Rozpędzone łodzie rybaków werżnęły się w srebrną ławicę. Ich szerokie wiosła wyrzucały z morza już nie wodę, lecz krople srebrzystych śledzi.
Ogromne niewody, ostrożnie spuszczane, powoli tonęły w odmętach.
Niezadługo ciągniono do brzegu góry trzepocących się ryb.
Ludzie, psy, mewy zaroiły się wrzaskliwą zgrają nad niemi. Zadudniły po kładkach taczki, pełne drgającej zdobyczy.
Praca gorączkowa, napięta, praca, podobna do szału, pochłaniała wszystkich.
Jedna Misawa stała na uboczu bezczynna i niepotrzebna nikomu.
Takeo rzucił jej wesoły okrzyk mimochodem i posłał do domu. Poszła, ugotowała obiad i przyniosła mu go. Był tak zajęty i zmęczony, że jadł mało i wcale nie gadał.




XVII.

Po malowniczych dniach rybaczego żniwa nastały niemniej pracowite, ale zupełnie niepoetyczne dnie warzenia tranu i suszenia kompostu.
Pogoda sprzyjała; lecz dymy ognisk i smród przypalonej ryby zdawały się przyćmiewać blask słońca. Nawet krótki pobyt na wybrzeżu stał się dla Misawy wprost niemożliwy; z zazdrością patrzała na Ainosów, szczerzących wesoło zęby wśród tego piekielnego zaduchu. Takeo i japońscy rybacy również niewiele sobie z tego robili, ale ją ogarniały takie nudności, że rada słuchała rozkazu męża i uciekała do domu.
I tam miała jeszcze do zbytku przykrego odoru, lecz można już było wytrzymać.
Objedzona ryby „Lato“ stała się jeszcze brudniejszą i głupszą. — Chodziła teraz z podbitemi oczami, gdyż Setara z powodu obfitego połowu upił się wściekle i zbił ją niemiłosiernie.
— On mię bije za to, że mu nie przynoszę pieniędzy i wódki, jak Aje, i że nie mam dzieci!…
A skąd ja wezmę!?… — żaliła się swej młodej pani.
— Słuchaj, Lato: z jakich to kwiatów wy, Ainosi, robicie truciznę do strzał. Czy te kwiaty tu rosną? Czy to prawda, że wy pijecie odwar z tych kwiatów, kiedy nie chcecie… mieć dzieci?
Lato zrobiła tajemniczą minę.
— Ainoski chcą mieć dzieci… To nieprawda!… W dzieciach cała nasza pociecha! Chociaż trudno je chować Ainoskom. Jedzenia mało. Mężczyźni muszą wciąż pić wódkę, bo tak każą bogi, a wszystko robić musi kobieta… Pierś wysycha!… Patrz, ja przecież nie stara jestem, a co mam!…
Uchyliła łyczanej siermięgi i pokazała czarne piersi, wiszące, jak dwa puste kapciuchy. Misawa ze współczuciem spojrzała na nią.
— Dzieci umarły. Co które urodziło się, to umarło, a teraz nie mam, bo mnie nie kocha… bije i nie kocha!… A za co?… Przecież i ja byłam kiedyś gruba i tłusta! Byłam mu wierna, a on mię bije: „to nie twoja zasługa, ciebie i pies nie zechce, desko do skrobania ryby“ powiada! Czego chce, nie wiem!?… — dodała smutno i wytrzeszczyła na Misawę zaropiałe oczy.
Młoda kobietą milczała zmieszana.
— Choć to nie wolno nam, kobietom, o tem wiedzieć i mówić, ale… niech tam… powiem ci, czcigodna, gdzie są te kwiaty i nawet poprowadzę cię, boś dobra i… smutna! — szepnęła niespodzianie Ainoska po długim namyśle.
— Nie chcę. To zapewne daleko stąd!?
— Ależ nie. To tam: wysokie jak pokrzywa łodygi z fioletowemi dzwonkami! Nie należy nawet siadać w ich cieniu. Można usnąć i nie obudzić się.
Misawa rzuciła okiem w tę stronę. Dawno już zauważyła była w czasie przechadzek ten wzgórek za rzeczką, dokoła którego stłoczyły się bujnie kwiaty i krzewy i skąd pewnie był piękny widok na okolicę. Od zwiedzenia go wstrzymywała ją zabobonna trwoga, gdyż z poza muru zieleni wyglądały jakieś kije dziwaczne i białe czerepy. — Ainosi mówili o tem miejscu niechętnie, a rybacy japońscy z przekąsem:
— Kosmaty raj!
Pewnego dnia jednak, gnana szczególną tęsknicą, przeszła chybotliwą kładkę nad strumykiem i zagłębiła się wąską szczeliną drożyny w gąszcz splątanych ziół i krzewów.
Już chłody nocne zbliżającej się jesieni wytrawiły na zwartej tkance zieloności swoje wzory cudowne.
Już opadłe lub przywiędłe liście otworzyły tu i owdzie powietrzne przeloty, poprzebijały w gęstwie roślin okienka, przez które w brunatnych zacieniach delikatnie rysowała się siatka gałęzi, pędów i wici, im dalej, tem niklejszych i bledszych, aż wreszcie zlewały się całkowicie z bursztynową lasu posnową.
Na poszarzałem, rozbitem na tysiące odmian i barw poszyciu leszczyny, wierzb i brzóz słoneczno-żółte, gwiaździste liście klonów, amarantowe, powiewne, jak u bambusów, kiście sumaków, wiśniowe liście dzikich porzeczek haftowały nieporównane wzory tuż obok ciemnego, lśniącego listowia dębiny i kosmatych łap szarozielonej sosny japońskiej, jakby przesnutej platynową siatką. Dołem, wśród rdzawych traw strzelały białe, żółte i szafirowe kwiaty jesienne.
Pachniało miodem i dzikim owocem. Roje owadów brzęczały w ukryciu; opodal śpiewały świerszcze i cykady, a w głębi poświstywały ptaki. — Wysoko między drzewami przelatywały wielkie, ciemne, pierzchliwe, śpiewające motyle, wydając przenikliwe dźwięki…
Misawa szła przejęta i oczarowana. Nigdy jeszcze nie widziała nic podobnego. Tam na południu wszystkiego już dotknął się człowiek i to nawet, co rosło napozór dziko, rosło za jego wiedzą i wolą.
Tutaj świat odrębny, nieprzejrzany, niezależny rozlewał się pysznemi falami wokoło i piął wysoko na niebotyczne góry…
Tutaj dopiero odczuła młoda kobieta całą prawdę tej wielkiej, wpojonej jej od dzieciństwa mądrości, że ona sama jest przelotnym jedynie kształtem wiecznie drgającej w przestworzach siły poczuła w sobie wyraźnie tysiące różnemi czasy umarłych i wskrzeszonych bytów, zrozumiała, że nic wyrwać jej nie może z potężnego koliska życia, że skazana jest cierpieć i cieszyć się dla jego celów tajemnych, że pozbyć się bólów własnych może tylko, zniszczywszy ból wszędzie…
A droga ku temu poprzez zaparcie się, przez zwycięstwo zła!…
Ach, gdyby nie Takeo, zostałaby mniszką! Poszłaby przez świat z żebraczą miseczką, w grubej szacie i w wielkim kapeluszu, zasłaniającym wdzięki, budzące żądze!… Cicho przejść, przesunąć się jak cień, wypocząć choć przez krótką chwilkę pozostałych lat od wiru targających uczuć i myśli!…
— Skoro nie mogę zniszczyć zła, skoro nie mam siły do walki, niech choć nie zwiększam brzemienia cierpień, utrwalając go w burzliwych, pełnych ognistych wstrząśnień postępkach…
Ciszy, zupełnej ciszy, spokoju, słodkiego spokoju w wiecznie drgającem sercu!…
Z zarośli wyszła nagle na polankę zalaną słońcem i stanęła trochę zdziwiona, a trochę wylękła. O parę kroków przed nią, ze splątanych badyli ziół i krzewów, unosiły się ku górze wysokie żerdzie, a na nich kosmate łby niedźwiedzi z wyszczerzonemi kłami i zgasłemi ślepiami, ustrojone wieńcami z wiórek. Z niektórych już skóra opadła i świeciły białością kości, opłókanych przez deszcze. Bił od nich lekki zaduch i chmary brzydkich, zielonych much oraz bąków unosiły się nad niemi. Kudłate ainoskie „inau“, zupełnie nowe, białe oraz poczerniałe na słotach, gęsto stały między mordami zwierząt, wyobrażając zapewne tłum pobożnych krajowców…
— Aha, to więc jest „kosmaty raj“!… — pomyślała z pustotą młoda Japonka.
Dostrzegła pod jedną z ofiar bujny krzak opisanych przeto „Lato“ kwiatów trujących i, przezwyciężając wstręt i strach, zbliżyła się ku nim.
Już wyciągnęła rękę, aby je zerwać, gdy cichy szelest zboku w gęstwinie przejął ją dreszczem. Zamarła bez ruchu i spojrzała w tę stronę. Zielsko rozchyliło się zlekka i wyjrzała stamtąd ruda, trójkątna mordeczka z ciemnemi, smutnemi ślepkami.
— Lis… lis!… Inari-san! Żywy Inari-san!
Serce zabiło jej, gdyż gotowa była przysiąc, że zwierzątko spojrzało na nią oczami Noja.
Znikło prawie bez szelestu, jak zjawiło się, a Misawa wciąż jeszcze stała zmartwiała.
Tego tylko brakowało!
Bóg obłędu i szaleństwa!… Zdradziecki bóg kusiciel!… Bóg grzesznej miłości!…
Ha, coś w tem jest! Kto wie, czy cała przygoda z Nojo, cała ta czerwona i paląca jak ogień smuga nie była tylko straszną maligną, okrutnym, lubieżnym figlem lisiego odmieńca! Namu Amida Butsun!… Zmiłuj się nade mną!
Przycisnęła rękę do łona, gdzie nowe piastowała życie, i pobiegła do domu.
— Czyje życie!? O lisie czcigodny, straszny lisie, zostaw mię w spokoju!…
Biegła drżąca, zdyszana, martwiejąc z przerażenia, gdy sęczki lub gałęzie czepiały się jej rozwianych rękawów; szarpała je naoślep, bojąc się obejrzeć, żeby nie ujrzeć czasem przebiegłej mordy lisa, chwytającego ją zalotnie za szaty.
Dopiero w domu uspokoiła się i znowu zaczęła długo, boleśnie sprawdzać i zestawiać daty oraz okoliczności, aby łudzić się choć słabą nadzieją, że nie jest jeszcze tak źle…
Rozumie się, że nie opowiadała mężowi przygody, lecz zręcznie naprowadziła rozmowę na brak zupełny w okolicy religijnych przybytków japońskich.
— Naprzykład Inari-san… Wcale nie ma kapliczki… Nawet nie wiem, czy nasi rybacy mają jego posążek!… My sami zapomnieliśmy o nim!…
Takeo chwilkę pomyślał, potem kiwnął głową.
— Owszem. Po skończeniu robót można będzie kazać zbudować domeczek, a na przyszły rok przywieziemy porcelanowe figury i postawimy „tori“!




XVIII.

Nie pomogła rozpoczęta w Tępa budowa kapliczki, nie pomogły modły i ofiary, zawiodły wszystkie, oparte na wątpliwych rachubach nadzieje — powity na wiosnę przez Misawę syn miał tak uderzające podobieństwo z Nojo, że Takeo, obejrzawszy go, odwrócił się szybko, aby ukryć twarz w cieniu.
Mieszkali w Hakodate w małym domku, na stoku „Leżącego Byka“, niedaleko wspaniałego gaju kryptomeryj, skąd otwierał się widok w obie strony na dwa morza. Wysoko nad niemi czaiła się ledwie widoczna twierdza. Naprzeciwko, za szmaragdową zatoką, wznosił się różowy stożek wulkanu Komagotake.
Cicho płynęło im życie domowe.
Ale dokoła zbierały się ciężkie chmury i burzliwe gorące powiewy wpadały raz wraz do ich zacisza, w kształcie trwożnych wieści.
Sroga, krwawa wojna zbliżała się wielkiemi krokami.
Misawa słyszała nieraz z drugiego pokoju, jak goście, pomówiwszy z Takeo o interesach, kończyli utyskiwaniami:
— Ruina, ruina grozi wszystkim!… Ale co robić!… Oni pragną zamienić nas w niewolników… Już teraz traktują nas, jak bezprawnych włóczęgów… Znowu pochwytano nasze okręty, wracające z połowu ryb, choć miały wszystkie wymagane świadectwa, poświadczone przez tutejszy konsulat!…
— Zapewne, że wojna nie jest rzeczą przyjemną i dobrą, lecz niewola jest rzeczą stokroć gorszą!… — odpowiadał Takeo.
— I stąd trzeba będzie uciekać, gdyż tutaj przedewszystkiem przyjdą ich wojenne okręty.
— Ha, cóż robić!
— Pan nie wie, co to za okrutnicy i barbarzyńcy, dlatego pan mówi tak spokojnie… Widziałem białych w czasie wojny bokserskiej… Kamienia na kamieniu nie zostawiają.
— O tak! — wtrącił redaktor miejscowej gazety. — Jeżeli my nie zniszczymy ludzi północy, to oni nas zniszczą. Zawsze północ przynosiła południowi nieszczęście… Stamtąd, z pustyń północnych, do Chin, do Korei, od wieków ciągnęły hordy zdobywców… Stamtąd przychodzili tyrani… Czyż puścimy ich do naszej ziemi!?… I naco czeka rząd?… Czego mu jeszcze trzeba? Wygrywa ten, kto uderza pierwszy!
— Rząd wie, co robi. Aby wojna była dobrą, musi dojrzeć jak owoc. Owoc przedwcześnie zerwany, gnije. Muszą wszyscy, cały naród poczuć, że wojna jest konieczną, nieuniknioną… Wtedy polegną albo zwyciężą!… Niech więc wrogowie teraz się panoszą, niech urągają, niech krzywdzą nas… My milczymy, aż przyjdzie nasza godzina!…
— Można przepuścić czas odpowiedni. Gdy napastnik chwyci za gardło, za późno sięgać po miecz… Wojska przeciwnika już przekroczyły granicę koreańską… Mogą tu być niezadługo… Czyż ścierpimy, czyż dopuścimy do takiej hańby, żeby zdobywca deptał ziemię japońską. Jeszcze tego nigdy nie bywało… od czasu napadu Mongołów!
Wszczęła się długa, burzliwa dyskusja, której Misawa pilnie słuchała za cienką ścianą. Daremnie jednak czekała, co powie Takeo. On milczał.
— Czy pójdziesz na wojnę, czcigodny?… — spytała go nieśmiało wieczorem.
Siedzieli naprzeciw siebie koło „hibaczi“ w czyściuchnym pokoiku, oświetlonym lampą. W powietrzu unosiła się subtelna woń śliwowego kwiatu, którego gałąź bielała opodal w wazonie pod ścianą. Z białych, długich „kakemono“ patrzały na nich żórawie i mówiły do nich znane im dobrze, znaczące napisy:

Gdy wiatr hula na polach jesiennych
Strąca on rosę perłową…

— Pójdę, gdy wezwą. Należę do pierwszej rezerwy. Wszyscy pójdziemy! — odpowiedział Takeo.
— A jeżeli nie wezwą!?
Takeo zwłóczył z odpowiedzią. Zukosa, szybkiem spojrzeniem ogarnął żonę. Była znowu jak dawniej piękną, ponętną, świeżą, niby górska wiśnia kwitnąca.
Misawa dostrzegła to jego spojrzenie i rumieniec zalał jej szyję i twarz. Usta jej drgnęły, jakby chciała coś powiedzieć, ale wstrzymała się i przykryła oczy rzęsami.
I znowu potoczyły się ciche dnie, pełne słońca i spraw drobnych, domowych.
Aż padł piorun. Wszyscy wiedzieli, że on padnie, czekali go, a mimo to religijna jakaś cichość zapanowała po domach i w sercach.
Inotsuke Takeo dostał wezwanie do stawienia się na zbornym punkcie. Miał mało czasu, a dużo spraw do załatwienia. Pośpiesznie doprowadzał do jakiego takiego porządku swe interesa handlowe, biegał po mieście, podczas gdy Misawa, blada i zamyślona, pakowała mu rzeczy na drogę. Główną jednak miał troskę, gdzie umieścić żonę.
— Nie chcę, żebyś tu została, nie chcę!… Oni przedewszystkiem napadną na Hakodate. Poznali tu wszystkie drogi i przejścia… Niedarmo siedział tu konsul i wciąż włóczyli się jacyś oberwańcy… Gdy pomyślę, że który z tych barbarzyńców mógłby sięgnąć po ciebie!…
Misawa bladła i przymykała oczy. Ale milczała. Cóż mogła powiedzieć? Czy miała prawo żądać, aby wierzył jej słowom?… Czyż nie miał powodu wątpić?… Tajemnie wycierała łzy, pochylając się nad synem…
Gdy Takeo ostatniej nocy usnął, znużony bieganiną i pieszczotami, ona nie usnęła i w cichości rozważała wielkie pytania swego serca…
— Tak, teraz, to nie będzie ucieczka przed własnem cierpieniem!… Teraz ma prawo, gdyż, usuwając się, wzmocni duszę Takeo… Drobny pyłek jej krwi padnie na szalę, na którą naród gotuje się wylać krwi rzekę… Niechże rzeka ta wartkim płynie potokiem, niech będzie szeroka i głęboka, aby zalała bezpowrotnie śmiałków, sięgających po wolność ojczyzny!
Duch jej przejdzie w szablę Takeo, w jego ramię… Pójdzie za nim, hartując jego wolę, podtrzymując go w chwilach zmagania się i słabości… Cóż więcej może uczynić dla niego? a przez niego dla wyzwolenia z cierpień wiecznego koła żywota!?…
I gdy Inotsuke Takeo nazajutrz wrócił do domu po krótkiej niebytności, znalazł Misawę ze sztyletem w gardle, a obok krótki list:

„Odchodzę, ukochany, aby nie mącić ci duszy w godzinie przeznaczenia. Nie zabiłam syna, gdyż wiem, że możesz go nie kochać!“

Takeo odwiózł dziecinę do brata, polecił mu ją gorąco, a sam przyłączył się do pułku, który w Kobe wsiadał na okręty.





WACHLARZ JAPOŃSKI
(KARTKA Z PODRÓŻY W R. 1903)

23 listopada.

Stoję na pokładzie japońskiego parowca „Talee Maru“, będącego własnością słynnego Towarzystwa „Osaka Szozen Kajsza. Potężny kadłub statku drga zlekka, zgodnie z uderzeniami śruby, walczącej z silnym prądem Jań-tze. Poza nami blednie, niknie, odchodzi, rozpływa się w szarej mgle pochmurnego dnia Szan-chaj; przed nami coraz szerzej, coraz wspanialej rozlewa się tajemnicza rzeka Niebieska… Rzeka z bajki! Takich rzek niema na świecie. Oto płynie niezmierzona, jak morska cieśnina, ujęta w brzegi, rysujące się bladą ledwie nicią na widnokręgach. Jej struga, lejąca się niezmordowanie, łuszczy się szaro-żółtemi falami, jak cielsko pełznącego smoka „Stworzyciela“.
Poczęła się na 5.000 kilometrów na „Dachu świata“, w wiecznych śniegach tybetańskiego Kuen-lunia. Rozdarła niebotyczne skały Mindżaku, gdzie w wąskich szczelinach leje się miejscami, jak wielomilowy wodospad. Wreszcie wypływa na żyzne doliny Chin Środkowych, gdzie w okolicach Chań-kou i An-cinu tworzy zamulonemi łachami prawdziwą krainę „Tysiąca jezior“, między innemi słynne jeziorzyska Tun–tin-chu i Peń-nan-chu — małe morza wewnętrzne.
Jań-tze-kiań — zwana w mowie potocznej przez Chińczyków poprostu „Kiań“ — rzeką — zbiera deszcz oraz wodę źródlisk na przestrzeni bezmała 200.000 kwadratowych kilometrów, a więc większej niż Królestwo Polskie z Małopolską. Cóż dziwnego, że ujście tego olbrzyma wygląda, jak morska cieśnina, że z łatwością dźwiga on na swych nurtach aż do Chań-kou morskie okręty.
Podanie głosi, że w dorzeczu Jań-tze zrodziła się chińska kultura. Tu też najżywiej biją stare tradycje, tu najczyściej przechował się szlachetny typ Chińczyka o migdałowych, wcale nieskośnych oczach, o przyjemnym owalu twarzy, o ustach drobnych, o mało wystających policzkach, o nosie garbatym — typ żywy, inteligentny, ruchliwy, z małemi rękoma i stopami, z cienkiemi, smukłemi kośćmi. Wielu wysokich i zgrabnych.
Kobiety trafiają się wprost czarujące. Widziałem kilka śpiewaczek w Szan-chaju, które wszędzie uchodziłyby za skończone piękności.
Już jesteśmy daleko od ujścia, a brzegi nie na wiele się zbliżyły. Widzę przez lornetkę, że pokryte są gęsto lasami, czy też ogrodami. Z poza tych zarośli tu i owdzie wystają czuby kopcowatych gór. Na górach bieleją domki, pagody, lepią się, jak gniazda jaskółcze, cale wsie i miasta. Na rzece czernieją gęsto wielkie i małe dżonki, pękate i wygięte w kształt ryby, z wydętemi bambusowemi żółtemi i nankinowemi niebieskiemi żaglami.
Zimne, przenikliwe wietrzysko dmucha z zachodu, dokąd właśnie płyniemy.
Dzwonią na śniadanie.
W przestronnej, czyściuchnej, ale skromnej jadalni już zebrali się pasażerowie pierwszej klasy: jakieś dwie damy mocno wystrojone i mocno… podejrzane, rudy ordynarny drab — konsul niemiecki, zdaje się, z Kiu-kianiu i kilku Japończyków w ciemnych, narodowych strojach. Naczelne miejsce zajmuje kapitan statku, po prawej jego ręce siadają damy, dalej ja i konsul. Naprzeciw rozmieszczają się Japończycy: pasażerowie i oficerowie załogi. Na zastawionym po angielsku stole wazy z ślicznemi chryzantemami; przed każdym z nas na obrusie leży również cudny kwiatek. Rozmowa toczy się po angielsku, ale dość kuleje, gdyż, z wyjątkiem kapitana oraz jednego z Japończyków pana T. — dyrektora „Zjednoczonych Towarzystw żeglugi po Jańtze“ — wszyscy mówili po angielsku źle i z trudnością. Konsul rychło wszczyna głośno wesołą gawędę z damami po niemiecku, Japończycy gwarzą między sobą po japońsku. Jedynie kapitan pozostaje na stanowisku uprzejmego gospodarza i sili się utrzymać nić ogólnej rozmowy. Podają deser, wreszcie czarną kawę, likiery…
Panie odchodzą, a za niemi wymyka się konsul.
— Niektórzy wolą… piwo! — uśmiecha się do mnie dyrektor „Zjednoczonej żeglugi“.
— O tak!… Ten pan dał tego dostateczne, zdaje się, dowody!
Japończyk ostrożnie bada mię, kto jestem i w jakim podróżuję celu. Dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, staje się cokolwiek serdeczniejszym.
— Miałem w Szwajcarji kolegów-Polaków i bardzo miłe pozostało mi po nich wspomnienie.
Część naszej rozmowy tłumaczy swym rodakom, którzy po angielsku nie umieli. Zamieniamy bilety wizytowe, co jest bardzo dobrym obyczajem, wobec trudnej dla obu stron wymowy nazwisk. Proszę o pozwolenie zwiedzenia statku. Kapitan zgadza się, a pan T. uprzejmie proponuje, że sam mię oprowadzi.
Statek ma trzy piętra.
Na górnem piętrze klasa pierwsza, gdzie mieścimy się my; środkowe piętro zajmuje druga klasa, przeznaczona wyłącznie dla Chińczyków, wreszcie dół, gdzie znajduje się klasa trzecia i mieszkania służby okrętowej. Wszędzie dość czysto, o ile czysto można utrzymać lokal, zajęty przez Chińczyków. W klasie trzeciej leżą oni gęsto pokotem na pryczach, paląc opjum, śpiąc lub czytając. W kajutach drugiej klasy widziałem kobiety i dzieci; robiły tualetę, nie zwracając uwagi na nasze przybycie.
— Mamy 500 podróżnych. Trochę ciasno!… — zauważył towarzyszący nam oficer.
Od „chińskiego”, trącącego czosnkiem zaduchu i mdłego zapachu opjum, jakim przesycona jest cała „chińska” część parowca, zaczyna mi się w głowie kręcić.
Z przyjemnością wychodzę na pokład górny.
Na chwilę wyjrzało słońce i rzeka zagrała śniadym połyskiem. Pomimo swego ogromu wydaje się ludną. Moc łodzi czernieje tu i tam. Bielą się żagle. Suną, dymiąc, parowce. Gdy zbliżamy się do lądu, porosłego gęsto łoziną, a dalej gajami drzew, widzę niezliczone wsie, miasta, miasteczka… Widzę wzdłuż brzegów znaki żeglarskie, a na wodzie czerwone pławce, ostrzegające marynarzy przed mieliznami.
Zatrzymujemy się w miejscowości Ton-czau, aby przyjąć ładunek bawełny. Prasowane jej paki składają wprost na plichcie górnego pokładu i nakrywają brezentem…
Brzegi zbliżyły się na tyle, że już i gołem okiem rozróżniam pola uprawne, budowle i drzewa… Drzew dużo, tworzą całe gaje, ale lasów niema nigdzie. Góry podchodzą coraz bliżej do rzeki. Na szczycie jednej z nich widać wybornie wielki żółty dom strażniczy, a wdole miasto. To Cza-iń. Na rzece mnóstwo łodzi i dżonek z białemi płóciennemi i czerwonemi bambusowemi żaglami. Są i niebieskie z nankinu i nawet czarne…
Nasz parowiec często zwalnia biegu na dany z łodzi znak; podpływają Chińczycy i drapią się po linach i drągach na górę. Są to nowi podróżni.
— Nie boicie się piratów?
— Zdarza się… — odpowiada oficer. — Ale pilnujemy się!
Kiwa z uśmiechem głową w stronę kurytarzyka, gdzie stoją na stojakach rzędami karabiny magazynowe i leżą nabite rewolwery.
Nie wydają się mi te środki dość pewnemi wobec tego, że cała załoga składa się z Chińczyków, a oficerów i podróżnych japońskich, oraz nas, Europejczyków, zebrał się na statku zaledwie dziesiątek, wliczając w to… damy.
Nie tracimy jednak dobrego humoru i gwiżdżemy wspaniale, ryczymy syreną jak stado morsów, prując tajemnicze odmęty Jań-tze… I coraz to nowi podróżni suną ku nam od mglistych brzegów na niezgrabnych, wątłych stateczkach.
Góry, góry; po obu brzegach góry…
Różowe, liljowe, sine i błękitne… Na niektórych białe miasta, rozsypane na stokach i szczytach, niby sznury i diademy pereł… Czasem pagoda wysoko strzela w jasnem powietrzu i lśni w słońcu piętrami zadartych dachów. Pobrzeże zarastają nieprzejrzane szuwary kolosalnie wysokiej trzciny… Zdala nie mogę rozeznać:
czy to bambus, czy zwykły oczeret. Widzę tylko, że w tych lasach nawodnych przerąbane są długie ulice, z których coraz to wypływają łodzie rybackie i przyłączają się do szeregu innych, tkwiących na kotwicach wśród ciemnych nurtów. Rybacy półnadzy, albo w niebieskich nankinowych koszulach, w parasolowatych kapeluszach, łapią ryby „na podrywkę“. Widziałem także łódkę z dziesiątkiem oswojonych kormoranów. Ptaki miały założone na szyjach pierścienie, niedopuszczające łykania schwytanej ryby. Co chwila zanurzały się i wypływały dość często z trzepoczącą się w dziobie zdobyczą. Za ptakami płynął z prądem rybak z długim, zakończonym kluką bambusem w ręku, którym ptaki zaczepiał, przygarniał do siebie i odbierał im połów. Niektóre same płynęły z rybą w dziobie do łodzi.
Niebo rozpogodziło się ostatecznie. Wspaniała rzeka lśni złotem, tu i owdzie przyćmiona „posiewką“ wirów i świeży. Łodzie i dżonki roztapiają się w świetlanej śreżodze.
Teraz już widzę wybornie, że u brzegów to nie lasy bambusów, lecz niezmierzone zarośla oczeretów.
Popielate kity, równo wyrosłe jak kłosy zbóż, znaczą się piękną linją na zielonych dalach ogrodów i pól. Ten mur powiewnych, wysokich trzcin tworzy cudne zatocza, załomy i przylądki… Z poza takiego cypla, wrzynającego się daleko w rzekę i zakończonego kilku pochylonemi nad nurtem bylinami trzcin, wypłynął nagle i zamigotał w słońcu biały żagiel. A obok w cieniu na długich, bambusich nogach widzę małą budkę, zawieszoną nad odmętami, niby gniazdo pająka. W budce siedzi Chińczyk, dzierży dźwignię ogromnej „podrywki“ i czyha na zdobycz… Zda się, że silniejszy podmuch wiatru, że śmielszy prysk fali zmyje go niechybnie w groźne wiry…
Na każdym kroku niesłychana odwaga w pracy, trud uparty, niezmordowany, pościg nieustający za miejscem na ziemi, za opanowaniem pokojowem jej sił, za radością życia…
I na co, na co tylko nie targnęli się w swoich zabiegach zbiorowych ci skromni, żółci, ozdobieni warkoczami, niebiesko odziani pracownicy!
Odważyli się nawet, i to już przed tysiącem lat, na ujarzmienie potwora rzeki, po której płyniemy i która z łatwością uniosłaby na swoim grzbiecie całą flotyllę spółczesnych dreadnoughtów. Oto widzę wzdłuż brzegów olbrzymie nasypy, a poza niemi z wysokości mostku kapitańskiego dostrzegam poniżej poziomu rzeki niezmierzoną równinę blado-zielonych, błyskających wodą pól ryżowych. Ciągną się one aż do liljowych dalekich gór. Wśród równiny tu i tam na wzgórkach, niby na wysepkach, bieleją wśród sadów fanzy… To cała kraina, gęsto zaludniona, wydarta rzecznym roztopom. Niegdyś były tu nieprzejrzane bagna.
Nad wałami w dzień i w nocy czuwają czujne straże; widzę ich małe budki, stojące w równomiernych odstępach.
Biada, jeżeli przeoczą jaką nieznaczną rysę, jaki mały otworek, przewiercony w tamach przez ściśnięty prąd potężnego smoka Jań-tze!…
Na żyzne, zaludnione, bogate, kwitnące doliny spada wtedy straszliwy wodospad i powtarzają się sceny biblijnego potopu. Giną dziesiątki tysięcy ludzi.
A takie figle co lat kilkanaście płata swym dwunogim dzieciom wspaniała Jań-tze. Dlatego to większość miast i wiosek zbudowana jest na górach oraz pagórkach, nieraz dość daleko od swych pól.
Zachodzi słońce, chowa się za zadymionemi górami. Ognie rozbłyskują na naszym parowcu, na dżonkach, na rzece i w dalekich chatach. Zapadają w zmierzch okolice i jeno purpurowa Jań-tze, wzniesiona nad równiną rękoma ludzkiemi, płynie w wysokiem łożysku, mieniąc się czas jakiś w blaskach zorzy, jak struga krwi.
Dzwonią na obiad.
Miałem niezwykłe widowisko. Jedna z „dam“ poprosiła mię bardzo grzecznie, abym zmienił miejsce za stołem i pozwolił w ten sposób usiąść bliżej nich konsulowi. Rozumie się, że zgodziłem się natychmiast i konsul skorzystał ze zmiany miejsc w ten sposób, że ulokował się… między damami. W czasie obiadu częstował swe przyjaciółki do tego stopnia obficie rozmaitemi trunkami, że obie poczerwieniały jak piwonje i nie przestawały śmiać się nawet, gdy nie było powodu. Gdy zaś podczas deseru wesoły konsul zaczął upuszczać na kolana ich naprzemian to jabłko, to serwetę, to nożyk deserowy i zabierać je stamtąd wraz z przyległościami pełną garścią, śmiech zamienił się w histeryczny pisk… Japończycy nie przestawali rozmawiać ze sobą, udając, że nie spostrzegają zachowania się „wesołego towarzystwa“; ale po znieruchomiałych ich twarzach zaczęły przelatywać jakieś kocie błyski. Na szczęście obiad się skończył. Podano likiery i „damy“ wyszły. Osowiały nagle konsul jął się kiwać na tylnych nogach krzesełka, jak na biegunowym fotelu, i dłubać w zębach. Japończycy podnieśli się i zostawili go samego z bukietami rozwianych chryzantem i resztkami obiadu.
— Co pan radzi nam zrobić w tym przypadku? Zaszła omyłka: myśmy nie wiedzieli, kto są te panie?… Sprzedano im bilety przez nieświadomość! — mówił pan T.
— Cha, nie pozostaje nic innego, jak posyłać im śniadania i obiady do kajuty.
Japończyk zamyślił się.
— Widzi pan: z niemi nie robilibyśmy sobie ceremoni, ale… ten konsul… on się może obrazić!
— Więc cóż?…
— Ach, pan nie ma pojęcia, co ci Niemcy tu wyrabiają!… Wszędzie włażą, do wszystkiego się wtrącają… Skupują nagwałt za wszelką cenę od Belgijczyków w okolicach fabryki, sami zakładają przedsiębiorstwa zupełnie głupie, nie licząc się z wydatkami… Oszukują, kręcą, wyzyskują… A jak tylko najmniejszy jakiś zatarg, nieporozumienie — zaraz gwałt… konflikt międzynarodowy i żądają kompensaty, żądają pieniędzy!… Albo my wiemy: może ten konsul umyślnie robi te historje!… Z tego może wyniknąć gruba sprawa, gruba… odpowiedzialność!…
— W takim razie należy się spodziewać, że on kiedykolwiek przyjdzie goły do stołu!…
— No, co to, to nie! Wtedy moglibyśmy go potraktować, jako osobę niespełna rozumu! — uśmiechnął się Japończyk. — Lecz obecnie niby nic jeszcze nie zrobił! Czyżby pan nie zechciał od siebie zwrócić uwagę tym paniom?… Na pewnoby pana usłuchały… Wszak one są rodaczkami pana.
— Mojemi rodaczkami?
— No tak!… To Polki z Odessy!…
— Polki z Odessy? Mogę pana zapewnić, że wcale nie są do nich podobne!
— A jednak tak powiedziały kapitanowi okrętu.
— Dobrze — ja to wyjaśnię, ale od stołu ich nie będę wypraszał. Pan rozumie, że to nie moja rzecz!
— Zapewne. Skoro w dodatku pan mówi, że to nie są pana rodaczki!
— Przypuszczam, że to są żydówki… A czy są to polskie, czy rosyjskie żydówki, tego się dowiem jutro.
Rozstaliśmy się trochę nadąsani.

24-go listopada.

Udało mi się spotkać wczesnym rankiem na osobności te panie. Stały na tylnym pokładzie parowca, oparte o balustradę, i przyglądały się przepływającym mimo dżonkom.
— Dzieńdobry! — powitałem je po polsku. — Dlaczegóż to panie nie powiedziały mi, że są Polkami!
— Dzieńdobry! — odpowiedziały mi wesoło, ale z pewnem zdziwieniem. — My nie rozumiejem po polski, ale zato pan pewnie umie po ruski.
— A jednak powiedziały panie kapitanowi, że są Polkami.
— Ee! To zupełnie z innego powodu. Widzi pan: my się śpieszyły, my na inny statek nie mogły czekać w Szań-chaju… A tu same Japończyki! My nie wiedziały, że zastaniemy tu jeszcze kogo… Oni nie lubią Ruskich… Więc my powiedziały…
— Zresztą to niezupełnie nieprawda! — dodała druga. — Bo jej rodzice to mówili po polsku i ona sama jak była mała, to mówiła po polsku. Ale teraz, to my Ruskie…
— A co tu panie robią?
— Tu, na statku?
— Nie. W Chinach?
Spojrzały na siebie z zakłopotaniem.
— No, niby pan nie wie, co my robimy!? Pan sobie żartuje!
Zapanowało na chwilę przykre milczenie.
Wreszcie jedna z nich odezwała się nieśmiało:
— Widzi pan: dotychczas nami handlowali, a teraz my zmądrzały i same wolimy handlować. Jak my przyjechały do Chań-kou, my zaraz zobaczyły, że może być interes. Wróciłyśmy do Szan-chaju i zamówiły całe nowe urządzenie. Ludzie nam na to dali pieniędzy, bo to pewne. Nowe łóżka, nowe szafy, nowe materace, wszystko nowe…
— My z tego żadnej nie robimy tajemnicy… My panu damy adres, niech pan przyjdzie… Pan zobaczy, że tu żadnego niema oszukaństwa…
Mówiły jedna przez drugą. Czułem się bezbronny wobec tej prostoty i szczerości.
— W każdym razie nie powiedziały o tem panie kapitanowi!
— My myślały, że on wie. On wciąż pływa do Chań-kou…
— Teraz mogą panie mieć przykrość. Czy nie lepiej byłoby, gdyby panie kazały sobie i lunch i obiad przynosić do kajuty…
— A to wolno?… My chętnie się zgodzimy, jeżeli… bez dopłaty! My już zauważyły, co te Japończyki krzywo na nas patrzą… Ale to dla nas nic nie znaczy, tylko my się boimy, żeby nie zrobiły co temu konsulowi, a to dobry chłopak, doprawdy… Chce pan, to my go z panem poznamy, on tu niezadługo przyjdzie!
Istotnie, w tejże prawie chwili ujrzałem tęgą postać Niemca w końcu okrętowej galerji.
Odszedłem niebawem w stronę przeciwną.
Rzeka szara. Wały ochronne zakrywają horyzont równemi, zielonemi smugami. Miejscami jest ich kilka rzędów. Wędrują po nich, jak po drogach, sznury drobnych postaci, przeważnie niebieskich lub czarnych, niosąc kosze, ciągnąc wózki. Wdali blade pasma gór. Niebo siwemi zawełnione chmurami. Po rzece suną łodzie i dżonki, biegną parowce, jak wczoraj. U brzegów gęsto czatują na bambusowych pajęczakach rybacy.
Na statku dzwonią na lunch.
Wesołe panie nie przyszły do stołu. Markotny konsul pije samotnie swe piwo. Twarze Japończyków rozchmurzyły się, spoglądają ciekawie na mnie, ale nie pytają o nic, nawet wogóle nie odzywają się. Połowa śniadania przechodzi w milczeniu. Wtem pod koniec rozlega się na pokładzie nad naszemi głowami dziwny hałas, potem alarmowe gwizdanie, łopot i głośne szybkie rozkazy.
Kapitan rzuca serwetę i wychodzi pośpiesznie, za nim biegniemy wszyscy w nieładzie. Ostatni gramoli się po schodach Niemiec.
Na tyłach statku cicho, spokojnie, jak zwykle; czyściuchna, świeżo wymyta podłoga podsycha równomiernie, mosiężne okucia lśnią jak złote, białe ściany budek jakby wczoraj malowane; brezentowy dach nad galerją rzuca na wszystko łagodny żółtawy cień. Ale od przodu statku zalatuje jakiś przykry zapach zgorzeliny; słychać tam wzburzone głosy i widać kłęby siwego dymu. Biegnę w tę stronę za innymi. Majtek nie chce mnie przepuścić, ale p. T. obraca się i daje mu znak ręką. Za mną prześlizguje się konsul.
Es ist Feuer!… Herr Gott! Was werden wir thun!?
Istotnie pożar. Płoną paki wczoraj naładowanej bawełny. Gęsty, biały, jak sama bawełna, dym zasłania przód okrętu. Migają w nim czarne sylwetki marynarzy z wiadrami w ręku; inni ciągną z wysiłkiem hydranty. Oficerowie pracują pospołu z majtkami, ale ludzi widocznie mało. Chwytam coś, co wlecze usmolony Chińczyk, i staram się mu dopomóc. Wyszczerza do mnie w uśmiechu dwa rzędy białych zębów. Po chwili jesteśmy już w obrębie gryzącego dymu. Krztuszę się, potykam o węże sikawek, ale brnę wciąż za moim przewodnikiem. Ju czuję ciepło pożaru, gorzki odór spalenizny dusi mnie, dym oślepia. Rzucam ciągniony przedmiot i drapię się na rozrzucone bezładnie bele bawełny, aby zobaczyć, co się dzieje. W słupach szybko mknącego wgórę dymu widzę miotające się ludzkie postacie. Ponad niemi góruje głowa i szerokie barki kapitana. Wszystko co chwila niknie w rudym tumanie. Już nic nie widzę, brak mi tchu…
Pod nogami czuję zdradzieckie ciepło. Skaczę po pakach na dół i uciekam po oślizgłym od strug wody pokładzie…
Parowiec już nie płynie, śruba milczy, stoi maszyna. Statek kołysze się z boku na bok. Potężna szara rzeka stara się nim owładnąć i unieść z prądem…
— Dlaczego stanęliśmy?… — pytam pana T., który również wynurzył się przed chwilą z dymu, kaszle straszliwie i wyciera zakopconą twarz chustką.
— Ciąg powietrza zwiększy pożar!…
— Więc nie popłyniemy… do brzegu?
— Ruch nas zgubi!…
Znowu słychać sygnał gwizdawką. Ludzie, mokrzy, obryzgani wodą, czarni od sadzy, wyskakują z dymu i zbierają się poza kresem pożaru… Widzę wśród nich i japońskich podróżnych. Kapitan spokojnym głosem wydaje rozkazy, tłumaczy.
— Niech pan na wszelki przypadek pójdzie, zapakuje swe rzeczy. Idę uczynić to samo! — radzi mi pan T.
Gdy przechodzę mimo burtowej balustrady parowca, spostrzegam wystraszone głowy Chińczyków wyglądające z dolnego piętra.
A ci? — pytam.
Ci dowiedzą się ostatni!… Najmniejszy popłoch, a utopią nas, zgubią samych siebie i wszystkich.
U zejścia do kajut spotykamy konsula z walizą w ręku, z ogromnym pasem korkowym… z dwoma pasami korkowemi na piersiach. Zdala dobiegają po niemiecku wykrzyki „wesołych dam“.
— Panie, dobry panie!… Niech pan na nas zaczeka!…
Ale konsul pędzi wprost do nas:
— Zaraz do brzegu! Dlaczego parowiec nie zawraca do brzegu!?…
— Jeszcze czas!…
— Co to jest?… Jaki czas?… Co to jest czas?… Pośrodku rzeki… nikt stąd nie wypłynie!
— I tak nie wypłynie!… Chińczycy mają zwyczaj dobijać tonących. Są, według nich, zdobyczą Smoka Rzeki. Grzech mu ją odbierać! Nawet niebezpiecznie!… Zerwie tamy… Rozszaleje… Gdybyśmy w nawpół rozbitym, albo płonącym statku przybili do brzegu niewiadomo, co zrobiłaby z nami ludność. Niech pan patrzy: nigdzie miasta!… Kraj głuchy, kąt dziki!… — mówił T.
Oczy konsula stały się okrągłe.
Nie wiedziałem, czy Japończyk mówi prawdę czy żartuje, gdyż lekki uśmieszek nie schodził z jego wąskich warg. Ale gdym spojrzał na niezmierzone odmęty szaro-czarnej rzeki, na mgliste, tajemnicze wybrzeża, na nieznane wsi i osady, ledwie rysujące się na widnokręgu, oraz na małe czółenka, których roje żwawo płynęły ku nam zewsząd, — poczułem zimny dreszcz. Widocznie już tam na ziemi spostrzeżono grożące nam niebezpieczeństwo, i chciwi „bitunku“ porzeczanie — śpieszyli ku nam, jak robactwo do padłego trupa. Otuchy dodawał mi jedynie spokój Japończyka.
— Niech pan się nie lęka!… — uspokajał mnie ten. — Tak źle nie będzie!… Są łodzie ratunkowe!…
— Ale ludzi mało.
— Istotnie ludzi mało, lecz damy sobie jakoś radę…
— Jakto: przewieziemy 500 Chińczyków?
— O nie! Ci zapewne zginą, o ile nie powiedzie się przyholować parowca do brzegu! Myślę wszakże, iż uda się opanować pożar — kapitan kazał zrzucać bawełnę do wody…
Pośpiesznie zapakowałem rzeczy, wyniosłem je na pokład i pobiegłem na dziób okrętu dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Dym buchał stamtąd jeszcze gęstszy i po drodze potrąciłem kilku majtków okopconych i wpół przytomnych od czadu, pijących chciwie wodę z kubłów.
Smród zgorzeliny był tak silny, że dotarł widać i na dolny pokład. Tam hałasowano i stukano wściekle w zamknięte drzwi. Walka z ogniem nie ustała jednak. Chińska załoga, zagrzewana przykładem oficerów japońskich, po chwilach wytchnienia rzucała się napowrót na płonącą piramidę pak bawełnianych i strącała je do wody. Płynęły tam długim sznurem, niby kawały piany białej, unoszone prądem szybciej od naszego statku… Roje czółenek upędzały się za niemi, łowiły je i wciągały na swe burty… Chmary innych stateczków mknęły chyżo od brzegów, znęcone łatwem żniwem… Ale żaden z nich nie zbliżył się do nas, nie kwapił z pomocą, nawet z zapytaniem…
Wrzawa pod pokładem wzrastała. Konsul z walizą w ręku stał koło mnie i osłupiałym wzrokiem śledził, jak ustawiam aparat fotograficzny.
— Co pan robi?…
— No, może jeszcze nie zginiemy, a scena niezmiernie ciekawa!
Nie słyszałem, co odpowiedział, gdyż nadbiegł T. i pociągnął mnie do ratowników.
— Chodźmy, może choć parę sztuk zepchniemy!… Jeżeli nie zajęły się jeszcze deski pokładu — wszystko głupstwo!… Mam nadzieję, że nie zajęły się, bo obficie polewali wodą… Wciąż leją, widzi pan?…
Trudno było zwalać ciężkie, mocno sprasowane bele do rzeki, gdyż trzeba je było przedtem przetaczać przez wysoką burtę. Nadomiar były one tak gorące, że parzyły dłonie. Udało się jednak stopniowo tak rozluźnić i rozczłonkować ich piramidę, że otworzył się dostęp do drewnianego pokładu dla strumieni wody, wciąż wyrzucanej z sikawek.
Banzaj!… — krzyknęli Japończycy, wychodząc z dymu czarni, unurzani, ale jacyś rzeźcy i dumni.
Opowiadali coś szybko p. T., który mi tłumaczył, że główne niebezpieczeństwo minęło, że można teraz wziąć się do powolniejszego, systematyczniejszego ratunku.
— Nawet część bawełny da się ocalić.
Wciąż jeszcze płynęły gwałtownie obfite kłęby dymu, ale utracił on już był swą złowrogą żółtość, stał się, jak w początkach, białym, podobnym do waty. Pomęczeni ludzie już nie rzucali się, jak wściekli, lecz, podzieleni na partje, zmieniali się kolejno. Paki bawełny rozrzucano, rozdzielano, niektóre wytaczano za burtę, inne suto polewano wodą w otwór, zrobiony pośrodku… Płonąca wata syczała, jak żywa, i pęczniała, jak ciasto… Po godzinie takiej pracy już tylko tu i owdzie sunął się dymek z bawełnianego rumowiska. Chińscy posługacze z wiadrami w ręku ścigali te dymki z wesołym uśmiechem… Oficerowie japońscy, z wyjątkiem jednego, odeszli na tył parowca, który już znowu dygotał od uderzeń śruby, walczącej z prądem Jań-tze.
Wracając do siebie, słyszałem w łazience okrętowej huczne śmiechy kąpiących się Japończyków. Konsul pił w jadalni piwo, a „wesołe damy“, schwytawszy mię w przejściu, wyrzucały mi płaczliwym głosem:
To my, panie, o mało nie zginęły, a pan nam nic nie powiedział… Nawet konsul nic nam nie pomagał… My o mało nie oszalały!…

Do Nankinu przybyliśmy późno w nocy; o zwiedzaniu miasta mowy więc być nie mogło.
25-go listopada, 8 godzina rano.

Opuściliśmy przystań wcześnie, aby odzyskać stracony przez wczorajszą przygodę czas i przybyć do Chań-kou w terminie. Japończycy nie lubią się spóźniać. Towarzystwa żeglugi, wspomagane przez rząd, obowiązane są ściśle notować czas przybycia i okres pobytu swego na każdej przystani. Z powodu najmniejszego opóźnienia muszą tłumaczyć się ministrowi komunikacji w specjalnym raporcie i, o ile ten powodów nie uwzględni, płacą karę. Widocznie pożar tych rozmiarów, który nam się zdarzył, nie był dostatecznym powodem. Śruba „Talee Maru“ pracuje ze szczególną energją. Nankin uchodzi, tonie w porannej, różowej mgle. Koło przystani nankińskiej widzę jedynie domy europejskie i garść lepianek rybackich, ubogich straganów, brudnych szyneczków ostatniego rzędu. Na rzece moc łodzi, cały ich tłum leży wyciągnięty na piasku, a u sąsiedniego przylądka w małej wnęce pobrzeża las masztów — tam przystają dżonki. Właściwe miasto szarzeje opodal, zamknięte, niby w pudle, w czworoboku wysokich, zębatych murów, z poza których sterczą jeno łuszczate szczyty pagód i grzbiety wynioślejszych dachów, świątyń i pałaców, upiększone figurkami zwierząt i smoków. Słynnej pagody porcelanowej, wysokiej na 200 stóp, zburzonej w czasie powstania tajpingów, w roku 1852, cudu kunsztu garncarskiego, nie odbudowano, gdyż nie stało, jak mi mówiono, wśród współczesnych ceramików chińskich zdolnych do tego majstrów i inżynierów. W murach miasta, zwróconych do przystani, widać jedną, jedyną bramę, a nad nią potężną piętrową wieżę. Wielkie, okute żelazem podwoje jeszcze szczelnie zamknięte, co nadaje ogromnemu miastu, pogrążonemu w śnie i bezruchu, jakiś dziwny, fantastyczny, bajeczny wygląd. Obrzeża różowego blasku na gzymsach, kantach i na rogach liljowych od mgły i oddalenia budynków, złocenia szczytów, rozpłomieniające się tu i owdzie w promieniach zorzy, kamienna moc wyniosłych a rozlewnych jak chmura murów, — potęgują czarowność wrażenia. Nie mogę poprostu uwierzyć, że w tem kamiennem gnieździe kryje się zgórą pół miljona ludzkich istot, że oto, za chwilę, z błyskiem pierwszych promieni słońca, zagrzmią na wieżach miedziane trąby straży, rój ten rozbudzi się, ożyje, poruszy, rozśpiewa wraz, jak stado ptaków, jak rzesza pszczół. Popłyną po ulicach pracowite tłumy, potoki ludzkie wyleją się z otwartych wierzei zaklętych bram.
Jest w Chinach dużo miast ludniejszych i bogatszych od Nankinu, ale mało jest równie znakomitych. Do 1405 roku był on siedzibą cesarzów chińskich, a do dziś pozostał głównem gniazdem starochińskiego ruchu patrjotycznego, dążącego do zrzucenia mandżurskiego jarzma i przywrócenia starożytnej dynastji Miń (Ming), starożytnej cnoty i starożytnych obyczajów.
Jednocześnie ruch ten był prawie zawsze reformatorski w znaczeniu społecznem. Tu gnieździli się „Czciciele Boga“, którzy z „Bractwem Nieba i Ziemi“ oraz „Związkiem Trójcy“ wywołali powstanie tajpingów, oderwali od Chin północnych ogromną połać kraju i założyli w 1852 roku osobne państwo ze stolicą w Nankinie, z własnym cesarzem, którym obrano przywódcę rewolucjonistów, reformatora Chuń-siuń-ciuena. Ten obiecał wydźwignąć Chiny z niewoli biurokratycznej, zaprowadzić sprawiedliwe i ludzkie prawa, samorząd, reformę podatkową i ziemską, lecz nie zdołał spełnić przyrzeczeń, po części dlatego, że przewrót związany był jednocześnie z reakcyjnem dążeniem części ludowych mas, które żądały wprowadzenia przeżytych już obyczajów, urządzeń, oraz zamknięcia i odgrodzenia Chin przed całym światem, a po części dlatego, że Anglja i Francja, broniąc swojego handlu i swoich wpływów, poparły zbrojną ręką dynastję mandżurską, nie dopuściły do reform, stłumiły ruch i obaliły rząd rewolucyjny. W każdym razie istniało państwo tajpingów nieomal lat dziesięć i pozostawiło nigdy nie gasnące zarzewie. Ogniskiem jego zawsze był Nankin, ostoja naukowej i politycznej myśli Chin południowych.
Do jakiego stopnia myśl ta złączona była zawsze z legendą dynastji Miń, świadczy choćby następujący drobny przypadek. Istnieje w Rosji rodzina hrabiów K., pochodząca jakoby w prostej linji od księcia krwi dynastji Miń, który w orszaku Czingis-chana wywędrował do Europy. Hrabiowie K. są rzekomo ostatnimi potomkami wymarłej obecnie, wytępionej skrupulatnie przez Mandżurów dynastji. Jeden z hrabiów K. w świcie następcy tronu, podróżującego naówczas po Wschodzie, dostał się do Nankinu. Wiadomość o jego pobycie oraz pochodzeniu jakąś tajemniczą drogą dostała się do ludności, której ciekawość przybierać zaczęła tak manifestacyjne cechy, że rząd pekiński, jak mi mówiono, poufnie poprosił o przyśpieszenie wyjazdu hrabiego K. nietylko z Nankinu, lecz nawet wogóle z Chin.
Mętna, szeroka wstęga rzeki ma za Nankinem w najwęższych miejscach zgórą dwa kilometry, a tam, gdzie są wyspy, i więcej. Oba brzegi płaskie porasta wysoka, szaro-zielona trzcina, którą pilnie rżną w ogromne snopy błękitni Chińczycy.
Opodal ciągną się jednostajnem pasmem różowe nagie góry.
Parowiec, szukając najkrótszej drogi, przecina miejscami skręty łożyska i zbliża się do tego i owego brzegu. Wtedy możemy podziwiać uderzająco piękne niekiedy budowle miast i cudowne ogrody wsi. O godzinę drogi powyżej Nankinu stoi na brzegu wspaniała żółta świątynia z błękitnym napisem na froncie. Pan T. powiedział mi, że to jest Szań-szau.
Znowu jesteśmy w najlepszych z sobą stosunkach. Pożar zacieśnił nawet sympatję i zbliżył mnie wogóle z Japończykami. Kapitan, objaśniając przy stole domniemane powody pożaru, zwracał się głównie do mnie, pomijając konsula, który to widocznie odczuwał i wtrącał co chwila opozycyjne uwagi.
— Wilgotna bawełna, złożona w stosy, często zapala się sama. Zaś chłopi dostawcy umyślnie nie wysuszają dostatecznie puchu przed sprasowaniem, żeby zwiększyć jego wagę… Niepodobna wyśledzić nadużycia, gdyż paki z wierzchu są zupełnie suche.
Konsul mruczy coś pod nosem o fałszywości Wschodu.
Jeden z Japończyków, wysoki smukły młodzieniec, mierzy go dziwnem spojrzeniem; widocznie domyślał się charakteru uwagi, gdyż, o ile wiem, nie zna wcale języków europejskich. Jest to dość znany poeta japoński, pan Sasaki Nobutsuna. Pan T. zapoznał nas i służył nam stale w rozmowach za tłumacza.
Ze zdumieniem spostrzegłem, że pan Sasaki dość dobrze zna historję Polski i doskonale orjentuje się w wielu sprawach europejskich. Prosił mnie, abym napisał w jego notesiku po polsku jaki wiersz Mickiewicza.

Uczyniłem to zgodnie z japońskim zwyczajem na pocztówce warszawskiej, jaką przypadkiem miałem, i wzamian otrzymałem japońską pocztówkę z krótkim wierszykiem:

Naruno kono juva kebi
nagare tokiszi areba
tsu tsumi,
Kurusanaki
nakara meja.

Pan T. przetłumaczył mi go dosłownie po angielsku:

Cicha jest woda wiosenna,
Łodzią zaledwie kołysze.
Lecz wiatr burzliwy jesieni
I cichą wodę odmieni,
Rzuci na brzegów komysze…

Rzeka zwęża się; góry zbliżają się do samego brzegu; miejscami cyple ich wrzynają się w rzekę, która wije się wężowo. Na górach widzę starą twierdzę Liań-szań, panującą nad pobliskiem korytem rzeki.
Około południa jesteśmy w mieście U-chu, gdzie mieszka dużo Europejczyków. Wśród budowli settlementu rzuca mi się w oczy wielki szpital ze sztandarem Czerwonego Krzyża na dachu.
Pijany konsul wytrzeźwiał i zszedł tutaj na brzeg, ale niezadługo wrócił. Obecność jego cięży niezmiernie przykro na całem towarzystwie. Przy lunchu i obiedzie zwykle milczymy z obawy jakiejś awantury.
Na szczęście miły młodzieniec wysiada w Kiu-Kianiu.
Noc księżycowa, zimna, ale cicha. Spacerujemy po tylnym pomoście, otuleni w peleryny.
— Wschód, współczesny Wschód jeszcze się nie wypowiedział…
…On spał. Spał wieki… Teraz zbudzony, przygląda się zmianom, jakie dokonały się na świecie….
…My zazwyczaj długo namyślamy się i rozważamy nasze postanowienia — mówił cicho poeta, a pan T. z pietyzmem tłumaczył jego słowa…
— My skorzystamy z wszystkich waszych zdobyczy, z waszych doświadczeń i waszej wiedzy, ale nie wyrzekniemy się swego dorobku… Niech pan nie zapomina, że Chiny mają 4.000 lat własnej kultury, a Indje więcej… Stamtąd idą nasi przodkowie i nasze myśli… Nasze pojęcia, nasze zwyczaje często wydają się wam śmiesznemi, gdyż ich nie rozumiecie… Szydzicie z naszego smoka, tymczasem on jest emblematem wiecznie falującego i zmieniającego się życia, symbolem czegoś, co drzemie na dnie wszechmocy. Coś podobnego mówił wasz Hegel. Lud nasz mówi o smoku rzek, smoku wiatru, smoku ziemi, znaczy to: o istocie rzeki, istocie wiatru, istocie ziemi… A fantazja naszych artystów ubiera to w piękne, potężne skręty mocarnego ciała… Dlaczego wasze lwy i orły mają być lepsze? To szczegół, ale takich szczegółów tysiące i z ich sumy powstaje ta trudna do pokonania różnica między nami a wami. Niby to samo i niby tak samo, a jednak ani to samo, ani tak samo… Skazani jesteśmy na wieczne… porozumiewanie się z sobą i oglądanie wzajemne… jakby przez papier przezroczystej lampy…
Długą naszą rozmowę przerwał dziki, ostry krzyk, jaki wyrwał się wraz ze snopem światła z rozwartych nagle drzwi jednej z kajut pierwszej klasy.
— To konsul! — szepnął T. — Chodźmy jednak, bo coś się widać stało!
Pobiegliśmy dość pośpiesznie, ale rychło cofnęliśmy się i T. wstydliwie zaciągnął odrzuconą portjerę wejścia, zasłaniając troje nagich ciał, kłębiących się w głębi kajuty w potokach elektrycznego światła wśród kwiatów, butelek i aksamitnych poduszek…
Dzikie wrzaski, tupot i chichot ucichły na chwilę; ale po niejakim czasie ktoś znowu z przekleństwem odrzucił zasuniętą portjerę i wrzask znowu popłynął po pokładzie statku i dalej nad czarnemi wodami wspaniałej Jań-tze.
— Gorąco im! — szepnął zjadliwie jeden z oficerów.
— Żegna się z przyjaciółkami! — roześmiał się T. — Byle tylko nie zaspał jutro i wyniósł się nareszcie. Ja lubię Europejczyków, ale wśród nich rozmaici są ludzie!… — zwrócił się do mnie.

Poeta patrzał w zamyśleniu na księżyc i nic nie mówił. Ogólna gawęda już się nie wznowiła i wkrótce powiedzieliśmy sobie: „Dobranoc!“
26-go listopada.

Skały i spychy skalnych rumowisk tuż nad rzeką. Wgórze wiszaru biało-czarny klasztor przylepił się na gzymsach niby gniazdo jaskółcze. Przez wielką szczerbę w górskim łańcuchu widać na prawym brzegu wielką płaszczyznę lśniącej wody. Przypuszczam, że jest to jezioro Peń-nań-chu, ale nie mam się kogo zapytać, gdyż o tej rannej godzinie nikogo niema na pokładzie, prócz żółtolicego posługacza, czyszczącego mosiężne okucia drzwi. Nadaremnie próbuję się z nim porozumieć; nawet kilka zdobytych już przeze mnie wyrazów „pigginu“ nie przenikają do jego świadomości; na wszystkie pytania uśmiecha się szeroko i kiwa wesoło głową.
Brzegi niezmiernie malownicze, zwężona rzeka mknie wśród skał, pojękując zcicha. Wysoko, o 100 stóp nad jej poziomem widać znowu fortecę na wystającym cyplu…
A dalej istny cud: na ciemnym monolicie sterczącej z pośród rzeki opoki śliczny ponsowy klasztor, koralowa rzeźba, cudownie wprawiona nad otchłaniami w granity. Prowadzą do niego wąskie wykute w kamieniu schody, których ostatnie stopnie już pluszczą się w mrocznych wirach. Obok schodów zwisa wbite w skałę kółko do przywiązywania łodzi. Z obu stron opodal brzegi śmieją się rozkosznie, połyskują wyzłocone słońcem urwiska, ścielą się szmaragdowa chylizny i doliny, kędzierzawią lasy, widać rozmaity, rozległy świat… A jeszcze dalej wygląda z poza łona obłej góry wielkie, gwarne, bogate miasto.
Ale od wszystkiego oddzielają pustelnię i strzegą ją — czarne przepaściste odmęty, mknące w spienionych potwornych skrętach… Jeno wiatr dolata od ziemi, gwiżdże w purpurowych krużgankach i kołysze drzewiny, tulące się w rozpadlinach głazów… To Siau-ku-szań. Wymarzona samotnia dla dusz, szukających mąk, zaparcia się i wyrzeczenia.
W Kiu-Kianiu — niektórzy wymawiają „Ciu-ciań“ — byliśmy po południu. Jest to miasto nieduże, ale bardzo ruchliwe i przemysłowe. Prowadzi handel przeważnie wyrobami porcelanowemi, glinianemi oraz srebrnemi. Niedaleko stąd są słynne cesarskie fabryki porcelany. Wyroby ich idą całkowicie na dwór pekiński; do handlu dostają się jedynie przedmioty wybrakowane, mające skazy, plamki, poza tem niekiedy bardzo piękne. Można tu za bezcen kupić nieraz cudną wazę, ale mającą w dnie lub boku niedostrzegalną dziureczkę, przez którą wypływa woda… Ulice wąskie zacieniają wystające okapy domów i kupieckie szyldy, wiszące nad ulicą, jak chorągwie. Na ulicach zawsze pełno i gwarno; tłumy przechodniów i przekupniów z obnośnemi kramami na plecach lub ramionach. W półciemnych sklepach ożywiony ruch. Spiętrzone szeregi naczyń o ślicznych, jaskrawych barwach naruszają przyjemnie zmrok ulicy. W małych, otwartych warsztatach kują młoty, rzężą pilniki, syczą kamienie szlifierskie… Robotnicy półnadzy odlewają, polerują, cyzelują przedmioty ze srebra i miedzi. W jubilerniach widać misterną robotę stwarzania ażurowych ozdób, łańcuszków, bransolet, spinek, a nadewszystko wielkich szpilek do upinania włosów dla elegantek chińskich, szpilek o wielkich główkach, drżących jak skrzydła motyle i równie barwnych jak one… Widziałem kilka fabryk cegiełkowej herbaty, niezmiernie brudnych, niezmiernie ciemnych oraz pełnych zaduchu herbacianego.
W jednym ze sklepów z porcelaną spotkałem się ze swymi japońskimi towarzyszami podróży. Dążyli gdzieś za miasto pod parasolami, gdyż deszcz zaczął kropić. Przyłączyłem się do nich, zaciekawiony ich tajemniczemi minami. Deszcz zamienił się wkrótce w ulewę, brnęliśmy mimo to wytrwale, omijając potoki błotnistej wody, płynące po stokach ulic. Wreszcie wydostaliśmy się nad jakąś rzeczkę bezludną, leniwie sunącą ku Jań-tze wśród starych śmietnisk na zadworkach ogrodów. Długo staliśmy nad mętnemi wodami i patrzyliśmy w zadeszczoną dal. Japończycy cały czas zachowali do śmieszności poważny wyraz twarzy. Obserwowałem ich ze wzrastającem zaciekawieniem, pewny, że spełniają jakiś religijny obrządek. Wróciliśmy, nie wyrzekłszy słowa, z taką samą powagą, skacząc gęsiego z kamienia na kamień wśród powodzi wody i błota.
Dopiero przy obiedzie, w wesołej pogawędce, nie zatruwanej już obecnością konsula, dowiedziałem się, co oznaczała owa wyprawa na przedmieście Kiu-kianiu.
— Tam mieszkał słynny poeta chiński Chaky-laky-teu. Dom jego przed wiekami stał właśnie na tem miejscu, gdzieśmy się zatrzymali…
— Chiny są macierzą naszej kultury. Cały Wschód szanuje je i miłuje, jak wy wasze Włochy i Grecję! — pouczał mię poeta. — To nic nie znaczy, żeśmy wydali im wojnę i walczyli z niemi niedawno! — dodał żywo, spostrzegłszy na mej twarzy powątpiewanie. — Chiny śpią, jak spała niedawno Japonja. Przez swój zastój i bezruch wstrzymują rozwój innych państw. Walka Japonji z Chinami o Koreę była walką o reformy w Korei… Młodej Japonji potrzebne są w sąsiedztwie państwa rozbudzone, postępowe… Jedynie opierający się wzajem o siebie sojusz takich państw będzie w możności oprzeć się zaborowi Zachodu… Sam Zachód, nie wojenny i kupiecki, lecz ludzki, humanitarny Zachód — może tylko zyskać na przebudzeniu się Wschodu…

Do późnej nocy gawędziliśmy o tych wzniosłych materjach. Poeta snuł przede mną marzenia „Młodej Japonji“ o Stanach Zjednoczonych Wschodu, które siłą swej powagi i potęgi urzeczywistnią sny ludzkości o wiecznym pokoju, o braterstwie ludów, o panowaniu sprawiedliwości i równości… Słowem o złotym wieku, gdy:

…dębowym liściem uwieńczeni,
Rzuciwszy miecze, siądą rozbrojeni
Rycerze nasi, słuchać o przeszłości…

— To nic, że obecnie trzeba walczyć, przelewać krew swoją i cudzą… Wojny i rewolucje są jak tajfuny, które odświeżają zastałe nad bagnami powietrze!… — mówił tak natchniony Sasaki Nobu-tsuna.

27-go listopada.

W błękitach słonecznego poranku wdali przed nami bieleje za zakrętem rzeki Chań-kou. Przy pożegnaniu pan Sasaki wręczył mi wachlarz z wierszem, pięknie wykaligrafowanym chińskiemi hieroglifami, a pan T. dołączył dosłowne jego tłumaczenie.
W tym wierszu cierpienia Polski i rycerskie tradycje Buszi-do splatały się w kunsztownych rymach…


∗             ∗

W Chań-kou spędziłem dziesięć dni i, chociaż trawiła mię febra, zwiedziłem ciekawe rzeczy w mieście i przyległych okolicach.
Samo miasto dzieli się na miasto chińskie i settlement europejski. Obie części rozdzielone są wysokim murem, a wejściowej bramy pilnuje policja angielska.
Granice settlementu właśnie niedawno wytknął rząd chiński i ziemie podzielono między kolonje europejskie. Najstarszą kolonją była kolonja rosyjska, która powstała drogą specjalnej umowy jeszcze wtedy, gdy Chiny były zamknięte naogół dla Europejczyków. Zrobiono wyjątek dla rosyjskich poddanych, skupujących tu hurtownie herbaty, aby w specjalnych opakowaniach wysyłać ją drogą lądową przez Mongolję do Kiachty i stamtąd do Moskwy. Jest to tak zwana „herbata karawanowa“, chociaż obecnie znaczna jej ilość płynie do morza po Jań-tze i dalej na statkach do Władywostoku lub wprost do portów morza Czarnego. Jednocześnie powstały w Chań-kou fabryki herbaty cegiełkowej z herbacianego pyłu i odpadków, powstających przy sortowaniu i pakowaniu herbaty kwiatowej. Handel herbatą cegiełkową ma ogromne znaczenie dla całej Syberji.
Zwiedzając fabryki w Chań-kou, byłem uderzony pierwotnem ich urządzeniem, brakiem maszyn i jakichkolwiek udogodnień technicznych, chociaż właścicielami były słynne firmy rosyjskie, rozporządzające ogromnemi środkami.
— Mój panie — odpowiedział mi na pytanie jeden z szefów takiej firmy — już oddawna robimy starania o pozwolenie wprowadzenia maszyn parowych do przyrządzania, zwijania, sortowania i prasowania herbaty, ale rząd chiński nie pozwala na to, gdyż grozi to poważnemi stratami drobnym hodowcom herbaty, spełniającym znaczną część roboty na miejscu ręcznie, środkami domowemi… W domu tam bywa rozmaicie… I brudno, i niejednakowo… Stąd mamy wielkie kłopoty przy sortowaniu herbaty… I drożej i gorzej!… Więc biją nas Anglicy, którzy na Cejlonie całą fabrykację prowadzą maszynowo… Jedynie zbioru liści dokonywują tam ręcznie… Ale cóż robić!? Może zczasem, jak przejdzie tu kolej i Chińczycy przekonają się, że więcej stracą, straciwszy rynki zbytu — uzyskamy nareszcie pozwolenie…
Najpiękniej zabudowana, najbogatsza, najczystsza i najruchliwsza jest w Chań-kou dzielnica angielska. Przylega ona do dzielnicy chińskiej. Ma piękne, szerokie ulice i śliczne domy, otoczone ogrodami. W portach na Jań-tze stoi dużo statków i dżonek, a po wybrzeżu przelewa się różnobarwny, różnojęzyczny tłum. Przeważają wszakże Chińczycy.
Dzielnica rosyjska, oprócz zabudowań fabrycznych, nie miała prawie innych domów. Rosjanie budowali mieszkania w angielskim „settlemencie“.
Ale najrozpaczliwiej wyglądała dzielnica niemiecka. Wprawdzie była najbliższą dworca budującej się kolei, ale przedstawiała zupełnie goły plac, pocięty na kwatery szerokiemi i doskonale utrzymanemi ulicami, na których poważnie przechadzali się policjanci, przybrani w przysłowiowe pikelhauby. Krajowcy z pewną trwogą omijali tę dzielnicę, a Europejczycy nie mieli tam co robić, gdyż z wyjątkiem kilku szkaradnych domów nic tam nie było. Mimo to Niemcy odgrywali już w życiu kolonji wybitną rolę, zagarnęli w swoje ręce handel wywozowy nasionami olejnemi, skórami i włóknami juty (Corchorus capsularis). Mówiono mi, że w swych wykupionych od Belgijczyków fabryczkach Niemcy materjały te fałszują, że skóry skupują w miejscowościach, zarażonych epizootją, wbrew prawu, że dopuszczają się masy nadużyć, oszustw, gwałtów… Być może, że wiele w tem prawdy… Społeczeństwa europejskie, z wyjątkiem Anglików, wysyłają do swych faktoryj handlowych zwykle najgorsze elementy, często bardzo szumowiny społeczne. Ale tem dziwniej, że na wyścigach w Chań-kou widziałem całą gromadę grubokościstych Teutonów, odgrywających pierwszorzędną rolę. Rżeli głośno ze śmiechu, jak konie, przekrzykiwali się z odległości na całe gardło, stawiali manifestacyjnie grube zakłady i pili, pili bez końca… Wszędzie huczał język niemiecki, wszystkich rozpychały niemieckie łokcie i wszędzie widać było przedewszystkiem nadęte, butne, krzyżackie oblicza. Anglicy, Rosjanie, Belgijczycy gdzieś znikli; kupki ich zbierały się i dyskretnie rozmawiały tu i owdzie na uboczu. Japończyków wcale widać nie było.
Porządku tymczasem pilnowali kolonjalni „policmeni“ angielscy, Hindusi w białych turbanach. Policja ta, doskonale wytresowana, bezwarunkowo umie sobie dawać radę z rozmaitemi ludami, bynajmniej nie tłumiąc tętna ogólnego życia.
Jedynie kolonje angielskie żyją, kwitną, rozwijają się…
Uderzył mię przykro wszakże jeden szczegół. Przy wejściu do chińskiej dzielnicy stoi ładny odwach angielskiej policji. Przed nim codzień, szczególnie rano, widziałem gromadę krajowców, zakutych w „kanie“. Dowiedziałem się, że to są przestępcy, pojmani w granicach „settlementów“ i skazani na karę przez sądy krajowe. „Kań“ jest to bezwarunkowo bardzo dowcipny przyrząd, pozbawiający winowajcę swobody ruchów bez zamknięcia go w więzieniu. Składa się z dwóch desek z dziurą pośrodku, zamykanych dokoła szyi w taki sposób, że tworzą wielki i ciężki kwadratowy kołnierz, z którego wystaje głowa skazańca. Czasami zamykają w „kaniu“ i jedną rękę. Pozatem więźniowi pozwalają siedzieć, chodzić, rozmawiać, nie oddalając się zbytnio od wyznaczonego miejsca. Litościwi przechodnie rzucają im małe datki w pieniądzach albo w naturze; krewni przynoszą strawę i pociechę. Ma ta kara jednak cechy tortury, gdyż ciężki kołnierz boleśnie ugniata ramiona i kaleczy skórę na szyi. Jest o wiele uciążliwszą od słynnego w wojskach europejskich wartowania z tornistrem naładowanym kamieniami. Ma prócz tego charakter publicznego pręgierza, czyni postać skazanego śmieszną przez unieruchomienie głowy na ogromnym półmisku z desek i w ten sposób w dwójnasób pognębia go, osłabiając współczucie dla niego. Zapewne, że Anglicy nie są w możności i nawet może nie powinni poprawiać lub zmieniać dowolnie kodeksu chińskiego, lecz obecność gromady jawnie torturowanych ludzi przed kordegardą angielską za każdym razem mocno mi psuła moją cześć dla Albjonu.
Chińska dzielnica w Chań-kou niczem nie różni się od innych miast Niebieskiego Państwa. Wąskie ulice, zatłoczone przechodniami, ocienione wystającemi okapami ciężkich dachów oraz handlowemi znakami. Prócz tego w dni słoneczne nad niektóremi ulicami w całej ich długości i szerokości zaciągają wysoko na poziomie dachów żółtą albo błękitną nankinową markizę, co oryginalnie zabarwia całe wnętrze ulicy.
Zwiedziłem wspaniałą świątynię Szań-sichuj-guań, która zarazem jest klubem kupców Szańsińskiej prowincji.
Cała błyszczy od złota i złotej i ponsowej laki, ale ma i piękne rzeźby z czarnego hebanu oraz z kości słoniowej i piękne malowidła. Grywają tu teatr i wszystko jest ku temu przystosowane; wnętrze świątyni okala galerja dla widzów.
Zwiedziłem dom chińskiego miljonera, z książęcym urządzony przepychem. Schody lakowe, rzeźby, parawany i portjery cudnie haftowane, dużo kwiatów w przepięknych wazonach.
Ale nadewszystko pięknym wydał mi się w tym domu wysoki salon środkowy, nakryty szklannym dachem, a przebijający wszystkie piętra, coś w rodzaju oszklonego wewnętrznego, ciepłego i ozdobnego podwórza. Wokoło ścian idą połączone schodami galerje, opatrzone balustradami z rzeźbionego drzewa. Na galerje wychodzą drzwi z rozmaitych pokojów. Pośrodku salonu w bronzowej kadzielnicy tliły się wonności i miły ich zapach przenikał do wszystkich zakątków pałacu.
Ale bardziej nęciły mnie inne osobliwości miasta, mieszczące się na wybrzeżach rzeki Chań, — wąskie uliczki, niesłychanie brudne, zaludnione przez biedotę, ale malownicze i ciekawe.
Tam życie całe upływa mieszkańcom pod otwartem niebem, w domach pozbawionych prawie ścian… Pracują, kłócą się, kochają na oczach sąsiadów pod pilną strażą obyczajów… Tam lubiłem chodzić, by znienacka chwytać na gorąco obrazy życia… Wycieczki takie udają się jedynie bez przewodnika, kiedy błądzi się bez celu za wskazówkami wzroku i instynktu zbieracza wrażeń…
O mało wszakże drogo nie przypłaciłem ciekawości.
Na jednej z ulic tłum zwrócił na mnie uwagę, obiegł mnie, ścisnął i zaczął sobie ze mnie żartować, nawet szturchać. Wiedziałem, jak niebezpieczną rzeczą są takie igraszki, i wszedłem do sklepu. Lecz tłum podążył za mną, zapchał wyjście i napierał coraz silniej na wystawę sklepową. Wystraszony kupiec prosił mnie, abym sobie poszedł. Przypomniałem sobie przestrogi znajomych i postanowiłem przeczekać wzburzenie tłumu w sklepie wbrew woli właściciela. Wywiązał się „konflikt“ między mną i kupcem, który widocznie bardzo zabawił zebrany tłum. Słyszałem wciąż uwagi i śmiechy… śmiech motłochu w takich razach o małe źdźbło graniczy od… ciosu!
Wybawił mnie jakiś młody Chińczyk, który przepchnął się do mnie przez ciżbę, rozpytał coś niecoś w „pigginie“ i następnie zagadał do rodaków. Przestali nacierać i rozeszli się zwolna, a obrońca mój wprowadził mnie natychmiast do bocznej ulicy i wskazał drogę do settlementu. Moi opiekunowie europejscy bardzo zaniepokoili się całą tą sprawą i wymogli na mnie obietnicę, że nie będę sam wychodził poza granicę settlementu.
— Czerń południowa nie żartuje. Gwałty nad Europejczykami ma w tradycjach. Nadomiar jest tutaj dużo nałogowych palaczów opjum, gotowych na wszystko!
Wzamian obiecano mi zorganizować wycieczkę do Chańjanu oraz wyrobić u generał–gubernatora pozwolenie na zwiedzenie słynnej fabryki broni i arsenału, jedynych tego rodzaju zakładów w Chinach.
Wycieczka była liczna i ożywiona, gdyż przyłączyło się do niej całe towarzystwo kupieckie i konsul rosyjski. Odbyliśmy ją na specjalnie w tym celu wynajętym parowcu. Czas jakiś płynęliśmy po Jań-tze, podziwiając wieżyce i pałace Wuczań-fu, rezydencji generał-gubernatora, inaczej wicekróla, liljowo rysujące się na odległym, przeciwległym brzegu. Następnie skręciliśmy w ujście rzeki Chań, literalnie zatkanej statkami. Między pokładami ich zostawał jedynie wąziuchny kanał wolnej wody. Po drodze wszakże wskazano mi kanał Jo-dziń, po którym korowód dżonek posuwał się w jeszcze ściślejszym szeregu. Myślę, że przy pewnej zręczności możnaby po nich jak po moście przejść z brzegu na brzeg suchą nogą. Cały las masztów uchodził wdal, sunąc wolniuchno. W ten sposób przechodzi tędy prawie co dnia 1.000 dżonek. Po drodze do fabryki broni zwiedziliśmy klasztor buddyjski bardzo bogaty i oryginalnie zbudowany, gdzie na naszą cześć urządzono pochód mnichów i tańce religijne. Stamtąd pod ochroną oddziału wojska i policjantów, torujących nam drogę przez wielotysięczny tłum zebranych widzów, przedarliśmy się nareszcie na krańce miasta.
Już zdala dostrzegłem wielki piec europejskiej konstrukcji, dymiący za szarym chińskim murem, przy którego bramie stała straż. Po odbytych formalnościach wpuszczono nas na obszerny dziedziniec, pełny pary i woni tylko co wypuszczonego z pieca surowca. Na dziedzińcu stały rzędy wagonów, naładowane rudą żelazną, dobywaną w pobliskiej kopalni Ta-jek. Ruda ma być wybornego gatunku.
— Węgiel też mają niezgorszy i niedaleko… Dużo wody wpobliżu… Warunki świetne… — objaśniał inżynier Belgijczyk, dodany nam za przewodnika.
Z huty przeszliśmy do odlewni i walcowni — obszernej szopy, obstawionej piecami, młotami parowemi i maszynami. W jednym jej końcu ogromna besmerowska grusza, pełna wrzącego żelaza, rzucała snopy olśniewającego światła na szklanny strop wgórze, na dziwaczne żelazne wiązania, koła zębate, łańcuchy i transmisje, oraz na mrowisko półnagich, żółtolicych ludzi z warkoczami skręconemi na tyłach głów, uwijających się wdole około pryskających iskrami bloków, rozpłaszczanych przez młoty potworne, koło olbrzymich czerwonych sztab, wyciąganych maszynami na długie szyny, na okrągłe i kwadratowe pręty, wreszcie na motki cienkiego drutu… Wyrabiano tu stal i żelazo wszelkiego gatunku. Belgijscy inżynierowie, kierownicy zakładu, wyrażali się dość pochlebnie o zdolnościach chińskiego robotnika.
— Ale… niewytrwały i słaby… Musieliśmy skrócić zmiany i zwiększyć obsługę. Trzech Chińczyków z trudnością wykonywa pracę jednego belgijskiego robotnika. A liczebność, panowie pojmują, odbija się na zręczności; jeden drugiemu przeszkadza, zawadza, szczególniej, że wszystkie nasze maszyny przystosowane są do sprawności pracownika europejskiego… Mimo to idzie dobrze: Chińczycy łatwo orjentują się i przystosowują… Mamy z nich już dobrych majstrów i maszynistów — mówił dyrektor tego wydziału.
Stamtąd udaliśmy się do odlewni armat, a następnie do arsenału. Przy tokarniach, heblarniach, gwinciarniach, wiertnicach i sztancowniach wszędzie widziałem — Chińczyków. Oni również pracowali w giserni i modelarni. Następnie pokazywano nam działa i karabiny najnowszych systemów, wyrobione całkowicie w tym zakładzie…
— Zatrudniamy około pięciu tysięcy ludzi, pracujemy dzień i noc, a jednak wyrobów naszych nie wystarcza na pokrycie połowy potrzeb państwowych… Bruździ nam bardzo budująca się obecnie z Chań-kou do Pekinu kolej… Szyny, zwrotnice, konstrukcje żelazne mostów, wszystko mamy dostarczyć… Opinja publiczna żąda, aby nie dawano zamówień fabrykom zagranicznym, lecz budowano swojskie fabryki, tymczasem rząd nie ma na to pieniędzy… — objaśniał dyrektor.
Prócz dyrektora towarzyszyło nam przy zwiedzaniu paru mandarynów wyższej rangi i jakiś generał.
Po obfitem, zbytkownie zastawionem śniadaniu, gdyż uważano nas za gości wicekróla, zechciał ten wojskowy przedstawić nam swe wojsko, już wykształcone po europejsku. Na obszernym dziedzińcu pobliskich koszar odbył się przegląd kilku rot, uzbrojonych we współczesne karabiny i ładownice. Maszerowali, zwijali i rozwijali szeregi, padali na ziemię, rozpierzchali się i zbiegali, stosownie do sygnałów trąbki i komendy. Nabijali broń i składali się do strzałów, wszystko dość poprawnie. Szczególnie ładnie wyglądały barwne chorągwie oddziałów z wyszytemi na nich smokami.
Przegląd zakończył się gimnastyką wojskową, która przewyższyła wszelkie oczekiwania. Żołnierze chodzili na rękach, wdrapywali się na maszty, robili młynki na drążkach i barach, wreszcie fikali w powietrzu koziołki ze zręcznością cyrkowców…
Nie wiem, jaką to mogło mieć wartość strategiczną, ale zauważyłem, że nasze zdumienie zrobiło wielką przyjemność generałowi…
Do Wu-czań-fu nie udało mi się dostać. Nadeszły niepomyślne wieści. Musiałem wracać.
Wojna wschodnia od samej Japonji biegła za mną w tropy… Wybuchła w kilka dni po moim przybyciu do Warszawy…
Z niezmiernem zajęciem śledziłem jej przebieg, choć ani chwili nie wątpiłem o rezultacie.
Obudzi się Wschód… — wspominałem proroctwo poety.
Obudziła się Japonja. Korea została wstrząśnięta w sennym letargu wiekowym utratą niepodległości. Pewny jestem, że ją odzyszcze, odrodzona i uszlachetniona. Obecnie budzą się Chiny.
Marzenia Sasaki Nobu-tsuna ziszczają się. Czy ziszczą się do końca?
O losach jego dobiegła mię głucha wieść, że brał udział w walkach i że pono zginął na branderze, zatopionym przy wejściu do Portu Artura.
Został po nim w Europie jeno zapisany wachlarz, gdzie w kunsztownym wierszu cierpienia Polski kojarzą się z rycerskim nakazem Bu-szi-do…



JAK LIŚĆ JESIENNY…
I.

Jako delegat Akademji Nauk, Michał Różycki miał prawo do bezpłatnego przejazdu na parowcach Floty Ochotniczej i nawet… pierwszą klasą. Czarny kadłub jednego ze statków Floty kołysał się właśnie w porcie opodal od brzegu, poza tłumem różnobarwnych i różnokształtnych okrętów Wschodu i Zachodu.
Oparty o kamienną balustradę bulwaru, Różycki stał pochylony naprzód i patrzał w tę stronę. Był to człowiek nie pierwszej już młodości, brzydki, niepozorny, z nosem, jak ogórek, z konopnym, kozim zarostem dokoła ust szerokich, śmiesznych, jak dziób wrony. Wielka głowa w wytartym, korkowym hełmie niewiele wystawała ponad balustradę; czarny surdut fatalnie marszczył się na wątłej, jakby skulonej figurce, a krzywiznę małych nóżek źle maskowały szerokie spodnie nieokreślonego koloru, zdradzające mnogie przygody i czujną troskę właściciela o ich… całość.
Jedyną ozdobą tej więcej niż skromnej postaci, tego oblicza o cerze jednostajnej i zatartych rysach — były oczy turkusowe, przepięknej, dziecięcej barwy, nieskończenie dobre i marzące. Jedynym znakiem, zdradzającym coś w rodzaju nieśmiałych artystycznych skłonności była suta kokarda szafirowego w białe groszki krawata, podwiązana z fantazją pod szerokim, wywiniętym kołnierzem białej miękkiej koszuli.
Z kanciatej, ogorzałej twarzy Różyckiego biła w tej chwili cicha radość wypoczywającego pracownika, żakowska nieledwie beztroska i rozleniwienie… Podróż swoją zakończył, zobowiązania spełnił, większość kolekcyj odesłał… Resztę wiózł ze sobą — prawie nic — kilka niedużych pak… Słowem był wolny, miał kilka tygodni „własnych“, niezależnych od marszruty i bagażu, które mógł użyć, jak chciał, według swego widzimisię i upodobania.
Miał do wyboru drogę lądową lub morską i rozumie się, że wybrał morską, gdyż żywił w głębi duszy ostrożną nadzieję, iż uda mu się tym razem zawadzić o Indje, ów cud ziemi, ów sen wieków, o którym nie przestawał marzyć od dzieciństwa, ku któremu nie przestawał dążyć przez całe swoje włóczęgowskie życie, pełne przygód i mozołu…
Dziś ziszczenie marzeń było bliskiem, miał nareszcie „okazję“ i trochę zaoszczędzonych pieniędzy.
Już mu wstawały w oczach niebotyczne, wielopiętrowe lasy, gdzie na ciemnych kolumnadach palm wieszają się arkady pnączy, gdzie w niedościgłej wysokości polatują z dzikim wrzaskiem roje papug barwnych, jak wschodnie mozajki, gdzie żyją napowietrzne plemiona wędrownych małp, nigdy nie tykających swoją stopą ziemi, gdzie drzemią ukryte w gęstwi cyklopiczne świątynie, spowite rzeźbioną plątaniną skłębionych roślin, płazów, ptaków i zwierząt na wzór tamtejszych puszcz… Gdzie króluje posępny Sziwa; gdzie wspaniałomyślny, szczodry, rycerski Wisznu sieje wokół radość walki i życia, gdzie światowładny Brahma przedzierzgnął się po tysiącoleciach rozmyślań w cichego, skupionego Buddę… Tam w małych chatach, podobnych do gniazd ptasich, mieszka lud ciemny w jaskrawych strojach, który pierwszy dźwignął na barkach swych bóle ludzkiej świadomości… Tam obok siebie rodzą się i targają duszami śmiertelników asceza, sięgająca cudu i dochodzące do obłędu rozpasanie rozkoszy, nocują w tych samych krużgankach błogosławieni „joggowie“ i płomienne, wdzięczne bajadery…
Różycki ścigał to wszystko okiem wyobraźni i jak zwykle był daleko od otoczenia. Jego oczy ślizgały się w zamyśleniu po brudno-zielonych falach portu, zmąconych ruchem statków, łuszczących się niespokojnie i ćmionych co chwila brudnemi obłokami porzuconych przez parowce dymów… Pstre chmary płaskich łodzi rozmaitego kształtu i wielkości, niby stada kaczek na żerowisku, pluskały się i kręciły frasobliwie na ostojach, dokoła ciemnych, wyniosłych okrętów, między rzędami czerwonych beczy kotwicznych, jarzących się w słońcu, jak rzucone na lazur krwawe tulipany. Małe holowce, pękate i ruchliwe, jak bąki, sycząc, gwiżdżąc, parując, błyskając mosiądzem swych maszyn, wlokły za sobą na długich cumach niemrawe, ciężarne barki, podobne do cielsk pojmanych morsów albo wielorybów…
Wzrok Różyckiego mijał to wszystko obojętnie, jak dokuczliwe, dobrze znane widowisko i zatrzymywał się dłużej jedynie na ciężkim, posępnym kadłubie czarnego „Ochotnika“, odrzynającym się twardo i odstręczająco na perłowym błękicie już otwartego pomorza. Obok, jakby dla kontrastu, bielała śmigła, lotna, wydłużona, jasna, jak chmurka wiosenna, obła, jak sopel lodu — sylwetka francuskiego parowca „Armanda“, jednego z lepszych szybkobiegaczy Towarzystwa „Mercure de France“.
Statek szykował się właśnie do drogi.
Szczelnie zbity rój kolorowych łodzi i smolnych sampanów oblegał go, tulił się natarczywie do jego smukłych, podebranych boków… Na łodziach — stosy pak, zwoje lin, piramidy baryłek, góry czarnego węgla. Na niskich galarach płyną ku parowcowi całe ogrody zielonych warzyw, kupy malachitowych arbuzów i melonów brudno-żółtych — jak trawiony mosiądz… Gdzie indziej złociły się pagórki słonecznych pomidorów lub siność wątrobianych „bakłażanów“ kłóciła się z błękitem wody… Obok lśniły pomarańcze, cytryny, rude tykwy… Różowa łuna biła od zasp jabłkowych; blado opalizowały winogrona zielonawe lub ciemne, jak śliwy węgierskie. Rzędy rdzawych bananów szczerzyły nad burtami swe krzywe, aksamitne kły…
Szmaragdowa fala morza biegła za łodziami, tańczyła dokoła nich, łamiąc i motając na swych rozedrganych przegubach barwne plamy ich odbicia.
A zgóry, z wysokiej burty „Armanda“ szara winda parowa, niby żerujący na błotnisku żóraw, co chwila zapuszczała swój dziób w tę chybotliwą, dropiatą zgraję i wyławiała zeń to beczkę, to wiązankę pudeł, to grono koszów, to niezgrabny, obwisły wańtuch żaglowy. Na pokładzie statku, na piętrach jego pomostów, na blankach boków, na dziobie i rufie, na zwodzonych schodach, nawet na rejach masztów mrowili się ludzie, podobni zdala do małych owadów.
Ponad tem, na zrębie najwyższego pomostu na windugach bielały smukłe brzuchy łodzi ratunkowych, a jeszcze wyżej naukos ku niebu strzelały dwa grube, białośnieżne kominy, niby dwa końce skrzydeł posmycznego w biegu łabędzia. Z jednego z nich sączyła się ledwie dostrzegalna smużka sinawego dymu…
— Na pewno jutro odchodzi! — pomyślał Różycki i znowu przeniósł oczy na samotny, nieruchomy i bezludny kadłub „Ochotnika“.
Po raz może dziesiąty dokonał skrupulatnego przeglądu swoich kapitałów, westchnął i powiedział sobie:
— Nic z tego! Cóż robić!… Trzeba będzie pójść do biura Floty Ochotniczej i dowiedzieć się, kiedy to jej statek raczy łaskawie wyruszyć!…
We wspomnieniach przesunął mu się szereg dni na statku brudnym, zakurzonym, w towarzystwie ludzi dobrze mu znanych, sennych, znudzonych, nieciekawych; przypomniały biurokratyczne table d′hôte′y pod przewodnictwem nadętego kapitana; wieczne rozmowy o odznaczeniach, awansach, pensjach, dodatkach… Otrząsł się, jak od bryzgnięcia jesiennej szarugi, skrzywił się, ale mimo to oderwał się od balustrady portu i zmieszał się z kołującym na ulicy tłumem.
Ruch i gwar ciżby porwał go natychmiast, zalał, oszołomił, jak nurt bełchu morskiego.
Dudniły wokoło płyty granitowe pod uderzeniami kopyt, huczał bruk, stukotały koła pojazdów, tupotały tysiące obutych i bosych nóg. Wozy ciężko ładowne jęczały, jak żywe, jak żywa drżała w głębokich łożyskach ziemia, bolesnem i cierpliwem drżeniem; na towarowych baryczach ochały głuchym basem składy, przyjmując zrzucane do nich skrzynie i brzemięgi… A poprzez wszystko przebijało się na gęstych ładowniach nieustanne przenikliwe ćwierkanie łańcuchów, ślizgających się po blokach potężnych wind. Coraz to ciął powietrze, niby nagłe smagnięcie batem, ryk syreny parowcowej lub ostre gwizdnięcie sygnałówki.
Rzeka ciał, ledwie przyodzianych w zbrukane, czarno-niebieskie szmaty, przewalała się u balustrady portu, kłębiła i rozłamywała się na przystaniach na setki strumieni, aby spłynąć po długich, bujających się kładkach na statki z kuframi, worami, pudłami, pakłakami. Inne potoki człowieczego mrowia, również objuczone, sunęły zpowrotem z okrętów na ziemię i ginęły wraz ze swemi noszami w szeroko otwartych gardzielach składów.
Ludzie jęczeli, dyszeli, chargotali, klęli… Wyglądali, jak potwory bezgłowe, gdyż lica niknęły im w cieniu niesionych ciężarów. Widać jedynie było żylaste ramiona, pięści, paluchy, pazury, zdyszane piersi, wyprężone lędźwie i bary — oliwkowe, czarno-aksamitne, bronzowe, to obnażające się, to pogrążające miarowo w morzu łachmanów, niby błyski światła żywego na mętnym, burzliwym potoku. Pachniało smołą, morszczyzną, naftą i tranem, potem, złem pożywieniem i… nędzą.
Czasem przesuwał się wśród pracujących krajowców Europejczyk w flanelowym kostjumie, biały, jak kłak piany, spokojny, jak kra lodu. Czasem z rozpękłych odmętów ludzkich wynurzała się poważna, szafirowo-jedwabna postać chińskiego kupca, albo, rozmawiając, przechodzili dżentelmeni w czarnych surdutach i cylindrach z tekami pod pachą i cygarami w zębach.
Opodal w gajach palm, platanów i magnolij wznosiły się ciężkie, ciemne fasady pałaców, spowite w bluszcz, w pnącze różane, w girlandy kwiecia. Przed niemi z rzeźbionych cystern z miłym szmerem biły wgórę chłodne fontanny.
Rozłożyste krzesła, fotele i szezlongi, stojące w głębokich podcieniach, nęciły do spoczynku. Dalej lśniły się dyskretnie w bladym zmroku rączki i okucia masywnych podwoi. Wielkie kwadraty lustrzanych okien patrzały zgóry tajemniczo zimnemi szybami na robotnicze mrowisko, na ruchliwy port, na zwarty szlak szkut, dżonek, ładug, tkwiący u brzegu; na korowody srebrnych obłoków, wśród których szło, lejąc powódź pieszczotliwego światła, łagodne słońce jesienne.
Pod niemi połyskiwał lazur bezkreślny otwartego morza, a na nim bielały tu i owdzie żagle rybackie, zjawiały się lub nikły widmowo, zwracając to bokiem, to licem do lądu.
Różycki poszedł leniwo wzdłuż ulicy, mimo skweru z klombami kwitnących chryzantem, gdzie na ławkach siedziały chińskie niańki w szerokich, szafirowych szarawarach z nóżkami małemi, jak kozie kopytka, gawędząc i spluwając przez czernione zęby. Tłuste, europejskie „babies“ bawiły się obok na ciepłym żwirze.
Różycki zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic i czekał, aż wspaniały policman — angielski pilon ładu i porządku — rosły pars w ciemnym turbanie, wstrzymał ruchem swej pałeczki podwójny potok ludzi i wozów, toczący się środkiem ulicy, i przepuścił idących wpoprzek przechodniów oraz czekające pojazdy.




II.

W biurze Floty próbowano wmówić w Różyckiego, że żadnego statku niema.
Dopiero stanowcze twierdzenie podróżnika, że widział przed chwilą parowiec na własne oczy, zastanowiło urzędników i jeden z nich przypomniał sobie, że istotnie „coś przyszło“…
— Niech pan jutro się dowie!…
— A czy panowie choć w przybliżeniu nie mogą określić, kiedy i dokąd odejdzie?
— Nie, nic nie możemy określić! To zależy od rozkazów, jakie nadejdą. Może wyruszyć jutro, a może i za… miesiąc!… Kto to może przewidzieć!?
— Za miesiąc!? Ależ jutro odchodzi „Armand“, muszę więc wiedzieć…
Wzruszenie ramion i zagadkowe, zimne, jak szturchnięcie pięścią, spojrzenie. Różycki znał dobrze to spojrzenie, wiedział, że po nim łatwo następuje brutalna, grubjańska, bezmyślna awantura.
Wyszedł wściekły i, aby ulżyć sobie, trzasnął mocno drzwiami.
Od tego nic się wszakże nie zmieniło. Tu, w Szań-chaju nie miał co robić. Zwiedził wszystko, co zwiedza każdy szanujący się podróżnik: świątynie, muzea, pagodę Luń-Fo, chińską dzielnicę we dnie i w nocy; widział zbliska chińskie wesele, chiński pogrzeb, chińskie restauracje, palarnie opjum, słyszał chińskie śpiewaczki, był w teatrze na jakimś dramato-balecie, obejrzał „Miasto Nocnych Rozkoszy“ i pływające „Ogrody Słonecznego Blasku“ i zawieszone w klatkach na murach więzień głowy bokserów. Miał dość tego wszystkiego i uważał, że, siedząc tu dłużej, traciłby czas i pieniądze.
Coraz ponętniej wypływała przed nim wesoła, lotna sylwetka francuskiego parowca. Wmawiał w siebie, że czas, to nawet więcej niż pieniądze, bo samo życie… i znowu obliczał skrupulatnie swoje kapitały.
— Nic nie przybyło — rozmyślał ze szczyptą humoru — ale… Gdyby tak trzecią klasą?… Przecie japońska trzecia klasa wcale przyzwoita!… Przypuszczam, że u bogatych Francuzów jest lepsza, ba, pewny jestem, że tak jest, że i tam coś kapnie z widzianych dokoła „Armanda“ rozkoszy… Doprawdy, złoty interes!… Trzecia klasa na orjentalnym parowcu!… Jakaś wyższa egzotyka… Doprawdy… Jadę! Co tu się długo namyślać!? Niema co!… Biegnę zaraz do banku, aby podjąć natychmiast resztki mej niedawnej świetności!…
Rychło znalazł się przed wspaniałym pałacem ze złotym napisem na froncie, wstąpił po szerokich schodach na górę i stanął, nie bez tajnej trwogi, przed sędziami swej wartości zamiennej.
Nieustraszony wobec nieznanych puszcz, okrutnych drapieżców, dzikich ludów, czuł zabobonny nieledwie lęk i wstyd w tych pałacach, gdzie panował według niego grzech i przemoc. Podejrzliwe badania jego osoby, niezrozumiałe pomruki urzędników, wypisujących cyrografy na stronicach olbrzymich ksiąg, do reszty wytrąciły go z równowagi. Nadomiar okazało się, jak zawsze w takich wypadkach, że dokumenta… nie w zupełnym porządku…
— Więc co?… Więc doprawdy nie dostanę zaraz pieniędzy?… „Armand“ jutro odchodzi!
— Czy może pan przedstawić kogo, ktoby znał pana osobiście? — zapytał głos surowy z za kratek.
— Znał osobiście? — powtórzył Różycki. — Chyba nie!… Skąd mogą mnie tu znać!?…
Rozejrzał się beznadziejnie po sali wielkiej jak świątynia, pełnej modlitewnie szepczących, anglizowanych panów i otyłych lichwiarzy chińskich… Szukał przyjaznego, choćby współczującego spojrzenia. Ale wzywał nadaremno… Wzrok zrozpaczony trafiał wszędzie na twarze obojętne, na spojrzenia szpiegowskie, w najlepszym razie na… grube, białe filary z polerowanego kamienia, tonące kapitelami w egipskim mroku wysokiego stropu.
Ale wszystko ma swe granice; cierpliwość i nieśmiałość Różyckiego wyczerpały się również; fala krwi zalała mu zwolna cienką szyję, kanciatą twarz, zaróżowiła odstające uszy, zwiastując zbliżającą się burzę.
— Nie, nie znam nikogo, ale o pieniądze zaraz proszę! — wybuchnął głośno z determinacją.
— W takim razie… podpis konsula!
Ależ konsulat już zamknięty, a „Armand“ odchodzi jutro… jutro rano!… Wiem już, co to znaczy… „podpis konsula“!… Niech mi panowie nie robią tu niepotrzebnych trudności… Upewniam panów, że ja jestem ja… Muszę dziś wieczorem kupić bilet i zdać bagaż!… Proszę mi zaraz oddać moje pieniądze!
Uśmiech uprzejmy, ale stanowczy oraz bezwarunkowo fałszywy, wzruszenie ramion na jotę ledwie grzeczniejsze, niż w biurze Floty Ochotniczej…
Różycki czuje, że krew mu zpowrotem zbiega do serca, podejrzewa, że palnie za chwilę jakieś niepoprawne głupstwo, więc pozornie, nie patrząc na nikogo, cofa się ku drzwiom…
Na nieszczęście nie mógł sobie ulżyć nawet trzaśnięciem, gdyż śliczne, dębowe podwoje, rzeźbione w cudne liście, kwiaty i małpy, zawieszone na niezrównanej roboty miedzianych okuciach, były niezmiernie ciężkie i obracały się powoli.
Nęcące widziadło białego, posuwistego „Armanda“ bladło, nikło — zastąpiła go żałobna, pustelnicza sylwetka „ochotniczego“ parowca…
Zato na dole książęcych schodów, nie gorszych niż Wielkie Schody w pałacu Dożów, cnota jego została nagrodzona, gdyż spotkał się tam oko w oko z hrabią Fiorettim, znajomym tabled’hôte’owym z Japonji.
— Co za szczęście? Może pan tu zna kogo?
— Owszem, znam dyrektora!
— Mała rzecz! W takim razie wracamy… Musi mię pan dyrektorowi przedstawić!
Różycki pośpiesznie opowiada całą sprawę; Fioretti, z właściwą mu uprzejmością, zgadza się ją załatwić.
Dyrektor gorąco ściska rękę nowego znajomego.
— Tak, istotnie!… Małe nieporozumienie… Ale to we własnym interesie panów!… — zwraca się z czarującym uśmiechem do Różyckiego.
— Bardzo dziękuję!… We własnym interesie… spóźniłbym się na „Armanda“!… — mruczy Różycki.
— Niedawno mieliśmy wypadek, że podjął u nas sumę zupełnie kto inny… Tu, panie, Wschód…
Zerka od niechcenia na wyszarzane ubranie podróżnika.
— Pusto robi się u was w Szań-chaju! — próbuje przerwać Fioretti fachowe wynurzenia bankiera, ale ten ciągnie dalej z wielkim zapałem:
— Zgłosił się jegomość bardzo przyzwoity, mówiący doskonale po francusku… Pokazuje mi weksel: żyra, podpis, wszystko jak się należy…
Tymczasem w głębi „świątyni“, na ołtarzach stolików i biurek urzędnicy odprawiają misterje z książeczką czekową Różyckiego.
Nareszcie kasjer główny rozkazuje mincarzom chińskim wypłacić szczęśliwcowi należną sumę. Rozradowany, jakby dostał ją w podarunku, biegnie Różycki we wskazaną stronę. Tam, za tęgą ladą dębową siedzi aż trzech Chińczyków. Każdy w szarej kurmie jedwabnej, z szerokiemi i długiemi rękawami, w czarnej mycce na głowie z guziczkiem na czubku. Gruby, siedzący pośrodku, nie zwraca na nic uwagi i trzyma płaski nos i sowie na nim okulary utkwione w olbrzymiej księdze; wodzi po niej brudnym palcem, mruczy, cmoka, a drugą ręką wprawnie stuka gałeczkami misternie rzeźbionej deski rachunkowej. Z prawej jego strony stoi smukły, jak dziewica, wytworny, jak paź średniowieczny, licznik-odbiorca. Z nieopisaną zręcznością chwyta pieniądze boticellowskiemi palcami, waży chwilkę w powietrzu, potem z brzękiem rzuca na nefrytową podstawkę… Ruchy ma lekkie, wniebowzięte, wyraz twarzy skupiony. Złote i srebrne krążki padają z miarowym, dzwonecznym rozjękiem, szerząc boski dreszcz w majestatycznej, modlitewnej ciszy budynku.
Przez ten nieomylny cedzik przechodzi codzień cały dopływ bankowej monety…
Po lewej stronie grubego dostojnika równie piękny i wysmukły młodzieniec — płatnik wydaje polecone sumy, podsuwa je cicho, kusząco, ostrożnie, z ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem w spojrzeniu.
Bies skusił Różyckiego, że zmącił „nabożeństwo“, że zrobił rzecz brzydką, rzecz grubjańską, która zapewne długo przetrwa w ustnych podaniach instytucji. Przeczytał głośno napis na podsuniętych mu rulonach, rozwinął je i zaczął z brzękiem, jak sam bankowy licznik, rzucać na twardą ladę swoje „funty“. Ironja znikła z wąskich warg i jeszcze węższych oczu chińskiego anioła — popatrzał zdumiony, szeroko otwarłszy mięsiste powieki… Jego zwierzchnik nagle podniósł nos i skierował na śmiałka sowie okulary. W głębinach biurowych ucichły szelesty papierów; nawet dyrektor przerwał na chwilę rozmowę z hrabią Fiorettim.
Skandal, niesłychany skandal i to wobec miljonów!…
Różycki brnął rozpaczliwie do końca.
— Cha, trudno: jak Wschód to Wschód! — rzekł z robionym uśmiechem, podchodząc do hrabiego.
Fioretti był stanowczo zawstydzony postępowaniem swego protegowanego.
Wyszli mimo to razem, gdyż miał go za uczonego dziwaka.
— Już mi raz w Seulu wsunięto ze słodkim uśmiechem zamiast drobnej monety na drogę worek pobielanych blaszek… Ile miałem z tego powodu przykrości, nie uwierzy pan! W Tientsinie znowu, w czasie zajmującej rozmowy, dostałem rulon haniebnie oberżniętych laniów… W Hakodate agent tego samego banku, gdym zażądał wypłaty w rublach, potrącił mi podwójne ażjo, tak że rubel, zawierzony temu bankowi w Petersburgu, po sześciu miesiącach pobytu w jego kasie zamienił się w ośmdziesiąt kop… — skarżył się Różycki.
— Gdzie pan teraz był? Co pan w tym czasie porabiał? — przerwał dyplomatycznie Fioretti.
— Byłem w środkowych Chinach, na Jań-tze… Zwiedzałem wsie chińskie… Chiński wieśniak, to doprawdy całkiem nowy, nieznany Europie osobnik: filozof, obywatel, artysta, a jednocześnie wyrachowany, przezorny gospodarz.
— A wieśniaczki?
— Nie wiem. Widziałem je tylko zdaleka.
— Wie pan, przekonałem się, że niema jak Japonki! Zwiedziłem pół świata, poznałem setki kobiet rozmaitej barwy i kształtu… Ocenę ich urody uczyniłem nieledwie swoim celem i powołaniem… Otóż Japonki przewyższają wszystko, co wydał świat w tym rodzaju. Na tych wyspach ciepłych, wilgotnych, ogrzewanych, niby olbrzymia oranżerja, od spodu wewnętrznym ogniem wulkanów, wśród kwiatów i cudownej zieleni urodziły się istoty przedziwne, świeże i wonne, delikatne i czułe, jakby utkane z płateczków tamtejszych złocieni lub peonij, hodowanych w cieniu namiotów. Tęsknię do nich i ze smutkiem myślę, że ich już nie ujrzę…
— Dlaczego?
— Muszę wracać!
Zarumienił się zlekka, wyprostował i zadumanym wzrokiem filozofa pogonił w błękitną dal morza.
Różycki pożegnał go, gdyż musiał śpieszyć do hotelu, aby spakować rzeczy i odesłać je do kantoru „Mercure de France“.
Najmniej kłopotu miał z pakami kolekcyj, zostawionemi w składzie Towarzystwa „The Osaka Shosen Kaisha“, które przywiozło je z Chań-kou.
Zarządzający biurem, ubrany w wytworne szare „kimono“, powitał go, przysiadając i wciągając głęboko w siebie powietrze, wysłuchał poleceń i zapewnił, że rzeczy natychmiast wyśle do wskazanego miejsca.
— Tylko… musi tam pan być osobiście, gdyż… my nie bierzemy na siebie odpowiedzialności… za ciąg dalszy!… — ostrzegał znacząco.
— To się rozumie! Znam przecież trochę i Europę!
Po drodze wpadł Różycki raz jeszcze do innego biura „Konan Kisen Kaisha“, aby uścisnąć rękę zacnego pana K. Kobale, który tyle rzeczy mu ułatwił i tak serdecznie opiekował się nim w podróży po rozlewnej Jań-tze.
— Kiedyż zobaczymy się znowu?
— Nie wiem. Pewnie nigdy!
— Nie chcę słyszeć o tem! Czyżby mój kraj nie podobał się panu? — pytał z odrobiną kokieterji Japończyk.
— Ależ nie, lecz… przyszłość nasza nie od nas zależy!
— Życzę rychłego wyzwolenia pańskiej ojczyźnie!
— Dziękuję!
Różycki czuł się szczerze wzruszonym. Cudowna kraina kwiatów, rycerzy i kobiet wyłoniła się na chwilę przed nim z lazurowych głębin oceanu. Żegnał się z nią w myślach na długo, może na zawsze.
Hotelarz, żyd, gwałtem udający Niemca, widząc, że klient jego śpieszy się bardzo, potrzebował zrobić w rachunku dużo dotkliwych omyłek. Na szczęście nauczony doświadczeniem Różycki zapisywał wszystko skrupulatnie, sprostował więc bezzwłocznie omyłki i zwrócił rachunek.
Hotelarz łypnął oczami i znikł… Niema go długo. Daremnie Różycki dzwoni, chodzi niecierpliwie i pociera zaróżowione uszy… Zbiega wreszcie na dół do kantoru.
— Rachunek, albo idę zaraz na policję!
To skutkuje, pojawia się poprawiony rachunek. Hotelarz kłania się nisko, grzeczny i zadowolony… W łamanym rosyjskim języku przyznaje się, że jest… z Kiszyniowa.
Zmęczony, spotniały, z kapeluszem w ręku i rozwianym włosem znalazł się Różycki nareszcie na podwórzu Francuskiego Towarzystwa. Tak przynajmniej głosił szyld na bramie. Wąski zaułek; z obu stron żółto malowane mury, bez okien i drzwi. Daremnie wzrokiem szukał Różycki jakiego dalszego napisu, lecącej strzały albo wymownej ręki z wyciągniętym palcem. Nic nigdzie nie znalazł. Szedł więc dalej naoślep, wprost przed siebie, z ufnością w szczęśliwą gwiazdę starego włóczęgi. Przez sztachetową furtkę w murze dostał się niespodzianie do ślicznego ogrodu. Palmy wachlarzowate, draceny, opodal siwo-zielone, łapczaste araukarje, poza niemi spękane pnie ciemnych kryptomeryj japońskich, srebrne jesiony i klony rdzawe — wszystko bardzo wytwornie zmieszane.
Po żwirowej ścieżce, mimo kwietnika ślicznych, rozwianych złocieni wiodła droga na schodki kamienne, gdzie wielkie, skłębione jaszczury kaktusów wyciągały groźne żądła z porfirowych waz.
Co za przepych! Co za kultura! Bądź co bądź czuć Europę… Nie byle co!
Na olbrzymim, głębokim ganku pełno kwiatów. Wytworne fotele plecione i krzesła biegunowe zapraszają do spoczynku znużonych oczekiwaniem interesantów. Miljonerzy z „Mercure“ nie żałują widocznie zabiegów!… A jakie biuro wytworne!
Różycki, zupełnie pogodzony z losem, zajrzał skromnie przez uchylone drzwi. Przed ślicznym, długim, stojącym pośrodku biurkiem siedział ze schyloną głową mężczyzna i pisał. Różycki chrząka, ale mężczyzna nie zwraca na niego uwagi.
— Przepraszam, chciałbym zdać rzeczy i kupić bilet na „Armanda“!… — mówił naówczas najlepszą swoją francuszczyzną.
Mężczyzna podnosi gwałtownie głowę, rumieniec zalewa mu wygoloną twarz, oczy błyskają. Posłyszawszy imię „Armanda“ zrywa się. Co za niezwykła uprzejmość!…
Znać rasę rycerską!…
Biegnie ku gościowi, woła coś szybko po francusku, właściwie… syczy niezrozumiale.
— Co za dziwne obyczaje kolonjalne! — rozważa stropiony Różycki, nie rozumiejąc ani słowa. — Czyżby się gniewał?… Ale zaco?
Pochwytuje niektóre wyrazy i domyśla się ze zdumieniem, że elegancki pan klnie… Widocznie coś tu zbroił przeciw obyczajom — pierwszy raz jest we francuskich kolonjach! Czeka wszakże spokojnie końca z pogodą doświadczonego podróżnika. Przecież się wyjaśni!
Elegancki pan, groźny, zaperzony, staje z piórem w ręku przed przybyszem. Salwy francuskich wyrazów sypią się dalej… Różycki słucha potulnie, ale ma tego dosyć. Szyja i twarz czerwienią mu się zlekka. Francuz milknie. Mierzą się oczyma, poczem nieznajomy, wysłuchawszy zapytania Różyckiego w tej samej kunsztownej francusko-angielskiej mowie, wybucha śmiechem:
— Ach, pardon! Pan nie umie po francusku. Niech djabli biorą! Przecież pan już dziś dwunasty! — wygłasza bardzo mierną angielszczyzną.
— Yes! „Armand“…
— Tak właśnie: „Armand“! — podchwytuje z szubienicznym humorem, kiwa na gościa piórem, wyprowadza go za drzwi i pokazuje przybitą na nich kartę:
„Monsieur de Gerve, consul gènèral“.
— Aha, bardzo przepraszam! A gdzie „Mercure“?
Konsul pokazuje na furtkę i w zaułek, poczem robi nagły ruch dłonią na dół.
— Rozumiem: w piwnicy! Istotnie był tam jakiś otwór… — mruczy Różycki.
Kłania się najuprzejmiej i uchodzi. W furtce spotyka gromadkę ludzi.
— Oho, tuzin konsula powiększy się znacznie!… — mówi sobie, ale nie robi żadnych zabiegów w celu ratowania go.
— Dlaczego nie dają napisów!? — moralizuje.
Sam znajduje wkrótce wskazany otwór i wstępuje do katakumby. Dobrze trafił: jest nareszcie napis i obwieszcza, że tutaj biuro. Ale drzwi zamknięte. Wraca więc w zaułek i rozgląda się bezradnie na prawo i lewo. Za furtką tymczasem słyszy niemożliwą wrzawę, nad którą góruje grzmiący głos konsula. Po chwili wylatują stamtąd figury panów z kapeluszami w ręku i z mocno wzburzonemi twarzami. Spoglądają żałośnie na Różyckiego.
— „Mercure“!?…
Oui, oui!… Tutaj!… Ale zamknięte!
Smętna gromadka dąży razem ku bramie i długą chwilę gapi się, zadarłszy brody, na uroczysty napis szyldu:

„Mercure de France“
Towarzystwo Żeglugi i Przewozu Towarów.

O tak!… „Mercure de France“!… Bez wątpienia! Bogate musi być towarzystwo!…
W tej chwili Różycki dostrzega kulisów, niosących jego paki z „Osaka Shosen Kaisha“.
— Tam do licha!… Tego brakowało!…Cóż ci Japończycy myślą, że my, Europejczycy, latamy na skrzydłach!?… Niech djabli biorą azjatyckie porządki!…




III.

Nareszcie siadł Różycki na ławie łodzi parowej, która miała odstawić jadących na „Armanda“ i uspokoił się. Bagaż zdał, bilet wykupił… Pomacał go raz jeszcze w kieszeni, zdjął swój hełm korkowy, wytarł spotniałe czoło i rozejrzał się.
Pasażerów pełniutko!
Tuż obok niego, boczkiem na siedzeniu, tkwił długi, jak ljana i jak ljana zielony osobnik. Chwili nie usiedział spokojnie, kręcił się, zerkał zukosa na zapisującego wrażenia Różyckiego, zaglądał ciekawie do jego notesu.
— Il Germano? — spytał wreszcie.
— No, Polako!…
— Aaa!…
Zaczął natychmiast coś szybko opowiadać niemożliwym „pigginem“. Różycki notes zamknął i słuchał cierpliwie, wypatrując jednocześnie swoich skrzyń wśród zwału bagażowego.
Nie dostrzegał ich i niepokój ogarniał go ponownie. Niedarmo wczoraj nie chciano wcale ich przyjmować, twierdząc, że za późno!… Za kwadrans statek odchodzi! Wstał i szukał wzrokiem, kogoby zapytać. Wtem ujrzał, że wiozą nowy wózek ładunku. Odczytał stempel angielski na jednej z pak: „Woochan“… Tak, to była jego własność!
W tej chwili pierwsze z brzegu pudło, a potem drugie leci na dno łodzi, pchnięte twardym butem marynarza.
— Ostrożnie!… Tam porcelana!… — woła z przerażeniem na cały głos Różycki.
Wszyscy zwracają ku niemu głowy, prócz majtków, którzy w ten sam sposób ekspedjują dalszy ciąg rzeczy.
Nim przecisnął się ku nim, było po wszystkiem.
Spoceni marynarze kiwali uprzejmie głowami na jego uwagi:
Oui!… oui!… Bez wątpienia, wstrząśnienie było cokolwiek za mocne!…
Uśmiechają się dobrodusznie i odchodzą po nowe ciężary, nie prosząc jednak tym razem „pour boire“.
Tymczasem miejsce Różyckiego na ławce zostało zajęte.
Siadły na niem jakieś dwie panie strojne i pachnące. Jedna z nich w czarnym kapeluszu z czerwonem piórkiem spotyka się oczami z Różyckim i próbuje go pocieszyć.
— Ee!… To tylko tak strasznie wygląda. Jeżeli dobrze opakowane, nic im nie będzie! — mówi poprawną angielszczyzną. — Wiem to, gdyż mąż mój był czas jakiś okrętowym agentem!…
Różycki spogląda z roztargnieniem na jej twarz ładną, ale smutną, na jej podkrążone oczy, na jej ubranie, zbyt wyszukane dla trzeciej klasy, i uchylając kapelusza, mówi grzecznie:
— Ależ nic! Nic nie szkodzi!
— Tak, tak! Na wodzie inaczej, niż na kamieniach. Woda ugina się pod ciężarem… — dodaje jej towarzyszka z niemieckim akcentem. Rude włosy, twarz piegowata, szeroki nos, grube, spękane usta, duże ręce w jasno żółtych rękawiczkach, czarna modna spódnica „cloche“, czerwona bluzka jedwabna, wyłażąca tu i ówdzie z paska…
Różyckiemu wydaje się, że już widział gdzieś tę twarz, że ją zna… Sili się wydobyć ją z śmietniska wspomnień i potwierdza bezmyślnie jej słowa:
— Tak!… Tak!… Zapewne!…
Jednocześnie zerka na piękność, która już odwróciła głowę i z bolesnem skrzywieniem ust utkwiła czarne oczy gdzieś daleko w miasto.
Zmieszany wyciąga zegarek.
— Już dawno minął termin odjazdu, ogłoszony w rozkładzie! — zwraca się do rudej sąsiadki.
— Niech się pan nie niepokoi! Nieprędko jeszcze… Nie prędzej, jak za dwie godziny!
— A obiad?… Myślałem, że dostaniemy go na statku! Teraz chyba już nie zdążyłbym pójść do restauracji!?…
— O tak! Teraz wysiąść niebezpiecznie. Może odejść!… Oni tak zawsze robią, zawsze się spóźniają, żeby zaoszczędzić sobie nasz obiad… Ale nigdy niewiadomo, czy nie ruszą…
— Ludzie są oszuści! Im bogatsi, tem gorsi! — mówi dama z czerwonem piórkiem i zapala papierosa.
— Yes!… — potwierdza człowiek-ljana i również wyciąga egzotyczną cygaretkę na ogromnej słomce. Następnie uchyla elegancko wyniszczonej panamy przed „czerwonem piórkiem“ i prosi o ogień.
Na schodnicy ukazali się spóźnieni pasażerowie pierwszej i drugiej klasy. Wszyscy ustępują im z drogi, kłaniają się uniżenie, zaglądają zabiegliwie w oczy… A oni płyną w obłokach kufrów, pudełek, walizek, w otoczeniu posługaczy i tragarzy, poważni, spokojni, pewni, że świat stworzony dla nich i że oni dźwigają go na swoich ramionach. Panie w jasnych sukniach, w cieniu jaskrawo-kolorowych parasolek wyglądają jak cudne, nieziemskie stwory, niedostępne dla błota życia i jego mąk…
Jakże daleko czuje się od nich tym razem Różycki, a przecie brakuje mu do biletu i… do Indyj, zaledwie kilkadziesiąt funtów!
Nareszcie rozlega się dzwonek, a potem krótki rozkaz leci ze środka statku. Sapnęła maszyna, drgnęła podłoga łodzi. Rozdzierający ryk syreny głuszy wszystko. Ściągają schodnicę. Śruba burzy wodę to z jednej, to z drugiej strony… Naładowany po brzegi parostateczek odrywa się od pomostu i przystani, zawraca, sunie… Pierwsza i druga klasa macha pracowicie kapeluszami i chusteczkami; odpowiadają im na przystani.
Trzeciej klasy nikt nie żegna i ona też nikogo. Tylko jakaś dziewczyna, biednie odziana, z chusteczką u oczu pochyliła się piersią i twarzą na kamienny grzbiet balustrady.
Stateczek płynie wąską ulicą wśród stłoczonych okrętów i dżonek. Ciemnieją dokoła spracowane kadłuby, obszyte sitowiem i bambusówką; wznoszą się do góry kiełczate, kręte dzioby, niby trąby bajecznych słoni; sterczą wysoko piętrowe rufy z rudlami, jak bramy, z rękojeściami, jak starożytne tarany.
Dziwaczne machiny pływacze, naśladujące delfiny, rekiny, czy morsy… Czasem błyśnie wśród nich wytworna dżonka mandaryńska, lśniąca od złoconych rzeźb na wystających dęgach, z posrebrzaną łuską na chyłach podebranych boków, z rubinowemi oczami, z żółto-zielonemi pletwami. Czasem wynurzy się ciężka nawa wojenna z miedzianemi armatami, przywiązanemi do burt bambusowem powrósłem — cała purpurowa i niebieska, ze smoczą paszczą i srogiemi ślepiami na przedzie… Ale większość stoi cicha na drżących cumach, wyblakła, poszarzała, nosząca ślady niezliczonych morskich mozołów, szram, blizn, przepuklin, naprędce załatanych lub zatkanych smoloną osmyczyną. Olbrzymie obozowisko wypoczywających włóczęgów wodnych, pachnących mułem, tranem, żywicą… Zjadliwe tumany zżarły im barwy, ciosy fal poszczerbiły im krawędzie, tchnienia cyklonów i bezlitośne słońce zwrotnikowe wycałowały wszelką gładkość, słona śniedź pordzawiła żelazne i bronzowe okucia, sadź małżów i porostów gęsto omszyła wydęte poddenia. Nużają się ociężale; czarno-siny wart dokoła nich bełkocze, a ponad niemi mgli się nieprzejrzany las strzelistych, iglicowych masztów, osnuty pajęczyną lin, drabin sznurowych, skrętów żaglowych i rej.
Ten las, przedziwnie powietrzny i koronkowy, biegł szlakiem niskiego przylądka i urywał się nagle z końcem ziemi, odsłaniając niezmazany błękit oceanu.
Słabły zwolna portowe zapachy. Gorzki, zastały zaduch zatoki rozpuszczał się w świeżych, słonych, przestwornych powiewach. Piersi podróżnych wciągały je z rozkoszą.
Wtem ucichła maszyna, powiało zboku ciepło wygrzanego słońcem kolosa, nad głowami przejezdnych zabielały w błękitach brzuchy łodzi ratunkowych i parostatek stuknął cicho o biały bok „Armanda“.
Różaniec dam klas uprzywilejowanych wstępuje na górę po wąziutkich schodkach, kołysanych przypływem fal. Migają koronkowe obszycia spódnic wszystkich możliwych kolorów.
Za paniami kroczą panowie, wysocy i niscy, grubi i wysmukli, zręczni i niezgrabni… Grzebią się jak kraby po lśniącym boku statku na rozhuśtanej drabinie. Za nimi dążą ich kuferki…
Przychodzi wreszcie kolej na klasy poślednie.
I one puszczają przodem swoje kobiety, ale ich „dessous“ nie przedstawia malowniczego widoku. Czują to pewnie niewiasty, gdyż przesuwają się szybko, ogarniając zręcznie spódnice. Jedynie jakaś prosta kobiecina, owinięta w wyszarzaną chustę, nie dba wcale o widzów i ostrożnie stąpa po schodkach słoniowatemi nogami, trzyma się mocno oburącz za sznur poręczy i pozwala swawolnemu wiatrowi igrać dowolnie ze swoją grubą kiecką.
Nakoniec wstępują na górę i mężczyźni klasy trzeciej, wlokąc swoje kuferki. Co prawda, nie jest to rzecz łatwa na wąziutkim i chybotliwym trapie; można i łatwo spaść i dobytek utopić, ale… idących ośmiela widok marynarzy i posługaczy okrętowych, którzy spokojnie przyglądają się ich wysiłkom. Spotniali, zdyszani, są wreszcie u szczytu i wstępują w długi korytarz, gdzie za szeregiem zawartych drzwi kryją się czyste, wygodne kajuty.
Służąca w czepeczku i białym fartuszku podejrzliwie śledzi za nimi, a lokaj w czarnym fraku woła:
— Dalej! Dalej!… Trzecia klasa dalej!…
Różycki mężnie dźwigał swoją starą, ciężko wyładowaną papierami walizę. Nie chciał pozostać wtyle od innych i nawet nie pozwalał sobie bardzo sapać.
— Ho, ho!… Jeszcze nie jest tak źle ze mną!… — myśli z przyjemnością.
Powodzenie rozzuchwala go na tyle, że chwyta nawet za jedno ucho kosz Angielki z „czerwonem piórkiem“, która, śmiertelnie blada od znużenia, stanęła i oparła się ręką o ścianę. Kobieta dziko spogląda na niego i broni swego mienia.
— Niech pani pozwoli!… Pomogę…
— Tak, tak!… Trzeba się śpieszyć… Zajmą lepsze miejsca!…
— Ale ja… sama…
Znowu chwyta za ucho kosza, który dźwiga do spółki z towarzyszką, lecz po kilku krokach znowu staje bez tchu.
Ztyłu podróżni popychają ich i gderzą na powolność. Różycki ponownie próbuje odebrać Angielce jej ciężar.
— Zajmą lepsze miejsca!… — powtarza rozpaczliwie jej ruda przyjaciółka. — Wie pan co, niech pan tu z Kate popilnuje rzeczy, a ja pobiegnę naprzód, zajmę miejsca… Tu już można stać, tu trzecia klasa.
Istotnie już przekroczyli żelazną bramę, oddzielającą tylną, uprzywilejowaną część statku od jego przodu. Mrówczany sznur wędrowców, obciążonych bagażem, spływa po małych schodkach na pokład dolny i ginie w labiryncie zwalonych na kupy skrzyń, koszów, beczek, między namotami lin, zwojami łańcuchów i żelaziwa. A wszędzie, gdzie pozostał choć mały wolny kącik, sterczą już ręce i nogi ludzkie, wyglądają głowy i twarze przeważnie czarne, żółte oraz miedziane. Z otwartych luków okrętowego spodu bije zaduch i nieznośne gorąco. Winda pracuje jeszcze nad niemi; jeszcze kołyszą się nad głowami przechodniów ciężary, ujęte w żelazne szpony i z głuchym łoskotem spadają w ciemną studnię pokładową.
Komunik podróżnych dawno się wyczerpał, a Różycki wciąż czekał wraz z swą damą, potrącany niegrzecznie przez pracujących marynarzy i spóźnionych gości. Dama z piórkiem skromnie milczała i patrzała wbok, wdal na mgławe miasto na brzegu, roziskrzone ogniami tysiąca palących się w słońcu okien.
Różycki ostrożnie przygląda się jej z pod oka i czuje się coraz gorzej…
— Trzeba jej coś powiedzieć, ale co?
Na szczęście wraca „ruda“ już bez zarzutki, bez kapelusza i parasolki. Woła zdaleka:
— Chodźcie!… Chodźcie!…
Kate i Różycki chwytają za uszy kosz i niosą pośpiesznie. Ruda prowadzi. Przeciskają się wąziutką, najeżoną gwoździami szczeliną, między górami skrzyń, poznaczonych cyframi. Okrążają luk towarowy i zatrzymują się nad ciemną przepaścią, w której głębi majaczą brudne, wilgotne schody. Różyckiego uderza nieznośny, a dobrze mu znany z mongolskich podróży odór. Staje, zagląda i wącha.
— Co to?… Obora!?
— Chodź pan, chodź!… — woła wesoło „ruda“ gdzieś zdołu.
— To tutaj!…
— Nie może być… Tutaj przecież… krowy!
— Ależ tutaj!… Jeszcze niżej, pod krowami!… — odpowiada ze śmiechem.
Radzi nie radzi ześlizgują się lękliwie po ociekających gnojem schodach. Kate potoczyła się i o mało nie spadła, szczęściem Różycki w samą porę nastawił jej ramiona. Chwilkę pobyła w jego objęciach, ciepła i pachnąca, poczem, zostawiwszy kosz na boskiej opiece w połowie schodów, umknęła na dół do kajuty. Różycki pozostał na pochyłości z koszem na kolanach, a tymczasem już ktoś zgóry kopał kosz nogami i klął, na czem świat stoi. Nareszcie „ruda“ pośpieszyła mu z pomocą i stoczyli się oboje wraz z koszem na sam spód.
Różycki rozejrzał się. Pośrodku dużej, niskiej kajuty stało kilka stołów z prostemi ławami dokoła. Wszystko: ściany, sufit i podłoga było powleczone obrzydliwym, woskowo-żółtym pokostem. Istna nora miodowa… Podłoga zaśmiecona, lepka od błota. Słabe światło ledwie przedzierało się przez mętne, jakby oślepłe iluminatory, nieprzecierane od wieków, ze śladami fal tuzina przebytych huraganów. Tuż obok schodów, niby przepierzenie, mieścił się również żółty, odrapany bufet. Na nim stało parę szklanek z resztkami piwa, czerniała kupka popiołu, bielały niedopałki papierosów i okruchy jadła. Przy nim sterczał sługus z obrzękłą, wygoloną twarzą — brudny, wyświechtany, ohydny, jak ścierka, którą trzymał w ręku. Przyglądał się z pod oka Różyckiemu i jego towarzyszkom drapieżnym, krytycznym wzrokiem starego wygi. Obejrzał ich pakunki, ich ubiór i twarze, poczem znowu zagłębił się w wycieranie jakichś naczyń.
Różycki zatrzymał się, niepewny i zdumiony.
— Czego pan stanął? To tutaj! — zachęcała go rudowłosa. — Niech pan postawi kosz w kajucie na prawo, tam gdzie mój kapelusz… Tutaj my będziemy… Tu damski przedział, a tam dalej pański przedział… Rozbieraj się, Kate!… Czego stoisz!?
Kate weszła do kajuty, zdjęła żakiet i kapelusz.
— Dziękuję panu! — rzekła obojętnie, nie patrząc na Różyckiego.
— Niech pan pamięta, że my tu… Kiedy panu co będzie trzeba, to niech pan przyjdzie!… — dodała „ruda“, wysuwając za nim głowę na korytarzyk.
Zły i rozczarowany Różycki poszedł na drugi koniec jadalni, gdzie znalazł taki sam mały korytarzyczek i cztery wejścia, wiodące do czterech przeciwległych sobie kajut.
Wstrętne, ciemne dziury tego samego co i „salon“ żółtego koloru. W każdej trzy rzędy prycz piętrami nad sobą.
Wszystkie miejsca zajęte, zewsząd wyglądają wrogie twarze i wyczekujące spojrzenia. Zostało jedno wolne, najgorsze, pod samym sufitem, kolo drzwi i w pobliżu wentylatora.
Z trudnością wdrapał się Różycki na to bocianie gniazdo i wciągnął za sobą walizkę.
— Nie, stanowczo, ta trzecia klasa ma swoje złe strony!
Rozpiął paski, rozłożył pled i kołdrę. Dziesiątki ciekawych, podejrzliwych oczu śledziło go. Więc schował się co prędzej w swej norze, wyciągnął ile mógł najpłaściej, szczęśliwy, że ma nareszcie swój kącik. Wprawdzie żelazna belka wisiała tak nisko nad jego głową, że literalnie dotykał jej nosem, wprawdzie prycza była wąska, jak trumna, twarda, jak skała i cuchnęła starym smalcem, ale nikt go tu nie widział, a zato on przez odsunięte drzwi mógł stąd wybornie obserwować cały świat żółto-woskowej jadalni.
Wyjął notes i zaczął notować. Było jednak strasznie duszno i gorąco. Więc zrzucił zwierzchnie ubranie, zdjął buty, rozpiął kołnierz koszuli… I wtedy spostrzegł, że nie jest sam, że z pryczy naprzeciwko śledzą go czarne, świecące oczy. Tam leżał bokiem jegomość w czarnem ubraniu i z czarnym zarostem.
— Co za bandyta!… — pomyślał Różycki i nogi pod siebie podciągnął.
Aby zająć się czemś, zaczął Różycki przeglądać pozostałych pasażerów. Poniżej, naprzeciw umieścił się człowiek-ljana, dalej jakiś piegowaty, jak pstrąg i włochaty, jak Ajnos, osobnik, który zdążył już zrzucić nawet bieliznę i wypoczywał w okazałej, niczem nie przykrytej nagości…
Po nieznośnym zapachu opjum poznał Różycki, że tuż pod nim zakwaterowali się Chińczycy. Cicho szwargotali ze sobą, pykając fajeczkami, ale skoro „bandyta“ zwiesił głowę i przyjrzał im się chwilkę, umilkli niezwłocznie i palić przestali.
Parowiec drgał chwilami od głuchych uderzeń zrzucanych na jego spód ciężarów; maszyna hurgotała i syczała, gdzieś zgrzytały łańcuchy, ale statek wciąż nie ruszał się, wciąż skrzypiała na pomoście winda i wciąż podpływały łodzie.
Wszystko słychać było wybornie przez otwarte okrągłe okienka kajut — tak zwane iluminatory.
Nareszcie nastała dłuższa cisza, zakończona okropnem wyciem syreny.
— Aha, ruszamy!…
Różycki wdział szybko buty i wybiegł na pokład.
Kiedy statek podnosi kotwicę i, burząc morze, nawraca w mglistą, bezkreślną dal, ląd stały nabiera szczególnego powabu.
Gęsty, czarny dym wali z kominów i długo wisi w blado-niebieskiej przepaści powietrza i wody, niby żałobne wspomnienie. Brzegi ziemi zapadają się, bledną z każdem uderzeniem śruby. Kanciaste budowle i sinawe, obłoczne zarośla rozpływają się rychło w błękitach, niby wodne znaki. Parowiec mija stada skrzydlatych lodzi, nikłych, niewidzialnych prawie pod wspaniałemi płachtami wysoko wydmuchniętych żagli. Wiatr żenie stateczki, chyli je, a fala kołysze. Ślizgają się, tańczą powiewnie, z nieopisanym wdziękiem po długich, szklistych, przelewających się obłąkach wód… Zdaje się, że błądzą, że polatują bez celu i musu, jak rój elfów, oderwanych igraszką od ziemi.
Zupełnie inaczej suną na widnokręgu pierzaste widma żaglowców lub ciemne kontury i siwe dymy parostatków, rychło niknących za wypukłością oceanu.
Te lecą precz prosto i stanowczo, jak pociski, wyrzucone z portów potężnym rozmachem, lecą pełne siły żywej ludzkich wirów, które je zrodziły.
Może łuszczy się w późnem słońcu, które srebrzy i złoci na falach sinawą czerń zbliżającego się wieczora. Bałwany przelewają się ciężko, jak roztopiony metal.
…„Bardzo ładnie…“ — zapisał Różycki w notesie.
Ponieważ jednak nie miał nic w ustach od samego rana, wrócił do kajuty w błogiej nadziei, że dostanie coś do jedzenia.
—Oho! Wybornie, w samą porę przychodzę!… — ucieszył się. — Pasażerowie już siedzą dokoła stołów!
Radość jego okazała się wszakże płonną. Jedli tylko ci, co wzięli z sobą pożywienie z lądu.
Różycki miał buljon w kostkach, czekoladę w tabliczkach, herbatę i cukier. Poprosił więc grzecznie bufetowego o sprzedaż chleba, wędliny, sera i owoców.
— Lub czegoś w tym rodzaju…
— Non!… — odpowiada mrukliwie sługus.
— Dlaczego?
Posępne milczenie.
— A kiedy dacie jeść?
— W swoim czasie!… Jest piwo, woda sodowa, wino… — dodaje niechętnie.
— A wody gorącej?…
— Non!…
— Dziwne obyczaje!… Brudno, duszno, ciasno, jeść nie dają!… I to ma być… Europa? — mówi oburzony Różycki głośno po angielsku.
Sługus milczy, ale widocznie zrozumiał, gdyż patrzy na niego oczyma oprawcy.
Dialog znajduje zwolenników. Człowiek ljana gnie się uprzejmie to w stronę Różyckiego, to w stronę lokaja.
— Gdym płynął do Bombaju statkiem angielskim „Primrose“… miał on tylko jedną klasę — wtrąca ohydnym „pigginem“.
Bufetowy wzrusza ramionami i odwraca się; piegowaty jegomość, który zasiadł do stołu w pasiastych kalesonach i barchanowej kurtce, rży głośno, jak stado koni.
— Trzeba było wziąć bilet drugiej klasy… — mruczy bufetowy.
— Chce pan, ja mu powiem, to on panu da jeść! — woła uprzejmie od stołu do Różyckiego rudowłosa dama.
Ta pani umie żyć.
Siedzi pod otwartym iluminatorem, przez który widać krążek błękitu, rozdrganego od migotań morza; przed nią stoi napoczęta flaszka wina, leżą kawałki bułki, owoce, mięsne konserwy. Zdaje się, że jest trochę za… wesoła. Nogę założyła na nogę tak wysoko, że czarne pończochy z żółtemi klinami widać nieledwie do kolan.
— Dziękuję pani! Poczekam na kolację! — odpowiada Różycki, rumieniąc się zlekka.
— To będzie nieprędko! Jeszcze nie zsadziliśmy pilota. W podróży trzeba sobie radzić. Trzeba ludziom zrobić grzeczność, to i oni zrobią grzeczność… Pan nam zrobił grzeczność… A ten bufetowy, to on dla mnie zrobi wszystko, co zechcę, niech tylko mrugnę… Chce pan, ja mu powiem?… Kate, zobacz, która godzina?
Kate siedzi cokolwiek odwrócona od sali i nieruchomo patrzy w iluminator. Ćmi jednego papierosa za drugim. Cała kupa popiołu i niedopałków leży przed nią na stole.
— Jaka to jednak ładna kobieta, jaka śliczna musiała być dziewczyna! — znów pomyślał Różycki i mimowoli zatrzymał na jej twarzy swój wzrok dłużej, niżby wypadało.
Nos prosty, zgrabny; małe usta, okrągły podbródek, wdzięczny owal twarzy, cieniuchne półkola brwi, a pod niemi trzepoczą się płochliwie długie, gęste rzęsy, jak cienie skrzydeł motylich. Z wypukłych piersi przedziwnie wyrasta szyja grubsza u osady i cudnie wygięta… A oczy?… Co za oczy! Wielkie, wilgotne, przepysznie czarne!…
— Jest tak urodziwą, że, patrząc na nią, robi się smutno i sama ona taka smutna, taka niezmiernie smutna! — zakończył swój przegląd, spojrzał z niechcenia po otaczających i dostrzegł z przykrością, że wszyscy też jej się przypatrują.
— Kate, co ty nie słuchasz?… Ja się pytam, która godzina!? — nastaje jej towarzyszka.
Kate nie rusza się i nie odpowiada. „Ruda“ wzrusza ramionami, kiwa na przyjaciółkę i robi znaczący ruch palcem po czole. Bufetowy spogląda na kobiety zpodełba, chrząka i pociąga na dół garbiącą się na piersiach kamizelkę. Człowiek-ljana uśmiecha się ironicznie i zwraca do Japończyków, siedzących kupką opodal i uważnie śledzących, co się wkoło dzieje.
— Kobieta rządzi światem!… — robi po francusku niespodzianą uwagę piegowaty jegomość.
Zjawia się kontroler, sprawdza bilety i zapisuje numery zajętych miejsc. Przepędzono Chińczyków z kajuty „europejskiej“. Wpakowano natomiast jakichś „białych“ mocno oliwkowego koloru — zdaje się, że Portugalczyków z Makao.
Człowiek-ljana bardzo zadowolony z tych rugów.
— Kolorowi do kolorowych! — poucza z dumą sąsiadów. — Tu u nas, na Wschodzie, takie obyczaje, inaczej zalałaby nas ta hołota!… Pochodzę z Jawy… Mam tam plantację pieprzu… Musiałem jechać tym statkiem dla interesów… Chodzi mi o pośpiech, a miejsca w drugiej klasie zabrakło… Pewnie i pan w tem samem położeniu!? — Obiecują miejsca w Hongkongu… A pan skąd? — zwraca się do Różyckiego.
— Zdaleka.
Statek zwalnia biegu.
— Co to?
— Pilot… pilot odjeżdża! Kto ma listy do wysłania na ląd?
— Listy!? Ach, zaraz! Niech zaczekają! — woła głośno człowiek-ljana.
Różycki listów nie wysyła, ale wychodzi z innymi na pokład, aby zabić czas i oszukać głód.
Chyży, gęsty zmierzch pada z wysokiego nieba, niby deszcz sadzy. Brzegów już nie widać; jeno mruga w ciemnej dali, zmieniając kolory, gwiazda, latarni morskiej.
Po powrocie do jadalni pasażerowie, o radości, znajdują talerzyki rozstawione na stołach. Siadają pośpiesznie na miejscach. Ale… mija godzina, mija półtorej… Bledną zwolna fantastyczne rojenia, zwątpienie zakrada się do serca… W mdłem świetle starych, przepalonych lampek elektrycznych tłum pasażerów różnolicych, różnobarwnych i różnoszatych, głodnych, onieśmielonych, siedzących poważnie przed pustemi talerzami, wygląda niezmiernie zabawnie. Panuje przygniatająca cisza.
Nareszcie ktoś wybucha śmiechem.
— Wstawajcie, panowie, już nic więcej nie będzie! — mówi w portowem narzeczu.
Bufetowy obrzuca go groźnem spojrzeniem.
— Niosą zupę!… — mruczy po francusku.
Wjeżdża wspaniały ceber przy udziale dwóch majtków, niosących go za uszy.
A więc, a więc… Ludzie nie są tak źli, a świat w całości może nawet jest cnotliwy i wspaniałomyślny!… Nie umrzemy więc z głodu!…
Uzbrojony w wielką warząchew bufetowy nalewa brunatny płyn do talerzy
— Boski człowiek!…

Wszyscy chwytają za łyżki.
Różycki był tak głodny, że nie patrzał, nie wąchał. A zresztą… trudnił się etnografją i długie nieraz miesiące przemieszkiwał z dzikiemi ludami. Mimo to z przykrością usłyszał, jak „ruda“ powiedziała cicho do towarzyszki:
— Ty, Kate, nie jedz! Tu są robaki! My lepiej każemy sobie dać herbaty!…
— Być może, że miała rację, lecz wypowiedziała ją za późno… talerz Różyckiego już był pusty!
Zato chleb wyborny!… Szkoda, że go mało!…
Na drugie danie jakieś ochłapy, podobne do świeżo wypranych gałganów. To już Różycki powąchał wbrew wymogom etnografji. Odgadł zupełnie słusznie, że jest to sztuka mięsa, wyjęta ze zjedzonej przed chwilą zupy. Obejrzał ją, oczyścił zlekka i zabrał się do niej dość odważnie, ale znalazł tam jeno kłęby żył i chrząstek, niepodatnych do rozżucia.
Na deser kilka orzechów zepsutych, trochę podmoczonych, stęchłych pistacyj, kawałek słodkiego strączka.
— Co to!? Żarty!? Czy co!?
Wszyscy mruczą.
— Za co biorą pieniądze!?
— Gdzie wino?… Powinno być wino!… — zwraca się jeden z bywalców do bufetowego.
Ponieważ mówi po angielsku, sługus udaje, że go nie rozumie.
Vin!… Rouge vin! — ryczy „czarny bandyta“.
— Zabrakło. Będzie… niedługo! — odpowiada lekceważąco lokaj, spogląda z uśmiechem na gości bezczelnemi oczami i kręci z niechcenia w ręku brudną ścierkę.
— Głodem morzycie!…
— Będziemy się skarżyć!. Ho, ho!… Nie na takich trafiliście! — piszczy człowiek-ljana, lecz rychło milknie, gdyż „ludy wschodnie“, których jest większość, wstają pokornie i rozchodzą się do swoich kajut. Tajemniczy osobnik w czarnem ubraniu obrzuca wszystkich szyderczem spojrzeniem i również podnosi się; „piegas“ każe sobie dać herbaty z rumem. W jadalni pozostaje tylko on i „ruda“. Różycki pisze w notesie. Sprawia to pewną sensację, ale na krótko. „Piegas“ z „rudą“, nie zważając na nic, oczkują zawzięcie. Różycki, widząc, że „przeszkadza“, wynosi się po niejakim czasie do siebie. Po chwili leży na brzuchu, na pryczy i pisze przy świetle ogarka:
„…Okazało się, że dostałem obrzydliwe do spania miejsce. Przeciąg, duszno, ciasno i niezmiernie twardo. Leżąca w nogach walizka wjeżdża co chwila na mnie, a co pół godziny ryczy mi nad głową wentylator. Właściwie to nie wentylator, lecz jakiś samum, wyrzucający strumienie gorącego wichru, obłoki kurzu, kaskady nieznośnego odoru… Cała jego wściekłość obraca się na mnie, gdyż wyzywam go niejako swem położeniem…

…Ryknął i ku mnie w kształcie piramidy ciągnął
Widząc, żem był śmiertelny i nieustraszony…
Ze złości ląd nogą trącił,
Całą Arabję zmącił…

Cicho. Wokoło pochrapują zmęczeni podróżni. Nawet czarny „bandyta“ ucichł, przytulony w najdalszym zakątku swej pryczy.
Duszno, piekielnie duszno!… Zwisająca mi tuż nad twarzą żelazna belka okrętowa dławi mnie, męczy, przygniata, jak wieko sarkofagu… Wyobrażam sobie uczucia górników, kujących skały w podziemnych szczelinach…“
Zamyka notes, rozgląda się po ścianach i pociesza:
— Jeszcze tutaj nie najgorzej! Doprawdy, nie najgorzej… Bywało przecie bardzo, bardzo… rozmaicie!
Próbuje usnąć, ale nieustający ciąg powietrza i perjodyczne chrapanie wentylatora budzi go.
— Niepotrzebnie wdałem się z temi… makolągwami! Gdyby nie to, byłbym zajął lepsze miejsce… — rozważa sennie.
Z otwartego iluminatora biją parne oddechy nagrzanych fal morskich. Wentylator wciąga je z rykiem i zionie napowrót ponad jego słabo przykryłem ciałem.
Już pogasły światła. W zamroczonej jadalni pali się jeno mała lampeczka. Przez otwarte drzwi widzi Różycki, że przy stole siedzi bufetowy i przekłada coś szeptem jakiemuś grubasowi z książką i ołówkiem w ręku. Ten słucha uważnie, poczem macha ręką i trzęsie głową z takim zapałem, że złoty łańcuszek brzęczy mu na opasłym brzuszku. Poczem znowu słucha, coraz rzadziej trzęsie głową, wreszcie kiwa nią przychylnie i sam coś szeptem długo doradza.


IV.

Obudził się Różycki, zlany potem, w objęciach własnej walizki. Wszyscy już wstali, już słychać było szmer rozmów i śmiech w jadalni. Przez iluminator wpadał co chwila i skakał swawolnie po ścianach i suficie odblask morskiego szmaragdu, wyzłoconego słońcem.
— Śpiesz się pan! Zaraz podadzą śniadanie! — zawołał zdołu człowiek-ljana i znikł.
Na pustych pryczach leżała pozwijana pościel, węzełki, torby, kuferki. Ludzi nie było. Jedynie „piegas“, bez kołdry i bielizny, spoczywał w snopie światła, bijącego z okrągłego okienka i chrapał jak miech.
Śniadanie okazało się nie lepszem od wczorajszej kolacji. Pasażerowie posępnie przycichli. Obie znajome kiwnęły uprzejmie głowami Różyckiemu, gdy wszedł do jadalni. Siedziały przy osobnym stoliku i „monsieur Torchon“, jak zgodnie przezwali pasażerowie bufetowego, obsługiwał je ze szczególną galanterją.
Przed „rudą“ znowu stała butelka wina. Kate paliła, jak wczoraj, papieros za papierosem, a smutne jej oczy błądziły obojętnie po wnętrzu kajuty. Człowiek-ljana usiłował znaleźć się w ich promieniu, robił zabawne miny i przeginał się cudacznie. Z sypialni wyłonił się naostatku i „piegas“ w dziwacznem, jaskrawo pstrem naśladownictwie szlafroka, narzuconego wprost na bieliznę. Powitano go złośliwym szmerem, ale on nie zwrócił nań uwagi, siadł bez ceremonji na miejscu Różyckiego pod oknem, a „monsieur Torchon“ podał mu niezwłocznie zachowany dlań w bufecie początek śniadania.
Tym razem niewielu pasażerów zjadło zupę, gdyż było zbyt widno.
Różycki wyciągnął po śniadaniu z worka swój podróżny imbryczek i udał się na pokład z zamiarem zdobycia ukropu bez udziału i wiedzy „pana Torchon“.
Na pokładzie panował zaduch piekielny i ciasnota. Miejsca wolne od towarów i przyrządów żeglarskich gęsto zasnuli ludzie. Przecisnąć się było trudno. Siedzieli, leżeli, stali, razem i osobno: Chińczycy, Indusi, Anamici, Negrzy… Bronzowi, żółci jak cytryna, czarni jak heban, czekoladowi lub miedziani… Nadzy, półnadzy, w łachmanach i w jedwabiach… Przeważnie mężczyźni, ale były i kobiety… Chinki, w maluchnych, jak skrzydła kolibrze, kaftanikach haftowanych, w obszernych, jak duże spódnice, szarawarach, z pod których migały mikroskopijne stopki… Drobne Japonki, przewiązane w pasie szerokiemi, barwnemi „obi“… Kształtne Malajki, owinięte, niby mgłą, przejrzystą gazą różową lub żółtą…
Różycki z trudem przedarł się przez ten tłum i wszedł po schodach z lewej strony na pomost środkowy. Tam jeszcze goręcej. Schwycił go za gardło nieznośny odór kurnika, ogłuszył niemilknący świegot ptactwa. Zaciekawiony wstąpił po drodze w wąską ulicę klatek, stojących jedne na drugich, aż po dach z żaglowego płótna. Pełno w nich było ptasząt złotych, zielonych, żółtych i rubinowych, szarych i błękitnych. A było ich tak wiele i siedziały tak ciasno, że wprost mieniło się w oczach od barw, trzepotu skrzydełek i nieustającego ruchu. Skakały po swoich więzieniach i ćwierkały żałośnie, albo omdlałe, z rozwartemi dziobami, z nastroszonemi piórkami siedziały nieruchomo na grządkach. A były i takie, co pokładły się piersiami na pręcikach krat i wysunęły łebki i dzioby jak najdalej na wolne powietrze!… Dusiły się, serca im trzepotały tak mocno, że puchy na piersiach i gardziołkach falowały, jak suche listowie w czas burzy… Dwóch Chińczyków doglądało tego skrzydlatego roju, zawieszało mokremi szmatami od słońca, podsuwało im wodę i jadło. Pot lał się strugami z wygolonych łbów opiekunów, lecz mimo to nie nadążali ratować swych wychowanków i raz wraz musieli wyciągać z więzień biedne stworzonka, z oczami zaszłemi bielmem konania.
— Aha, oto skąd biorą się owe smaczne, świeże ptaszki pieczone, podawane na bułeczce ze słoninką na pełnem morzu, któremi mnie tylekroć raczono w klasach… uprzywilejowanych! — pomyślał Różycki i spojrzał ze smutkiem na taflę błękitu, widniejącą na końcu kurnika.
Spytał Chińczyków, skąd są, ale ci z uśmiechem machali nań ręką, aby szedł sobie dalej.
Wąziutkiem przejściem między klatkami a balustradą przedostał się na korytarz kuchenny i zajrzał do samego „sanctuarium“, gdzie od błyszczących miedzianych kotłów i rur, od stalowych płyt i mosiężnych kranów bił taki znój, że w porównaniu z nim upalne powiewy morza Chińskiego wydawały się chłodnym zefirem.
Jegomość z bródką, przystrzyżoną „à la Henri IV“, ubrany li tylko w biały fartuch i biały kołpak, zmierzył intruza surowym wzrokiem. Różycki niedowierzając swej francuszczyźnie, pokazał mu w milczeniu imbryk i podał parę centymów na otwartej dłoni.
— Non! — mruknął zimno dostojnik.
— Nnon! — powtórzył bardziej stanowczo, widząc, że intruz nie rusza się z miejsca.
Stojące poza nim w miedzianem piekle inne postacie, równie nago-białe, mrugnęły znacząco Różyckiemu i kiwnęły wesoło w stronę wyjścia. Nie rozumiał, co to znaczy, ale cofnął się. W półciemnym korytarzyku niedostrzeżona poprzednio kupka łachmanów chwyciła go za nogę. Poznał w niej nie bez trudu istotę ludzką, dojrzał opuchłą twarz zbójecką i wielki, błyszczący nóż w ręku… Na szczęście osobnik używał go do obierania kartofli. Pełne wiaderko stało tuż obok.
— Poczekaj pan! — rzekł ochrypłym „pigginem“. — Zaraz wyjdzie i da panu… A potem będę panu sam przynosił… Nie wolno dawać pasażerom ukropu!…
— Cóż u licha wolno? Nawet herbaty napić się nie wolno!
— Panie, tu „republika“, tu nic nie wolno!
— A pan skąd?
— Ja… z Odessy!
— Z Odessy? Więc pan Rosjanin? — spytał Różycki po rosyjsku.
Nędzarz kiwnął głową.
— Psst! Już idzie! — ostrzegł przyciszonym głosem.
Zjawił się biało-nagi kuchcik, chwycił centymy wraz z imbrykiem, znikł w sąsiednich drzwiach, skąd następnie z wesołą francuską energją wyrzucił momentalnie to naczynie, już dymiące i pełne wrzątku.
— Uciekaj pan! — szepnął serdecznie łachmaniarz. — Schwytają, zapłacimy karę, a mnie… wypędzą!
Rozbawiony Różycki mężnie cofał się powolnym krokiem.
Monsieur Torchon ogromnie się zaniepokoił widokiem imbryka z ukropem, jaszczurczym wzrokiem śledził proces zaparzania herbaty i rozstawiania na stole zapasów, ale zaczepić Różyckiego nie śmiał.
— Nic tak nie gasi w skwar pragnienia, jak szklanka gorącej herbaty. Czy nie zechce pan spróbować? — proponuje uprzejmie Różycki siedzącemu w pobliżu człowiekowi-ljanie. Ten zerka ostrożnie w stronę bufetowego i dziękuje grzecznie.
Po herbacie humor Różyckiego odrazu się poprawił. Wyciągnął „Kima“ i poszedł kejfować na dziób parostatku. Tam najchłodniej, tam widok najrozleglejszy, tam pęd statku zwiewa czad węgla i przepalonego oleju maszyn, spędza precz nieznośny fetor ścieśnionego motłochu ludzkiego — tam pachnie jedynie morze, oddychają głębokiemi falami słone, rozgrzane wody!
Ale na sam dziób nie puścił go stojący na „wachcie“ marynarz, musiał szukać wolnego kąta wśród skrzyń i koszów.
Znalazł wreszcie wąską niszę, raczej szparę między pakami i, upewniwszy się, że gwoździe z desek wystają umiarkowanie, usiadł z roztwartą książką.
Nie mógł jednak czytać.
Przeszkadzał mu cudny poranek. Przeszkadzała mu lazurowa bezdeń, kołysząca się cichym poruchem. Przeszkadzały mu iskry srebrne latających rybek, raz wraz pryskające z wodnych szmaragdów. Przeszkadzały czarne loki dymów parowca, co, przewite siną parą, kręte i podarte, długo tłukły się nad białym, wzburzonym śladem statku. Przeszkadzał bezmiar powietrza i wody, wciąż ten sam, a wciąż inny, zmieniający się nieuchwytnie co chwila, co mgnienie oka, różny w poszumie fal, w kształtach obłoków, w połyskach i cieniach falujących roztoczy. Unosiły się one i opadały w ogromnych przypływach, miarowych i spokojnych, jak oddech wypoczywającej piersi, a tak potężnych, że dźwigały, niby leciuchną, zwierzchnią obłokę, przelewne pagórki rozkołysanej chełbi z ruchliwą siecią lśniących żył i zmarszczek, z bezbrzeżem łuszczastej świeży, gdzie w mierzchliwych rojach szafirowych wgłębień skrzył się tuman słonecznego blasku.
A biały parowiec huśtał się na nich i ślizgał, jak porzucony samotnie kwiat. A smuga dymu i nici perłowych pian wlokły się za nim jak łodygi…
Myśli niejasne, uczucia bezkreślne jak przepastne błękity, w których stapiało się morze i niebo, tęsknota słodka, promienna i bezcelowa jak droga srebrnych chmurek, wędrujących nad wodami — obezwładniły nagle Różyckiego. Rękę z książką opuścił, przymknął oczy i głowę wtył odchylił, podstawiając ją pod muskanie wietrzyka.
Wygładziły się zmarszczki na jego przedwcześnie postarzałej twarzy, uśmiech wygiął mu dobre, krwiste wargi.
Nawet najskromniejsi ludzie mają chwile marzeń!
Marzył więc Różycki, że znalazł na ziemi kąt cichy, spokojny, gdzie bez troski o dzień jutrzejszy będzie mógł uporządkować swoje notatki i ułożyć z nich księgę, jedyne dzieło w swoim rodzaju, które wstrząśnie światem, porazi serca możnych, okrutnych i obojętnych… Opowie w niej o poznanych przez się ludach ubogich, ciemnych, dzikich, wymierających; o plemionach pokrzywdzonych, deptanych i wyzyskiwanych bezlitośnie przez spółczesnych korsarzy: kupców i urzędników; o plemionach, nie umiejących i nie śmiących skarżyć się nikomu, konających w milczeniu, w cieniu swych lasów, w tajnikach puszcz, jak śmiertelnie ranione zwierzęta…
Ogniste głoski tej księgi płonęły przed Różyckim, jak smolne pochodnie, grzmiały mu w uszach napomnienia i groźby, rzucane panom świata, układał wzruszające wyrzuty i skargi do obojętnych lub nieświadomych… Był pewny, że zwycięży, byle tylko chcieli go słuchać!…
Ba, mała rzecz! Robak zwątpienia i zgryzoty, który żył w nim wiecznie, poruszył się. Wstawały więc zkolei przed nim tysiączne przeszkody, budziły się wspomnienia całego łańcucha niepowodzeń… Nie, stanowczo nic takiego on nigdy nie napisze i nic nie zrobi! Prześladuje go coś, co wniwecz obraca najlepsze jego wysiłki!… Przypominał sobie sceny okrutne, okropne, wołające o pomstę do nieba, których musiał być świadkiem bezsilnym, a na których wspomnienie serce jego napełniało się zawsze palącemi łzami. Przypominał sobie wybuchy jałowego gniewu… A mimo to odszedł, odsunął się, jak gdyby… przebaczył i pogodził się!
— O nie, nie jestem przecie jeszcze… ostatecznym nędznikiem! Ale co ja mogę?… Co mogę!?
Zamknął oczy i, wsparłszy głowę na kancie koszyka, dumał długo, aż gorzki uśmiech wykrzywił mu wargi.
— Gdyby… gdyby choć… zobaczyć… Indje!
Nagle wydało mu się, że ktoś stanął między nim i blaskiem morza.
Otworzył oczy. Była to Kate — sama, bez zarzutki i kapelusza, a nawet… bez parasolki. Oparła się łokciami o burtę, przewiesiła nieledwie całą swą zgrabną, młodą figurę przez krawędź galerji i zapatrzyła się nieruchomo w morskie odmęty. Twarz miała smutną, jakby skamieniałą. Oho! Czyżby myślała o samobójstwie? Różycki wyprostował się i wysunął się cokolwiek ze swego ukrycia.
Na statku dawał się czuć pewien ruch. Na kapitańskim mostku pojawił się sam „père commandeur“. Na galerję pierwszego piętra wyległ tłum jasno ubranych panów i pań. Wszyscy kierują oczy, nosy, lornetki i lunety w jedną stronę…
— Formoza! Formoza!… — biegnie szmer po parowcu. Nawet kolorowi ludzie z pokładu trzeciej klasy garną się ku burtom.
W perłowej dali wypływają jasne, widmowe rzędy przesłonecznionych skał, niby kłęby zsiadłych obłoków.
Parowiec dyszy przyśpieszonym rytmem.
Skały rosną, zbliżają się. Coraz wyraźniej występują na wiszarach wyzłocone słońcem żyłki żeber i gzymsów, obrzeżające błękitne zacienia wąwozów i żlebów. Coraz ostrzej odrzyna się zębata linja ich szczytów na lazurze nieba. Już widać dom strażnicy morskiej, bielejący w urwistym wnęku, przykryty płowym cieniem. Powyżej, na wierzchu opoki strzela śmigła iglica latarni. Wdole, pod niemi, w małej zatoce, gdzie cicho umierają rozszalałe na rafach bałwany, gdzie piany ich płasko rozlewają się na żółtej ławicy piasczystej, śpi w słońcu szara wioszczyna…
Trzoda łodzi rybaczych z kończastemi żaglami dąży ku brzegowi, pokładając na falach odmy swych płócien…
Cudna samotnia!
Chciał powstać, aby jej z oczu nie stracić.
Wtem wydało mu się, że ktoś płacze w pobliżu. Doprawdy płacze!… Ach, to ta pani… to Kate! Schowała twarz w dłoniach…
Różycki cofnął się w głąb swej niszy, ale oka z płaczącej nie spuszczał.
Wtem powiał wiatr od Chin, przyćmił i pogiął lustro oceanu, przerzucił kitę dymów parowca na drugą stronę i zakrył wyspy cudowne.
Kate już nie płacze, stoi wyprostowana i spogląda z pod oka w stronę żelaznej kraty, oddzielającej wyższą galerję od prostackiego pomostu. Różycki również tam spojrzał i, o dziwo, zobaczył hrabię Fiorettiego z jakąś wspaniałą blondynką. Biała szata, wzorem greckiej tuniki, spływała z niej sutemi fałdami, jak na posągu. Hrabia słuchał jej, nawet coś odpowiadał, ale Różycki widział wybornie, że jego bystre oczy oglądają uważnie Kate.
— Przeklęty babiarz — mruknął w duchu i zasunął się jeszcze głębiej w swą szparę, ażeby go hrabia czasem nie dostrzegł.
— Wszędzie nos wścibi! Jeszcze tu przyleci!…
Kolacja, a raczej obiad był trochę lepszy niż wczoraj. Nawet światło elektrycznych lampek wydało się tego wieczora jaśniejsze.
Różycki ostrożnie, zoddali, śledził Kate, co widocznie „ruda“ zauważyła, gdyż nachyliła się do przyjaciółki i szepnęła jej coś ze śmiechem, kiwając głową w stronę podróżnika. Ale Angielka odpowiedziała wzgardliwym ruchem dolnej wargi.
Człowiek-ljana bawił tymczasem towarzystwo opowiadaniem niesłychanych bredni. Nawet bufetowy raczył go słuchać z pobłażliwie–drwiącym uśmiechem. „Ruda“ co chwila wyrzucała z siebie przeraźliwe chichoty.
Kate znikła w przejściu na górę; niedługo skierował się tam i ciemno-wąsy „bandyta“, a po chwili poszedł i Różycki.
Słońce zachodziło za chmurę płaską, twardą, zębatą, szarą i nieruchomą, jak wysoka opoka ze starem na szczycie zamczyskiem. Z poza niej strzelały wgórę złociste smugi, a pod nią kołysało się morze purpurowe, jak czasza krwi…
Świeży wiatr kołysał mocno statkiem. Na pomoście było pusto. Pasażerowie kładli się spać lub chowali po kątach.
Ani „bandyty“, ani Kate Różycki nie znalazł; wracając, dostrzegł, że kobieta siedzi w swej kajucie ze zwieszoną głową, w cieniu zaciągniętej na lampkę umbrelki. Minął więc niepostrzeżenie towarzystwo, wciąż jeszcze bawiące się w jadalni, i wdrapał się na swoją półkę.
Niedospana noc wczorajsza rychło skleiła mu powieki.
Ale i tym razem nie było mu sądzone zażyć spokoju.
Niedługo obudził go ruch i hałas dziwny.
To czarno-wąsy sąsiad z przeciwnej pryczy stuknął butem czy fajką o ramę, pochylając się gwałtownie ku drzwiom.
— Co to? Co się stało? — spytał po angielsku Różycki.
— Nie widzi pan!
W głębi jadalni migają cienie, słychać głosy stłumione, wreszcie rozlega się krzyk:
Nie chcę… Nie chcę!… Puśćcie mię!… Poskarżę się kapitanowi! Będę krzyczała, obudzę wszystkich!… Nie chcę!…
Z ciemnego korytarzyka wypada na seledynowe światło elektryczności Kate w grubym negliżu. Krucze włosy spływają jej do kolan po ramionach i nocnej koszuli, jak potoki atramentu. Wymachuje rękami i rwie się naprzód.
Gruby jegomość ze złotym łańcuszkiem wstrzymuje ją, ale musi ustąpić, bufetowy zabiega zboku, a ztyłu szepce ochrypłym głosem „ruda“:
Ależ nie!… Nie chcesz, to nie! Uspokój się, Kate! Nikt gwałtem robić nie będzie… Mój Boże, co za skandal! Czyż ty mnie nie znasz!?
— Haha!… śmieje się „bandyta“.
Różycki chrząka. Cienie znikają.
Kate cofa się, kuląc wstydliwie i przytrzymując na piersiach obsuwającą się koszulę.




V.

„Na całem pomorzu chińskiem najłatwiej chyba w Honkongu o deszcz i mgłę. Jak gdyby wraz ze swemi instytucjami, obyczajami, bankami, składami, lawn-tennisami, puddingiem i flotą, Anglicy przenieśli tu również część swego klimatu…“ — notował w swym dzienniczku Różycki z wprawą długoletniego korespondenta. On jeden z całej klasy trzeciej wysiadł na ląd, aby obejrzeć miasto.
Podwinąwszy wysoko spodnie, brodził odważnie w potokach brudnej wody, płynącej po trotuarach. Wiatr szarpał mu parasol, płachty gęstej, kroplistęj mgły i bryzgi deszczu ślepiły mu oczy. Z trudnością rozróżniał w fałdach siwych tumanów stopnie ulic, pnących się gwałtownie w chmury, a w poboczach ich pierzaje wysokich gmachów, spiętrzonych stromo, jak skalne zręby.
Wdole dookoła ryczało morze, targało strzępiastym podołem dżdżów, unosiło go wzburzonem, lśniącem łonem i chlustało z pod frendzli mgieł zielonemi pianami daleko na kamienne bulwary, na chodniki i buty przechodniów.
Ale wściekłe, nieustanne wysiłki wiatru i morza nie mogły ani podrzeć, ani zrzucić, ani nawet zamącić grubej kotary tumanu, opuszczającego się z wysokich chmur. I czasem tylko rzedniała na chwilę jej biaława płachta i pojawiały się widziadłowe plamy olbrzymich statków, ledwie kołyszących się zlekka wśród powszechnego rozruchu.
Na „Armandzie“ zastał Różycki po powrocie wielką odmianę.
— Żołnierze! — objaśnił mu szeptem człowiek-ljana.
— Będzie lepiej!…
Wszyscy byli ożywieni i pełni nadziei. Nawet bufetowy mniej okazywał wyniosłości i patrzał nie tak posępnie. Do obiadu nakrył stoły jakiemiś brudnemi płachtami i przed każdym talerzem postawił półlitrową buteleczkę czerwonego wina.
— A co? Widzi pan!.. Żołnierze!… — popowiedziała znacząco do Różyckiego „ruda“, wychodząc ze swej kajuty i napełniając korytarzyk mocnym zapachem perfum i jedwabnym szelestem spódnic. Niedługo potem uniósł się niespodzianie w podłodze mały kwadrat, niewidoczny przedtem, i ukazało się stamtąd, nieledwie pod nogami Różyckiego, błękitne „kepi“, czerwony nos i junacko podkręcone, konopiaste wąsiska żołnierza.
— Dzieńdobry! Oto jestem!… — zawołał wesoło, bardzo zadowolony z uczynionego wrażenia.
— Nigdybym nie uwierzyła, że jeszcze pod nami mogą być ludzie! — krzyknęła ze szczerem zdumieniem „ruda“.
— Tak, pani! Pragnę wierzyć, że, dopiero gdy znajdziemy się… nad wami… dojdziemy do należytej równowagi. Oby to nastąpiło jak najprędzej! Do usług! — odparł, stając w pozycji i salutując.
— Hé, Joubert, czego u licha stoisz na drodze! usuń się! — wołają nań zdołu towarzysze.
— Oddaję honory kobietom!
— A są?
— Ba!
— Sapristi, tem bardziej puszczaj!
Wychodzi ich około ośmiu. W całej jadalni łuna bije od czerwonych spodni i wyłogów; błękitnieje powietrze od niebieskich mundurów, świecą się gwiazdy guzików, sprzączek; połyskują epolety, akselbanty, galony. Młode głosy, błyszczące oczy, białe zęby, podkręcone wąsy, harde postacie, twarze wesołe, ogorzałe, rumiane… Nawet Kate spogląda na nich życzliwie ze swego ukrycia pod iluminatorem. Joubert zaraz ją spostrzegł, wskazał kolegom ruchem epoletu i oblizał usta.
Portowy żargon wschodniego „pigginu“, którym do tej pory porozumiewali się pasażerowie, zmienił odrazu charakter: jego poprzednie, angielskie podłoże zostało zastąpione przez zwroty francuskie. Ale to nie wpłynęło bynajmniej na dobry humor i rozmowność ogółu. Dźwiękom pomagały wyraziste i malownicze gesty, wielce ożywiona mimika oraz niezliczone wykrzykniki:
— Ah! Et bien!… Mais oui! Tiens! Hélas!
Wino, choć kwaśne i bardzo słabe, rozwiązało ostatecznie języki.
— Jestem cienki, a jeść muszę dużo! zwierza się Joubertowi człowiek-ljana.
Ten wydłuża zabawnie twarz, wydłuża wargi, wydłuża swój długi nos i odpowiada żałośnie:
— O tak! Pojmuję, że to pana przyprawia o stratę!…
Mały podoficer, sąsiad Różyckiego, nie posiada się z radości, śmieje się i kiwa na Jouberta.
— Ach, urwis!
— A pan skąd? Pan z Pekinu? Czy pan był na Jań-tze? — pyta Różyckiego siedzący naprzeciw niego przystojny, udekorowany medalami wachmistrz.
— O, pan jesteś Polakiem!? Polacy dzielni żołnierze! Przy wzięciu Taku, pierwsi wpadli na wały forteczne… Dzielni Polacy! My wołamy im: braves Russes! a oni: non, Polonais! Bardzo odważni są rodacy pana!
— Choć mój ojciec był Niemcem, ale nie lubię Niemców i nie umiem po niemiecku! — rży głośno piegowaty jegomość przy drugim końcu stołu.
— Więc dlaczego chodzi pan w szlafroku?
— A… a… matkę pan przypadkiem miał? — rzuca przez stół Joubert.
— Owszem, jeszcze mam matkę… w Szanchaju i mam cztery siostry!…
— I wszystkie przy życiu? — wypytuje grzeczniutko Joubert.
Zalega przykre milczenie, które przerywa wachmistrz.
— Widzi pan, nasza kanonierka dotarła aż do wodospadów na Jań-tze… Ach, co za rzeka!… Jak morze! Brzegów nie widać… Ledwie, ledwie rysują się, jak linja ołówkiem…
Robi szeroki ruch ręką w powietrzu.
— Albo miasta! Wszędzie smoki, mury ogromne, ale zaledwie łódź nasza pod niemi stawała, natychmiast wyłazili z bram ich dygnitarze i stawali na czworakach… Słowo daję, na czworakach!… Taki ich zwyczaj… Dziwny naród… Naprzykład mur chiński… Góry w tym stroju wyglądają, jak krokodyle, a tymczasem wszystko niewarte armatniego naboju!…
Wymowny wachmistrz ostatecznie zawładnął ogólną uwagą. Wszyscy słuchają go z niezmiernem zajęciem; jedynie Joubert przenosi się do stołu damskiego i opowiada coś, z czego „ruda“ zaśmiewa się. Różycki spogląda na Kate, która pali zawzięcie papierosy i siedzi jak przedtem w cieniu, oparta o ścianę, nie zmieniwszy pozy na jotę.
— Co za wulkan niewygasający! A co za ogień musi być wewnątrz, skoro nazewnątrz tyle wyrabia dymu!? — mówi jej Joubert znacząco i nachyla się nad stołem.
— Daj jej pan spokój… Ona teraz „zamarzła“!… Zupełny lód! — broni towarzyszki „ruda“.
Czarny „bandyta“ pierwszy wstaje od stołu i, przechodząc, potrąca wyciągniętą nogę Jouberta.
— Pardon…
— Owszem, owszem, proszę częściej, ale nie na tę nogę, bo mam odcisk!…
— Co to za szpak? — zwraca się do Kate.
— Nie wiem, nie znam go…
— Allons. Wydało mi się, że spojrzał na panią…
— Niech patrzy!… Wszyscy mogą patrzeć…
— No… a dalej? co dalej? W noc piękną, kiedy ciemno… Naprzykład ja, który mam krótki wzrok!?
Kate wstaje i odchodzi do swej kajuty…
Joubert też wstaje, nucąc:
— Turli-turla!
— Niech pan zostanie… Może pan chce wina? — zatrzymuje go „ruda“.
— A co, Joubert: „ty mnie nie rusz!…“ — żartują zeń koledzy.
Jeden z nich odchyla koniec złożonej serwety i pokazuje mu pod nią zrobioną z palców figę.
— …Prąd tam tak silny, że łódź nasza robiła ledwie pięć kilometrów na godzinę. Miejscami wydawało się, że wdzieramy się na wodny pagórek! — ciągnął malowniczo wachmistrz, ale słuchał go już tylko Różycki.
Zabłysły elektryczne lampy.
Joubert nalał sobie szklankę wina z butelki małego artylerzysty i, patrząc na światło filuternie zmrużonem okiem przez brudno-buraczkowy płyn, zanucił koźlim głosem:

„Verse à pleins bords,
Qu‘un flot divin
De ce vieux vin
Calme la soif, qui dévore!
............
De ce vieux vin
Calme la soif, qui me dévore!

podchwycili wesoło żołnierze. Zaczęli podśpiewywać i cywilni; nawet bufetowy śmiał się i machał ścierką.
— Bodaj to młodość! — westchnął Różycki, gramoląc się do swego bocianiego gniazda.
Było strasznie gorąco. Przez otwarty iluminator płynął z zalanego purpurą zachodu morza żar jak z ognistego pieca.
Nie pomagał ryczący nieustannie wentylator, nie pomagały otwarte na wszystkie strony drzwi, z których przeciąg cuchnący chodził po spotniałem ciele Różyckiego, jak wicher po stepie. Jednocześnie żelazne belki okrętowego kadłuba zgóry i zboku ziębiły go, drażniły, jak wielkie magnesy elektrycznej baterji.
— Nie, jutro stanowczo zażądam, żeby mnie stąd przenieśli! Tu zwarjować można! — mruczał, nakrywając się z głową prześcieradłem.
Z jadalni wciąż jeszcze dochodziły śpiewy i śmiechy.




VI.

Parostatek uciekał, ile pary stało, wprost na południe od mgieł, od dżdżów, z pod chmur… Ciemne skrzydło popielatych obłoków jeszcze wisiało nad nim. Ołowiane morze wełniło się dokoła kędzierzawemi, drobnemi falami. Ale wdali smuga słońca już padła na wody, grała blaskami, mieniła się, iskrzyła na horyzoncie, jak złoty brzeszczot, rzucony na pawęż stalową.
Ku niemu, ku słońcu mknął statek, unosząc rój nowych pasażerów. Skąd się ich tyle nabrało w ciągu nocy? Na pokładzie nie można prawie stąpnąć, aby nie nadeptać na węzły lub ludzkie członki…
— Niema gdzie nóg wyciągnąć! — skarżył się Różyckiemu okrętowy włóczęga. — W kajutach wszystkie miejsca zajęte.
Największe zainteresowanie budzi druga kobieca kajuta, dyskretnie przymknięta…
— Cała Josziwara! — wykrzyknął mały artylerzysta ze śmiechem do Różyckiego.
— Daleko jadą? — spytał ten, aby coś odpowiedzieć.
— Nie wiem. Niech się pan spyta tego kogucika, on kokoszki prowadzi!
Wskazał na śniadego Japończyka w europejskiem ubraniu, który siedział u stołu, przed kuflem piwa, palił papierosa i wodził bystremi, czarnemi oczami po twarzach obecnych. Zapytany, odrzekł krótko, po angielsku:
— Do Sajgonu.
Twarz Różyckiego przeciągnęła się. Tracił nadzieję uzyskania rychło lepszego miejsca, a tymczasem sterane jego ciało boleśnie odczuwało sąsiedztwo żelaznych belek i ciągłe przelatujące ponad nim samumy okrętowe.
— Zresztą wszędzie teraz przeciągi! — pocieszał się.
I być inaczej nie mogło, gdyż gorąco rosło z godziny na godzinę, jakby w podgrzewanym nieustannie piecu. Ludzie gotowi byli ściany roztworzyć, a z siebie zrzucali, co się tylko dało.
Różycki rychło uciekł na pomost.
Tam wszakże również zrobiło się już ciasno; przybyły nowe góry koszów i skrzyń oraz moc ludzi. Ucieszył się więc niezmiernie, znalazłszy nietkniętą swoją niszę oraz wąskie przejście przed nią dla spaceru. Siedział z książką w ręku i patrzał, jak błękitnieje dal, jak bieleją pozostawione wtyle chmury, jak niedawno groźne i ciemne, jak tają w powietrzu skaliste wiszary chińskiego brzegu, spadające stromo w toń morza. Już zbłękitniał, jak niebo, i jeno przypływ, bijący wysoko perlistą falą, odcinał jeszcze płowe ich stopy od płowej wody.
Przyszła Kate, stanęła, jak za pierwszym razem, u burty i, ćmiąc papierosa za papierosem, patrzała w przestworze. Widocznie myślała, że jest sama, gdyż rozpięła na piersiach bluzkę i wystawiła obnażoną szyję na wietrzyk łagodny.
— Uciekła od zaduchu, a może i od… zaczepek!… — pomyślał Różycki i głębiej wsunął się w swe ukrycie, aby jej nie spłoszyć.
Niedługo potem zaczęła w wolnem przejściu chodzić drobnym krokiem z opuszczoną głową. Z jej rysów, z całej postaci bił dziwnie gnębiący, nezwalczony smutek, który coraz bardziej wzruszał i zaciekawiał Różyckiego.
Skąd ona jest i jaka jej przeszłość?… Wcale nie wygląda na to, czem być się zdaje!
Przypomniał sobie ruch palcem po czole jej rudej towarzyszki i serce mu się ścisnęło…
— Ach, pan tutaj! Lubuje się pan błękitem morza… Pod wieczór miniemy wyspę Hajnan… — rozległ się niespodzianie nad głową Różyckiego głos „uczonego“ wachmistrza. Leżał bez munduru, w różowej jeno koszuli, na stosie skrzyń, przykrytym rozciągniętą kołdrą wojskową.
— Tu spałem całą noc. Wybornie… Nie znoszę zaduchu… Choć zdarzało się, że mieliśmy w czasie wyprawy temperaturę powyżej 40 C… O tak, można się żywcem ugotować!… A słyszalem znowu, że pod biegunem zimno dochodzi do 60 C… Jak się to panu podoba?
— Przydałoby się teraz choć parę tych C., podbiegunowych — odparł ze śmiechem Różycki.
Kate znikła i rozmowa wtoczyła się ostatecznie na geograficzne tory. Gawędzili o rozmaitych krajach i ludziach, i rozmaitych u tych ludów zwyczajach.
Morze otwarte gięło się słabo w słońcu, jak turkusowa, pozłocista blacha. „Armand“ dyszał ciężko i wił w nieskończoność swój lok czarnego dymu.
W południe przedarł się Różycki z trudem przez zwał podróżnych, rozłożonych pokotem wprost na pomoście, przeszedł uliczkę klatek, gdzie ćwierkał nowy zastęp umierających z zaduchu ptaków i odszukał w kuchennym korytarzu obdartusa z Odessy.
— Niech pan lepiej nie przychodzi… Tu nie wolno postronnym. Tu za wszystko kara… — pouczał go, odbierając imbryk. — Już lepiej będę sam przynosił… Niech pan powie, kiedy i gdzie pana szukać?
Różycki objaśnił mu.
— Nie! — zaprzeczył energicznie. — Do sali na dół nie zejdę: tam bufetowy! Ale zawsze w czasie podwieczorku pierwszej i drugiej klasy niech pan będzie z imbrykiem koło ptaszarni. Będę czekał! Uwinę się, niech się pan nie boi, uwinę! Tam i napowrót zbiegam w mgnieniu oka… Przyda się choć te parę groszy, co mi wasza miłość da! Bo mój los, panie, ciężki! Ile już czasu tłukę się bez roboty z portu do portu… Nigdzie nic! Wszystko robią Chińczyki! A dlaczego robią? Bo się godzą tanio, za psie poprostu się godzą pieniądze! On, psia dusza, za 10 rubli miesięcznie będzie robił cały dzień na swoim wikcie!… A dla mnie przy moim charakterze dziennie rubla mało… Ledwie na odzież i tytoń starczy… Dlatego chodzę… bez roboty! Ale wolę to, niż dać się skrzywdzić… Teraz jadę do Singapory, ale wiem, że i tam to samo będzie… Wszędzie Chińczycy… Czy to pan nie widział, jak to się tego nawaliło na parowiec!? Jak mrowia! I że też to wożą ich te Francuzy?… Tylko statek zatruwają tem plugastwem!…
Różycki spojrzał mimowoli na okropne łachmany obywatela odeskiego, na jego niesłychanie brudną, pijacką twarz, na obrosłe błotem ręce.
— A do konsula próbował się pan zwracać!? — spytał mimowoli.
— Do konsula! — przestraszył się włóczęga. — Poco do konsula!? Do konsula u nas nie obyczaj chodzić! Konsul jest od paszportów, od sądów… a człowiek uczciwy do konsula nie idzie! Konsul do byle kogo nie wyjdzie, a jak wyjdzie, to przedewszystkiem krzyczy… A co na parowcach, na robocie, na najmowaniu się, to on wcale się nie zna… Nam, panie, nikt nie pomoże, jeżeli my sobie sami nie pomożemy!… „Proletarjusze wszystkich krajów łączcie się!“… czytał pan? To, to, ono to! Mnie teraz towarzysze francuscy pomagają… a przejdę na statek angielski, będą pomagali angielscy… Kartofle skrobię, naczynia myję, buty im poczyszczę… i w ustępach sprzątnę i tak sobie jadę… Mnie tu znają… mnie tu na każdy statek wezmą… Tylko na ojczysty, na ruski nie mogę… A dlaczego?… A dla tego samego!…
Spojrzał znacząco na Różyckiego i sięgnął do czapki.
— Do przyjemnego widzenia!… Więc przyjdę o piątej tu do ptaszarni. Najlepiej do ptaszarni… Chińczyki dobre chłopy!… Dam im parę kartofli… nic nie powiedzą… Milczki ścierwa są!… Jego nożem rżnij — nie powie! Tak to! Do przyjemnego widzenia!
Znikł w czarnym, jak on sam, cieniu kuchennego korytarza.
A Różycki wrócił do jadalni i znowu z triumfem pił herbatę w oczach wściekającego się „monsieur Torchona“; ba, częstował nawet małego artylerzystę.
Resztę dnia spędził w swej cichej niszy na czytaniu i rozmyślaniu, na pisaniu notatek i na… marzeniach…
Gdy przed zachodem słońca, na sygnał obiadowego dzwonka, spuścił się do jadalni, zastał tam wcale wesoły — a nawet nieco romantyczny nastrój. Drzwi do kajuty Japonek były otwarte.
„Podwójne kwiaty wiśniowe“ — młodziuchne „dżoro“ rozmaitego kalibru — w kostjumach więcej niż przejrzystych klęczały przed maluchnemi stolikami z herbacianą zastawą i szczebiotały cieniuchnemi głosami… Inne, półleżąc na pościelach, brzdąkały na „samisenach“ i nuciły półgłosem.
Młode, świeże głosy, czysty, srebrny śmiech, ciche, melancholijne piosenki ogromnie nęciły francuskich wojaków. Kręcili się po korytarzyku, jak osy dokoła łakoci. Raz wraz który z nich potrzebował przejść albo zatrzymać się koło drzwi lub na schodach i wszczynali rozmowę między sobą albo z „rudą“, strzygąc jednocześnie oczami z bezwstydną żarłocznością w stronę „kwiatów wiśniowych“.
— Nie zawracajcie głowy!… — gniewała się „ruda“. — Cóż to, ja nie widzę, co się święci?… Wynoście się zaraz! Idźcie do tych małp bez pośladków… Wąchajcie! — krzyczała coraz głośniej.
Wreszcie Joubert stanął odważnie w samych drzwiach kajuty japońskiej i zawołał szczyglim głosem:
— Szidżuki-Kiżuki… Kwiatku dalekiego wyrobu! Wzywam cię, boska Chryzantemo… Zawstydź nadętą, cnotliwą Angielkę… Pokaż Wschodzące Słońce z przyległościami! Pokochaj alpejskiego Strzelca!…
Cisza, a potem wesoły, stłumiony śmiech, przygrywka figlarna na „samisenie“ i piosenka rzewna, jak skarga.
Zanim Joubert obmyślił następny koncept, pojawił się obok niego uśmiechnięty Japończyk w europejskiem ubraniu i dotknął zlekka ramienia żołnierza…
— O yes! Madame pięknie dziękuje, madame nie może…
— O, co to, to nie! To ja czasami nie mogę — madame zawsze może! — błaznował dalej Joubert, pozwalając się jednak Japończykowi odprowadzić za łokieć od „zakazanych“ drzwi.
— Obiad!… Obiad!… Podają obiad!… Siadajcie do stołu!… Joubert, do stołu!… — rozległy się jednocześnie wołania.
Joubert tymczasem stał wciąż pośrodku kajuty, jakby nawpół oszołomiony, wreszcie ręką poprowadził trochę po sercu, trochę po żołądku i zaśpiewał fałszywie, jak zwykle:

„J‘aime un petit tapin
Des chasseurs alpins!
J‘adore! foi d‘Jeannette
Son petit coup d‘baguette!
Aussi mon béguin
J‘vous l‘dis, cré de coquin!
C'est un p‘tit tapin
Des chasseurs alpins!“

Ale tym razem śpiewał sam, gdyż zainteresowanie obiadem było zbyt wielkie wśród zgłodniałej publiczności. Dopiero gdy sobie dobrze podjedli, posypały się wykrzykniki, żarty i rozmowy.
— Może panu dolać wody do wina — pyta uprzejmie czlowiek-ljana małego artylerzystę, zatrzymując rękę z karafką nad jego szklanką.
— Ślicznie dziękuję — krzyczy ten z udanem przerażeniem. — Lękam się, że dla pana zostanie za mało!
— Istotnie nie mogę pić czystego wina. Mam od tego zawrót głowy! — odpowiada poważnie człowiek-ljana.
— Cha, cha! Zawrót głowy! My też mamy zawrót, ale czego innego — raczej nie zawrót, a wywrót… kieszeni! Doprawdy, nie kłamię!
— Wody zbyt dużo wokoło! Kto słyszał lać ją w siebie…
— Marynarz szczery boi się wody w środku… Od tego idzie się na dno! Spirytus o wiele jest lżejszy!…

De ce vieux vin
Calme la soif, qui dévore!

— Hej, panie bufetowy, moja butelka już pusta!
— Sapristi! Joubert! Joubert!… Czego siedzisz smutny?
— Bo ona się focha, bo ona nie kocha! — wzdychał urwis, kiwając głową w stronę Kate.

Embrasse moi, Ninette, embrasse-moi!
Remue tes gambettes,
Ninette, Ninette!

zwrócił się nagle do Angielki i patetycznie wyciągnął do niej ręce.
Kate zaczerwieniła się, potem pobladła, jak chusta.
— Jeszcze słowo powiesz, nicponiu, a łeb ci rozwalę. Dość mam już ciebie i twoich głupstw! — szepce, wyciągając rękę do butelki z winem.
— Eheu! Torpeda! — bąka Joubert flegmatycznie i rozwiesza w palcach przed sobą serwetę.
Kate zrywa się. Jednocześnie zrywa się czarny Anglik, wstaje Różycki, podnosi się wachmistrz…
— Aj, aj! Ludzie, co wy robicie!… Nie dajcie, trzymajcie ją… Ona szalona!… Ja wiem, że ona szalona, ona wszystko zrobić może!… — krzyczy „ruda“.
— Nie powiem, żeby to było po rycersku dokuczać samotnej i bezbronnej kobiecie! Was tu jest aż ośmiu!… — zwrócił się do wachmistrza Różycki.
— O tak — zgodził się ten. — Ale on więcej już nie będzie… Daję panu słowo! On niezły chłopiec, tylko… ma język…
Joubert nie zdradzał jednak skruchy i przyglądał się Różyckiemu z poza serwetki, przymrużywszy oko i przekrzywiwszy głowę…
— Mój Boże!… Ośmiu? Czy istotnie za mało? W takim razie zaprosimy do pomocy jeszcze kilku marynarzy! Wygodzimy jej, na Boga, wygodzimy! Będzie trzepotać się, jak ryba na piasku! Może ją pan upewnić!
— Joubert, przestań! — upominał go wachmistrz.
Nagle zrobił się rumor: w powietrzu błysnął biały talerz, potem szklanka i, przeleciawszy mimo Jouberta, z brzękiem rozbiły się o ścianę. Obecni zerwali się z ław, „ruda“ szarpała się zawzięcie z Kate, wydzierając jej z ręki nóż.
— Aj, aj, Kasia! Pluń ty na nich, nicponiów… Daj nóż! Cóż ty, mało ich znasz, czy co? Zawsze gałgany są… Przestań Kasiu, Kasieńko, chodź do kajuty… Nas za takie awantury wysadzą gdzie na wyspę, a wtedy co? Uspokój się… Już bufetowy idzie! — szeptała do przyjaciółki po polsku chrapliwym, zadyszanym szeptem.
Kate upadła twarzą na stół.
— Ach łotry, łotry!… — łkała spazmatycznie. — To wy pogardzacie mną i w twarz mi plujecie, kiedy jestem taką, jak chcecie, a kiedy nie chcę być taką… to też plujecie i kopiecie mię! Ach łotry, cuchnące kiernozy! — krzyczała po angielsku.
Różycki położył rękę na jej dłoni.
— Niech się pani uspokoi… Już to się nie powtórzy! Poskarżę się kapitanowi! To panie są Polki? — zwrócił się do „rudej“.
— A tak, jesteśmy Polki… Wiemy, że i pan Polak, ale ona powiedziała, żeby panu nie mówić… Ona się pana wstydzi… Ach, co ona robi, ja nic nie rozumiem! Od czasu, jak ten mały jej umarł, to ona zupełnie oszalała… Żadnego do niej przystępu… Tylko papierosy pali… Dawniej zupełnie inna była… dobra była towarzyszka! Mybyśmy nawet mogły drugą klasą jechać… Ale ona nie chciała… żeby dla oszczędności. A pan widzi, jaka tu oszczędność… Głód… za wszystko płać… I w dodatku… Dawniej to droga nas prawie nic nie kosztowała, jeszcze czasami coś zostało… A teraz nietylko sama zarobić nie chce, ale i mnie nie daje!… No, niech pan powie, jaki to interes z tego, co?
— A skąd panie są?
— Ja to jestem z Końskich, a skąd ona, to niech sama panu powie… A na mnie to się ona znowu rozgniewa… Ja już zupełnie nie wiem, co robić!?…
Nim Różycki zdołał do Kate przemówić, ta podniosła się i odeszła gniewna do swojej kajuty.
— Bieda, panie, bieda! Czem się to skończy, nie mam głowy do tego!?… I co z nami będzie, też nie wiem… Chyba, że pan jej wszystko przedstawi, pan uczony, a ona takich lubi… A teraz ja muszę iść, bo ona tam może znowu co zrobić… Aj… aj! Takie nieszczęście!… kto mógł pomyśleć!?
Cmoknęła i pokiwała głową w dobrze znany Różyckiemu sposób. Podczas, gdy nowi znajomi rozmawiali ze sobą po polsku, reszta podróżnych obsiadła napowrót stoły i zabrała się łakomie do gryzienia orzechów, łupania migdałów, żucia słodkich strączków i nadpsutych pistacyj.
Trzaskały z łoskotem łupiny w młodych, mocnych zębach, po oporniejszych stukano trzonkami noży, obcasami butów, znalazł się nawet u kogoś „dziadek“.
Jednocześnie brzmiały wykrzykniki i żarty:
— A to chwat dziewczyna!… Jak gwizdnęła!? Pancernik!
— O mało nie zrobiła ze mnie bliźniaków… Zawstydzić chciała nieboszczyka mego ojca… — żartował Joubert, nie tracąc miny — Polki widzę, ho, ho! One nietylko umieją brać fortece chińskie…
— Milcz, proszę cię! Dosyć tego! — ofuknął go wachmistrz, rzucając bystre spojrzenie na siedzącego naprzeciw Różyckiego.
— Rodaczki pana? — zapytał go uprzejmie.
Różycki nie zaraz odpowiedział, potem mruknął coś niewyraźnie, spozierając srogo na bufetowego, zbierającego z jaszczurczym sykiem skorupy rozbitych naczyń.




VII.

Cisza. Ocean gładki, lśniący jak zwierciadło. Słońce białe, ogromne i jarzące — rzuca prostopadle na pobladłe, omdlałe głębiny wodospady żaru i światła. Odbite, wracają one ku niebu i rozsiewają się w przeczystem powietrzu, jako przeraźliwa srebrno-złota pożoga. Świetlany błękit nieba i morza bez cienia i skazy płonie wokoło i drży od znojnej śreżogi. Nawet delfiny nie odważają się wychynąć z chłodnych otchłani, nie igrają przed statkiem, nie pędzą z nim na wyprzódki, nie koziołkują wesoło, Srebrne rybki ledwie wyfruną, natychmiast spadają z opalonemi płetwami. Nic nie mąci bezruchu i jasności oceanu, prócz parowca. Żaden wietrzyk nie trąca kryształów powietrza, prócz przeciągu, wywołanego ruchem statku. W tym skwarze „Armand“ dyszy i łomocze maszynami ciężko, jak zasapany wieloryb, jak wieloryb wyrzuca wysoko wytryski swych dymów, a po białem jego cielsku spływa kroplami woda, lakier i smoła, jak pot. Nagrzane pomosty, blanki burt, żelazne kraty i okucia parzą w dotknięciu, jak ruszty kuchenne. Majtkowie wciąż obficie zlewają je wodą.
W kajutach upał i zaduch nie do wytrzymania. Nie pomagają ani wentylatory, ani drzwi i okna naoścież otwarte. Kto żyje, na pokładzie szuka cienia i przewiewu. Mężczyźni pozrzucali, co się tylko zrzucić dało, rozpięli kołnierze, w które już nie mieszczą się nabrzmiałe szyje, obnażyli ścieśnione piersi i barki, zlane potem…
Kobiety pochowały się po kątach.
— Patrzcie — goluśkie! Nawet koszule zwlekły… Jak mi Bóg miły!… Admiralska parada! — szepnął tajemniczo Joubert, zajrzawszy przez szparę do kajuty Japonek.
— Pokaż! Daj zobaczyć! — wołają żołnierze, tłocząc się u otworu.
— Uf! Dopiero teraz zrobiło mi się gorąco! Gorzej, niż w Tonkinie!
— Cicho, głuptasy, spłoszycie je!
Nikt im nie przeszkadzał, gdyż uszczęśliwiony „piegas“ przyłączył się do nich, a więcej nie było nikogo. Zabiegliwsi zaczęli świdrować scyzorykiem w wielu miejscach większe dziurki. Nastała zdradziecka cisza, zamilkły nawet „samiseny“, a potem nagle wybuchł stłumiony śmiech i… rozpostarty papier zakrył od środka otwory.
— Boginie, miejcie litość! Zostawcie choć małą kruszynę… choć maluchną dziureczkę!
— Chodźcie na górę, tu już nic nie wskóramy… A tam poszukamy Polaka z jego miłośnicą… Tylko ani słowa: salutować i przechodzić w milczeniu, jak przed samym prezydentem — bez zaczepek! — pouczał Joubert.
Różycki urządził swoją niszę z pewnym komfortem, nakrył ją wszczepionym w szparę parasolem, a na pakach rozpostarł kołdrę. Skoro tylko zobaczył na pomoście rodaczki, zaprosił je do siebie.
— Więc pani z Końskich? — spytał „rudą“ — a dawno już?
— O, dawno! Pięć roków, a może i więcej, już nie pamiętam. Ja i po polskiemu zapomniała. Kate lepiej pamięta, bo ona umie czytać… I zawsze czyta, gdzie tylko może książkę dostać, czyta… My chcieli prosić pana o książkę, ale się wstydzili, że pan pozna, co my Polki, bo pan pewnie polskie ma książki…
— Mam i angielskie i francuskie.
— Po angielsku to ja jeszcze przesylabizuję — na szyldach nauczyłam się, ale tych Francuzów, to ja nienawidzę… Takie gałgany, takie łotry! Co my im zawiniły? Niech pan powie, co?
Różycki mruknął współczująco i zwrócił się do Kate.
— A pani też z tamtych stron?
Zapłoniła się i opuściła głowę.
— Wszystko jedno, skąd jestem.
— Stamtąd, też stamtąd, ze Stąporkowa… Tam huta jest… Może pan tam był? Ona córka majstra… Ona z dobrej rodziny… My się znały z widzenia jeszcze dziećmi… Mój ojciec miał sklepik w rynku… Może pan zna Końskie?
— Znam, owszem, byłem tam ze dwa lata temu… Mieszkałem w Czarnieckiej górze…
— W Czarnieckiej górze! Ach, znam… bardzo znam! My tam przywozili owoce, jaja, masło, a czasem i kurczęta… Kto tam teraz dostawia do Zakładu?…
— Teraz wszystkiego dostarcza Mordko, on też z Końskich.
— Aj, aj, znam go… biedak był wielki, a tylko szachraj! Teraz pewnie bogaty, co?
— Pewnie. Ma parę koni, bryczkę, jeździ…
— Aj, aj! taki miszures!? Słyszysz, Kate, o Mordce?… Albo ja tobie lepiej powiem: „Kasiu“, bo to jak dawniej… Wiesz, co ja ci powiem, ty z tym panem pogadaj, to może ci się zrobi weselej?… On dobry… A ja potem z nim pogadam. Co? Chcesz? Tylko niech mi pan powie, czy tam jest jeszcze ten duży, piękny las w tej Czarnieckiej górze? Czy go już wyrąbali?
— Jest, jak był…
— O jej! Jaki to był ładny las?… Jak tam pachniało!?… Prawda, Kasiu? A jakie tam były jagody?… Ale ja już pójdę, bo ten czarny, co na mnie czeka, już się gniewa… A pan niech jej wszystko opowie, może jej dusza zmięknie… może się te nasze nieszczęścia skończą!?
Różycki i Kate siedzieli czas jakiś, nie patrząc i nie mówiąc do siebie. Potem kobieta pierwsza podniosła powieki i spojrzała na towarzysza długiem, badawczem spojrzeniem. Jej piękne, czarne, zamglone oczy rozjaśniły się zwolna, jak gwiazdy.
— Więc dwa lata temu pan był… dwa lata temu!? Wszystko po dawnemu: staw przed hutą, dokoła ziemia, żużlami wysypana, a na rogu we wsi sklep, szynk… Dalej domy… Czy pan nie pamięta? Piąty domek na prawo… łatwo poznać!?… Drzewo przed nim rośnie, stara grusza… A w sadzie przed oknami malwy wysokie, wysokie aż do dachu i słoneczniki… Nie pamięta pan?
Różycki patrzy w turkusową dal morza i milczy.
— Nie, nie pamiętam!
— To może pan pamięta młyn za lasem… Szło się drogą piasczystą… Ach, takbym poszła… bosemi nogami po ciepłym piasku… Piasek żółty… Dokoła sosny wysokie… Pachnie żywica, aż w piersiach spiera… Grobla między dwoma stawami… Na stawach trzciny… Młyn stary, mchem porosły, siwy od mąki… Tam dziadowie mieszkali, matczyni ojcowie! Do siedmiu lat u nich chowałam się… Było dobrze, pieścili mię… Czy ten młyn jeszcze miele? Kto go teraz dzierżawi? Nie wie pan?… Ach! — westchnęła.
— A rydzów, rydzów, co było w tym lesie przy drodze… Rzeczka z kamykami… Pewnie i teraz niema mostu, trzeba wbród przejeżdżać!?… A kościół daleko za lasem… koło kościoła szkoła. Ale — nie chodziłam do niej… Ojciec mi sam z początku wskazywał, a potem to mię żona młodszego technika za pieniądze uczyła… Boże, Boże, kiedy to było!? Widzi pan: dawniej stamtąd wyjechałam, niż Sara… będzie więcej niż dziesięć lat, więc pewnie nie wszystko pan zastał tak, jak przy mnie było!? Kto we młynie mieszka? A majstrów giserskich, czy pan kogo nie poznał? Może pan kogo przypomni sobie?… Może pan jakie nazwisko pamięta?…
Wzruszenie jej udzielało się Różyckiemu, daremnie wszakże patrzał wdal morza, przypominając sobie szczegóły. Wszystko zatarło się, prócz wspomnienia ślicznego, pachnącego, cienistego, jak świątynia, boru.
— Sara, Sara! Chodź zaraz! — krzyknęła nagle trwożnym głosem Kate.
— Aha! pewnie czerwone djabły idą! Ale czego się ty ich boisz? Ty się ich nie bój!… Ty sobie na nich pluń! Dlatego oni za tobą łażą, żeby twój strach zobaczyć… A ty im pokaż język, albo idź do kajuty… Ja jeszcze posiedzę sobie na zdrowem powietrzu… Ja ich się wcale nie boję… Ja ich sama zaczepić mogę!…
Tymczasem wąskiem przejściem wśród skrzyń przeciągał przed nimi szereg młodych hultajów w czerwono-błękitnych mundurach, świecących się od galonów, wesołości i zdrowia. Na czele maszerował Joubert, wyciągając po bocianiemu nogi, jak patyki. Przed niszą Różyckiego odsalutował poważnie i poszedł dalej.
Kate już znikła, Różycki brwi zmarszczył, ale serjo rozgniewać się nie mógł.
Gdy jednak zdybał wachmistrza, miał z nim długą, cokolwiek zgryźliwą rozmowę, którą zakończył ostrzeżeniem, że nie chciałby się skarżyć kapitanowi, ale będzie zmuszony, gdyby…
Wachmistrz ruszał wąsami i nic nie odpowiadał. Różycki wymiarkował z jego twarzy, że w razie sprawy będzie trzymał stronę towarzyszy.
Przy obiedzie Różycki przeniósł się do stołu rodaczek, za nim powędrował tam człowiek-ljana i „czarny bandyta“. Wojskowi zostali sami; nadrabiali minami i głośną rozmową, a Joubert starał się nawet po dawnemu dowcipkować, ale mu nie szło. Koledzy słabo podtrzymywali skąpym śmiechem jego najlepsze żarty. Bufetowy gryzł wargi i mścił się, podając najlepsze kąski wojskowym, a „szpakom“ co gorsze.
Nazajutrz rano Sara powitała już Różyckiego, jak starego znajomego.
— Gorąco było w nocy… Ja myślała, że już powietrza nie przełknę, tak mię sparło!… Wie pan, co ja chciałaby list napisać do Końskiego… Adres to my napiszemy poprostu: w rynku. Co ja stracę? nic nie stracę! Markę pocztową stracę, a to ja mogę!… Niech pan napisze, że się im kłaniam, że o nich pamiętam, że wrócę, jak się dorobię… Że nieźle mi idzie… Że im nawet trochę pieniędzów wyszlę, tylko muszę mieć dobry adres… Niech im to napisze! Co?
— A dokąd mają odpisać?
— No, niech odpiszą do Kair… Tam my jedziemy. My wzięły bilety do Suez, a stamtąd do Kair to już blisko… W Kair na początku zimy wielki zjazd, to można dobrze zarobić!…
— Panie tak wciąż jeżdżą z miasta do miasta?…
— Tak, jeździmy. To niezgorszy interes. My nawet pościel ze sobą wozimy. Nasze rzeczy poszły na fracht. A przy nas najpotrzebniejsze ubranie. Kate chciała wszystko sprzedać, ale jej nie dałam… Gdyby ona tylko chciała jak dawniej być, toby był złoty interes. Ona i wiersze powie, i zaśpiewa, i wesoła, zna rozmaite żarty i sposoby. Sama wymyślić może, a już tych historyjek i przypowiastek, co panowie lubią, to ona jak z książki czyta… Cóż, kiedy to wszystko przepadło! — westchnęła.
Różycki z przykrością spojrzał na wdzięczną sylwetkę młodej kobiety, wspartej opodal o burtę statku. Uderzyły go boleśnie szlachetne rysy jej ładnej głowy, uwieńczone splotami kruczych włosów, przepięknie odrzynające się na przesłonecznionym błękicie. Takie to wszystko wydawało się czyste, niepokalane, wdzięczne, że drgnął mimowoli, gdy sobie wyobraził, co ci „panowie“ wyrabiali nieraz z tą młodą, a uroczą jak kwiat kobietą.
— Pan mówił, co pan ma jakąś książkę, to niech jej pan da!… Bo jak te sołdaty tu znowu przyjdą, to ona zaraz ucieknie… ja wiem!…
A może pan ma jaką wesołą książkę… taką dla mężczyznów?… To jabym bardzo pana prosiła… możeby ją to znowu poprawiło?… Co? Myby mogły wtedy w Kair dobrze popracować… Jabym panu nawet za taką książkę zapłaciła, coby pan chciał!… Kate, Kate! Chodź-no tutaj!… Pan ci da książkę! — prosiła ponownie.
Kate niechętnie zwróciła ku nim głowę. Sami podeszli do niej.
— Towarzyszka pani prosi o książkę dla pani… Mam taką jedną polską książkę, ale niech mi pani jej nie zgubi, to moja przyjaciółka!…
— Przyjaciółka pana?… polska książka!? — ucieszyła się. — Bardzo panu dziękuję. Oddam, oddam w całości. A jaka książka?
Różycki wymienił tytuł.
— Może pani już czytała?
Kate zmarszczyła brwi i usta jej drgnęły.
— Zdaje się, że czytałam… Ale dawno, bardzo dawno… Nie pamiętam!…
— Wprzód niech jej pan da tę książkę, a list napiszemy potem… W Sajgonie staniemy dopiero jutro w południe… Zresztą list tym samym statkiem z nami pojedzie aż do Suez, ja wiem! Mamy czas! Co!?… Ja prawdę mówię!?… Co!?… Potem napiszemy… Poco pośpiech!?… Kto się pośpieszy, ten innych ucieszy!…




VIII.

Noc była cicha, gorąca. Gwiaździste niebo ametystowe przeglądało się wraz z gwiazdami w ametystowem morzu. Parowiec, otoczony seledynową mgławicą własnej jasności, sunął jak gorejący bolid po cichej, niewidzialnej wodzie. Jak ogony, wlokły się za nim bruzdy białej piany, na których tańczyły ogniste zygzaki wydłużonych świateł. Czarne dymy kłębiły się wgórze śladem gwiazdy naczelnej latarni, zawieszonej na szczycie niewidzialnego masztu. Niby dwa różnobarwne ślepia, migały z obu boków czerwone i zielone ognie sygnałowe. Różaniec niezliczonych iluminatorów, oświetlonych z wewnątrz blado-różowem światłem, opasywał boki parowca niby sznur pereł. A tu i tam na pomostach, na mostku kapitańskim, na galerjach bocznych i u rufy płonęły lampy elektryczne, ujawniając brzegi, kanty, płaty białych płaszczyzn, leciuchne zarysy rozpuszczonego w ciemnościach statku. Jeno łabędzie brzuchy szalup ratunkowych lśniły mocno w bijącej zdołu łunie, podobne do płynących w powietrzu bez wiatru i wioseł łodzi „Latającego Holendra“.
Powiewy powietrza ciepłe, łagodne, jak muśnięcie wygrzanego słońcem aksamitu, przyjemnie łaskotały twarze podróżnych, którzy tłumnie wylegli z kajut.
Na tyłach i bokach parowca, w drugiej i pierwszej klasie majaczyły jasne pary, siedzące na ławkach lub spacerujące po przestronnych galerjach. Na dziobie, w klasie trzeciej, gromadki rozmawiających półgłosem ludzi kryły się w cieniu towarów albo, wsparte łokciami na blankach wysokiej burty, patrzyły w milczeniu w nieprzejrzaną bezdeń wód, szumiących tuż pod niemi…
— Pan pyta, jak to się stało… Owszem, opowiem panu, bo czuję, że nie jest to u pana prosta ciekawość… — mówiła szeptem Katarzyna do Różyckiego.
— O tak! — odrzekł. — Niech mi pani wierzy…
Zrobiła cokolwiek niecierpliwy ruch.
— Nie trzeba!… Nie upewniaj pan…
Siedzieli ukryci w swej niszy, gdzie nikt ich nie widział i dokąd szepty ludzkich gawęd i rozmaite dźwięki samego statku dochodziły jak gdyby zoddala.
— Zaczęło się od tego, że na fabryce obcięto zarobki, skrócono czas pracy. Z początku nie odczuliśmy tego zbytnio; rodzice mieli oszczędności… Ale zwolna wyczerpało się wszystko… Trzeba było wziąć młodsze rodzeństwo ze szkoły… Uczyłam je sama w domu… Miałam rok siedemnasty, byłam mało co mniejsza niż teraz, umiałam szyć, prać, prasować… czytać, pisać, rachować… Mogłam zgodzić się i za bonę do dzieci i za gospodynię do dobrego domu. A działo się nam coraz gorzej!… Jedna więcej gęba w małem gospodarstwie mocno ciężyła. Napisali rodzice do ciotki do Warszawy, czy nie znalazłaby dla mnie jakiego zajęcia?… Odpisała: niech przyjedzie, to się zobaczy; zaocznie nie można. Wybrałyśmy się z drugą taką, jak ja, dziewczyną młodą, pierwszy raz w drogę, w świat, którego nie znałyśmy, pierwszy nawet raz… koleją. Pamiętam, porządnego miałyśmy stracha… Jedzie się prawie dzień cały, a my bałyśmy się wyjść z wagonu, żeby się nie zostać… Nie jadłyśmy, nie piłyśmy, tylko to, co wzięłyśmy ze sobą…. Na jednej stacji przysiadła się do nas jakaś jejmość… Gadu, gadu… A kto jesteśmy? a dokąd?… Powiedziałyśmy jej wszystko. Zaprowadziła nas do bufetu na większej stacji, poczęstowała herbatą. Serdeczna taka, usłużna, życzliwa… Ach, panie, długo ja się potem bałam życzliwości ludzkiej!… „Znam, mówi, waszą ciotkę, a jakże, mieszkamy niedaleko od siebie… Mogę was zawieźć, jeśli miasta nie znacie… Bo to łatwo trafić na złych ludzi… A i tu zaraz koło dworca przez plac Broni niebezpiecznie przechodzić… Włóczą się sołdaci, mogą was skrzywdzić!“ — radziła nam. Zaufałyśmy jej zupełnie. Powiozła nas. Powiedziała, że musi zajechać przedewszystkiem do siebie, aby zostawić rzeczy… Pamiętam jak dziś ulicę źle oświetloną, cuchnącą, na niej brudny, odrapany dom, plugawą bramę, wydeptane, oślizłe schody, któremi nas prowadziła ta kobieta do siebie. Byłyśmy bardzo zmęczone drogą, ogłuszone hukiem miasta. Posadziła nas na wyścielanych krzesłach, w ładnem mieszkaniu, nakarmiła, napoiła, ale z wyjazdem do ciotki zwlekała. A to to, a to owo… Zaczęli się schodzić jacyś ludzie. To byli ci, ci sami! — szepnęła przez łzy…
— Stało się, że zostałyśmy na noc u tej kobiety, bo nie chciała ani zawieźć nas do ciotki, ani wypuścić. Tłumaczyła się, że daleko, że późno, że się boi… a puścić nas samych nie chciała, gdyż mówiła, że miałaby nas na swojem sumieniu… Zostałyśmy… W nocy, gdyśmy spały znużone, wpadła do naszego pokoju banda mężczyzn ze światłem, z butelkami, pijanych… Stało się… Stało się… Nazajutrz stara jejmość przepraszała nas, obiecywała złote góry… A gdy uparłam się, aby iść do ciotki… to zawołała jednego z tych, co… pomagał wczoraj… Gdy przyszedł wielki, straszny, z oczami jak sztylety, nie opierałam się już… Zrozumiałam, że wszystko przepadło, że oni mię — tę dawną — zabili… Znowu pod wieczór lali w nas przemocą wódkę i wino… Znowu przychodzili panowie… I tak codzień, jak w malignie!… Potem nas wpółprzytomne wywieźli. Rozdzielono mię z towarzyszką. Znalazłam się sama, zupełnie sama w obcem mieście, wśród obcych ludzi, z którymi dogadać się nawet nie mogłam… Potem dowiedziałam się, że to Konstantynopol. Dom w ogrodzie, otoczony murem wysokim, we drzwiach kraty, brama zawsze na zamku…. Klucz od niej nosiła przy sobie nasza „stara“. Nikt nie mógł ani przyjść, ani wyjść bez jej wiedzy. Było nas w zakładzie ze trzydzieści. Były Murzynki, były Czerkieski, były Niemki, Włoszki; było kilka Polek, ale głównie… żydówki. Choć trzymano nas jak w więzieniu, choć bito kańczugiem za byle co i zamykano nago w zimnym karcerze, wolałam ten zakład od tego, co było poprzednio… Był tam jakiś ład, jakiś porządek, do którego powoli włożyłam się. Tylko czasem, gdy wspomnę, co się ze mną stało, i zatęsknię — zapłacze coś we mnie. Uniosę się, upiję się i zrobię taką awanturę, że trzy dni potem wszyscy mię omijają… Zbiją, ale omijają… Na dole w tym domu był klub, do którego w nocy schodzili się goście, mnóstwo rozmaitych narodowości; czarnych, kudłatych, białych, śniadych… coraz innych, choć byli tacy, co przychodzili wciąż. Jedli, pili, grali w karty. Tam schodziłyśmy na noc, żeby tańczyć, śpiewać, pić z gośćmi, gadać, żartować… A na górze były sypialnie. Lustra, dywany, elektryczne światło, łóżka zasłane jedwabiami, otomany… Wszystko urządzone bardzo ładnie. Czego tam z nami nie wyrabiano? Czego nie napatrzyłam się tam przez te kilka miesięcy? Na co nieraz musiałam sama pozwalać!?… Mój Boże, tego, co mężczyzna po pijanemu zrobi, tego na trzeźwo i sam szatan by się zawstydził!… Przychodzili tam nieraz wrzodaci, cuchnący, przychodzili starcy bezsilni i gołowąsi smarkacze… Wszystkim musiałam podlegać, kto mię wybrał. Ile razy skrzypnęła krata, patrzałam wylękła, jaka znowu czeka mię męka. Raz widzę: wchodzi wysoki, tęgi blondyn… Odrazu mi się spodobał. Kiedy „stara“ zebrała nas niezajęte na korytarzu, tak mi się jakoś serce ścisnęło. Spojrzał na nas bystro i wybrał mnie bez namysłu… Ten mię popieścił po ludzku, ani wina, ani wódki pić nie zmuszał, pocieszył, pogawędził ze mną… Odtąd zaczął często przychodzić i zawsze brał mię, tak że skoro wchodził, to już mnie bez pytania wołano… Był monterem w warsztatach okrętowych, dobrze zarabiał… zawsze dawał sute naddatki na perfumy, na pończochy… Chowałam je za podszewką pantofli, jak w więzieniu, bo „stara“ często robiła rewizje i zabierała wszystko, co znalazła. Odtąd lepiej mi się dziać poczęło… Polubiłam bardzo Willa… Kiedym głos jego usłyszała u wejścia, to już mię spokój i radość ogarniała, wiedziałam, że będę miała parę godzin bez poniewierki, a czasem i pół nocy wypoczynku od swarów, dokuczań, wydziwiań męskich… Gdym była zajęta, to czekał na mnie.. Wtedy bywał zły, choć sam rozumiał, żem ja niewinna… Wypytał się szczegółowo, jak teraz pan, o całą moją historję… I o sobie opowiedział wszystko… Przylgnęliśmy do siebie. Chciał mię wykupić… Kazał się u „starej“ wypytać, ile zażąda. Za dużo chciała… Więc postanowiliśmy uciec… Za pieniądze wszędzie dużo można zrobić. Powoli pozyskałam sobie służbę, ubranie męskie dostarczył mi Will… Nareszcie razu pewnego wyszłam z nim niepostrzeżenie, od tylnego korytarza… W sieni płaszcz na mnie narzucił i uprowadził… Tegoż dnia wsiedliśmy na parostatek i odpłynęli. Will wziął umyślnie miejsce aż do Szan-chaju. Tu nam minęło kilka lat jak w raju. Nigdy mi słowem nie wspomniał o tem, co było. Tu chłopiec nam się urodził. Wykapany Will. Rósł zdrowo, rumiany, jasnowłosy. Do szkoły posyłać go zaczęliśmy. Mądry był. Nauczyciel bardzo go chwalił. Aż raz nie wrócił Will z doków o zwykłej porze, a przyszli stamtąd ludzie i powiedzieli, że zabity… Spuszczali okręt, źle go jakoś pokierowali, mój dostał się pod walce i zgniotło go na miazgę. Myślałam, że oszaleję. Chłopiec mię od tego uratował. Musiałam żyć, musiałam pracować, myśleć o nim. Will tak go kochał. Postanowiłam sobie, że musi zostać człowiekiem wykształconym, dobrym dżentelmenem, jak ojciec… Will chciał, aby był dżentelmenem! Wiedziałam o tem. Ale czy dużo mogłam igłą zarobić!?… Dopóki było trochę w domu gotówki, zaoszczędzonej oraz zebranej ze sprzedanych niepotrzebnych już sprzętów, tom końce z końcami wiązała. Ale rychło nie stało ich… Wtedy… Głód… Pan nie wie co to głód, co to sponiewierane dziecko!… Co miałam robić!?… A zresztą czem byłam? Jakie moje i mego nieprawego syna mogło być życie bez pieniędzy?… Oho, dobrze już poznałam, że pieniądze wszystko pokrywają, wszystko mogą, a bez pieniędzy wszystko źle, że to największy grzech… Nie mogłam jednak długo, nie mogłam się przemóc!… Aż wymówiono nam mieszkanie. Mieliśmy zacząć się tułać. Byłam jeszcze młoda i niebrzydka. Wiedziałam, co na mnie czyha w tej tułaczce, po tych ludzkich „kątach“. Wcześniej czy później, wybiegiem czy przemocą, wepchniętoby mię w dawne błoto. Wolałam więc sama… wolna… z własnego wyboru… Zawsze to lepiej, zawsze wtedy choć trochę… lżej. Willa nie było… Nie było powodu… Choć było ciężko ten… pierwszy raz… och, ciężko!… Postanowiłam. Spieniężyłam resztę mebli, rzeczy, maszynę do szycia. Syna oddałam na dobrą pensję, do pewnych ludzi i wyjechałam… Bo w Szan-chaju nie mogłam. Nigdy tam za żadne pieniądze, za żadne skarby nie robiłam… Szło mi niezgorzej… Na dobrych ludzi trafiałam… Marynarze są szczodrzy… Potem Sarę spotkałam i włóczyłyśmy się z nią parę lat. Co rok przyjeżdżałam do Szanchaju na miesiąc i stawałam nie w hotelu, a u dawnych przyjaciół Willa i nie chodziłam nigdzie, ani do teatru, ani do miejsc publicznych, żeby mię nie poznano… Tylko wciąż z synkiem i tak cały miesiąc… Żeby pan wiedział, jaki to był chłopiec!? Jaki on był!? Jaki mądry, jaki ładny, jaki zgrabny… Malowanie, obrazek cudowny! Nie mówię jak matka, doprawdy… Inni to mówili. Nieraz kiedy szłam z nim ulicą, słyszałam jak panowie i panie głośno wołali: patrzcie, jaki śliczny chłopczyk!… Czyj to syn? A pewnie tej pani!… Podobny!… Serce mi o mało nie wyskakiwało z piersi. Będziesz, synu, będziesz, mój maluchny Willeczku, dżentelmenem… Po polsku do niego nieraz mówię z tej radości! Wrócimy do Europy, do Polski, albo lepiej gdzie na kraj świata, gdzie nikt twej matki nie zna. A zresztą… matka będzie umiała w porę zniknąć ze świata, byle tobie, synu, nie zaszkodzić. Teraz tylko się z tobą nacieszy, napieści, dopókiś głupiutki! Aż nagle… Nie… nie… Nie mogę…
Nie mogę!…
Przyjeżdżam… w tym roku…
Umarł mój syn… umarł!… Umarła dziecina!…
Niema go!… Niema!…
Upadła twarzą na burtę, na wyciągnięte, załamane ręce, jak wówczas przed Formozą, i płacz głęboki, nieutulony, wstrząsnął jej ciałem…
Różycki stał koło niej bezradnie i patrzał na daleki nieboskłon, gdzie zwolna ponad szkliwem wód, połyskującem w zielonkawym, mglistym pobrzasku, wschodził księżyc. Drobne fale skakały tuż koło miedzianej tarczy miesiąca, łamiąc się na tysiące łuszczek bladej poświaty, rozlanej plamisto u widnokręgu. Aż krąg świetlany uniósł się, oderwał od wód, rozgorzał, rozsrebrzył się i, zebrawszy swe blaski w jeden szlak iskrzysty, wysłał go aż do samotnego na morzu parowca.
Pobladły ognie statku.
Białe jego boki, czarne dymy, wełniste wokoło piany zagrały metalowemi blaskami.
— Pani… Niech pani posłucha!… — szeptał cicho wzruszonym głosem Różycki.
Katarzyna zdawała się nie słyszeć go; już płacz nią nie wstrząsał; leżała cicho, jakby w omdleniu, zwieszona bezsilnie na poręczy.
Różycki podniósł głowę i kłopotliwie obejrzał się za siebie. Było pusto. Podróżni widocznie już udali się na spoczynek. Jedynie tuż koło jego „niszy“, majaczył czarny cień człowieka i wykonywał dziwaczne, niezrozumiałe ruchy.
Gdy Różycki zaczął mu się uważniej przyglądać, dziwadło zwróciło ku niemu usmoloną sadzą twarz okrętowego palacza:
— Czy nie zechce pan spróbować?… Proszę bardzo! — spytał krótko po francusku, wyciągając rękę z piękną pomarańczą na czarnej, jak noc, dłoni.
— Nie! Dziękuję!
— Dlaczego?… Tam ich dużo! — odparł ze śmiechem.
Szybko obdarł zębami skórkę z owocu, połknął go chciwie, poczem znowu zanurzył długie ramię w otworze, wyłamanym w ogromnym koszu.


IX.

W nocy „Armand“ zarzucił kotwicę u brzegów Anamu. O świcie przybył pilot i wprowadził statek w ujście rzeczki Don-naj. W głębi ponad lądem mgliły się błękitne góry, ale samo wybrzeże było płaskie, a raczej wcale go nie było. Jak okiem zajrzeć, ciągnęły się gęste chaszcze palm karłowatych, oleandrów, bambusów, wężowatych filodendronów, drzewiastych paproci. Na wysepkach korzeni, krętych, supłastych, jak macki polipa, a rozpartych szeroko, jak racze nogi, wznosiły się całe kolumnady przysadzistych, niechlujnych, kosmatych albo łuskowatych pni nawodnych, zbrukanych namułem, oropiałych od grzybów i liszajów… Ponad niemi zbity strop twardych liści łapczatych rzucał nocny pomrok… Buchty ljan zwieszały się aż do atramentowo połyskujących topieli; sploty, kiście, frendzle — całe grzywy i buńczuki pędów pasorzytniczych oraz odnóży prężyły się na wszystkie strony, spełzały po odziemkach lub przerzucały się z rosochy na rosochę, z gałęzi na gałąź, szukając nowych ofiar dla zdradzieckich uścisków. Festony drapieżnych bluszczów oplatały gęstą siecią aż po korony trupy umarłych lub umierających drzew, kryjąc pod aksamitem swej drobnolistnej zieleni dokonane przez siebie morderstwa. Słońce ledwie gdzie niegdzie wąskiemi strzałami przesiąkało przez skorupę splątanego listowia. Złote jego ciosy otwierały znagła dalekie, mierzchnące stopniowo perspektywy wśród rzędów rudo-zielonych pnisk i na czarnych zwierciadłach tajemniczych wód. Miejscami przebłyskiwały długie, proste kanały głębokich łach, wolniejsze od korzeni i roślinności… Drzewa strzelały tam wyżej, a z koron ich, pochylonych i wybujałych, pnącze przerzucały nad tunelami powietrzne arkady. Parne, cieplarniane powiewy, pełne zjadliwych wyziewów bagnistych, ciągnęły stamtąd aż na parowiec. Miejscami widać było na gładkiej, zastałej wodzie podejrzane kręgi lub zmarszczki srebrnych, ledwie dostrzegalnych smug, zostawione przez jakieś pływające tuż pod powierzchnią stwory…
Różyckiemu wydawało się nawet, że widzi łuskowate grzbiety smocze.
Nagle wymknęła się z jednego kanału maluchna łódeczka, niosąc półnagich, brunatnych wioślarzy w ostrokończatych kapeluszach ryżowych. Wstrzymali ruchy wioseł i przyglądali się ciekawie białemu „ognistemu smokowi“ cudzoziemców, który bez wysiłku płynął przeciw prądowi. Fala z pod parowca grubym wałem podbiegła pod łódeczkę, podrzuciła ją i zakołysała strasznie. Krajowcy o mało nie wypadli do wody.
— Za nic w świecie nie chciałbym się tam skąpać!… Hodowla wszelkich gadów… Rajskie miejsce dla aligatorów… — rzekł Różycki do Sary, która stanęła właśnie koło niego i oparła się łokciami o burtę.
— Co pan mówi?… Co rajskie?… — podejrzliwie spytała żydówka.
— Raj wężów i krokodyli!… Mają używanie!… — powtórzył i kiwnął głową w stronę nawodnej gęstwiny.
— Owa! — przeciągnęła z pewnem rozczarowaniem. — Powiadają, że tego paskudztwa… tam jest… aż za dużo!… Ale to nic; przecie ja tam nie pójdę, ani pan!… Więc co nam do tego?… Niech sobie chodzą!… A… co ja chciała panu powiedzieć, to ja chciała panu powiedzieć, że niech panu da Bóg zdrowie… za tę książkę!… Ona już zaraz inna!… Ona nawet się śmiała, jak ją czytała…
— A gdzież jest pani Katarzyna?…
— Ona siedzi w kajucie i czyta, ona ten Sajgon zna aż za bardzo! My już tu kilka razy były… Tam niema co robić!… Tam same urzędniki… Wszystko albo biedne, albo żonate!… Zresztą, jak Kate zechce, to ona sobie wszędzie robotę znajdzie!… Tylko, że ona jeszcze nie chce… „Patrzyć na nich nie mogę!… I nie potrzebuję!…“ — mówi. — Co pan na to powie!? Ona, głupia, myśli, że jak ona teraz nie ma syna to jej wszyscy wszystko darmo dadzą. A jak ona te kilkadziesiąt funtów, co ma, straci, to będzie musiała za byle co z pierwszym lepszym łapserdakiem pójść… Oszczędności dlatego dobre, że można wybrać, że można zaczekać na fart, na dobry geszeft, a nie żeby je stracić. Ona ze mną gadać wcale nie chce… Uszy zatyka i piętami o pościel wali… Ale ona już teraz jest inna… Ja myślę, co ona do rozumu przychodzi… I ja nie wiem, co panu za fatygę zrobić?… Ja doprawdy wszystko dla pana zrobię, o co pan poprosi… Bo bez Kate, widzi pan, to mnie nijako… to i ja nie mam serca! My z Kate jesteśmy, jak dwie siostry… My jesteśmy więcej: my jesteśmy dwie sieroty! Niech panu Pan Bóg wynagrodzi… Szczerze życzę!… — brzęczała wkółko, jak uprzykrzony owad, podczas gdy Różycki, kryjąc swe zmieszanie i zaciekawienie, odwracał twarz i wodził wzrokiem po okolicach.
Brzeg wznosił się nieznacznie. Kępy, mielizny, ławice i wysepki zlewały się w cyple i przylądki. Z namułów tryskał ku górze cały pożar zieleni, gwałtownie biło, pieniło się, przelewało przez siebie bujnemi zwałami kędzierzawe listowie rozmaitego kształtu i rysunku oraz nieskończenie rozmaitych odcieni. Wdali wysoko w błękitach wznosiła się, jak portyk świątyni, mglista, powietrzna kolumnada palm kokosowych. Pojawiły się na szczudłowatych palach, podobne do gniazd gromadzkich, chaty nawodne, uwite z błotnistych traw, z ogromnemi kołpakami trzcinowych dachów na czubach.
— Więc i pani na brzeg nie wyjdzie? — zapytał Sarę z niechcenia Różycki.
— Ja… nie wiem… Może ja i wyjdę… Mnie mówili żołnierze, co my tu długo będziemy stać… Może do jutra do wieczora… chociaż w rozkładzie powiedziano, że tylko dzień… Ale oni tak zawsze… Oni potem na morzu ten dzień dogonią… Więc jabym chciała wyspać się choć jedną noc w dobrem łóżku… A pan pójdzie!?
— Miasto… Już widać miasto!… Zaraz będziemy!… — krzyknął Różycki radośnie, kiwając głową ku ciemniejącemu lądowi.
Za zwierciadlano błyszczącym zakrętem rzeki zabielały rzędy domów z czerwonemi i zielonemi dachami. Plamy ich wysunęły się z poza muru zieleni i wraz z nią odbiły w lustrze ciemnej wody. Zaskrzyły się w słońcu szkła okien, zapłonęły w powietrzu wiejące flagi; reje i maszty statków zamgliły na przystani.
Majtkowie „Armanda“ wytoczyli co prędzej małą, mosiężną armatkę, przymocowali ją do burty i gotowali się powitać francuski port wystrzałem.
Na kapitańskim mostku znowu pojawił się w białym kitlu z świecącemi guzami sam „père commandeur“.
Podróżni tłumnie wylegli na pomosty.
Na pustej, sennej do tej pory rzece objawił się pewien ruch.
Mały, czarny parowiec, sycząc i gwiżdżąc wyzywająco, przeleciał mimo sunącego poważnie „Armanda“. Już ukazały się pierwsze statki na kotwicach: francuski handlowiec „China“ i japoński „Totomaru“ — stały czarne, ciężkie, spracowane i zupełnie bezludne o tej wczesnej porze… A dalej już gęsto, tuż jeden koło drugiego, wyciągnęło się całe miasto parowców, dżonek, żaglowych okrętów… Krążył dokoła nich rój drobnych łodzi, piróg i sampanów, pędzony z miejsca na miejsce wiosłami przez nagich ludzi kolorowych z białemi opaskami wokół bioder.
Zagrzmiał armatni strzał, wzleciała jednocześnie na główny maszt „Armanda“ flaga francuska… Ustało gorączkowe bicie śrub parowca, spracowane jego ciało przestało nagle drżeć i, nie kołysząc się, wolniuchno, jak łabędź, mocą rozpędu zbliżało się do mostu przystani, tam, gdzie na wysokim słupie powiewała flaga trójbarwna…
Majtkowie rzucili cumy. Parowiec trącił o bufory lądowe i stanął. Umilkł zwolna przypływ wody wzburzonej, urwał się oddech kominów; zamiast nich napłynął z lądu gwar tłumów ludzkich, tupot ich nóg i hałas ulicy miejskiej…
Po zrzuconych na brzeg szerokich schodniach popłynął niezwłocznie strumień podróżnych.
A więc przedewszystkiem tłumy Chińczyków i Negrów z swemi tobołkami. Następnie ubrany po europejsku Japończyk powiódł pieczołowicie swoje „dżoro“, podskakujące niezgrabnie na wysokich sandałach i wymachujące, jak pingwiny skrzydłami, długiemi rękawami „kimono“. Za niemi mignęły czerwone rajtuzy żołnierzy. Dalej wolno i ostrożnie przeszły białe panie z pierwszej i drugiej klasy w towarzystwie jasno-kolorowych panów.
Różycki dostrzegł wśród nich hrabiego Fioretti z blondynką i Sarę z… Joubertem.
— Aha!… — pomyślał. — Ci nie tracą czasu!
Jednocześnie ogarnął go niepokój i podniecenie.
— Gdzież Kate?… Czyżby już poszła?
Spuścił się pośpiesznie do kajut. W jadalni było cicho i pusto, w kajutach również. Ani śladu bufetowego. Naczynia były sprzątnięte, szafy zamknięte, ścierka porzucona niedbale w kącie bufetu.
— Zapewne, że jej nie spostrzegłem!… Ale z kim mogła pójść!? — rozmyślał z goryczą.
Już skierował się ku schodom, aby biec na ląd, gdy cicho, jak cień, wysunęła się Kate ze swojej sypialni.
Oboje zmieszali się; Różycki pobladł zlekka, podczas gdy blada twarz Kate zabarwiła się jednostajnie delikatną łuną…
— Pan tu?… Więc pan nie pójdzie do miasta? Więc pan zna Sajgon?
— Nie znam! Owszem, poszedłbym… Wiem, że tu jest piękny… jest ogród botaniczny i zwierzyniec… Ale samemu… nudno… Czyby pani nie poszła?… — zapytał nieśmiało. Spojrzała nań długo i badawczo…
— A… a… czy… nie będzie się pan… wstydził?
— Czego?… Pani dla mnie… zupełnie… Po tem, co mi pani powiedziała… Ależ zupełnie… — tłumaczył się bezładnie.
Nie spuszczała zeń czarnych, błyszczących oczu. Nagle oczy te stały się aksamitne.
— Dobrze!… — odrzekła krótko. — Niech pan zaczeka.
Różycki skoczył do swej kajuty, aby się trochę przebrać.
Dawno wszakże już był gotów i czekał w jadalni z dobry kwadrans, a Kate nie ukazywała się wcale; zajrzał więc niedyskretnie przez niedomknięte drzwi. Wśród rozrzuconych sukien i odemkniętych pudełek stała zupełnie ubrana, jak śliczne, jasne widmo. Jak gdyby poczuwszy na sobie jego wzrok, zrobiła szybki ruch głową wtył, zepchnęła część ubrania do otwartego kufra, zatrzasnęła wieko i odsunęła drzwi. Cofnął się wtył, zmieszany i przejęty. Stała przed nim, zmieniona nie do poznania, jakaś nieznana, daleka, elegancka dama. Miała na sobie śliczną suknię z etaminy „ecrue“ na jedwabnym, różowym spodzie, przeświecającym morelowo przez cieniuchną mgłę zwierzchniej tkaniny. Wąskie, marszczone rękawy, gipjurowy karczek „à jour“ i długie, zlekka plisowane ramiączka były spięte na wierzchołkach wypukłych piersi różowemi kokardkami. Nieprzecinana w pasie suknia, obcisnąwszy miękkiemi zmarszczkami smukłą figurę i spadziste biodra, spływała na dół wytwornym kielichem ze wstawkami z gipjury.
Matową, owalną twarz ocieniał czarny „Rembrandt“ z czarnemi, strusiemi piórami; boa z takich samych piór zwieszało się z ramion…Duże, czarne rzęsy zlekka drgały nad wesołemi, wilgotnemi oczami; pod zgrabnym nosem śmiały się wilgotne usta.
— A więc jedziemy?… — pytała jakimś bardziej głębokim głosem.
Zręcznym ruchem przytrzymała łokciem parasolkę i, posuwając się naprzód wolniuchno, jęła wdziewać blado-żółte z weneckiej skórki rękawiczki… wiało od niej delikatnym zapachem „Lotus blossoms“, a wyglądała, jak bukiet przedziwnych japońskich złocieni.
Różycki chwilę nie ruszał się, wzruszony do głębi serca, wdzięczny i zarazem zawstydzony, gdyż zrozumiał, iż ubrała się wyłącznie dla niego.
Aż obejrzała się na niego i zawołała wesoło:
— Nacóż pan jeszcze czeka?… Tam więcej nikogo już niema!
Na przystani wzięli dwie „ryksze“ i kazali wieźć się do ogrodu botanicznego. Tędzy Anamici, woźnice i konie w jednej osobie, wlot zrozumieli sytuację i polecieli tuż obok siebie, oś w oś, wysadzaną olbrzymiemi drzewami aleją.
Po obu stronach, przez otwarte szeroko brany ogrodzeń widać było niskie, przysadziste drewniane i murowane domy podzwrotnikowe z głębokiemi podcieniami na słupach. Bujna, żywa zieleń i jaskrawe kwiaty kipiały dokoła na klombach i w kępach drzew.
Na ulicach pusto. Południowy skwar pozapędzał wszystkich do domów. Rzadko przechodził biało ubrany krajowiec w stożkowatym, trzcinowym kapeluszu, zatrzymywał się opodal i gapił na przejezdnych półsennie.
Słońce piekło niemiłosiernie, wznosząc się coraz wyżej na ciemno-szafirowem niebie.
Kate otwarła swą japońską parasolkę jedwabną, koloru róży herbacianej, haftowaną w różowe kwiaty i blado-zielone trawy.
Różycki parasola nie miał i cierpiał nieznośnie. Pot spływał mu strugami z pod korkowego hełmu. Wilgotne, gorące powietrze tamowało oddech. Zaduch parowca na otwartem morzu wydawał mu się w tej łaźni przyjemnym, chłodnym zefirem.
— Skręcaj pod drzewa! — zawołał po angielsku na woźnicę.
Ten obejrzał się, zrozumiał niecierpliwy gest i usłuchał natychmiast. Ale pod drzewami nie wiele było lepiej, gdyż przejrzyste, mdłe cienie wysokich konarów nie dawały żadnej ochrony od bezlitosnego słońca.
Nareszcie stanęli w parku. Doznali jednak zawodu. Zamiast oszałamiającej puszczy zwrotnikowej znaleźli pięknie utrzymany, chędogi ogród, widocznie niezbyt dawno założony, gdzie młode drzewa, szeroko i luźno rozrzucone po polankach, nie tworzyły prawie nigdzie cienistych gajów.
Skierowali się więc odrazu do zwierzyńca.
Kate znowu rozpięła swoją piękną parasolkę, złożoną w chwili schodzenia z wózeczka, i odzyskała dobry humor.
— Niech pan się bliżej przysunie, to i panu dostanie się trochę cienia — rzekła z uśmiechem.
— Mam hełm korkowy! — odpowiedział, tłumiąc upalne sapanie.
Przedewszystkiem zwabiły ich wrzaskliwe głosy papug. Małe papużki, przypominające ślicznemi, jaskrawemi barwami i dziwnemi kształtami tajemnicze owoce lub kwiaty gajów zwrotnikowych, siedziały potulnie albo cicho polatywały po wielkich klatkach. Zato wielkie kakadu, rogate i czubate we wszystkich kierunkach — białe, czerwone, zielone, żółte i mieszane w tych kolorach — darły się w niebogłosy. Gdy Różycki z Kate stanęli przed niemi, dzika wrzawa, zgrzytanie, szczekanie, krakanie i wycie dosięgły niesłychanej potęgi. Zatknąwszy uszy, musieli uciekać ze śmiechem. Przed klatką małp zatrzymali się dłużej. Psoty i kłótnie tych szarych, żółtych i szaro-żółtych zwierząt z różowemi lub siwemi pyszczkami bardzo bawiły młodą kobietę, dopóki parę bezwstydnych wybryków nie odstraszyło jej, przeraziwszy jednocześnie Różyckiego. Odeszła, odwracając od towarzysza rozbawioną, zarumienioną twarz…
Niedaleko stamtąd trafili na ogromne druciaki z wężami.
Kate ze zgrozą przypatrywała się czarnym, galaretowatym zwojom, powolnym ruchem przelewającym się z kąta w kąt wzdłuż wysokich siatek.
Nagle dostrzegła w tym obrzydliwym kłębie wlepione w siebie okrągłe oko bez powieki, z ostrą stalową źrenicą pośrodku złotej tęczówki, gorejącej przykrym, posępnym ogniem. Struchlała cofnęła się i już nie chciała oglądać ani dusiciela, ani okularników, ani nawet żmii koralowej, skręconej wkółko na podłodze jednej z klatek, jak krążek krwi…
— Chodźmy stąd, chodźmy… Okropne… Umrzeć od takiego gada!… Pomyśleć tylko, że one w tych krajach wpełzają nieraz pod kołdry śpiących, zwijają się na piersiach… Brrr!… Nie chcę, nie chcę!… Jak pan może w tych podróżach wytrzymać bez hoteli, bez ochrony!
— Wytrzymuję, bo muszę!…
— A co pan właściwie robi? — zapytała ciekawie.
— Jeżdżę po rozmaitych krajach i skupuję przedmioty dla muzeów…
— Aha, rozumiem: coś w rodzaju… wędrownego…
— Komiwojażera!… Nie, trochę więcej… — przerwał, rumieniąc się. — Zapisuję podania, obyczaje…
Zaczął jej wykładać o urządzeniach muzeów, o etnografji, o rozmaitych rodzajach i zasadach kolekcjonowania. Wpadł w zapał, nie na tyle jednak, żeby nie dostrzec, że Kate się nudzi, że spoziera z utęsknieniem w głąb ogrodu.
Na szczęście byli niedaleko wielkiej sadzawki, ogrodzonej gęstą i mocną kratą żelazną. Zaledwie stanęli koło niej, zbliżył się biednie odziany krajowiec, otworzył koszyk z kawałkami cuchnącego mięsa i pokazał ręką na stawek.
— Co on chce!?
— Krokodyle! Czy pani ich nie widzi? To ich nozdrza wystają nad wodą! — cicho zaszeptał niewiadomo dlaczego Różycki.
Dziwne, wystające z mętnej wody parzyste wyrostki, podobne do pływających korków, poruszyły się; jedna z par znikła, aby rychło wysterknąć niedaleko koło ich brzegu.
Kate nic nie rozumiała i zdziwionym wzrokiem wodziła po pustej sadzawce. Dopiero gdy Różycki rzucił kawałek mięsa, a jednocześnie z wody wynurzyła się potworna, zębata paszcza, kłapiąc straszliwie i pluskając wokoło… gdy następnie w tem miejscu zawrzało i pokazały się naraz dwa łuszczkowate ogony, zaczęła klaskać wesoło w dłonie.
— Ach, ach!… Niech pan zrobi jeszcze, ażeby jeszcze raz się pokazały…
— Trzeba poczekać, aż się uspokoją, inaczej nie zauważą przynęty!
Za chwilę wyrównały się kręgi i zmarszczki na zmąconej wodzie, powierzchnia jej stała się lustrzaną, jak przedtem, niezdradzającą niczem swej strasznej tajemnicy. Wprawne zaledwie oko mogło dostrzec znamienne parzyste punkciki, jeszcze niższe, jeszcze mniejsze niż przedtem oraz zauważyć leciuchny obłok namułu, podnoszący się z dna, a sztucznie wytwarzany przez kryjące się w nim jaszczury.
Nowy kawał mięsa, nowa walka ponowny chrzęst zębów, ponowny chaos chlapiących ogonów, szponiastych łap, wygiętych, guzowatych grzbietów…
Pod koniec Kate rzucała już sama. Różycki patrzał na nią zboku i śmiał się.
— Wie pani co?… — rzekł niespodzianie. — Proponuję, abyśmy na „Armanda“ na obiad nie wracali. Zjemy lunch w hotelu i pojedziemy zaraz potem kolejką do sąsiedniego anamo-chińskiego miasta. Czy zgadza się pani?
Znowu spojrzała mu w twarz badawczym wzrokiem.
— A jeżeli nas tam zaskoczy… noc? — spytała z odrobiną filuterji.
— Niema obawy, ostatni pociąg odchodzi coś o dwunastej… W hotelu dostaniemy rozkład jazdy… Zresztą mam z sobą rewolwer, może się pani nie lękać!…
Rozśmiała się i ufnie oparła rękę na ramieniu, które jej podał.
W dwie godziny potem pędzili małym, czyściuchnym wagonem drugiej klasy, wśród ogrodów, rosnących tak blisko toru, że gałęzie palm, bananów, drzew mandarynowych trącały nieledwie o ściany i szyby pociągu.
Miasto, zabudowane chińskiemi domami, nie zrobiło na nich wrażenia. Dopiero wieczorem, gdy ustała pracowita wrzawa miejska, łoskot i dudnienie przeładowywanych pakunków, gdy umilkły nawoływania przekupniów i robotników, gdy ucichł brzęk łańcuchów oraz dźwięki bijących o metale młotów, gdy zaszumiał zamiast nich na ulicach łagodny pogwar swobodnych głosów, wesoły śmiech wypoczywających, zwolnionych od pracy tłumów, gdy u bram domów i na balkonach zapłonęły kolorowe latarnie, gdy przez otwarte drzwi zajaśniały jaskrawo wnętrza oświetlonych sklepów — poczuli, że zaczyna się coś nowego, co wynagrodzi ich za zmęczenie i dotychczasową nudę. Szli w gęstej gromadzie wolno przechadzających się Chińczyków i po chińsku ubranych Anamitów.
Nikt ich nie zaczepiał i napozór niczyjej nie zwracali na siebie uwagi. To im dodawało otuchy.
Rudy, ciepły zmrok szybko zapadającej nocy sprzyjał im. Stąpali ufnie po wielkich płytach kamiennego bulwaru, brzegiem tonącego w ciemnościach kanału, gdzie tysiące dżonek stało w tak zwartym ordynku, iż wody wcale widać nie było, że wyczuć ją było można jedynie z wiejącej od spodu świeżości, oraz domyślić się po cichym, jednostajnym szmerze prądu, trącającego o kadłuby statków.
Czasem czerwone światło samotnej latarni, zawieszonej na maszcie lub rufie, trafiało w głęboką szczelinę między wydęte, oślizłe boki okrętów, między ogromne, jak wierzeje, rudle, między piętrzące się niepojęcie zręby, bale, ostrokoły, aż oparło się o czarną, błyszczącą powierzchnię płynącej rzeki i rzuciło na nią rubinową smugę swego odbicia. Reszta ginęła w ciemnościach; nawet las masztów ledwie-ledwie zaznaczał się na głębokiem tle aksamitnego nieba…
Kate przytulała się coraz mocniej do Różyckiego. Ruch przechodniów nieznacznie ale stale popychał ich w kierunku bocznicy, skąd biła lekka łuna.
Gdy stanęli na jej rogu, ledwie wstrzymali okrzyk zachwytu. Lamp było tu tak dużo i rozwieszone były tak fantastycznie, jak w jakiejś świątyni tajemnego obrządku. Białe, czerwone, żółte, zielone, niebieskie lub wszystkie tych kolorów zmieszanych razem w przedziwne bukiety ogniste. Nie świeciły one, nie błyszczały, lecz płonęły łagodną matową jasnością, siejąc dokoła kolorowy pobrzask. A były wszędzie: wysoko i nisko, na bokach domów, w powietrzu ponad ulicą, zawieszone niewiadomo na czem, jak stada świetlanych zastygłych bez ruchu ptaków lub girlandy bajecznych, ognistych kwiatów. U balkonów, nad oddrzwiami bogatych klubów i restauracyj tworzyły one plecionki tak równe i zwarte, że wyglądały jak sznury ogromnych, oświetlonych od wnętrza paciorków, drążonych z onyksu, szafiru, topazu, chryzolitu, rubinu: jakieś różańce samogorów — zaczarowanych kamieni Wschodu. Owdzie zwisały nad głowami długie białe perły z cieniuchnego, naoliwionego papieru, w których światło rozlewało się równomiernie, jak mleko w kryształowem naczyniu. Czarne pręgi hieroglifów ostro odcinały się na tle ognistem. Gdzie indziej kapały, niby ciurki łez płomiennych, z okapów domów, opasywały zwojami słupy i rzeźby, ujawniając jaskrawo zabarwione gzymsy, kanty, wypukłości oraz płaty płaszczyzn ledwie w zarysach widzialnych, ciemnych budowli. Światło tych tysięcy lamp, zmieszane z gęstym mrokiem zakątków, krzyżując się, zlewając, przesiąkając wzajem, wypełniało ulicę tęczową mgłą, której strzegły z obu stron wysokie, czarne urwiska domów, a wgórze nocne niebo.
Tłum wesoły, świątecznie odziany, płynął dołem z łagodnem szemraniem. Na ciemnobłękitnem tle ubiorów niewyraźnie majaczyły cętki bladych twarzy, chwiały się krążki czarnych czapeczek lub czarne kule odkrytych głów, ozdobionych tęgiemi warkoczami; powiewały niezliczone, jasno malowane wachlarze, niby kędziory piany na falach; błyszczały, słabo dymiąc, małe fajeczki… Od czasu do czasu przepływała wysoko nad tłumem, niesiona przez rosłego niewolnika, jaka słynna śpiewaczka, w białem jak śnieg ubraniu, opuszonem białem futerkiem, z biczami połyskliwych pereł na głowie i piersiach. Tęczowa łuna świateł otaczała ją ze wszech stron tęczowemi blaski. Migały jak widziadła i nikły w jakiej rzęsisto oświetlonej bramie.
— Wejdźmy!… — szepnęła Kate, pociągając Różyckiego za jedną z nich. — To moje siostry!…
Weszli po szerokich schodach z czerwonej laki, tuż za śpiewaczką, razem z tłumem przechodniów.
Mała kobietka z wielkim wdziękiem trzymała się na ramieniu niosącego ją olbrzyma, oparłszy mu drobną, jaśniejącą od pierścionków rączkę na podgolonej głowie.
Gdy wtoczyli się do sali, niewolnik postawił ją ostrożnie na stopniach niewielkiej estrady. Tłum rozlał się wśród zajętych przez publiczność stolików, szukając miejsca.
Różycki też się za miejscem oglądał. Dostrzegł je trochę w głębi i śmiało skierował się tam, prowadząc Kate za sobą. Nagle poczuł, że tysiące oczu zwraca się ku niemu i ogarnęła go trwoga; na szczęście zaśpiewała śpiewaczka.
Usiedli i natychmiast zjawił się chłopak w białym fartuchu. Z trudnością dogadał się z nim Różycki przy pomocy sąsiadów, którzy pośpieszyli uprzejmie obojgu z pomocą. Jeden z nich, w wielkich, oprawnych w szylkret okularach, nawet przysiadł się do nich.
Spytał się łamaną angielszczyzną: skąd są i co tu robią?
Zainteresowanie sali znowu zwolna zwracało się ku nim. Znowu zaciążyły na nich niezliczone spojrzenia ciekawych, nieprzyjaznych oczu. Różycki niespokojnie macał rączkę rewolweru, ale Kate śmiała się, rozglądając wesoło wokoło. Próbowała nawet wdać się w dłuższą rozmowę z Chińczykiem w okularach.
Przyniesiono im nareszcie zamówione potrawy: ugotowany w wodzie makaron i potrawkę z kury. Wygłodzona Kate zabrała się do nich z wielkim apetytem.
— Niech się pani śpieszy!… Niech się pani śpieszy!… — popędzał Różycki towarzyszkę. Pierścień ciekawych gęstniał dookoła nich coraz widoczniej!
Ci z dalszych szeregów powstawali i powłazili nawet na krzesła, aby ich obejrzeć. Śpiewaczka nagle przestała śpiewać. Nie było jej widać z poza ściany głów.
— Wasza tutaj źle chodzi!… Tutaj głupiec wiele… Nie widział zamorska kobieta… Tutaj dzika sama chłop… chce… spróbować… zamorska kobieta… Wy uciekaj… Moja was odprowadzi... — radził życzliwie im Chińczyk w okularach łamaną angielszczyzną.
Zaniepokojony Różycki zawołał zaraz posługacza, wysłuchał rachunku i zapłacił go, nie sprawdzając, nie próbując go nawet zrozumieć. Oczy jego i słuch nieznacznie ale pilnie śledziły jedynie, co się działo wokoło.
Kate zdawała się nie rozumieć niebezpieczeństwa, pogodnie oraz ciekawie spoglądała na tłum. Dopiero gdy wstali, gdy Różycki chwycił ją pod ramię i poprowadził gwałtownie ku wyjściu, poczuła naraz za plecami nawałę niechęci. Rozległy się krzyki, kilka pestek i skórek pomarańczowych przeleciało mimo nich… Ale przed nimi tłum rozstępował się, jak woda. Blady Różycki prostował, ile mógł, swą niewielką postać.
— Wracamy, zaraz wracamy!… — zapowiedział, gdy znaleźli się na ulicy.
Kate spojrzała nań zboku, nieprzyzwyczajona do groźnego, stanowczego tonu jego głosu, lecz usłuchała i wsiadła natychmiast do „rykszy“, którą na szczęście niedaleko znaleźli.
Za chwilę pędzili oświetlonym elektrycznością pociągiem zpowrotem do Sajgonu.
— Źle zrobiłem, żem panią usłuchał. O mało… o mało nie stało się… nieszczęście!
— Cudowny dzień! Nigdy jeszcze takiego dnia nie miałam. Tyle lat jestem tu, a nic nie wiem… Nikt mi nigdy nic nie pokazywał!
Siedziała przed nim na ławce i spoglądała nań wdzięcznem, czarującem spojrzeniem zdołu. Różycki usiadł obok i wziął ją za rękę.
— Wie pani co?… Niewarto dziś wracać na „Armanda“. Jest już późno i wyznaję, że… lękam się cokolwiek tej drogi z miasta do portu, przez ciemne, odludne ulice i place… Rykszy na pewno nie znajdziemy… Niema ich już o tej porze! Zanocujemy lepiej w hotelu!…
Spoważniała, zamyśliła się i rękę mu niezwłocznie odjęła. Różycki zarumienił się.
— Ha, cóż!… Jeżeli nie można, to przenocujmy! — odrzekła z ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
Gdy w hotelu Różycki zamówił dwa oddzielne pokoje, przyjemny błysk przeleciał po jej twarzy…
— Tak, tak!… Teraz nie mogę… Może potem, kiedyś! — szepnęła, gdy, mówiąc dobranoc, Różycki dłoń jej cokolwiek dłużej zatrzymał.
— Ależ nic podobnego nie powstało mi w głowie!… — usprawiedliwiał się niewyraźnie, rumieniąc się jak dziewczyna.
— Dobrze, dobrze!… Wszyscyście jednakowi! Wiem to dobrze! A zresztą może nieprawda, może pan istotnie inny… Pan doprawdy dobry!… — Dobranoc!…
Długo nie mógł usnąć Różycki, chodził wzburzony po pokoju i żałował, że jest inny.
A gdy nazajutrz rano Kate powitała go chłodno, gdy dostrzegł w jej oczach zimne zamyślenie, a na ustach znany mu, zlekka drwiący uśmieszek — był zrozpaczony.




X.

Znów błękit przepastny wokoło i biały „Armand“, lecący przezeń jak pocisk.
Z pod jego dzioba bryzgają strugi srebrnej piany i dwa jej warkocze biegną w obie strony, a dwa pióropusze dymów snują się nad nim wgórze; rychło wszakże roztapiają się i one w nieprzebranych szafirach powietrza i wody.
Znikł okręt, znikły jego ślady; w turkusowych otchłaniach pozostaje tylko samotnie gorejące słońce. Upał ten sam co wczoraj, co onegdaj, co od tygodnia… Upał, wszędzie przenikający! Upał śmiertelny… Już nawet wentylator nie pomaga i przelewa bezpożytecznie, tam i zpowrotem, strumień równie gorącego powietrza…
Wiatru! Powiewu! Wszyscy wzdychają do wiatru… Chowają się w skąpych zacieniach i spoglądają zawistnie na wyższe pokłady, gdzie sfery uprzywilejowane spacerują po szerokich chodnikach, nakrytych nieustannie zraszanym wodą brezentem.
Różycki nie mógł usiedzieć w kajucie.
Nietyle go wypędzały stamtąd zaduch i gorąco, bo te były wszędzie, ile nadzieja, że na pomoście prędzej uda mu się pogawędzić bez świadków z Kate.
Od czasu ich wycieczki do Sajgonu, współpodróżnicy ciekawie śledzili każdy ich krok, najbłahszy, zamieniony na uboczu wyraz. Kate stała się nagle lękliwą i nazbyt już ostrożną, co drażniło i bolało Różyckiego.
Rozumie się, że wśród prześladowców wyróżniał się nieubłaganą przenikliwością Joubert, którego nie ugłaskały wcale a wcale pieszczoty Sary.
Kpił, drwił pozornie bez celu, ot, tak! w powietrze. Ale Różycki dobrze widział, że on wciąż nań czatuje, że mimiką, tonem głosu, spojrzeniem podkreśla najprostszą jego grzeczność dla pięknej kurtyzany, że go poprostu ośmiesza i że on nic na to poradzić nie może. Szczególniej przykre były te wieczory, kiedy do kompanji żołnierzy przyłączył się i gruby „maître d'hôtel“ ze złotym łańcuszkiem na brzuszku. Wtedy obowiązkowo przy pojawieniu się w pobliżu Różyckiego rozbrzmiewał chrypliwy baryton Jouberta:

Ah Ninette, Ninette!…

Potem następowała znacząca przerwa i wybuch udanego gniewu:
— Czego na mnie oczy wyłupiacie, gamonie!?… Myślicie, że co dodam!? Myślicie, że zaśpiewam: „remue tes gambettes!…“ Ani mi się śni!… Dość już miałem z tego powodu zmartwienia!…
— Ależ, Joubert! Co ci się zdaje!?… Mylisz się, drogi chłopcze… Życzymy ci wszelkiego powodzenia w tym kierunku!… — wołali, śmiejąc się, żołnierze.
— Tes gambettes!… Superbe!… Doprawdy! — powtarzał z piskliwym śmiechem człowiek-ljana.
„Czarny bandyta“ też wrogo świdrował Różyckiego oczami ze swego obserwatorjum na pryczy.
Jedynie „uczony wachmistrz“ nie brał udziału w ogólnej zmowie hultajskiej, był zawsze poczciwy, zawsze grzeczny, ale nie rozmawiał już więcej z Różyckim o geografji.
Szczerze i niezmiennie przychylną była dlań teraz tylko Sara.
— Niech panu Bóg da zdrowie!… — powtarzała promieniejąc. — Ona się już robi, ona się już zrobiła jak przedtem… Suknie przymierza. Bieliznę zmieniła! A dzisiaj to tak zaczęła wybredzać w pończochach jak dawniej… Ona ma bardzo ładne nogi. O mało nie pokłóciłyśmy się… To już dobry znak! Bo najgorzej, kiedy człowiekowi wszystko jedno!…
Istotnie, Różycki zauważył większą staranność w codziennem ubraniu Kate, od czego uroda jej zajaśniała spotęgowanym blaskiem. Tem bardziej było mu przykro, że go unika.
— Dla kogóż więc się stroi!? — rozmyślał i natychmiast karcił samego siebie, iż bawi się w podobne dociekania. Co go to obchodzi?… On powinien korzystać z pozyskanego chwilowo wpływu i uleczyć ją, uratować… Naprzykład: papierosy — ona się niemi wprost zatruwa! W ten sposób nigdy nie przyjdzie do równowagi! I w dodatku szpeci ją to bardzo… Żółkną palce, żółkną zęby i cuchnie, jak marynarz!…
Kate właśnie stała opodal, wsparta łokciem o burtę, z papierosem w zębach.
— Doprawdy, rzuciłaby pani te obrzydliwe trociczki!… — wyrzekł nieśmiało, zatrzymując się obok niej.
— Cóż to panu szkodzi?…
Nie odwróciła nawet głowy, zapatrzona na samotne białe obłoczki, rodzące się na pałającej powierzchni oceanu i unoszące się niby kłęby dymów ku górze.
— Mnie nic, ale pani szkodzą.
— W jakiem znaczeniu?
— Zdrowiu pani… Pani się denerwuje samochcąc!…
— Zdrowiu?… Cha! cha! — roześmiała się. — Pierwszy raz słyszę coś podobnego? My, my… które codzień narażamy się na stokroć gorsze rzeczy, nie pozwalamy sobie myśleć o… zdrowiu!… Głupstwo!… — dodała z cynizmem.
— Dlaczego pani tak się zmieniła?… Dlaczego pani używa teraz ze mną tego tonu i takich wyrażeń! Pani to robi naumyślnie! Czy zrobiłem co złego?…
Spojrzała nań zukosa, przycichła i spokorniała.
— Niewarto, niewarto, panie! — szepnęła i odeszła.
Różyckiemu wydało się, że miała łzy w oczach, chciał za nią biec, ale machnęła nań wstrzymująco ręką.
— Patrzą wszyscy!… Przyjdę wieczorem na stare miejsce!…
— Stare miejsce zajęte… wlazł tam jakiś Syngalezyjczyk. Niech pani przyjdzie… Powiem pani niedługo, dokąd!…
Namyślał się, czyby nie wypędzić czarnego jegomościa z ulubionej niszy, zapłaciwszy mu franka lub dwa odstępnego?… Byle sobie poszedł!… Nie! Toby zwróciło zaraz uwagę i doszło bez wątpienia do żołnierzy. Przeszkodziliby im na pewno. Zbyt tu zresztą na oczach wszystkich…
Daremnie łamał sobie głowę, gdzieby znaleźć odpowiedni kącik do cichej, serdecznej, poufnej rozmowy, w której zupełnieby ją przekonał, przełamał jej upór, jej chłód ostatnich dni… Gdzieby sam mógł się wypowiedzieć i gdzieby ona mogła mówić swobodnie, bez wiecznego nastawiania uszu, czy kto nie zbliża się, bez obawy podsłuchania!…
Ale takiego kąta w trzeciej klasie nie znajdował. Wtem przypomniał sobie starego przyjaciela, włóczęgę okrętowego, z którego usług już dawno nie korzystał. Ten na pewno coś mu poradzi! Skierował się więc na drugą stronę pomostu przez ciżbę, rozłożoną pokotem wprost na podłodze.
Znalazł starego, jak był się spodziewał, w korytarzu kuchennym. Siedział pod ścianą w kąciku, gdzie nie dochodziło światło. Wydawał się trochę przyzwoitszym, mniej brudnym i obdartym, i trzymał się z większą godnością, niż na początku ich znajomości.
— Czybyście nie mogli wskazać mi miejsca… wolnego, gdziebym mógł pogadać chwilkę bez przeszkody z pewną… osobą?… Wszędzie pełno!…
— Phi!… Pełniutko, zapewne!… Nigdy tak nie było!… Wprost nóg niema gdzie wyciągnąć… A o miejsce, gdzieby można spokojnie pogadać… trudno, bardzo trudno! Doprawdy, nie wiem!… Czy to będzie do tej rozmowy mężczyzna, czy kobieta?… — spytał dyskretnie.
— Kobieta!…
— Hm!… — mruknął, a potem cmoknął znacząco i długo kiwał kudłatą głową.
— Więc co? — przerwał niecierpliwie Różycki. — Zapłacę!…
— To się wie, że pan zapłaci… Za to się płaci! Ale zawsze taka rzecz potrzebuje zastanowienia!… Nie wiem!… Tutaj nie można… nijak… Wszystko na widoku… Chyba… u felczera!?… Spytam się… Dobry chłopak, daje mi czasem trochę spirytusu… od solitera… za czyszczenie butów i inną pomoc! On ma taki pokoik… dla chorych! Tam i kanapka jest!… Spytam się, może pozwoli, choć nie wiem… Taka rzecz potrzebuje zastanowienia!
— Ależ wcale nie o to chodzi!… — wybuchnął Różycki. — To moja rodaczka i chciałbym z nią pogadać o ważnych sprawach…
— Czego się pan gniewa?… Czy ja mam co przeciwko temu?… Mnie co: rodaczka czy nie rodaczka! Ale tu, mówiłem panu: republika!… Tu na to nie zważają!… Za wszystko kara!… Choć rodaczka, a będzie kara!… Ale wie pan co? To, jeżeli tak jest, jak pan mówi, to możeby… w ptaszarni? Da pan „czinezowi“ dwa franki w zęby i sprawa w kapeluszu! Tylko tam trochę nieświeże powietrze… W Sajgonie dużo bażantów wsadzili i kur… też…
— A ten pokoik u felczera?… Gdzie się znajduje?… Czy daleko stąd?… — przerwał z rozdrażnieniem Różycki.
— A no w drugiej klasie!…
Mowy być nie mogło o tak dalekiej i ryzykownej podróży wraz z Kate. Po namyśle Różycki dał dwa franki staremu: jeden dla niego, drugi dla „czineza“ i zapowiedział swą wizytę po wieczerzy.
— Żeby ich tam nie było! Nikogo!…
— To się rozumie! Będę na pana na dole czekał. A zresztą niech pan lepiej sam wali wprost. Już wszystko będzie umówione… Bo ta pani też, tak rozumiem, że nie będzie chciała, żebym ją widział!… To pewnie ta czarna, wystrojona?… Ładna kobieta!…
Różycki kiwnął mu głową i odszedł pośpiesznie.
Resztę dnia błądził po pokładzie rozstrojony i zamyślony.
Nie próbował ani szukać, ani zbliżać się do Kate, ostrzegany niewytłumaczonym wewnętrznym instynktem.
Tem bardziej niemile był dotknięty, gdy, zszedłszy w południe do jadalni, zastał obie kobiety śmiejące się wesoło w gronie żołnierzy.
Joubert opowiadał ze znaczącemi akcentami żeglarską historyjkę „o przezornym kapitanie i gapiowatym majtku“, ukaranym surowo za to, że, spostrzegłszy dziurę na okręcie, nie zatkał jej…
— Cha, cha, chacha! — brzmiały co chwila śmiechy, które przycichły cokolwiek, gdy się Różycki ukazał, ale wybuchły ponownie za jego plecami.
Wyszedł znowu na pokład dziwnie osłabły i rozżalony.
Dawnego, podniosłego nastroju ani śladu. Czuł się starym, brzydkim i dokuczał mu reumatyzm. Beznadziejnie patrzał na rozpaloną, jak czara wrzącego srebra, powierzchnię morza, na coraz gęściej skupiające się na niej obłoczki, na pobladłe i przysnute mgłą kresy widnokręgu.
— Tak, bezwarunkowo — trzeba ją ratować! Trzeba wyrwać koniecznie, wyrwać ją z niewłaściwego otoczenia, gdzie wszystko pcha ją w dawną przepaść!… Ale jak to uczynić, jak?… — rozważał gorączkowo. — Przedewszystkiem należy namówić ją, aby wróciła do kraju… A tam się zobaczy… Są przecież towarzystwa… A zresztą sam przecie mam stosunki… Da się to zrobić! Ale co ona umie?… Co ona może umieć!?… Przekleństwo!… Tyle wdzięku, taka przyrodzona szlachetność, wrażliwość!… Ona wróci, ona tu musi wrócić do dawnego piekła… Taki kwiat ludzki, źródło przeczystych rozkoszy i tak zbrukane, zdeptane!… Ba, rozkoszy to może miała nawet za dużo!… — mignęło mu zjadliwie w głowie.
Tułał się z kąta w kąt po rozmaitych zakamarkach wśród pak towarów i gromad ludzkich, potrącany przez pracujących marynarzy oraz pasażerów, uwijających się z kociołkami i imbrykami. Rozmyślanie jego nabierało coraz bardziej filozoficznego sceptycyzmu.
— Ach, tak! Zapewne, że są to te same „numeny i fenomeny“… Ale co kryje się poza niemi!?… Dlaczego rządzą nami!?… I co jest ich istotą? Przecież nawet gdyby zreformować świat, zostałoby się coś, co usunąć się nie da nigdy!
Wyszedł na czoło statku, przysiadł zmęczony na czopie do nawijania lin kotwicznych i zapuścił znękane oczy w ciągle inną, a tę samą dal morza…
I nagle ogarnął go nieutulony, nieznany mu przedtem żal…
— Cóżem ja winien!?… Cóżem ja winien!?… — powtarzał i, aby się choć trochę uspokoić i nie straszyć zmienioną twarzą przechodzących ludzi, wstał, zwiesił nisko głowę nad burtą i śledził tępym wzrokiem wał wzburzonej piany, wytryskującej z pod krajadła statku. W srebrno-szmaragdowych skrętach tu i owdzie połyskiwały ciemne plamy, podobne do butelczanych brzuśców, i nikły chyżo.
— Aha, co to? Rekiny!?… — wykrzyknął radośnie, ucieszony z rozrywki.
— Pójdę zaraz i zawołam ich!… — pomyślał, ale nie uczynił tego, a jedynie przeszedł sam na przeciwległą, odsłoneczną stronę statku, aby lepiej przypatrzeć się potworom.
Było ich całe stadko. Nurzały się głęboko w zielonem przezroczu, przepływały pod dnem statku, szybko wznosiły się wgórę, ciemne, ogromne, jak chmury. Już na powierzchni prawie rzucały się wbok, błyskały białem podbrzuszem i znów znikały w zbałwanionych odmętach… Potężne, rozdwojone ogony i płetwy, jak wiosła, poruszały się ze zwinnością i siłą nieopisaną, okrutnie połyskiwały małe, bystre ślepka, a gdy, igrając, kładły się na bok i otwierały krótkie dolne paszczęki obnażały na mgnienie oka podwójne rzędy białych, hakowatych kłów. Różycki z odrazą i niechęcią przyglądał się tym silnym, zdobywczym ciałom morskich zbójów.
— Jedna kula eksplodująca z karabinu i niema ich!… — pomyślał z zadowoleniem. — Jak rozszalały się!… Będzie burza. Dlatego pewnie boli mię ręka!…
I znowu wrócił do dawnych rozmyślań, ale już uspokojony trochę i pocieszony.
Słońce dawno minęło zenit; już jednolity, lustrzany jego blask przygasł na morzu, pokruszył się, podzielił na długie, srebrne smugi i ostre połyski. Już pociemniały szafir morskiego widnokręgu odciął się wyraźnie od turkusów nieba.
— Co powiem jej?… Co powiem, aby nie dotknąć, nie urazić? — rozważał z mozołem. — Ach, mniejsza o to!… Powiem jej, co przyjdzie do głowy… Byle ją przekonać… Powiem, co każe mi moja oburzona dusza!… Dość tego lawirowania!
Dziwił się, że wieczór zapada dziś tak powoli, choć w istocie zwiększony, poczerwieniały, jakby napuchnięty krąg słońca staczał się ze zwykłą chyżością ku ciemnemu jak granat, oceanowi. Już tykał go. Płytkie, chybotliwe fale wypełniały swe dołki ognistą jego poświatą i płynęły ku okrętowi, zabiegały mu drogę, niby nieprzejrzana ławica muszli purpurowych.
Różycki umyślnie zwlekał z zejściem do jadalni. Gdy tam się znalazł, już wszyscy siedzieli na miejscach przy wieczerzy. Choć wojskowi w dalszym ciągu śmieszyli kobiety wesołemi żartami i choć widać było, że między nimi zapanowała zupełna zgoda, ale żaden z żołnierzy nie przysiadł się do stołu „cywilów“ i miejsce Różyckiego było niezajęte. To mu dodało otuchy, a gdy nadomiar Kate mrugnęła mu nieznacznie, ogarnęło go nagle wesołe ożywienie. Częstował swem winem na prawo i lewo, spoglądał życzliwie nawet na Jouberta i opowiedział rodaczkom po polsku zabawną historyjkę ze swych podróży, jak to raz dzicy ukradli mu cały juk cienko krajanego tytoniu, ugotowali go i zjedli, myśląc, że to zamorski „makaron“…
— No i co?
— A no musiałem ich leczyć!… Wypili cały zapas ryciny!
Sara pokładała się ze śmiechu i natychmiast opowiedziała historyjkę żołnierzom.
— Tiens! Na całe życie zabezpieczyli się od cholery!… — żartował Joubert i sam opowiedział inną historyjkę, ale tak tłustą, że Różycki nie mógł się śmiać, choć opowiadanie istotnie było zabawne.
Zaraz po wieczerzy Różycki wyszedł na pokład, szepnąwszy po drodze Kate, że ją czeka koło prawej kotwicy.
Długo czekał w naznaczonem miejscu.
Wszedł księżyc i rzucił na fale swoją srebrną siatkę.
Pomostowcy kładli się spać. Ucichły ludzkie rozmowy, nawoływania i szmery. Miarowy oddech maszyn spotężniał w ogólnej ciszy. Spotężniał i poszum długich, przelewnych bałwanów, uderzających w nawietrzny bok parowca i chylących go leciuchno.
A Kate wciąż nie zjawiała się!
Różycki, znużony oczekiwaniem, przysiadł na zwoju lin, nie przestając śledzić wytężonym słuchem rzadkie już kroki ludzkie. Światło księżyca dobiegało do samego parowca i ten płynął jego srebrzystym drgającym gościńcem. Ciemny, wysoko podniesiony przód statku, głębokie jego burty atramentowo odrzynały się na seledynowej miesięcznej poświacie, odbitej od oceanu. Na wypukłościach masztów, rej, lin, drabinek wyciągnęły się wstęgi i nitki srebrzystych połysków. Mostek kapitański wypłynął ze zmroku i zarysował się wyraziście aż do samej głębi, aż do stojącego nieruchomo w szklanej budce marynarza z rękami na kole rudlowem.
Ponad arkadą mostku wznosiły się białe widma kominów, niecące nieustannie, z ciężkim przydechem, kłęby dymu, posrebrzone miesiącem, pokrwawione skrami.
Kate wciąż nie było.
— Przyjdzie — nie przyjdzie!?… Przyjdzie — nie przyjdzie!? — wróżył zabobonnie Różycki, denerwując się coraz silniej.
Odgłos zbliżających się kroków wyciągał mu nerwy jak struny; wymówiony półgłosem w ciemnościach wyraz uderzał go i wstrząsał nim jak pocisk.
— Co u licha?… Co się ze mną dzieje? Czyżbym się na serjo zakochał?… — spytał się wreszcie samego siebie z przerażeniem.
— Nie, nie!… Chyba nie!… Zajęty jestem cokolwiek, to prawda, ale… jakaś tam wczorajsza… kokota!… Nie, nie dam się! Tegoby jeszcze brakowało!… Nie przyjdzie, to nie!… Niech nie przychodzi! Tem lepiej!… Zrobiłem, com uważał za swój ludzki obowiązek, a nie, to nie!… Baba z wozu, koniom lżej!… — podburzał siebie i próbował obrazić.
Mimo to, ani na chwilę nie przestawał słuchać.
Szmery rozmów i spacerów okrętowych ucichły tymczasem zupełnie. Jedynie niewyraźne brzęczenie gitary wplatało swoje mdłe, marzące dźwięki w rytmiczny łoskot pracującego nieustannie parostatku, w poszum i plusk fal, rozstępujących się przed jego dziobem.
Wtem znany zapach „Lotus blossoms“ zaleciał Różyckiego. Zanim podróżnik zdążył się obejrzeć, przyciszony śmiech zabrzmiał obok niego:
— Co za głębokie zamyślenie!? Niech pan przyzna, że pan już zwątpił!… Ale ja zawsze dotrzymuję obietnic. Czekałam tylko, aby się to wszystko pokładło, uspokoiło. Będziemy teraz swobodniejsi!
— Więc chodźmy!
— Owszem. Chodźmy.
Poszedł przodem, wybierając miejsca zacienione, dalej od burt, gdzie zwykle gapili się na morze ci, co spać nie mogli.
Aby wszakże dostać się na drugi bok parowca, do schodków wyższego pomostu, musieli przejść smugę elektrycznego światła tam, gdzie pod dachem z żaglowego płótna rozłożyła się gęsto i płasko, słabo nakryta lub zupełnie odkryta, ławica ludów wschodnich.
Żółte głowy Chińczyków z wężami czarnych warkoczy ciągnęły się długiemi rzędami u krawędzi ciemnych, watowanych kołder. Niektórzy ssali małe metalowe fajeczki i ckliwy zapach opjum oraz wyziewy czosnku panowały tu wszechwładnie. Dalej leżeli wprost na ziemi, ledwie przykryci białemi łachmanami, rośli Malajczycy. Czarni Murzyni starali się urządzić sobie coś w rodzaju europejskiej pościeli. Bronzowi Hindusi w jasnych turbanach oraz piernikowi Syngalezi, odziani jedynie czarnością swej skóry, drzemali, siedząc z podwiniętemi nogami, wsparci plecami o siebie lub paki towarów.
Pod samą lampą elektryczną, w snopach spadającego zgóry światła, na dece luki towarowej umieściło się jakieś niezmiernie oryginalne towarzystwo. Kwadratowe wzniesienie deki, podobne do małej platformy, pokrywał wzorzysty kobierzec. Na nim spoczywała samotnie młoda dziewczyna, wsparta na jedwabnych poduszkach, ozdobionych metalowemi brzękadłami. Gołe, bronzowe ręce zarzuciła pod głowę, zatopiła je aż po srebrne zapięścia w kaskadzie przedziwnie czarnych włosów, przetkanych rojem połyskliwej monety. Diadem z pereł i srebrnych łańcuszków zwieszał się długiemi frendzlami aż na jej czoło, na śliczne brwi i dalej na okrągłe policzki. Czarne, podłużne oczy, wzniesione do góry, płonęły łagodnie w zacieniu długich rzęs. Przejrzysta odzież obsunęła się jej z ramion, obnażając smukłą szyję i półkole młodych piersi, między któremi widniał różowy znak kasty. Sarnie nogi, na których u kostek błyszczały — srebrne kajdanki, wysunęły się dałeko z pod krótkiej, wzorzystej osłony.
Gdy Kate pociągnięciem za rękaw i ruchem głowy wskazała Różyckiemu dziewczynę, ta uniosła się naraz na posłaniu, otwarła usta, a jej nozdrza, przebite perłowemi kolczykami, zadrgały gwałtownie. Wydała lekki, chrapliwy okrzyk i natychmiast grono ciemnych jak ziemia Hindusów siedzących w kucki wokoło na krawędzi kobierca, zwróciło ku przechodniom brodate oblicza. Niektórzy mieli w ręku tamburyny, flety i gongi, a jeden brzdąkał cicho na gitarze…
— Bajaderka!… — szepnął Różycki. — Co ona tu robi?
Nie zdążył jednak dobrze się jej przyjrzeć, gdy przystąpił ku niemu chudy starzec z siwą brodą, w białym turbanie na głowie, z takim samym znakiem na czole, jaki dziewczyna miała na piersiach, i stanowczym ruchem ręki wskazał im, aby sobie poszli.
Kiedy indziej etnograficzna namiętność Różyckiego nie pozwoliłaby mu tak łatwo ustąpić. Ale tym razem pociągnął niezwłocznie Kate za sobą.
— Oni jadą pewnie do Cejlonu. Zobaczymy ich jeszcze!… Opowiem pani wszystko… Czy pani zauważyła znak na piersiach!? A teraz chodźmy…
— Czy daleko?
— Nie, to tu… na górze!…
Przeszli schody, kawałeczek słabo oświetlonego korytarza, na którym spały wyciągnięte jakieś figury, i znaleźli się przed wąskim korytarzykiem ptaszarni. W końcu widniała podłużna szyba powietrzna, prześwietlonego poświatą miesiąca a wdole łuszczyła się srebrnemi falami nieskończona dal oceanu.
Kate zawahała się przez chwileczkę.
— Niech pani idzie! Niech się pani nie boi!…
— Tam ciemno. Może tam kto jest?
— Niema. A zresztą cóż to szkodzi?… Chińczycy nie rozumieją po polsku.
— Ale mogą nas zobaczyć. Za to, panie, mogą nas zsadzić z parowca…
Różycki na razie nie odrzekł, ale pociągnął ją za sobą. Dopiero, gdy stanęli na krawędzi platformy, zawieszeni w wysrebrzonem powietrzu, nad bulgoczącemi wdole wirami, ujął ją za rękę i szepnął:
— Pani mnie wcale a wcale nie rozumie!
Stała naprzeciw niego wyprostowana w jasnej, powłóczystej sukni, powleczona zielonkawą patyną księżycowego światła. Długie, opuszczone na oczy rzęsy rzucały motyle cienie na ściągłe policzki, usta wyginał zagadkowy uśmiech, a wysokie piersi falowały głęboko ale miarowo pod cieniuchną powłoką ubrania.
— Pani musi… pani koniecznie musi wracać do kraju!
— Dlaczego?
— Jakto?… Po tem wszystkiem, co pani powiedziała!?
— Widzi pan, ja bywam czasem dziwna… a tutaj… a teraz… tak się stało…
Usta jej zadrgały.
— Nie mówmy o tem! — przerwał jej. — Mówmy o przyszłości!…
Trzymał ją za rękę. Nie broniła mu jej, ale rychło przekonał się, że nie ma co robić z tą ręką ciężką, bezwładną i spoconą.
— Jeżeli pani… nie ma… pieniędzy, to mogę pani… dopomóc w tym względzie. Wprawdzie nie mam dużo, ale wystarczy. Chciałem parę miesięcy spędzić w Indjach, lecz… rozmyśliłem się! Pojadę wprost do kraju. Na Cejlonie wezmę bilet…
— Mamy bilet do samego Suezu. I pieniędzy starczyłoby… Ale nie o to chodzi! Widzi pan, nie wiem, co ja tam… Wogóle nic nie wiem… Obecnie… — mówiła wolno i z przerwami. — Pomyślę… Potem… chyba… Niech mi pan powie, kto pan jest? I dlaczego właściwie pan?…
Urwała i podniosła powieki. Przepiękne, ciemne, podłużne oczy uderzyły w twarz Różyckiego i odbiły się w jego sercu.
— Dlaczego opiekuję się panią? — dokończył za nią.
Kiwnęła głową.
— Przedewszystkiem pani jest moją rodaczką. Żal mi pani!
— Rodaczką?… A czy takich, jak ja, niema w Polsce?… A czy żal panu… Sary?…
— Pani miała w życiu dramat…
— A może Sara miała większy dramat?… Ja miałam chociaż krótką chwilę szczęścia w życiu… miałam cel i osłodę…
Znowu jej usta zadrgały.
— Niech pani tylko nie płacze… Nie mogę znieść łez pani!… Niech pani wraca do kraju… Doprawdy!
— Nie, ja nie płaczę!… Ja rzadko płaczę… To minęło… Tylko tu zimno jakoś!… We dnie było tak gorąco!…
Ścisnęła ramiona i odebrała mu rękę…
— Istotnie — przeciąg!… Ale pani musi mi odpowiedzieć stanowczo: pojedzie pani czy nie!? Mam tam znajomych… Pomogę pani… Doprawdy!
Znowu opuściła na oczy rzęsy i wysunęła figlarnie dolną wargę.
— Mamy czas!… Cejlon daleko!… Zdążymy jeszcze pomyśleć i pogadać o tem!…
— Dlaczego pani nie chce zaraz odpowiedzieć?… Czyżby się co zmieniło? — spytał zazdrośnie.
Nie odpowiedziała.
Nagle ciemny, kosmaty obłok przysłonił księżyc i ogarnęła ich noc niespodziana. Zniknęło szumiące pod nimi morze, zniknęły boki parowca, zniknęli oni sami… Pozostała jeno wdali, na skraju widnokręgu wąska, lustrzana smuga falującego oceanu, a nad nią grzęda wysrebrzonych chmur.
Silniej dmuchnął wiatr, pochylił statek, podniósł go nagle wezbraną falą; białe piany podmyły wysoko boki parowca.
— Pójdźmy już!… Kołysze!… — szepnęła.
Chciał ją podtrzymać na chwiejącej się podłodze, ale, szukając jej ręki, dotknął ciepłych piersi i cofnął się.
— Może pani jeszcze zostanie?… Mam pani tyle do powiedzenia… — prosił.
— Nie! kiedy indziej!… Nie wzięłam mantylki… zimno mi… Zresztą niech pan mówi, ale prędko… A to jeszcze kto nas tu zastanie!
— Pani, widzę, pogodziła się już ze wszystkimi!… — zauważył z goryczą.
— O tak!… Ja nigdy się z nikim nie kłócę! Lubię zgodę. A wtedy to się tak stało… przez papierosy… za dużo paliłam… pan ma rację! Niech pan zaczeka tutaj chwilkę, pójdę pierwsza! — rzekła, gdy stanęli na schodach, wiodących na pomost dolny.
Ześlizgnęła się szybko na dół i znikła w wąskiem przejściu między skrzyniami i burtą, omijając środek statku, gdzie uwijali się właśnie majtkowie, ściągając brezentowy dach, wzmacniając reje i liny przedniego masztu, narzucając rańtuchy żaglowego płótna na grudy leżących na pokładzie towarów.
Różycki zatrzymał się na samym okrętowym dziobie, który wznosił się wysoko, chwiał na wszystkie strony i znowu opadał — czarny, wyolbrzymiały na jasnem tle spienionej wody. W chyboczących się jego burtach otwory kotwicznych łańcuchów świeciły jak bielma ślepi miotającego głową potwora. Szumiące, zwełnione morze to rozbłyskiwało daleko w świetle księżyca pianami przelewających się fal, to mierzchło, omraczane szybko mknącemi chmurami. Ryk jego rósł u spodu statku, potężniały ciosy bałwanów i coraz wyżej chlustały na pokład drobne jak deszcz bryzgi.




XI.

W kajucie działo się coś nadzwyczajnego. Chodziły w niej z kąta w kąt po ścianach, pułapie i pryczach jęki, zgrzyty, trzaskania, których powodu nagle przebudzony Różycki na razie zrozumieć nie mógł. Dopiero gdy odwrócił głowę i spojrzał na drzwi, wiodące do słabo oświetlonej jadalni, dostrzegł, że wszystko dokoła niego wiruje w zawrotnym tańcu. Jednocześnie usłyszał pod sobą, za sobą i obok oraz w dalszych kajutach ludzkie wyrzekania, stękania, jęki, przerywane charakterystycznemi głosami choroby morskiej. Wtedy pojął, skąd pochodzi straszny ucisk, jaki czuł i we własnej głowie.
— Burza!… — pomyślał i spróbował podnieść się. Ale prawa ręka, przylegająca do żelaznego wiązania statku, odmówiła mu posłuszeństwa. Była zupełnie bezwładna. Z wielką trudnością, dźwigając ją zdrową dłonią jak dziecko, zdołał usiąść na pościeli i zaczął się ubierać. Zwykle znosił kołysanie statku bez wielkich cierpień. Tym wszakże razem czuł, że nie wytrzyma.
Obrzydliwy, kwaśny odór, czkawka chorych pobudzały go do mdłości; ich plucie, chargotanie, ich żałosne biadania, skargi i przekleństwa… wyprowadzały go z równowagi. Duszne, smrodliwe powietrze, nieoczyszczane przez umilkły wentylator, obrzydliwie łechtało mu gardło. Zacisnął usta i odziewał się pośpiesznie jedną ręką, pełen panicznego lęku, że lada chwila przyłączy się do czeredy cierpiących. Nareszcie zesunął się z pryczy i po uciekającym z pod nóg korytarzu wydostał się do jadalni.
Lampa elektryczna blado gorzała i gasła co chwila. Strugi wody, wpadłej zapewne przez jaki niedomknięty w porę iluminator, przelewały się z bulgotaniem po podłodze. Poślizgnął się i przysiadł chwilowo na ławce, aby się opamiętać. Bezwładna ręka poczęła go rwać nieznośnie w stawach, jak urażone owrzodzenie.
— Reumatyzm!… — mruknął. — Tego brakowało!…
Spróbował z chustki zrobić temblak, żeby rękę zawiesić. Lecz chustka okazała się za krótka. Musiał wrócić do swej kajuty po ręcznik. Te kilka minut pobytu w zatrutej atmosferze dopełniły miary. Ogarnięty napadem choroby skoczył, jak szalony, ku wyjściu. Ale schody tuż przed nim uciekły gdzieś wgórę i znikły. Jednocześnie potoczył się i padł na ścianę z iluminatorami, która stała się nagle podłogą. Oszalałe bicie śrub, rozmach niepohamowany maszyn, uwolnionych od pracy, tumult korb i tłoków, nie trafiających na należyty opór — napełniły takiem dzikiem dygotaniem wnętrze statku, iż zdawało się, że ściany jego lada chwila rozpadną się, jak marne łupiny, że rozhulana bezdeń rozrzuci jak wióry w mgnieniu oka okrętowe obszycia i wiązadła, zagarnie, zmyje, pochłonie bez śladu drzewo i żelazo, ludzi, sprzęty, przyrządy, towary… Na szczęście parowiec na nowo zanurzył się w odmęty, które, niby stulona dłoń, uciszyły jego burzę wewnętrzną, rzuciły między zbuntowane tryby i koła maszyn nową pracę. Tylko belki i wiązanie statku zatrzeszczały przeraźliwie pod naporem opadłych na nie bałwanów.
Różycki spostrzegł, że schody już są na miejscu, i szybko wdrapał się na nie… Chwytając się zdrową ręką za barjerę, kołysany i podrzucany wielekroć, wtoczył się wreszcie w jakąś ciemną przestrzeń, jak mniemał, na pokład. Dopiero przykry odór i ciepły kadłub zwierzęcy, o który oparł się dłonią, przekonały go, że jest zaledwie wpół drogi, że wpadł do okrętowej obory. Potaczał się, potykał długi czas, błądząc wśród roztańczonych ścian, aż zapalił zapałkę, aby odnaleźć wyjście. Ujrzał tuż przed sobą wielką, kosmatą i rogatą mordę z nastroszonemi uszami, z wypuczonemi, zmartwiałemi z bólu ślepiami… Bydlę potaczało się niezgrabnie i stękało, jak wiejska baba, a płynąca mu z pyska piana jasno wskazywała, że i ono cierpi, jak człowiek, może gorzej, niż człowiek…
Jeszcze trochę wysiłków i Różycki wydostał się wreszcie na pokład na otwarte powietrze.
Huk wznoszących się i opadających gór wodnych, ryk targającego niemi huraganu, świst wichury, rozdzieranej nad statkiem przez reje, maszty, pomosty, dzioby i kanty parostatku, plusk zderzających się pian, kołujące wiry bryzgów wodnych — oszołomiły w pierwszej chwili Różyckiego. Nic podobnego mu się jeszcze nie zdarzyło oglądać. Pokonał wysiłkiem woli zamęt wewnętrzny i, omijając, ile się dało, ciała tarzających się na pokładzie Chińczyków i Hindusów, zbliżył się ostrożnie do burty. W niepewnem świetle księżyca, przedzierającem się przez szybko mknące chmury, ujrzał wysoko, tuż u burty, wezbrany, wrący, biały od gniewu ocean. Podnosiły się tam z niesłychanym impetem wysokie, białogrzywe, szkliste góry i nikły natychmiast, pożerane z sykiem przeraźliwym przez czarne przepaście. Statek nurzał się w pianach, pruł pagórki, wdzierał się na ich ruchliwe, zdradzieckie boki lub zlatał w ogromne, wirujące zlewiska, skąd zdawało się, że nigdy nie wypłynie.
Różycki oczu nie mógł oderwać od masztów, chylących się nagle, jakby się chciały położyć na fali, od dumnych kominów, zataczających pijane łuki lub skaczących na tle kłębiących się nisko obłoków, jak para uszu wystraszonego zająca.
Ale nieustanny, naprężony oddech, ziejący z tych rur, ale głuchy łoskot wewnętrznej pracy tłoków, z upartą mocą bijących miarowo wśród powszechnego chaosu, krzepił Różyckiego i napełniał dziwnie dumnem wzruszeniem.
Biały kolos, posłuszny swym panom i stwórcom, szył, jak igła, rozpętane żywioły i dążył, gwoli ich celom, wbrew wszystkiemu, w upatrzonym kierunku. Nawet latarnie strażnicze nie przestawały płonąć na chwilę i Różycki wciąż widział na kapitańskim mostku rysującą się w seledynowem świetle elektrycznem spokojną figurę żeglarza z rękami na kole rudlowem.
Przy burcie jednak Różycki dłużej nie mógł wytrzymać, gdyż coraz częściej dosięgały go czuby fal, pryskających zdołu. W dodatku coraz gorzej dokuczała mu rozchorzała ręka. Musiał więc wyrzec się wspaniałego widoku, odszukał małą szparkę między pakami towarów i schronił się tam przed wichurą i biczami nawałnicy.
Tam przesiedział aż do świtu i nawet zdrzemnął się trochę.
O świcie wiatr przycichł nagle, jak gdyby zapamiętała do granic ostatecznych burza zatchnęła się własną wściekłością. W groźnej ciszy ryczały i przelewały się jeno rozkołysane wodne górzyska. Znużony syk ich pian zamierał bezsilnie u spodu zwycięskiego statku, który natychmiast wyprostował się i wynurzył z odmętów.
Ale trwało to ledwie mgnienie oka i, zanim zbudzony Różycki zrozumiał, co zaszło, znowu zawyła wichura, uderzenie straszne, jak cios lawiny albo upadłego nagłe wodospadu, targnęło parowcem, podbiło go ztyłu, a jednocześnie na jego dziób zukosa runął z hukiem złowieszczym wierzchołek wodnego urwiska. Po pokładzie polała się zwycięskim rechotem spieniona rzeka, zabierając i unosząc wszystko co się unieść dało.
Ogłuszony smagnięciem fali, przemoczony do nitki, Różycki śpiesznie pogramolił się ku środkowi statku, czepiając się za przywiązane linami paki towarów. Obawa, że zostanie lada chwila zmyty albo wichrem zdmuchnięty w morze, wróciła nawet władzę jego odrętwiałej ręce. Na pomoście wpadł na takich, jak sam, zlanych wodą, wpółprzytomnych osobników, których marynarze kopnięciami butów i szturchańcami pięści spędzali pod pomost, do jadalni trzeciej klasy. Już schody pełne były ich ciał i jęków. Różycki stoczył się tam na szerokich plecach jakiegoś Chińczyka, woniejącego, jak kubeł obrzydliwości. Torując sobie drogę zdrową ręką, podróżnik dostał się z wielkim wysiłkiem do swej kajuty, już zapełnionej wpółomdlałemi, cuchnącemi ciałami. Wcisnął się w kąt pryczy, twarzą zwrócił się do ściany i zamarł, zamknąwszy oczy i zacisnąwszy zęby. Myślał, że mu się uda w ten sposób stłumić zarodki budzącej się w nim choroby. Wściekły ból szarpał mu rękę, jakby roztrzaskiwaną nieustannie bezlitosnemi młotami, kującemi wprost po piszczelu. Nabiegła do napuchłych tkanek krew tętniła w zatkanych żyłach, grożąc rozsadzeniem. Nie mógł długo wytrzymać w tej samej pozycji i przewracał się z boku na bok, podtrzymując przed sobą rękę, miotającą się bezsilnie, jak zgruchotana płetwa. A gdy próbował unosić ją do góry, aby osłabić dopływ krwi, uderzał się niespodzianie o twarde występy niespokojnie kołyszącej się nad nim belki.
Parowiec hulał w coraz dzikszym, coraz zawrotniejszym tańcu. Zielone oczy fal zaglądały co chwila do rozednionych już iluminatorów, skłaczone ich piany pełzały po grubych szkłach, jak macki rozwścieczonych potworów, szarpały zbielałe od soli okucia okienek. Cichy jęk miedzi łączył się z chrapliwemi stękaniami ludzi, z trzaskiem wiązadeł, ze stukiem spadających pudeł, z przekleństwami i obłąkanem wyciem chorych. Ale wrzaski te, jak płacz małych dzieci, nie zdołały pokryć na chwilę okropnego ryku odmętów, szturmujących do boków statku.
Parowiec szarpał się, rzucał, stawał dęba w ich uściskach, poczem bezwładnie zapadał się w otwarte ich czeluście, niby przebity harpunem wieloryb. A zgodnie z niemi ściany, podłoga, sufit kołowały się wewnątrz nieprzytomnie. Były to skoki wprost warjackie a jednocześnie rytmiczne w niedościgłym, rwącym się rozmachu. Napróżno Różycki próbował przystosować się do nich, odgadnąć, podchwycić ich wahadłową następczość. Właśnie gdy przytulał się do pościeli, chcąc złagodzić impet upadku — pod bałwan, dźwigający na swym szczycie parowiec, podbiegały kolosalne wybuchy wody i, bijąc w dno swemi łbami, jak kuglarz bije pięściami w wirujący nad nim przedmiot, ciskały statek coraz wyżej i wyżej, gotowe, zda się, wyplunąć go w obłoki…
Znowu wtedy obnażone śruby parowca w śmiertelnej gorączce tłukły bezsilnie powietrze. Przeraźliwe drżenie rozpętanych maszyn napełniało kadłub statku okropną konwulsją, boleśnie odzywającą się w obolałych ludzkich mózgach i trzewiach. Dzikie wycia, przekleństwa, zdyszane lamenty, zdławione westchnienia potężniały i zlewały się w jeden, niepodobny do zniesienia jęk.
Różycki zatykał sobie uszy, lecz wrzaski te były wszędzie, przeciskały się przez ręce, przez tkanki jego mięśni, krzyczały w nim samym…
Choć wentylator znowu działać zaczął i oblewał Różyckiego strugami zimnego powietrza, zaduch rósł wciąż, stawał się nieznośnym, zabójczym… Zimny pot pokrył bladą twarz chorego. Ciężka, jakby zimnym ołowiem nalana głowa tułała mu się bezsilnie po poduszce. Tracił wprost przytomność.
— Nie! Nie wytrzymam, nie wytrzymam! Skonam lub stracę zmysły!… Pójdę!… Niech tam!… Co mi z Indyj!?… Co tam!… Dziewiąta fala!… Powiadają, że dziewiąta fala!… Idzie!… Już idzie!… Raz!… Och!… — błąkały mu się po głowie zatracone i bezładne myśli.
Uniósł się na pościeli, wlokąc za sobą rękę do tego stopnia opuchłą, że szczelnie wypełniała cały rękaw. Miał wszakże tyle jeszcze rozwagi i siły woli, że zebrał rozrzucone drobiazgi, zegarek, rewolwer, książki i notesy, wszystko schował do walizki, zamknął ją, ściągnął rzemieniami i powlókł za sobą. Był to jedyny jegeo skarb, cały dorobek notatek i opisów pracowitego, podróżniczego żywota. Jedyna nadzieja na przyszłość!
Ostrożnie spełznął z półki, używszy całej swej gimnastycznej wiedzy. Gdy stanął na dole, poczuł, że depcze po ludziach, ale nie miał ani siły, ani czasu do rozmyślania nad tem, gdyż chybnięcie się statku rzuciło go samego momentalnie wraz z walizą na oślizgły, drgający kłąb ciał.
Popełznął po tych ciałach, starając się nie uprzytamniać sobie, po czem stąpa i nie słyszeć jęków…
W jadalni było jeszcze gorzej. Podłogę zalegała zbita warstwa ludzi, których ciała, posłuszne ruchom parowca, przelewały się, jak galareta, po kajucie. Pomieszały się tam bezładnie narodowości, płcie, nawet członki ciał. Grube, zabłocone buciska, zdeptane sandały spoczywały obok głów, często wciskały się wprost w twarze ludzkie. Kolana gniotły brzuchy, piersi, plecy. Ręce i stopy sterczały w powietrzu, jak trupie…
Na stołach i ławach, niby na wyspach lub rafach, względnie spokojnie zalegli szczęśliwcy.
Ku nim kierował się Różycki, szukając oparcia. Deptał po muskularnych barach Chińczyków oplątanych wężami czarnych warkoczy. Wtem trafił na białą brodę fakira z różowem piętnem na czole; cofnął mimowoli stopę i runął na róg stołu, gdzie w zielonawym słupie światła, bijącego z iluminatora, leżała boleśnie przegięta, rzucona nawznak, odarta z osłon bajaderka. Głowa dziewczyny zwieszała się bezsilnie z krawędzi stołu, a zwoje kruczych włosów z gwiazdami srebrnych monet nikły, wplątane w zaspie ciał, spoczywających poniżej. Stamtąd znowu wysuwały się jakieś białe ręce kobiece, unosząc ku górze sine ciałko pozornie martwego niemowlęcia…
Istna ilustracja „Potopu“!
Różycki z bólu i udręczenia stracił resztkę rozsądku. Wstał i, nie zważając już na nic, okrutnie, bezwzględnie, pokroczył po tem ludzkiem bagnisku ku wyjściu. Lękał się, że gdy raz upadnie, to już nie wstanie. Dobrnął nareszcie do schodów, gdzie, jak zmokłe kury na grzędach, przycupnęli oporniejsi. Byli to przeważnie Chińczycy. Ręce zasunęli głęboko w szerokie rękawy kurm, głowy zwiesili nisko na kolana i, przyciśnięci do siebie, siedzieli nieporuszeni, choć burza szamotała wszystkiem wokoło.
Daremnie Różycki ich szturchał i rozpychał; byli nieczuli na wszelkie napaści. Musiał wdzierać się na górę po ich kolanach i plecach.
Już wszedł parę stopni, wtem przypomniał sobie Kate. Zostawił więc walizę na piersiach jakiegoś kulisa i wrócił na dół.
Znalazł drzwi kajuty mocno zaparte od wewnątrz. Długo i mocno szturmował, zanim odezwano się na jego nieustępliwe łomotanie:
— Kto tam? Co się stało!? — spytał głos słaby.
— Otwórzcie!… To ja!… Otwierajcie prędzej!…
Drzwi cokolwiek uchyliły się i wyjrzała z górnej półki blada, ale przytomna twarz Kate.
— Chodź!
— Dokąd?
— Do drugiej klasy…
— Nie! Poco?…
Milczał i patrzał na nią błędnie i surowo…
— Trzeba tak, trzeba… — powtórzył.
— Mamy dość przestronno… Sara przywiązała drzwi sznurem… Wpadło tylko pięciu… I tam morze kołysze!… — tłumaczyła się.
Wtem w szparę wsunęło się kilka czarnych, namulonych łap i rozpoczęła się cicha, zaciekła walka… Odepchnięty Różycki potoczył się ku schodom, gdy powstał, drzwi już były zatrzaśnięte.
Odnalazł swoją walizę, zrzuconą na dół, i rozpoczął ponowne wspinanie się ku wyjściu po żywych stopniach.
Na ostatnim schodku jakiś Hindus brodaty, zupełnie przytomny, obrzucił go bystrem spojrzeniem i spytał po angielsku:
— Sahib chce wyjść?… Tam brzydko, tam woda!
— Tak, do drugiej klasy…
— Niech Sahib zaczeka…
Podparł plecami ciężkie drzwi, Różycki mu dopomógł. Po chwili był już na pomoście.
Stłumiony dotychczas szum oceanu oraz wir burzy uderzyły weń nagle ze straszną, ogłuszającą mocą.
Widok był wprost przerażający w swej grozie niezwykłej.
Nigdzie nie było widać wrzenia huraganu. Ani piany, ani wełny zawite nie bielały na szarozielonych spiętrzeniach rozkołysanych odmętów. Wielkie, obłe wymioniska wodne, blade od sieci niknących mierzchliwych zmarszczek, motały się z głuchym grzmotem w zielonkawych, przestworzach, jakby jakieś ostatecznie oszalałe, pijane potwory. Cała wściekłość skupiła się w powietrzu. Ono to syczało, gwizdało, ryczało, gniotło i obmiatało skrzydłami kolistych wichrów wirzyska morskie i ciskało zerwane z nich bicze słonego dżdżu w kotłujące się nisko nad wodą chmury. Wąska szczelina między opadającem na dół niebem i prężącą się do góry chełbią pełna była furczących, naremnych ciosów burzy i siekącego, jak piasek, słonego pyłu.
Parowiec już się falom nie bronił, nurzał się w nie głęboko i pozwalał się wodom przetaczać dowolnie po swoim kadłubie.
Różycki brodził po kolana w zalewie, pchając przed sobą walizkę. Dwaj marynarze w krótkich, ceratowych płaszczach z kapturami, wzmacniający u kotwic jakieś łańcuchy, spojrzeli nań posępnie, ale nic nie rzekli. Pod ochroną zbawczych kup towarowych, chroniących go cokolwiek i od wiatru i od napaści bałwanów, dostał się wreszcie Różycki do schodków, prowadzących na pomost górny.
Wejście na te schodki okazało się ciężkiem zadaniem. Była chwila, kiedy zdawało mu się, że mu nie podoła, pomimo pewnego doświadczenia żeglarskiego, nabytego w poprzednich podróżach. Gdy, ostatecznie wyczerpany, znalazł się nareszcie na zacisznym względnie korytarzu pierwszej klasy, gdzie i kołysanie było mniejsze i fale rzadziej sięgały, miał wrażenie, że dostał się do cichego, słodkiego raju. Wypoczął na ławce, walizkę wsunął w zaciszny kątek i poszedł szukać pomocnika kapitana.
Miał kłopot. Robiono mu trudności, musiał pokazać swoje legitymacje, które obejrzano z jawnem niedowierzaniem…
— Dlaczego pan teraz koniecznie chce?… Teraz nikogo niema… nieporządek… Jak się burza uciszy… Owszem…
— Jestem chory. Ręka mię boli. W dodatku w tej… waszej… trzeciej klasie bardzo źle!… Niemożliwie… Prawdziwe piekło!
— Bardzo źle?… Prawdziwe piekło?… Jak to należy rozumieć!?
— Ach, nie o to teraz chodzi!… Płacę i proszę mię przenieść… Takie są prawidła i jestem w porządku!
Rzucił złoto na kołyszący się stół.
Oficer spojrzał nań z pod oka, chwilę pomilczał, poczem pieniądze policzył i rzekł:
— Dobrze. Niech pan idzie! Wydam odpowiednie rozporządzenie!…
Gruby maître d’hôtel ze złotym łańcuszkiem poznał Różyckiego natychmiast.
— Dlaczego pan nie zwrócił się do mnie?… Kosztowałoby pana znacznie taniej!… — wyrzucał mu z drwiącym uśmieszkiem.
Wskazał mu najgorszą kajutę, obok okrętowej łazienki i w pobliżu parostatkowych śrub. Ale ponieważ kajuta była zupełnie pusta, dość schludna i chłodna, więc wydała się Różyckiemu wspaniałą. Wyciągnął się niezwłocznie na czystej pościeli, chorą rękę na poduszkach ułożył i zamknął oczy.




XII.

Leżał przykuty do pościeli gorączką i bólem. Przez otwarty iluminator znów wiały ciepłe, miłe powiewy, zaglądały błękitne odblaski pogodnego morza. Burza dawno minęła. Parowiec płynął wyprostowany, sztywny, pewny siebie; uderzenia śrub wstrząsały nim miarowo, spokojnie, jak bicie pulsów zdrowego człowieka. Z głębi korytarzy i zgóry z pomostu dobiegały Różyckiego głosy życia okrętowego, które weszło w zwykły tryb i ład wraz z ciszą morza i pogodą. Zrana słyszał, jak w łazience za ścianą kąpali się z początku panowie, potem panie, jak tam parskali, pluskali wodą, dzwonili łańcuszkami natrysków… Następnie w jadalni nakrywano do „lunchu“; brzęczały srebra i szkło, stukały talerze… A zgóry przez iluminator dobiegały wesołe głosy kobiece i męskie, śmiechy i wykrzykniki… — srebrne, miłe, jak pluski fal, łagodnie tulących się do boków chyżo mknącego parowca. Niezadługo i korytarz wypełniał się gwarem pasażerów, napływających do kajut, aby przebrać się do południowego posiłku. Cicho stukają kroki na wyłożonych korkiem i gumą chodnikach, szeleszczą jedwabie, rwą się rozmowy… Potem dzwonki, bieganina służących, subtelny zapach perfum, przenikający aż do pustelni Różyckiego, trzaskanie odsuwanemi drzwiami… Tłum odpływa.
Za chwilę już z jadalni dochodzi zbiorowy, ożywiony gwar, podobny do świegotu ptasiego sejmu.
Wkońcu, gdy inni syci i ociężali rozchodzili się na poobiednią sjestę, wnoszono i Różyckiemu ostygły, niedbale podany posiłek.
Nikt go nie odwiedzał.
W początkach choroby był raz doktór, obejrzał go, pokiwał głową, spytał z przykrą ciekawością: ile ma lat? kim jest z zawodu? dlaczego podróżował trzecią klasą?…
Nie otrzymawszy na to ostatnie pytanie odpowiedzi, wyszedł i więcej się nie pokazał.
Zato felczer z czerwonym nosem regularnie codzień o tej samej godzinie przynosił szklankę z lekarstwem.
— Salicylat!… salicylat!… — mówił głucho i znacząco, brał z biurka przygotowane dwa franki i, tańcząc wdzięcznie na krótkich nóżkach, odchodził.
— Pięknie dziękuję!… Życzę panu pomyślnego dnia… bez podniesienia temperatury!
Nikt nie zainteresował się chorym, nie spytał Różyckiego, czy mu nie trzeba coś więcej prócz jedzenia i lekarstwa, za które płacił. Podróżnik czuł się odciętym od życia, jak więzień, odepchniętym i zapomnianym. Zresztą nie skarżył się nawet przed sobą, gdyż przyzwyczaił się już do tego; tak działo się całe jego życie. Dumał jednak o tem godzinami całemi, patrząc na otwarty iluminator — jednostajnie błękitny i okrągły, jak nie migające, wpatrzone weń uparcie oko wieczności. Nie mógł nie dumać o tem, gdyż to było głęboko zatajonym dramatem jego duszy.
Przypominał sobie swoje rozmaite przygody i rozważał je w skupieniu szczególnem, na jakie dawniej ani nie miał czasu, ani usposobienia. Teraz szło ku niemu coś z życia nowego, coś jeszcze bardzo niewyraźnego, co czyniło jednak to rozpatrywanie niezmiernie zajmującem, a zarazem bolesnem.
Sięgał myślą głęboko, jak mógł najdalej. I gdzieś tam, na samem dnie pamięci, z niezmiernym wysiłkiem wyławiał skąpe wspomnienia najwcześniejszego dzieciństwa.
Były tajemnicze i były mgliste, niby urywki ze słyszanych wówczas bajek. Daremnie silił się nadać im uchwytne kształty, napoić żywą barwą; uchodziły odeń, podobne do sennych zjaw, niedościgłe, niepodległe woli…
Jedno dobrze pamiętał, że już tam, w tem dzieciństwie mało było pieszczot i pocałunków, których zawsze tak bardzo pożądał.
Wyraźnie rysowały się przed nim dopiero wspomnienia szkolne, stancja z kolegami i klasy, odbywane w mundurku. Dostawał jakieś tam prywatne stypendjum, które ktoś tam wypłacał, ale kto — nigdy się dobrze nie dowiedział. Jego wdzięczność dziecięca nie miała się o kogo zaczepić, jego tkliwość nie miała się dokoła kogo owinąć. Potrzeba wstydliwej skargi, delikatnej pociechy, otuchy i pożałowania, jak nierozwinięte listki w zwarzonem przedwcześnie pąkowiu, marniały, głęboko ukryte na dnie jego serca. Nie miał szczęścia do ludzi i nie miał przyjaciół. Brzydka twarz, niepozorna figurka, ubogie ubranie, sprawiane zawsze na wyrost przez zabiegliwych opiekunów albo darowywane przez uczynne osoby, potęgowały przyrodzoną jego nieśmiałość, czyniły go niezgrabnym, niepewnym, dzikim… Uciekał od towarzyszy, uchodził w książki, w świat marzeń… W uniwersytecie już było za późno, już miał przyzwyczajenia i nadczulość odludka, brzydala i nieszczęśnika, które, niby mur, odgradzały go od życia, od świata, od młodzieży… Ciekawie i boleśnie przypatrywał się ze swego osamotnienia płynącemu mimo niego potokowi barwnych wypadków, wiecznie smutny, nudny i odstraszająco surowy… A jakże strasznie nieraz pragnął, jak zazdrośnie przysłuchiwał się tym rozmowom poufnym, szeptanym głębokim głosem, jak święta spowiedź… Ze słodkiem i okrutnem biciem serca śledził z pod opuszczonych powiek postacie dziewcząt i kobiet, prześwietlone wiosną, opromienione słońcem, ustrojone marzeniem i oczekiwaniem miłosnem!…
Dla niego, śmiesznego brzydala z gębą wrony, okłaczoną kozim zarostem, z marną, skuloną figurką na krzywych nóżkach — świat ten, świat nieznanych upojeń i zachwytów był szczelnie zamknięty…
Potem przyszła awantura uniwersytecka, która go porwała mimo jego woli, jak suchy liść, żywiołowym pędem, bez walk, bez zapału, bez burzy musujących przekonań…
Potem wygnanie ciężkie i niezasłużone…
A jednak tam jedynie znalazł trochę ciepła i rozgrzała się jego dusza. Nauczył się kochać nieszczęśliwych i przyzwyczaił cenić cokolwiek samego siebie, jako nosiciela szeroko rozlanych nadziei i pragnień, jako kruszynę siły, co zmieni świat, sprowadzi na ziemię królestwo sprawiedliwości i szczęścia, udoskonali samą duszę ludzką… Marzył o tych reformach, ukochał je… Ale do wyrazów: wszyscy równi, wszyscy dobrzy, wszyscy wykształceni… dodawał w tajnikach duszy: i wszyscy… piękni! Nieraz długie godziny i dnie samotne wygnania uchodziły mu na obmyślaniu sposobów, jak to osiągnąć… Być może, że zmieni się samo pojęcie piękności, a być może, że ludzkość znajdzie sposoby urabiania powierzchowności przez umiejętnie stosowaną gimnastykę, masaż, odżywianie… Oblicze jest zwierciadłem duszy i, gdy wypięknieją dusze rodzicieli, wypięknieje i ich potomstwo!…
Zgłębiał najnowsze teorje fizjologiczne, psychologiczne, ekonomiczne, szukając odpowiedzi. Ukryte zainteresowanie się historją brzydoty było jedną z przyczyn, które go pchnęły do zbierania wiadomości o plemionach z powierzchownością odrażającą, wśród których los go zarzucił, do badania różnorodnych kształtów, jakie przybierało odczuwanie piękności i samo piękno u rozmaitych ludzkich odmian.
Te szperania zczasem rozrosły się do rozmiarów prawdziwej wiedzy etnograficznej, objęły szerszy i wszechstronny zakres; stały się dlań celem same przez się, utworzyły nareszcie pewne zasoby naukowe, składające się z ciekawych notatek, cennych przedmiotów, ze znajomości doskonałej języka oraz bytu okolicznych plemion.
Zdarzyło się, że w te strony zawitał oficjalny przedstawiciel „nauki“, ocenił zbiory, przyswoił je sobie łaskawie, a zato wyrobił Różyckiemu rozmaite ulgi, a wkońcu całkowite „przebaczenie“ winy, o które on się zresztą nie starał i nie prosił… Następnie poruczono mu kilka pomniejszych wypraw kolektorskich, co, wobec jego nędzy materjalnej i braku zajęcia, wydało mu się zbawieniem… Wprawdzie wynagrodzenie było niezmiernie liche, jak zwykle w podobnych wypadkach, lecz zabezpieczało chociaż od głodowej śmierci i dawało możność umiłowanej pracy.
Zczasem podniosła się cokolwiek i stopa wynagrodzenia. Zawsze jednak Różycki pozostał jednym z tych nieznanych, skromnych wyrobników wiedzy, których trudy, niebezpieczeństwa, kłopoty, wysiłki i głody dojrzewają w pyszne owoce chwały i nagrody dla innych.
Różycki rozumiał doskonale swoje położenie, czuł, że jest wyzyskiwanym, lecz nie dbał o to — czemśkolwiek przecie musiał się trudnić, z czegoś żyć!…
— A co do wyzysku, to lepiej być wyzyskiwanym, niż wyzyskiwaczem!… — mówił bez cienia goryczy.
Dolegało mu jedynie wielkie osamotnienie, zupełny brak osobistego życia, jakie wytwarzały te wieczne podróże. Nie miał dotąd nikogo, ktoby o nim pomyślał, zatroszczył się jak o człowieka, dla niego samego, dla jego osobistych radości, smutków lub wygód. Gdyż było zbyt widoczne, że tych panów, którzy go tak w oczy wychwalali po powrocie z każdej podróży, którzy pozornie tak go cenili, obchodził właściwie o tyle, o ile ciekawe były dostarczone przezeń zbiory. Poza tem ani los jego, ani jego osoba nie obchodziły ich zgoła… Żaden nie próbował zbliżyć się doń, poznać go, ogrzać przyjaźnią. Przeciwnie, po powrocie już zaraz mówili o nowych podróżach, jak gdyby chodziło im o to, aby go wypchnąć co prędzej i jak najdalej.
— Ot i teraz! — rozmyślał Różycki. — Gdybym umarł, gdyby pewnego poranka służący, przyniósłszy śniadanie, znalazł mój trup sztywny i zimny, czy kto zainteresowałby się tem głębiej, czy zabolałoby to kogo?… Rzecz niezmiernie wątpliwa!… Uczeni dobrodzieje uspokoiliby się natychmiast po odebraniu pozostałych pak zbiorów. Notatki, jakieby im sumiennie dostarczyli uczciwi Francuzi, ucieszyłyby ich, gdyż może dodałyby jeszcze parę listków wawrzynu do oczekujących ich wieńców zasługi naukowej. Tu na parowcu możeby się nawet nie wszyscy dowiedzieli o zdarzeniu. Nikt nie lubi podobnych niespodzianek! Zaszytoby go w worek płócienny i rzucono do morza, gdzie szybko z jego ciałem załatwiłyby się ciemne potwory… Mówiąc prościej: zjadłyby go…
Przymknął oczy i ze zgrozą dostrzegł w lazurowej toni tuż nad sobą zwijające się białe, potężne brzuchy, ciemne płetwy, groźnie błyskające ślepia i czarne, wielkie paszcze o podwójnych rzędach perłowych kłów…
Rozśmiał się…
— Och! Machałyby ogonami, ale… trochęby się zawiodły!… — pomyślał szyderczo, ruszając chudemi plecami.
W najbliższem otoczeniu pamięć o nim nie przetrwałaby i jednego dnia: zsunął się z deski i po nim!… Tak zresztą wszędzie! Tak na całym życia obszarze!… Wszędzie każdy troszczy się o tego, o kogo bezpośrednio jego byt się zahacza!… To naturalne, to zrozumiałe!…
Może jedynie te rodaczki z trzeciej klasy pożałowałyby, że nie napisał im listów… A Kate!?…
Serce mu drgnęło.
Była to pierwsza kobieta urodziwa, wolna, względnie ogładzona, mająca wdzięk… piękne kształty i… piękne tualety, koło której stanął tak blisko i po którą choć w myślach sięgnął…
Nie mógł o niej nie myśleć. Myślał o niej często z tkliwem współczuciem lub z zazdrosnym niepokojem…
Czy pamięta o nim? Co sobie pomyślała wtedy, kiedy wyprowadził ją do ptaszarni? Czy nie wyśmiewa się z niego, że… że… Nie, przenigdy!… On nie mógł, on nie powinien był inaczej postąpić…
A jednak… a jednak… wydało mu się, że wyczuł w jej spojrzeniu i zachowaniu się pewien zawód tam… w Sajgonie!
Wspomnienie to sprawiało mu zawsze słodką, rozdzierającą boleść.
Więc była istota, która mogła go pragnąć, choć przez chwilę, pragnąć jako mężczyzny!?…
Ba, prostytutka!… Pewnie wstrętniejsi od niego nieraz leżeli w jej objęciach… Zapewne, za pieniądze… ale w tym wypadku… wybór był wolny, bezinteresowny i nieprzymuszony… Wolny wybór!… Jak to ona powiedziała wówczas?… Wolę wybierać!… Może źle zrobił… Może stracił niepotrzebnie i bezpowrotnie jedyną okazję poznania niedostępnej dla niego rozkoszy wzajemnej miłości!?… Ha!… Cóż robić!… Inaczej nie mogłem!… Gardziłbym sobą, gdybym skorzystał z chwili jej rozrzewnienia, z uczucia wdzięczności!… Przecież to ja dźwignąłem ją z półśmierci!… Nie, nigdy!… Zresztą cóż potem?… Chyba ożenić się!?…
Pierwszy raz postawił i rozwiązał to pytanie w sposób tak jasny i stanowczy.
— No, no!… Zaczynam widocznie przychodzić do zdrowia!… — pomyślał ze szczyptą ironji, przeciągając się rozkosznie w ciepłej pościeli.
— A zresztą… dlaczegóżby nie?…
I zaraz posłuszna wyobraźnia, wyobraźnia samotnika, jęła mu podsuwać ponętne obrazy. Kobieta, biała kobieta, kochająca kobieta, piękna, wiecznie przy nim przebywająca, wiecznie z nim obcująca!… Podróżowaliby… Przecież mówiła, że wciąż włóczy się po morzach, po miastach i portach… Wymarzona dla niego towarzyszka! Wykształciłby ją, nauczył… Byłaby dzielną pomocnicą. Praktyczna, jak wszystkie kobiety, zdolna, inteligentna… Ach, byle tylko coś się nie stało, zanim wyzdrowieję!
— Kiedy będę mógł wyjść na pokład?… — pytał niecierpliwie tegoż dnia felczera.
— Jutro, jeżeli nie wróci gorączka… Ale tylko w dzień… Może pan wyjść do stołu na obiad, ale ani mięsa jeść nie wolno, ani owoców surowych… Tylko kompot!… Pan doktór zabronił, niech pan pamięta!
— Dobrze, dobrze!… — zamruczał Różycki i dał mu tym razem pięć franków.
— O, panie, pan jest bardzo uprzejmy!…
— Abym tylko był zdrów… — Będzie pan zdrów!… Salicylat… doskonały środek!…
Reszta dnia upłynęła Różyckiemu w radosnem, dawno nieznanem uniesieniu. Rozważał swój projekt ze wszystkich stron i wydawał się mu ze wszystkich stron doskonałym. Ona uniknie wszelkich przykrości, upokorzeń, wróci do kraju, jako nowy człowiek… Wszystko zmazane na wieki wieczne!… On szczęśliwy. Byle tylko nie zaszła jaka niespodziana przeszkoda!… Ale jaka?… Z Joubertem przecie romansować nie będzie!… Nawet z uczonym wachmistrzem!?… — dodał, choć z mniejszą pewnością… — Poza tem kto?…
Nie widział nikogo godnego w obecnem jej otoczeniu. W Suezie wysiądą, a ślub wezmą w Kairze natychmiast po przybyciu. Papiery pewnie ma jakiekolwiek, a jeżeli ich nie ma, to da się zrobić przez konsula, przez stosunki… Coś przecie, choćby jakie świadectwo zamieszkania, musi mieć!…
Wieczorem wszedł niespodzianie do kajuty Różyckiego doktór, a za nim… hrabia Fioretti.
— Jakim cudem pan się tu znalazł!?… Opowiadano o panu legendy, ale nie zwracałem na nie uwagi, nie wiedziałem, że to pan!… Dziś dopiero powiedziano mi nazwisko!… Nacierpiał się pan, co? Dlaczego pan był wybrał się trzecią klasą!?. To było nierozsądne!…
— Tak… mi wypadło! — odpowiedział niechętnie Różycki, zerkając mimowoli na doktora. — Pieniędzy mi zabrakło! — dodał z nagłym wybuchem szczerości.
Doktór podniósł brwi, Różycki wspomniał mimowoli swoje złoto, toczące się po stoliku kapitana.
— Właściwie, wystarczyłoby mi na bilet, lecz… pragnąłem zwiedzić… Indje!… — plątał się w zamieszaniu.
— Wieczny męczennik wiedzy! — zwrócił się do doktora Fioretti. — Swoją drogą, Indje warte poświęceń. Bajeczna kraina! Cud świata! Raj wiecznej wiosny, gdzie miłość jest religją a Kamasutra księgą objawioną, gdzie starcom nawet wracają siły i młodość!… — cedził dalej hrabia z — właściwem mu rozmarzeniem.
— Hm! Słońce, ciepło… — bąknął doktór znacząco.
— Dlaczego pan jednak w tej przygodzie nie zwrócił się do mnie?… To niedobrze! Jesteśmy przecież starzy znajomi!… — wyrzucał Włoch Różyckiemu.
Ten zarumieniony skubał rożek kołdry, nie podnosząc oczu.
Doktór chrząknął, ujął chorego za puls i patrząc na zegarek liczył.
— Dobrze, bardzo dobrze!… Będzie pan zdrów, lecz należy się wystrzegać wilgoci i po zachodzie słońca nie spacerować po pokładzie…
— Wyborna rada, nieprawda!? Wystrzegać się wilgoci na morzu! — roześmiał się hrabia.
— Owszem, hrabio!… To tylko pozornie nonsens!… I tu bywają rozmaite nasycenia powietrza parą… — zaczął naukowo objaśniać eskulap, wstrzymał się wszakże i, spojrzawszy ponownie na zegarek, powstał.
— Nie zapominajmy, hrabio, że tam na nas czekają!…
— Do widzenia tymczasem! — zwrócił się Fioretti do Różyckiego. — Jak to dobrze, żem pana znalazł. Zdaje się, że pan nie ma tu wcale znajomych…
— Istotnie… — mruczał niechętnie Różycki.




XIII.

Jakże cudnem wydało się Różyckiemu morze, gdy nareszcie wyszedł ze swej samotni. Błękitna wstęga cieśniny Malakskiej uchodziła w niedościgłą dal i nikła w turkusach nieba. Z obu stron pławiły się w biało-srebrnych blaskach stojącego na zenicie słońca zwrotnikowego niezliczone wyspy zielone. Poza niemi tumaniły się wysokie, płowe lądy stałe. Ponad niemi wyciągnęły się równo, niby drugi brzeg nadziemski, grzędy białych, wełnistych obłoków. A na północy, powyżej tych wysp obłocznych, na promiennym firmamencie lśnił cień dziwny, skaza mleczna, pozębiona, niby zastygły klucz szybujących wysoko łabędzi.
Różycki bez trudu poznał śniegowe szczyty Ofiru. A gdy oko wytężył, odszukał pod niemi w szafirach nieboskłonu szarawe plamy skalnych krzesanic z jasnemi niteczkami grani. Wszystko ledwie dostrzegalne, ledwie zaznaczone…
Stał, zachwycony majestatem olbrzymów lodowych, urągających słońcu tu, w jego znojnem państwie! I powiew wiatru wydał mu się naraz chłodniejszym i rzeźwa otucha wstąpiła mu do zwątlonego, chorobą serca.
Chwilę przyglądał się ogromnym parowcom i mniejszym okrętom, snującym się rojnie po tej rzece morskiej, łączącej dwa oceany, po której płynęli.
W powietrzu równie rojno polatywały stada mew i albatrosów ponad białemi, jak ich podbrzusza, żaglami statków rybaczych. Krzyk daleki ptaków mącił ciszę i mieszał się z miarowym oddechem „Armanda“. Różycki mimowoli rozejrzał się wokoło po pokładzie, zastawionym trzcinowemi fotelami biegunowemi oraz leżakami. Na każdym w tej chwili tkwił osobnik. Z niektóremi już poznał się przy table d’hôte. Uśmiechnął się do sąsiada, Anglika, wyniszczonego żółtą febrą, który śpieszył do Anglji, żeby „choć umrzeć wśród swoich“!
Ominął skromnie wzrokiem parę zakochanych, co, blisko zsunąwszy swe fotele i złączywszy ręce, patrzyli rozmarzonemi oczyma na wieczne śniegi… Niechętnie spojrzał na misjonarza, którego czarne, świdrujące oczy natrętnie chodziły za nim… Reszta, był to tłum pstry, odziany kolorowo, pachnący, syty i wymyty, a przeważnie… znudzony.
— Pójdę, zaraz pójdę!… — postanowił.
Spostrzegłszy na prawym chodniku parowca, przed jadalnią pierwszej klasy, hrabiego Fiorettiego z jego blondynką, lornetujących góry, niepostrzeżenie przemknął się na lewą stronę i, powłócząc cokolwiek nogą, z ręką zawieszoną na temblaku, pokroczył dość żwawo w stronę klasy trzeciej.
Mógł go wprawdzie z tej strony zaskoczyć doktór albo felczer i zawrócić do kajuty, ale wolał to, niż spotkanie w tej chwili z uprzejmym hrabią.
Pojawienie się Różyckiego na przednim pomoście statku wywołało prawdziwą sensację. Widział, że pokazują go sobie palcami. Widocznie legendy o nim krążyły nietylko w pierwszej i drugiej klasie… W powitaniu niedawnych towarzyszy podróży odczuł niezwykły chłód i ostrożność. Szczególniej żołnierze kłaniali mu się zdaleka i uchodzili z drogi, a zdybany niespodzianie mały artylerzysta do obowiązkowego:
— Bon jour! — dodał z naciskiem ugrzecznione „monsieur“.
Nie spytał się wszakże ani o zdrowie, ani o rękę, ani o to, co się z nim przez ten czas działo?
A czyż dawno było, jak dzielili się winem i żarcikami? Czyż dawno, jak ten poczciwiec dawał mu rady od reumatyzmu, wypróbowane w koszarach?
Nie, nie tego oczekiwał stęskniony do ludzi Różycki!
Zbyt wszakże był pochłoniętym obecnie zgoła czem innem, aby mógł zastanawiać się dłużej nad przyczyną zmienności wesołych wojaków…
Ani Kate ani Sary nie znalazł w kajucie.
W pustej jadalni pod iluminatorem siedział Joubert i czytał gazetę…
— Dzieńdobry, panie Joubert!… Gdzie są… — zawołał Różycki i zawahał się — panie!?
— Panie?… — powtórzył żołnierz. — Eheu: kobiety chciał pan powiedzieć!… Po francusku — kobiety!… Doprawdy nie wiem!… Zapewne na pomoście!…
Znalazł je u prawej burty, niedaleko dawnej jego niszy. Człowiek-ljana, który je bawił rozmową, dostrzegłszy Różyckiego oddalił się dyskretnie. Zato Sara powitała go ze szczerą radością.
— A co, mówiłam, że przyjdzie! Niech panu Bóg da zdrowie!… U nas wielkie zmiany!… Już nie jest tak źle!… Bufetowy grzeczny!… I podłogę wymyto, a teraz codzień zamiatają… I jedzenie lepsze… Wczoraj była kura na obiad… A wszystko ze strachu przed panem!… Mówią, że pan umyślnie się ukrywał, żeby wszystko wypatrzyć i żeby ich zaskarżyć!… To bardzo dobrze!… To bardzo dobry żart!…
— Nie skarżyłem się… — odrzekł chłodno Różycki.
— Nie skarżył się pan!? To nic! To oni ze strachu, że się pan poskarży. A pan niech się koniecznie poskarży, dlatego, że nie można darować takiego rozbójstwa biednych ludzi… Bo choć teraz oni się boją, ale jak się nie poskarżyć, to znowu wróci… — gadała, przystępując coraz bliżej do Różyckiego.
Ten z pod oka patrzał na Kate, która w pierwszej chwili żywo obróciła się ku niemu, ale następnie, dotknąwszy podanej ręki, znowu skierowała oczy na dalekie, śmiejące się w słońcu wybrzeża.
— Saro, wiecie co, pozwólcie mi pomówić trochę… kilka słów na osobności z Kate!…
— Dobrze, dobrze… Ja to rozumiem… Zostawajcie na osobności!… Niech pan mi wierzy, że ja panu wszystkiego dobrego życzę i ja wcale nie zazdrosna!… Ja panu nieba radabym przychylić za tę Kate! — dodała na odchodnem z dobrotliwym uśmiechem.
— Kate, może pójdziemy… do ptaszarni? — zaczął cicho.
Spojrzała nań zagadkowo cokolwiek i filuternie.
— Poco?…
— Chciałbym z panią pomówić…
— Tutaj nam nikt nie przeszkodzi. Wszyscy pochowali się przed słońcem do kajut.
Różycki rzucił spojrzenie za siebie, szukając miejsca, gdzieby można przysiąść spokojnie, ale dawna nisza była zniszczona przesunięciem się pak w czasie burzy.
— Widzi pani, chciałbym z panią pogadać ostatecznie… — zaczął gorąco. — Widzi pani, gdym leżał samotny, chory, oderwany od wszystkiego, od ludzi, od ojczyzny i społeczeństwa…
— Niech mi pan powie, niech mi pan tylko szczerze powie: czy to prawda, że pan… przebrany oficer?…
— Ależ nie!… Skąd to pytanie?… — odpowiedział zdumiony.
Oczy jej zabłysły.
— Byłam pewna, że to plotka!… Znam dużo oficerów, wcale pan do nich niepodobny! Ale dlaczego pojechał pan trzecią klasą, kiedy pan miał pieniądze?… Podobno cały wór złota…
Roześmiał się.
— Wór złota!? Żałuję bardzo, ale było tego znacznie mniej! A dlaczego jechałem trzecią klasą, to zaraz pani wytłumaczę. Od dzieciństwa marzyłem o Indjach…
Zaczął długo i szczegółowo opowiadać jej o swojem życiu, swych przygodach, zamiarach, planach, marzeniach, o swej pracy i środkach majątkowych słowem o wszystkiem, o czem z nikim nie mówił dotychczas… Musiał przecie ją wtajemniczyć: wszakże miała zostać jego żoną!
Spowiedź ta sprawiała mu niespodziewaną, nieznaną dotychczas słodką rozkosz. Chodzili tam i napowrót po wąskiem przejściu między pakami a burtą tak blisko, że wciąż potrącali o siebie. Słońce paliło im głowy, pasażerowie przechodząc rzucali na nich znaczące spojrzenia…
Różycki na nic nie zwracał uwagi.
Pierwszy raz w życiu przebywał podobne wzruszenia i zupełnie zapomniał, kogo, ma przed sobą… Sam dziewiczy, traktował i ją jak dziewicę: z wdziękiem nieśmiałości, z wstydliwem, głęboko ukrywanem pożądaniem, i tkliwością mężczyzny, świadomego cierpień i ofiar, ku jakim wabi ukochaną istotę… Zdawała się być szczerze wzruszona, nawet oszołomiona tym atakiem cnoty.
— A teraz, kiedy pani wie wszystko, zapytam ostatecznie: czy pani chce być moją żoną?…
— Żoną!? — powtórzyła zdumiona i zatrzymała się.
— No tak!… Pobierzemy się w Kairze…
Wyższa odeń prawie o pół głowy, patrzała nań trochę zgóry nieokreślonym wzrokiem.
— Będę dobry jak… Will! — szepnął cicho.
— Jak Will!?… Nie…
Nagle Różycki poczuł, że oczy jej zaczynają ślizgać się po jego twarzy szarej z kozim zarostem, po brudnym korkowym hełmie na dużej głowie, po całej niepozornej figurce w wyszarzanym kostjumie…
— Wiem, że jestem brzydki… — zaczął jeszcze ciszej.
— Nie, nie to!… My w naszym zawodzie musimy… — przerwała z lekkiem westchnieniem. — Zresztą, to głupstwo! Mężczyzna nie potrzebuje urody! Jesteśmy przyzwyczajone… Ale… co… my… zrobimy… z… Sarą!? — ciągnęła z namysłem.
— Cóż Sara?… Sara nie jest siostrą pani. Sara pójdzie swoją drogą, a pani swoją… Przecież pani rozumie, że po wyjściu za mnie… Zresztą wrócimy do kraju, a Sara pewnie tutaj zostanie… W kraju nikt pani nie zna… Zaczniemy nowe życie…
— Do kraju!? Tam mnie nikt nie zna!? To prawda!… Ha, istotnie… Pomyślę!… Zresztą mamy czas!… Do Suezu co najmniej dziesięć, a może i dwadzieścia dni drogi… Pogadamy o tem!… Wie pan co: może pan i jest przebrany oficer!… Tak nagle: raz, dwa, trzy!… jak wojskowy! Tylko, że pan wcale do nich niepodobny! Pomyślimy, pomyślimy o tem! Niech pan idzie na swój „lunch“. Już dzwonią, słyszy pan!?
— A może pani… przeniesie się do drugiej klasy? Byłoby bardzo, bardzo… dobrze!
— Nie, już przywykłam tutaj! Tu wcale niezgorzej. Szczególnie teraz. Wszyscy dla mnie bardzo grzeczni, bo i ja dla każdego grzeczna!… — mówiła z uśmiechem, naśladując ździebko wymowę Sary. — Nawet Joubert… Joubert wcale nie jest taki zły, jak się wydawał… Tylko że ja wtedy byłam taka biedna, taka biedna i podrażniona… Nic nie znosiłam… A on cóż?… On nic takiego!? Lubi tłuste żarty, jak każdy wojskowy, i tyle!… Zresztą lubią je i cywilni… Każdy je lubi… a tylko udają, że nie!.. Niech pan już idzie, bo się pan spóźni… Czy mam Sarze powiedzieć, co mi pan mówił?
— Nie, niech pani lepiej nie mówi do czasu… Wszak pani jeszcze się nie namyśliła!
— Prawda, ale chciałam się jej poradzić, chociaż wiem, że mi powie… „nie“!
— Widzi pani… Do widzenia więc, do niedługiego zobaczenia!
Uścisnął ją za rękę i spojrzał w oczy inaczej niż dotychczas i odszedł pełen otuchy, prawie szczęśliwy.
A jednak zataił przed nią… Idąc, wyrzucał to sobie i obiecywał naprawić. Zataił swój pobyt w więzieniu i na Syberji. Tłumaczył przed sobą, że obecnie nie zrozumiałaby tego i może pojęłaby opacznie, że trzeba ją poprzednio przygotować, oświecić, uświadomić…
Czuł jednak, że dowodzenia te nie są zupełnie szczere, że mówił jej przecie wiele rzeczy, na pewno dla niej niezrozumiałych, i że na dnie tego odruchu leży jakaś niewytłumaczona, a bolesna wstydliwość…przed tą jego najwyższą zasługą!




XIV.

Znowu dookoła statku pustynny, bezbrzeżny ocean, turkusowo-złoty zrana, srebrzysto-błękitny w południe, krwawo-szafirowy wieczorem.
Przed parowcem gromadki delfinów wywracały, jak dawniej, wesołe koziołki. Stada latających rybek, uciekając przed niemi, wyrzucały się wysoko z wody, częstokroć aż na pokład. Gładkie fale łamały się w długie, potoczyste zgięcia i kipiały perłami czystych pian u boków statku.
Różycki był zdrów.
Pozostała mu tylko w ręce i nodze pewna ociężałość. Dnie całe spędzał w trzeciej klasie. Rozmawiał z Kate, oświecał ją, urabiał…
Przemógł się i opowiedział jej, jak to był w więzieniu i na Syberji za to, że chciał świat przerobić. Nadspodziewanie zainteresowało ją to więcej, niż cokolwiek. Wypytywała o szczegóły reform, o sposoby…
— Nie, to niemożliwe. Ludzie są źli!
Bronił gorąco swych marzeń, próbował ją natchnąć własną wiarą w ich ziszczalność.
— Cóż z tego? Gdy to nastąpi, to nas już nie będzie! — odpowiadała smutno.
Za każdym razem, idąc do niej, mijał jadalnię pierwszej klasy — pyszną salę, ubraną palmami i obrazami, wyzłacaną, wykładaną drzewem i tłoczoną skórą. Tam, za długiemi stołami, zastawionemi błyszczącym kryształem i srebrem, obrzucanemi kwiatami, siedziały panie piękne, jak kwiaty, wesołe, jak ptaki, i panowie, pełni godności i pożywienia, jak kielichy, nalane cennym napojem po wręby.
Patrzał na ten rój brzęczący z pewnym smutkiem i zazdrością.
— Może który z nich był jej kochankiem! — pomyślał.
Zawahał się i kupił u lokaja trochę kwiatów. Gdy już zamierzał odejść, spotkał się oko w oko z Fiorettim.
— Gdzież to pan przepada? Byłem już u pana ze trzy razy. Widzę, że ręka zupełnie zdrowa! — dodał, spoglądając z pewnem zdziwieniem na bukiet.
— A pan którą zajmuje kabinę? — odrzekł Różycki wymijająco.
— Piętnasty numer. Bardzo proszę! Wziąłem z bibljoteki okrętowej bardzo piękne wydanie „Brahmavevarty purany“ o miłostkach Kryszny i zazdrości jego małżonki, Raddy, w francuskim przekładzie Leupola. Cudna rzecz! Jeżeli pana zajmują te kwestje?…
— Dziękuję. A kiedy pana zastać można?
— O każdej porze, o każdej porze… Mam czas zupełnie wolny, z wyjątkiem, rozumie się, obiadów… — dodał z odcieniem ironji. — Jeżeli w kajucie mnie pan nie zastanie, ani tu na galerji, to będę na pewno w czytelni…
Różycki ukłonił się.
— Nie omieszkam skorzystać…
— Cóż to znaczy? Czyżby pokłócił się ze swoją blondyną!… — rozmyślał, przechodząc długi korytarz.
Kate dość obojętnie przyjęła kwiaty, a gdy powiedział jej, że wieczorem nie przyjdzie, gdyż musi odwiedzić znajomego, zachmurzyła się:
— Nudno. Dokuczyła mi już ta podróż!… A któż to ten pana znajomy?…
— Jest tu taki Włoch!
— Włoch?… Może ten czarny, wysoki elegant, co go widziałam przed chwilą, jak stał z panem na korytarzu?
— Dlaczego mi mówisz pan? Mów mi wy albo ty! Wszak ja ci mówię…
— To co innego!… Jeszcze nie… Jeszcze niema zgody! — dodała figlarnie.
— Czyż niema? — spytał niskim głosem i ujął ją za rękę.
Nie broniła jej, nie broniła się również, gdy wspiął się zlekka i pocałował ją w świeży i delikatny jak morela policzek.
— Tylko tego nie trzeba! — powiedziała z dąsem, potrząsając przed nim kwiatami. — Mówisz, że jesteś niezamożny, że żyjesz z zarobku, a to kupujesz!? Przecież ja wiem, co to na parowcu kosztuje…
— Chciałem, żebyś miała jak inne! — tłumaczył się.
— Miałam tego dosyć od innych… Od ciebie nie chcę, słyszysz… Nic nie chcę!…
Próbował ją przyciągnąć do siebie, ale w tej chwili spłoszył ich jakiś głos; odsunęła się gwałtownie od niego. Przyszła Sara.
— Kwiaty!… Tego jeszcze brakowało!?… Już i tak biorą was na języki!… A Kate znowu głupia się robi… Nie chce z żołnierzami gadać… A jak oni trochę wesołą rzecz powiedzą, ot tak sobie, po wojennemu, to ona zaraz nadyma się… W ten sposób, to nic nie będzie!
— Pomyśl, Saro, czy nie lepiej przenieść się do drugiej klasy? — spytał Różycki.
Żydówka zamyśliła się.
— Nie, nie lepiej! My się już tu tą trzecią klasą strefniły!…Nic i tam nie będzie… Musimy dojechać do lądu!… Aby tylko tu nam znowu gorzej się nie zrobiło. Wszyscy przeciw nam! Czy pan mówił o tem z kapitanem?
— Nie jeszcze, ale powiem! On bardzo rzadko przychodzi do drugiej klasy, a znowu iść do niego umyślnie niema powodu…
— Niema powodu?… Te złodzieje nas tak ograbiały, to mały powód? Co?… Już pan — zapomniał, jak był głodny? Jak my jadły robaki?
Istotnie Różycki już zapomniał. Zresztą był w usposobieniu wybaczającem.
Trzymał Kate za rękę, patrzał w przejrzyste przestworza, słuchał szumu wzbierających pod parowcem fal, ciężkiego oddechu kominów, gderania Sary, ale był bardzo, bardzo od tego wszystkiego daleko, zalatywał we własną przyszłość.
Spojrzał na zamyśloną twarz Kate, na jej śliczne policzki, ocienione długiemi rzęsami, na rozchylone, wilgotne usta, drgające jakimś smutkiem ukrytym, i zląkł się. Pociągnął ją za rękę:
— Uśmiechnij się!…
Podniosła oczy i wybuchła płaczem.
— A co!? A co!… Ona tak zawsze… Szalona dziewka!… To śmieje się, że aż dom drży, to znowu ryczy… Niech jej pan teraz nie rusza, niech jej pan nie rusza, bo jeszcze panu w pysk da… Aj, aj!… Chodź Kate, chodź do kajuty!… Co pan jej zrobił?… Niech pan nic jej nie gada!… Niech pan potem przyjdzie! — krzyczała rozżalona Sara.
Stropiony i zaniepokojony Różycki wrócił do siebie i dobrze się stało, gdyż niedługo potem zjawił się na pomoście drugiej klasy sam „père commandeur“.
Olimpijczyk kroczył niezmiernie poważnie z doktorem, który mu coś opowiadał; wspaniałomyślnie kiwał głową kłaniającym mu się pasażerom i na dłuższą cokolwiek chwilę zatrzymał wzrok na Różyckim, o którym mu lekarz w tej chwili coś szepnął. Różycki pokonał swoją nieśmiałość i powstał.
— Panie komendancie!… — zaczął rwącym się nieco głosem.
Olimpijczyk zatrzymał się, Różycki podszedł, wszyscy zwrócili na nich oczy.
Gorączkując się, plącząc, zarywając angielskich wyrazów i przechodząc chwilami całkowicie na angielski, opowiadał Różycki o nadużyciach, jakich był świadkiem w trzeciej klasie, o lichej strawie, grubjaństwie służby, o nieludzkiem stłoczeniu ludzi w czasie burzy, o wyzysku nędzarzy, o niesprawiedliwości względem bezbronnych.
Twarz „ojca parostatku“ zlekka przybladła, drewniany uśmiech wykrzywił mu usta.
— Tak, tak! — powtarzał — zdarzają się małe niedokładności. Ale co można było zrobić innego w czasie burzy… Ich wszystkichby zmyło… Czy ma pan jeszcze jakie zażalenia?…
— O tak, okradają… Naprzykład wina nie dawali. Wprawdzie ja nie piję wina i jestem antyalkoholikiem. Podłóg nie zamiatają… — przypomniał sobie.
Umilkł. Wszystko, co mówił, wydało mu się nagle takie błahe. W dodatku zepsuł przemowę podniesionym głosem i namiętnym tonem. Gdyby był potraktował to wszystko spokojnie albo humorystycznie, skutek byłby ten sam albo nawet większy. A teraz stało się coś takiego, coś… jak wówczas w banku. Poznał to po twarzy doktora i otaczających. Widział następnie, jak podbiegł do komendanta wezwany kiwnięciem głowy gruby maitre d’hôtel, jak, drepcząc boczkiem, przekładał mu gorąco swoje dowody i wymachiwał rękami. Zrozumiał, że sprawa przegrana.
Nie, nigdy — przenigdy on, Różycki, nie posiądzie sztuki życia. Albo milczy, pozwala krzywdzić siebie i innych, albo wybucha!
Doprawdy, nie warto próbować. Uciec, co rychlej uciec z tego nieznośnego środowiska, gdzie wszystkie stosunki plączą się i wiążą, jak najdelikatniejsza koronka, a w gruncie rzeczy są szorstkiemi, śmierdzącemi i krwawemi łachmanami.
Zabrać Kate i uciec do dzikusów, do ludów prostych, pierwotnych, dziecinnych! Tam jedynie znaleźć można wypoczynek… Ale ona nie zechce!… Też ziółko!… Zaraz w bek!… Z byle czego!… Do tej pory serce go boli od jej łez!… A czego płakała, nikt nie wie, a ona sama na pewno najmniej… Cała ta awantura, to przez jej łzy!… Gdyby nie był rozdrażniony, mówiłby innym tonem!… Mój Boże, kiedyż to się skończy?… Kiedyż nareszcie znajdzie się znowu w cichej pustelni, wśród swoich książek?… Ale… razem z nią, razem z nią!… Koniecznie!… Ach, kiedyż, kiedyż!?…
Szybkim rzutem ogarnął swe położenie i wydało mu się, że jest bezsilnym, zdeptanym i osamotnionym wśród roju zdrowych, silnych i bezwzględnych wrogów.
— Wszyscy przeciwko mnie!… A zaco!?…
Porwał go nagle żal nieutulony do całego świata, poczucie niezasłużonej, niepowetowanej krzywdy i miał ochotę ryknąć w głos tak samo, jak niedawno Kate.




XV.

Gdy nazajutrz opowiedział przyjaciółkom o zajściu z komendantem, straciły odrazu humor.
— To się na nas skrupi… Zobaczysz! — powiedziała Kate.
— Dlaczegóż na was?… Nie widzę powodu…
— Dlatego, że zawsze wszystko na nas się skrupia. Już ja wiem…
— Owa!… Co nam zrobią… My nic nie robimy, to i nam nic nie zrobią!… A co my robimy?… Niech powiedzą, co!? Jeżeli ja pojechała w Sajgonie z Joubertem, to im nic do tego… To było za parostatkiem… Ja dorosła… ja wolna. Albo nie!… Niech pan powie!? Co!? — dowodziła krzykliwie Sara.
— Lepiejby było, gdybyś zrobił to przez tego swego hrabiego z pierwszej klasy!… — wtrąciła Kate.
— Skąd wiesz, że on hrabia?
— Bo tu był!… — odrzekła, płoniąc się zlekka.
— Poco?
— Albo ja wiem… Delfinom się przyglądał!
— Delfinom się przyglądał?… — powtórzył ze zdumieniem Różycki. — Przecież on je nieraz widział. Sam był?
— Sam.
— Aha!…
Urwał i świdrował ją wzrokiem. Ale Kate już przyszła do siebie i pogodnie śledziła jego wzburzenie.
— Przystojny mężczyzna, tylko… za długi!
— Hultaj!… — wykrzyknął Różycki. — Nie chciałbym, Kate, żebyś się z nim… przyjaźniła!
Chciał powiedzieć „zadawała“, ale wyraz ten wydał mu się za brutalny, za… sztubacki. Chciał ją szanować wbrew niej samej.
— O, my go znamy… My go widziały w Szan-chaju… On się zna na kubitach… On się na wszystkich rzeczach zna!… On wielki purec!… I bogaty! — wtrąciła Sara.
— I ty go znałaś, Kate?
Kate milczała długą chwilę.
— Mówiłam ci już, że… w Szan-chaju.. nie znałam nikogo… nigdy! — odrzekła z rozdrażnieniem w twarzy i głosie.
— Widzisz, Kate!… — zaczął łagodnie i smutno Różycki. — Teraz to zupełnie co innego… Co było, to było!… O tem ani wiedzieć, ani nawet myśleć nie chcę! Ale teraz, ze względu na mnie, powinnaś… wielu rzeczy się… w wielu wypadkach… się zastanowić! — poprawił pośpiesznie koniec zdania.
Zrobiła lekki ruch wargą, taki sam jak w ptaszarni, a którego on nie zauważył, zapatrzony w morze.
Gdy odchodził, nie był pewien, czy ją przekonał, ale pocieszał się, że to się niedługo skończy. Wszak Fioretti zostaje na Cejlonie. A zresztą może to wszystko prosty wypadek, albo jakie głupstwo!? Może doszły go plotki o mnie i Kate i naturalnie ciekawy Włoch chciał zobaczyć… Na parowcu, wskutek braku wrażeń i wielkiego skupienia ludzi, byle co rozrasta się do rozmiarów wydarzeń. Jego rozmowa z komendantem już się pewnie rozniosła i została przedmiotem wielostronnych, skandalicznych rozważań oraz domysłów. Zbyt dobrze znał życie okrętowe, aby o tem wątpić. Niech ich tam!… Co oni wszyscy, razem wzięci, obchodzą go, ci zadowoleni i syci próżniacy?
Co zaś do Fiorettiego, to niemożliwa rzecz, aby tu, wobec niedawnej swej namiętności, zechciał otwarcie nawiązywać nową intryżkę. Ta blondyna nie wygląda na spokojną i pokorną. Zapewne przywiodła go na brudny, dolny pomost prosta ciekawość. W dodatku jest przecie dżentelmenem i gdy się dowie o powadze jego zamiarów… Ba, co on wie, on, mól muzealny, o tych stosunkach? Sądząc z powieści, ci panowie właśnie znajdują szczególny urok w odbieraniu kobiet innym, w mąceniu uczuć…
Po namyśle odrzucił pierwotny zamiar pogadania z Fiorettim. Zresztą, co mógł mu powiedzieć lub o co oskarżać? Wszystko było dotychczas dręczącą niepewnością, rysowało się niewyraźnie, mglisto. Trzeba czekać i trzeba zwalczać wszystko uporem, wyrozumiałością, stałością. Czy Kate niewarta zachodu? O, warta! A nawet jeśli niewarta… tem gorzej! Przyciąga mię z potęgą przepaści… Rozkochać ją jak Will, pokryć swem uczuciem jak skrzydłem, ukoić, utulić, wynagrodzić za wszystkie krzywdy i upokorzenia… Uleczyć jej śliczną, bogatą duszę od chorób i ran, zaszczepionych przez zły, bezlitosny świat…
Przed wieczorem na skraju widnokręgu zamajaczyła niska, popielata chmura.
— Cejlon!
Cudna wyspa, wykwitająca jak samotny kwiat lotusu z modrej głębiny.
Pędzili ku niej z chyżością rybitwy, popychani przez wiatr pomyślny, nie żałując ani węgla ani pary, byle zdążyć na czas do portu, byle być tam przed nocą.
Krótkie, niskie fale spienionego morza bezsilnie leciały za nimi i, zderzając się z burzynami wyrzuconych z pod statku wirów, wychlustywały wysoko srebrzyste, koralowe od zorzy wytryski.
Już góry zarysowały się na wyspie — potężne, nagie, kopulaste, stromo opadające ku morzu. Zorza wieczorna, bijąca z poza płonącego ogniem oceanu, rzucała na nie różowe odblaski. Na przyczółkach wąskich i niskich pobrzeży, w rozwidleniach gór, ponad szlakiem zbitej zieleni podszycia leśnego majaczyły gwiaździste korony palm.
Rychło słońce zapadło w odmęty; krótką chwilkę żarzyło się, jak rozpalony pocisk, rzucony pod wodę, aż zgasło i ściągnęło za sobą rozrzucony po niebie i chmurach złoto-purpurowy nimb. Zielonawe niebo przymierzchło, gwiazdy zatliły się na niem, zczerniało spienione morze, znikł na niem wydłużony cień parowca, jego dymy i maszty rozpłynęły się w mierzchnącem powietrzu.
Na bokach statku zabłysły czerwone i zielone ślepia sygnałowych latarni.
Była głęboka noc, gdy ominęli świetlany wiatrak morskiej latarni, białą jej igłę, wsunęli się ostrożnie za pazuchę długiego, białego „rozbijacza fal“ i zarzucili kotwicę w cichym porcie miasta Kolombo.
Opodal na brzegu świeciły liczne ognie i seledynowa łuna słońc elektrycznych przeświecała przez czarną kolumnadę gaju palmowego. Bliżej, na atramentowej tafli wód portowych tu i owdzie kołysały się drżące nici odbić ogni okrętowych.
Było późno i nikogo nie puszczono na ląd.
Nazajutrz koło godziny dziesiątej Różycki, trochę spóźniony, ale wyspany i wesoły, szedł po wyższej galerji „Armanda“ i przyglądał się z ciekawością rozkosznej zieleni brzegów. Na ogromnej lustrzanej zatoce, wśród wysokich, nieruchomych parowców, uwijały się roje niskich sampanów wschodnich. Niedaleko z za białej tamy portu wzlatał co chwila to tu, to tam tuman rozbijających się bałwanów burzliwie szumiącego, otwartego morza. A tuż u boków „Armanda“ snuła się gromada nurków syngaleskich konno na kłodach drzew, wiosłując nogami. Wyciągali do góry patykowate ręce z szerokiemi dłoniami i wołali: daj! Nikt im jednak nie rzucał do połowu srebrnych monet, nikogo widać nie było ani na burtach, ani na galerjach, ani na pomostach. Wszyscy zapewne wyruszyli już na brzeg. I Różycki marzył, że zaraz zabierze Kate i powiezie ją do Kelani albo nawet do Kandy. Powtórzą swą pierwszą cudną wycieczkę. Co jednak zrobić z Sarą?… Ach, gdyby znowu porwał ją jaki oczarowany Joubert! W ostateczności wezmą ją z sobą. Ona umie się wycofywać w odpowiednich chwilach, trzeba jej to przyznać.
Zbiegł ze schodów na dolny pokład, gdy wtem ktoś zboku pociągnął go za rękaw i rozległ się poza nim ochrypły, tajemniczy szept.
— Dawno już czekam na pana. Już dawno czas. Mam list… Zdarzył się wypadek…
Z cienia wysunął się „morski włóczęga“ i podał mu zmięty kawałek papieru.
— Co takiego?…
— Niech pan czyta, niech pan czyta! Tam napisano!…
Różycki rozwinął kartkę i przeczytał po angielsku męskim skreślone charakterem:
„Nas zsadzają z parowca. Proszę zaraz przyjść. Sara“.
— Gdzie?… Co?…
— Wyjechały… Wsadzili na łódkę z rzeczami i powieźli…
— Dlaczegóż nie uprzedziłeś mnie wcześniej!… Co takiego?… To niemożliwe!
— Istotnie niemożliwe!… Gdybym ja w takiej okazji… pokazał się w pierwszej albo drugiej klasie… To i mnie bez długiego zachodu wywieźliby! A wtedy co… Panby się nic nie dowiedział. A co jabym począł w takiej dziurze jak Kolombo? Niech pan rozważy… po sprawiedliwości!… Przecież pan mnie nie obroni!
Różycki patrzał na chłopa jak skamieniały.
— Zaco?… Z jakiego powodu?
— Nic nie wiem! Powodu nie potrzebują! Tu „republika“! Nie gadali… Posadzili i wywieźli… z rzeczami wywieźli… niedawno… Bardzo ją żałowali żołnierze… — powtarzał.
Różycki dał mu drobną monetę i pośpieszył do trzeciej klasy.
W jadalni i kajutach zostało bardzo mało ludzi; wszyscy pośpieszyli na ląd, zmęczeni długim przejazdem. Zajrzał do kabiny, zajmowanej przez Sarę i Kate i przekonał się, że istotnie były zupełnie oczyszczone z rzeczy i pakunków. Jacyś nieznani mu przedtem „wschodni ludzie“, których odszukał w „kolorowej kajucie“, nic nie umieli objaśnić. Nie mówili ani po francusku ani po angielsku. W ostateczności postanowił zwrócić się do bufetowego, lecz i jego nie znalazł. Marynarze na pokładzie wzruszali ramionami, gdy ich pytał:
— Wyjechały… Nic nie wiemy!… Niech pan się spyta kapitana albo kogo z oficerów…
Ale i oficerów nie mógł złapać, wszyscy albo byli na lądzie, albo spali. Przed kabiną komendanta stał na straży jakiś drab i nie pozwolił mu nawet zastukać.
Zrozpaczony Różycki przebrał się w przyzwoitsze ubranie, kiwnął na sampan i popłynął do przystani. Na komorze obskoczyła go zgraja oberwańców i, choć nic nie niósł, ofiarowali mu swoje usługi, szarpali za rękawy, zabiegali drogę. Śniady policjant patrzał na to z niezmąconym spokojem i, dopiero kiedy Różycki do niego się zwrócił, dał znak ręką.
— Czy nie widział pan dwóch kobiet z rzeczami?… Niedawno przeszły!…
— Tak!… Widziałem.
— Nie wie pan, gdzie pojechały?…
— Nie, nie wiem! To do mnie nie należy!
Wyszedł więc Różycki na mały placyk przed celnym urzędem i patrzał bezradnie na bielejące opodal miasto. W tejże chwili zjawił się koło niego osobnik w niebieskiej kurtce ze świecącemi guzikami, w szerokich, również niebieskich szarawarach i białym, brudnym turbanie.
— Sahib, ja wiem, gdzie te panie… Ja zaraz panu pokażę!… — zagadał łamaną angielszczyzną. — Pan russ, a ja mahomet, Salam alejkum!… Ja lubić russ… Ja panu zaraz pokazać… Ja jestem „gajd“ (przewodnik). Niech pan siada!
Wskazał ręką na powóz.
Różycki zachował tyle jeszcze zimnej krwi, że wypytał się o taksę i umówił z woźnicą.
— Czy daleko?
— Nie, niedaleko!…
Powóz łagodnie potoczył się po piasczystej drodze, mimo obszernych, płytkich lagun, obrosłych lasem palmowym, gdzie gromada nagich krajowców prała bieliznę, wymachując nią wysoko nad głowami. Niedługo potem skręcili w ulicę, zabudowaną murowanemi, piętrowemi gmachami, minęli składy czy koszary o małych, zakratowanych okienkach.
„Gajd“ siedział na koźle obok woźnicy i wciąż gadał, obracając raz po raz do Różyckiego śniadą twarz z białym sznurem wyszczerzonych zębów.
— To jest… „Clock Tower“, a to latarnia morska… świeci się z morza o 18 mil! Tam mieszkanie gubernatora, a tu „Barracks“… reszta twierdzy…
— Ale panie gdzie są, panie, o które pytałem…
— Panie?… Zaraz będą… Wszystko będzie…
Wyjechali na szeroką ulicę wioski hinduskiej. Niewielkie parterowe domki z kamienia, z głębokiemi podsieniami, sklepy ciemne i cieniste, a na ulicy tłum ludzi wysokich, wciętych w pasie jak kobiety, z kobiecemi prawie piersiami, półnagich, ciemnych, czekoladowych, o skórze jakby aksamitnej, ubranych w jaskrawe zapaski. Od tych mieniących się barw czerwonych, niebieskich, białych, zielonych, drgających w rozżarzonych do białości, nielitościwych promieniach słońca biła łuna wspaniała, narzucająca olśnionym oczom wprost fantastyczne, odurzające obrazy… Czasem przesunął się skrzypiący wóz z budą na dwóch ogromnych kołach, zaprzężony w siwe woły rogate. Gromady czarnych, jak pierniki, gołych dzieciaków oblegały grającego na piszczałce czarodzieja w białej płachcie, przed którym stał kosz, a obok kosza tańczyły obrzydliwe „kobry“.
Wtem cała ta dzieciarnia rzuciła się z krzykiem na środek ulicy, pod powóz, tak że woźnica musiał zatrzymać konie. Za dzieciakami leciały okularniki, sycząc i rozdziawiając groźnie kołnierze, za wężami biegli z rozczepierzonemi palcami poskramiacze…
Oto Indje, wymarzone Indje!
Ale przygnębiony Różycki nie zwracał na nic uwagi.
Ledwie spojrzał na przedziwną fasadę świątyni, przed którą stanęli i na dachu której pienił się las cudnie malowanych rzeźb, pomieszanych i poskręcanych ze sobą: słoni, ludzi, wężów, tygrysów, ptaków, podobnie jak w puszczach tutejszych plączą się w potwornych uciskach zwierzokształtne rośliny i płazy.
— Tutaj… ladies!… — rzekł „gajd“, zeskakując z kozła i podbiegając do stopnia powozu.
— Ależ nie!… Nie może być! — oponował zdumiony Różycki.
„Gajd“ kiwał stanowczo głową.
— Tutaj, tutaj!… Ladies!… Pan chce ladies!?
Chwycił Różyckiego pod łokieć i popychał go ku kamiennym stopniom wejścia.
Machinalnie wstąpił Różycki do cienistego, chłodnego przedsionka, gdzie jacyś półnadzy starcy, poznaczeni na czole i piersiach farbą białą i różową, rozstąpili się przed nim na znak przewodnika. W głębi świątyni, opartej na beczkowatych słupach, siedziało na matach kilka dziewcząt w powiewnych, muślinowych strojach. Dostrzegłszy go, podniosły się, dzwoniąc zlekka dzwonkami tamburynów i srebrnemi zapięściami na rękach…
Różycki cofnął się i machnął rękami.
— Ach, nie chcę!… Przecież pytałem o panie, co zeszły z parowca!
„Gajd“, który pozostał nazewnątrz świątyni na schodach, zrobił głupią minę.
— Oo! Ladies… z parowca? — powtórzył przeciągle. — Nie wiedziałem, że to koniecznie te same! Możemy wrócić do miasta… tam się dowiemy!
— Przecież mówiłem ci wciąż!…
— No, tak… pomyłka… Nieduża pomyłka! Ale trzeba… zapłacić!…
Malowani starcy już odcięli Różyckiemu odwrót i wyciągali doń groźne, chude jak piszczele ręce, z dłońmi jak łopaty.
Różycki cisnął im z gniewem parę srebrnych monet, które długo liczyli, szwargocząc coś z „gajdem“.
— Gdzie więc sahib każe jechać? — spytał niewinnie nicpoń, siadając tym razem już nie na koźle, lecz na przedniej ławeczce powozu.
— Więc ja mam wiedzieć!?… Przecież mówiłeś, że wiesz… gdzie te panie poszły!…
— Pomyłka!… — odrzekł domyślnie, podnosząc palec do głowy. — Może pojechały do którego hotelu?… Niedługo lunch!
— A jakie tu są hotele?
— Jest Grand Hôtel Oriental… Jest „Galle Face“… Ale ja sahiba powiozę do mego znajomego, gdzie tanio, a dobrze… Śliczny dom w Victoria Parku!…
— Nie trzeba, nie trzeba!… Weź mię do pierwszego z brzegu…
Zły, że dał się wciągnąć w pułapkę, że stracił czas i będzie musiał sporo zapłacić fiakrowi, nie odzywał się do przewodnika, który z miną pokorną wysławiał całą drogę potęgę Rosji.
Gdy mijali placyk przed komorą, Różycki zatrzymał powóz i wysiadł, licząc na przyjemny a niezbędny udział policjanta w obrachunku z woźnicą i „gajdem“. Obaj zrozumieli manewr Różyckiego, byli potulni i łagodni, choć złość zawiedzionej „kobry“ świeciła im w oczach.
Zmęczony Różycki skierował się piechotą w stronę długiego budynku, pełnego wystaw sklepowych. Na końcu widać było obszerną werandę przyzwoitej restauracji. Zaledwie wszedł, dostrzegł niedaleko drzwi, pod oknem przy stoliku Sarę i Kate, szykownie ubrane i zajadające, z miną wcale wesołą, suty „lunch“. Salę wypełniał po brzegi tłum eleganckich panów i strojnych pań. Nikt mimo to nie zwrócił uwagi na zakurzoną postać podróżnika i dopiero, gdy Sara krzyknęła po polsku, zwrócono twarze w ich stronę.
— Ach, pan Różycki!… A my pana czekały, czekały!… Czy pan nie odebrał nasz list!?
— Owszem, ale za późno!… Co to wszystko znaczy?…
— My też nie wiemy!… Te chamy nie powiedziały nam nawet zaco!… Co my miały robić!?… Zresztą źle się nie stało… My i tu nie zginiemy. Wszystko potrzebne my z sobą nosimy. A stąd to my możemy sobie dalej jechać, albo do Suez, albo do Bombaj!… gdzie teraz będzie wielki zjazd na wyścigi… My już tam bywały… Jak zechce Kate…
Różycki spojrzał na Kate, która wyjrzała właśnie na ulicę i zamieniła z kimś niewidzialnym lekki ukłon głową.
— Kate, pan do ciebie mówi! — ostrzegła ją Sara.
— Jeszcze nic nie wiem! — odpowiedziała z roztargnieniem, spoglądając na świeżo podaną potrawę.
Różycki zęby zacisnął.
— Panie tu się zatrzymają? — spytał po chwili milczenia.
— Tu… Tu taniej niż w „Galle“!… Ale ja jeszcze pojadę na parowiec, bo ja nie daruję tym rozbójnikom moje pieniądze za bilety… Niech ich cholera!… — krzyczała Sara.
— Dobrze, to jutro… Ale dziś pojedziemy do Kelani! Co? Zgoda?… — proponował Różycki.
Nie tracił jeszcze nadziei. Spojrzał zukosa na Kate. Ta zwróciła nagle ku niemu śmiejącą się twarz i zawołała wesoło:
— Ależ dobrze, stary, widzę, że chcesz stracić wszystkie swoje funty…
Po śniadaniu najęli powóz ten sam, który woził Różyckiego do świątyni, i pojechali przez miasto i zarośla cynamonowe do mostu na rzece Kelani.
Żelazny most wisiał nad srebrno połyskującą rzeką, w której u brzegów kąpały się wielkie, szare jak głazy słonie i tłumy bronzowych ludzi. Jaskrawe odzieże uścielały piasek, jak kupy kwiecia. Strzeliste palmy, rosnące u samej wody, rzucały na jej lustrzaną wstęgę ciemne, drżące kolumny swych cieni.
Za mostem droga wchodziła, niby wąska szczelina, w gęsty, bujny las zwrotnikowy. Z obu stron wznosiły się wysokie, jak urwiska, zielone i zbite, jak malachit, pierzaje puszczy.
Cały czas jechali w chłodzie i zielonawym zmroku, choć gdzieś tam wgórze świeciło oślepiające słońce i lśniąca nić błękitu jak turkusowa błyskawica wiła się nad drogą wśród niebotycznych szczytów.
Wdole, przy drodze biegł przyziemny szlak drzew kakaowych, drzew chlebowych z szerokiemi jak tarcze liśćmi, z ogromnemi bochnami owoców, drzew kauczukowych na wysokich postumentach korzeni żylastych, żebrowatych, wyprężonych jak grzbiety rozzłoszczonych dusicieli — boa.
A wszędzie, poprzez te drzewa i ponad niemi, darły się ku światłu przydrożnej poręby młodociane palmy-wyrostki, paprocie drzewiaste, draceny — całe zbite, skołtunione gęstwiny kędzierzawych liści, to drobnych, drżących jak rzęsa wodna, to szerokich i twardych jak palce i dłonie, to długich i ostrych jak dzidy, jak miecze.
A było to dopiero lasu podszycie.
Ponad nim strzelały kolumnady starych, tęgich palm, drzewa kamforowe rozpościerały szeroko majestatyczne konary, oplątane lianami i potworną podwójką; gaje potężnych baobabów naciągały między ziemią i swemi rosochy cudaczną plecionkę prostych jak liny, grubych jak kłody pędów, aby, zarywszy je w ziemi, wytrysnąć opodal nowemi pniskami. Gdy miejscami u drogi nikło podszycie, otwierały się ciemne rubieże puszczy, gdzie oko gubiło się w widmowej kolumnadzie ogromnych pni.
Panowała tam cisza, martwota i zmrok jak w katakumbach.
To było piętro dolne.
Ponad niem wznosiło się piętro drugie, już bardziej powietrzne, nie takie zwarte, splątane i cieniste, dokąd liany sięgały rzadziej, gdzie promienie słońca tu i owdzie przebijały liściaste stropy oraz gałęzistą, górną powałę i błądziły złote, miłe, ożywcze po kosmatych albo łuskowatych pniskach, po żywych kolumnach, pokręconych, pocętkowanych wężowo lub spowitych zielonym aksamitem bluszczów.
Tu wśród rudo-zielonego rozbrzasku pojawiało się już życie zwierzęce, kręciły się czworonogi, polatywały ptaki, błyskając barwnem upierzeniem.
Trzecie piętro tworzyły wyłącznie wierzchołki palm tak wyniosłych i strzelistych, iż ich trzony potwornej grubości wydawały się wiotkiemi jak trzciny. Korony ich ledwie stykały się z sobą, przepuszczając masę powietrza i światła na przebity przez siebie malachitowy dach dolnego piętra.
Na tem najwyższem piętrze gromadziło się całe właściwe życie, cały ruch leśny. Tam lęgły się i przebywały niezliczone stada rozmaitych małp i małpeczek; stamtąd dolatywał na ziemię niemilknący wrzask papug, oraz świegoty, gwizdania i pohukiwania innych pierzastych. Tam wpełzaly węże, szukając pożywienia, roiły się motyle i owady.
Tam rozgrywały się leśne dramaty i sceny wybujałej, zwrotnikowej miłości.
Jakże nikłemi, wątłemi i przyziemnemi wydawały się białe „bungalo“ krajowców, gęsto rozsiane u drogi, u stóp tych leśnych niebotycznych krużganków, zaludnionych rojami różnobarwnych stworów!…
Okalające je gaje drzew goździkowych i muszkatowych, gęstwiny strzelistych bambusów, ogromne liście bananów robiły wrażenie zwykłego zielska, trawy i łopianu przydrożnego. Liczni przechodnie w jaskrawych, czerwonych, żółtych i białych strojach, wozy, karoce i pojazdy, mijające się gęsto na wstędze traktu, były niby wątłym korowodem barwnych owadów, sunących w zielonawym zmierzchu puszczy po wydeptanej, cieniuchnej jak niteczka drożynie.
Nasi podróżni spoglądali w milczeniu na las, na drogę, na ludzi, przygnębieni, nieweseli. Nie rozumieli tego życia, kryjącego się wśród liści roślin, uległego, potulnego, jakby zwyciężonego. Obrażało ono ich ludzką godność i ich dumę zwycięzcy i pana ze stref umiarkowanych.
Ożyli cokolwiek, dopiero znalazłszy się na małej leśnej haliźnie przed pagodą Buddy. Ale i tam chmura zieleni, spoglądająca zoddala, jakby przyczajona wokoło, psuła im humory.
Zniechęceni i powarzeni, obejrzeli pobieżnie pagodę oraz pagórek, kryjący zaklęte skarby księcia Jatalatissa, zatrzymali się chwilkę przed groźnemi posągami potwornych bóstw, nad których głowami zwieszały straszne paszcze podobizny okularników z rubinowemi oczami.
— Tak, tak!… Takie właśnie bóstwa mogły powstać jedynie w tych lasach… — próbował Różycki uczenie oświecać Kate, która, zamyślona, cały czas nie odzywała się wcale.
Wrócili do Kolombo późno w nocy zmęczeni i senni.




XVI.

Choć Różycki zaraz po zajęciu pokoju puścił w ruch zawieszony u sufitu wachlarz, w nocy było tak duszno, że otworzył drzwi na balkon, spuściwszy jedynie zieloną żaluzję.
Zrana obudził go jakiś dziwny szmer tuż nad głową. Otworzył oczy i spostrzegł na ścianie przylepioną wielką, zielonawą jaszczurkę. Naogół był dość śmiały i umiał sobie radzić w przygodach. Tym razem jednak struchlał. Przypomniały mu się rozmaite opisy o zjadliwych wężach, zwiniętych w kłębek pod poduszkami nieostrożnych podróżników, o gadzinach, zapełzłych do ich butów, a nawet do ich kieszeni.
Zadzwonił i, gdy wbiegł chłopiec, Różycki wskazał mu jaszczurkę…
— To nic!… — roześmiał się ten. — Ale źle, że pan drzwi otworzył. Zaraz obejrzę!… Tutaj nie można!… Tutaj niedawno koło hotelu „Galle“, w klombie zabito 22 kobry, całą rodzinę… — gawędził płynnie po angielsku krajowiec, uwijając się po pokoju.
Nie śpieszono się tu bardzo, o nie!
Zanim oczyszczono rzeczy Różyckiemu, zanim się ubrał i zjadł śniadanie, zeszło do dziesiątej.
Zajmował pokój w tym samym korytarzu, co Kate i Sara, i udał się do nich niezwłocznie.
— Czekałam właśnie na pana!… Cóż, jedziemy do tych zbójów!? Niech ich!… Tfy! Wolę nie mówić! — przywitała go zaraz od progu Sara.
— A gdzie Kate?…
— Poszła po sprawunki… Tu trzeba zrana wszystko robić, bo potem gorąco i dopiero wieczorem znowu można!
— Czy nie lepiej zaczekać na Kate? Oni mogą pani nie oddać pieniędzy Kate…
— Co?… oni mogą!?… Ja im zrobię taki gwałt, że oni mi jeszcze dopłacą, żeby ja poszła! Pan mnie nie zna!… Jak ja dobra, to dobra, a jak zła, to zła! Ja im zaraz powiem, że pan będzie się skarżył konsulowi… Oni, szachraje, muszą oddać… Ja im w oczy napluję, że oni u biednych takich jak my, dziewczyn, chcą się pożywić… Słychana rzecz!… Tfy!
Nie uśmiechała się Różyckiemu podróż na „Armanda“ z rozgniewaną Sarą, ale nie było rady. Namówił ją tylko, żeby pozwoliła mu przeprowadzić samemu całą sprawę.
— Pani nie mówi po francusku, a oni nie rozumieją po angielsku…
— Dobrze, dobrze!… Niech pan mówi… Ja mogę im nawymyślać i po polsku i po rusku!… Wymyślanie to rozumi się w każdym języku!
Sprawa ze zwrotem pieniędzy poszła dość gładko. Pomocnik kapitana dowodził wprawdzie, że niema tego zwyczaju, że pieniądze zatrzymywane są jako kara, ale gdy Różycki zaczął nacierać i żądać wymienienia przyczyn oraz spisania protokółu, gdy napomknął o interwencji „konsula“, marynarz zmiękł i pieniądze zwrócił. Gorzej poszło z biletem i rzeczami samego Różyckiego. Na szczęście, choć miejsce sobie zamówił do Suezu, ale pieniędzy jeszcze nie wniósł. Zato rzeczy nie miał mu kto wydostać ze składu, gdyż marynarze rozpierzchli się, musiał więc czekać. Znudzona Sara odpłynęła szczęśliwie sama z pieniędzmi, a on wciąż jeszcze tkwił na pomoście, patrząc na senne lasy, na białe miasto, na szmaragdową zatokę, upstrzoną plamami okrętów. Zwolna wszystko nasiąkało strasznym, białym blaskiem wtaczającego się na zenit słońca.
Gdy nareszcie wyrwał swe paki z czeluści parowca, zdał je na komorze i pośpieszył do hotelu, było już dobrze po południu.
Numer Kate był zamknięty i nikt się stamtąd na jego stukanie nie odezwał, a Sara nie chciała go przyjąć, tłumacząc się, że gorąco, że ona się właśnie… chłodzi. Na usilne prośby uchyliła zaledwie cokolwiek drzwi i, stojąc boso i w koszuli, rozmawiała z nim przez szparę.
— Czy ona była?
— Była…
— A teraz gdzie?…
— Nie wiem… Pewnie poszła za swoim interesem… Niech pan się położy, wypocznie i uspokoi… to ja panu potem, po „five o’clocku“… powiem, co pan zechce…
Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, więc odszedł i próbował dowiedzieć się cośkolwiek od służby. Ale i służba poginęła gdzieś bez śladu, pochowała się po chłodnych zakamarkach. Wyszedł więc na ulicę i, nie zważając na straszny, biały skwar, włóczył się nad morzem dokoła pustej teraz laguny, ziejącej smrodliwe wyziewy.
Gdy wrócił do hotelu, Sara przyjęła go nareszcie u siebie.
— Niech pan się nie boi… Ona wróci… Ona o sobie da znać… Już to nie pierwszy raz… Ona pewnie znalazła swój interes… To ona teraz znikła… Ale ona mnie nie zostawi… My jak siostry już wiele lat… I rzeczy jej tutaj! — pocieszała go, walcząc nadaremno z niedyskrecją swego zbyt powiewnego szlafroczka.
— Ale gdyby choć coś… Choć coś w przybliżeniu pani powiedziała mi!… Czyż pani doprawdy nie wie?…
— Teraz nie wiem… Ale niedługo się dowiem i pan się dowie!… Skąd można teraz wiedzieć, kiedy to mogło stać się napoczekaniu… Wyszła i zaraz… się stało! Wróci… mówię panu, wróci!
Usta Różyckiemu zadrgały jak małemu dziecku.
Żydówka spojrzała nań żałośnie.
— Pan, to zupełnie dziecko…
— Pani, pani nie wie! — zaczął, ale zerwał się i, zataczając, wyszedł za drzwi.
Nie chciał się domyślać, nie chciał wcale myśleć!… Ziemia tańczyła mu pod nogami, a nieznośny ból rwał serce jak sęp…
— Prostytutka! Czy… warto?… dziewka sprzedajna!… Przecież wiedziałem! — próbował się pohamować. — Ach, wszystko mi jedno!… Cierpię… cierpię! Muszę ją znaleźć, muszę spytać się… raz ostatni!… Niepodobna!… Może poprostu zabłądziła, a może ją porwali!? Mogli ją porwać!… Ładna… ładna przecie!
Zszedł na dół do szwajcara i długo rozpytywał się go i ofiarował mu nawet pieniądze. Szwajcar, wspaniały Hindus, z czarną, rozłożystą brodą, bardzo mu współczuł, ale żadnych wskazówek dać nie mógł.
— Wzięła rzeczy! — powiedział mu tylko…
— Aha, więc Sara zełgała!
— Niech pan się spyta fiakrów… I ot, tych…
Wskazał ręką kilkunastu oberwusów, wśród których poznał Różycki i swego „gajda“.
— Ja wiem… — gadał ten, idąc za nim. — Teraz doprawdy wiem, sahib, gdzie „lady“…
Pięć rupji, a zaraz zawiozę… Pięć rupji… i fiakrowi według taksy!…
Różycki zatrzymał się i spojrzał nań tak zbolałemi oczyma, że Hindus przystąpił zupełnie blisko i, kładąc mu poufale dłoń na ramieniu, powiedział szczerym, skruszonym głosem:
— Sahib, ja już nie oszukam… ja wiem, jaki powóz jeździł!… Czarny kapelusik z czarnemi piórami…
Opisał mu w krótkich wyrazach Kate.
Różycki już się nie wahał. Kiwnął głową i za chwilę siedzieli razem na poduszkach powozu i mknęli szeroką, miękką aleją parku Victoria. Na jego końcu, w ślicznem ustroniu, stał spowity cały w kwiaty i bluszcze piętrowy „bungalo“ pięknej budowy. Przed nim rozciągała się śliczna, zielona polanka, a za polanką wznosił się bujny, zwrotnikowy las w trzy lotne piętra, jak rzymski akwadukt.
Różycki poznał widzianą wczoraj puszczę na drodze do Kelani.
Przewodnik wysadził go opodal domku i szepnął:
— To pensjonat mistera Husbanda!… Drogi pensjonat!… Tam weszła „lady“!
Różycki poszedł, raczej powlókł się ku domkowi, choć nie wiedział dobrze, jak i o co zapytać należy. Kate mogła przecie zameldować się innem nazwiskiem.
Na szczęście służąca Syngalezka, którą spotkał, przekonana sutym datkiem, dała mu dość dokładne wyjaśnienie i ofiarowała się wywołać… panią.
— Tam jest i mąż pani! Kazali sobie podać obiad do pokoju…
Różycki zatrzymał się na czyściuchno utrzymanym korytarzu, wyłożonym złotawą matą, i czekał z zamierającem sercem. Drgnął boleśnie, gdy Kate niespodzianie szybko i bezdźwięcznie pojawiła się we drzwiach tuż przed nim.
— Ach, to pan!… — zawołała zniżonym, ale wesołym głosem. — Niech pan wejdzie!…
Potrząsnął głową.
— Nie!… Proszę o parę słów… na osobności… Idź! — machnął ręką na służącą. — Niech mi pani powie, niech mi pani powie… co to znaczy?… Co to znaczy?… Dlaczego?…
Spojrzała na niego z nagłym smutkiem.
— Co to znaczy?… Rzecz prosta! Niech się pan zastanowi i wysłucha spokojnie! — rzekła, postępując krok ku niemu. — Robię, co mogło być najlepszego dla nas obojga… Byłabym dla ciebie ciężarem…Utopiłabym cię, pociągnęła na dno, tam gdzie teraz sama jestem… Ty mówisz: w kraju!… Ależ ja się boję tego kraju! Cobym zrobiła, gdybym nagle spotkała moich rodziców… braci?… Tutaj nikogo nie znam, jestem jak liść oderwany!… Nikogo się nie wstydzę, nie boję… Płynę z wiatrem!… Nikt się o mnie nie troszczy, a ja nie dbam o nic! Byle wesoło!… Z tobą?… Cóż z tobą?… Dzieci ja już mieć nie będę i nie chcę… Nie chcę!… Umrzeć, byle wesoło!… Od pracy odzwyczaiłam się… I biedy już nie zniosę… Ty mówisz: podróże… podróże… w namiotach… konno… dzikie ludy… Nie mogę!… Nie mam na to ani sił ani ochoty… I poco?… głównie poco? Cnota? Już nie mam cnoty! — rozśmiała się — i nigdy jej nie odzyskam!… Zresztą, albo to nie wiem, co ona warta? Mało to mężów cnotliwych bywało u mnie… Ludzie cnotą oszukują ludzi, trzymają ich w niewoli… Wszystko jedno, byle wesoło, byle bogato, bez troski!… Doprawdy, nie żałuj mnie. Taka jestem! Będę cię zawsze dobrze wspominać, boś mię wspomógł w ciężką godzinę, wyratował, ujął się za mną! Byłeś dobry!
— Słuchaj, powiedz mi… Ale powiedz mi prawdę, Kate, zaklinam cię… — zaczął głucho. — Czy nigdy, nigdy mnie nie kochałaś, nawet tam… w Sajgonie?…
Pochyliła głowę i spojrzała na niego poczciwie.
— Wiesz co, stary, chcesz, a dam ci… jedną noc!? Tę noc pierwszą… Ale nie więcej… Chcesz, ja mu powiem! — kiwnęła w stronę pokoju, gdzie przez otwarte drzwi widać było róg stołu, zasłanego białym obrusem, zastawę srebrną i porcelanową, kwiaty — On się zgodzi, on cię lubi… To Fioretti… Zresztą on wszystko teraz zrobi, co ja zechcę! A jak nie zechce, to mniejsza o to, to go rzucę!… Więc chcesz?… Powiedz?
Oparł się plecami o ścianę, sam blady jak ściana i trząsł przecząco głową.
— Nie, nie to!… Nie rozumiesz mnie!… Tam, w Sajgonie?… błagam cię…
…O tak, o tak!… trzeba zreformować świat… Znowu jak liść!… — szeptał w bolesnem zamroczeniu.
Nie widział, jak służąca weszła na korytarz, prowadząc jakiegoś pana z panią i dzieckiem, nie widział, jak pierzchnęła spłoszona Kate i drzwi za sobą przywarła.
Ocknął się dopiero, gdy Hinduska dotknęła jego rękawa.
— Sahib, czy sahib każe powozowi jeszcze czekać!?… Tam przewodnik upomina się o pieniądze. Chciałby iść do domu, bo późno…

Zakopane, 6 listopada 1909 roku.








  1. Szin (kami) — starożytni bogowie japońscy. Znaczy: Bóg, duch, źródło życia i potęgi cielesnej.
    To — drzwi, wejście, wrota. (J. C. Hepburn. M. D. LL. D.) (Japanese-english Dictionary).
  2. 152,000,000 kilogramów. „Koku“ jest miarą objętości = 180 litrom.
  3. Jen — moneta japońska równa guldenowi; sen — równa się centowi.
  4. Tytuł powyższy związany był z dochodem powyżej 10,000 koku ryżu.
  5. Grube jak materace maty — „tatami“ zastępują w mieszkalnych pokojach japońskich podłogę.
  6. Andon — starodawna wisząca lampa japońska, z czworokątną papierową obsloną, naciągniętą na drewnianych ramkach.
  7. Dobę dzielili Japończycy dawniej na 12 okresów, noszących nazwy różnych zwierząt; od 12 do 2 była godzina „świni“; godzina „byka“ od 2 do 4 w nocy była godziną duchów, od 4 do 6 była godzina „tygrysa“.
  8. 10 godzina rano.
  9. In-gwa — przyczyna (in) owocu, albo działania (gwa), używa się w tem samem znaczeniu, co Innen, który znaczy to samo, co indyjska „karma“ — przeznaczenie, właściwiej: brzemię przeszłości.
  10. Starodawne obyczaje, dotychczas obserwowane w Japonji, nakazują kobietom czernić zęby i golić brwi po zamążpójściu.
  11. Namu Amida Butsu — czczę cię, o wieczny Buddo.
  12. Ri = 3,6 kilometra.
  13. O hajo — czcigodny poranek (dzieńdobry)
  14. Człowieka z małym ręcznym powozikiem „dżinrykszą“, w skróceniu „rykszą“.
  15. Ceremonja „picia herbaty“.
  16. Zwykły obiad na kolejach japońskich: pudełko z zimnym, gotowanym ryżem oraz rozmaitemi ostremi marynatami.
  17. Nakado — coś w rodzaju swata, jest to konieczna osoba przy zawarciu małżeństwa, jest doradcą, świadkiem, pośrednikiem i opiekunem pary małżeńskiej w ciągu całego ich pożycia.
  18. Kuruma — po japońsku, dżinriksza — po indyjsku — wózek na dwóch kołach, ciągniony przez człowieka.
  19. O hajo! — „Dzieńdobry“ japońskie.
  20. „Ihai“ — tabliczki, na których wyryte są imiona umarłych przodków, chronione są z wielką czcią w domowych ołtarzach przez Japończyków wszystkich klas i stanów. Zniszczenie lub sponiewieranie tych tabliczek uważane jest za zbrodnię i świętokradztwo nie do przebaczenia.
  21. Giri — współczucie, coś, co wymaga koniecznie wyrazu w czynie; pojęcie trudne do przetłumaczenia na język europejski, ale najbliższe „czynnego sumienia“.
  22. Konniszi-wa? — powitanie, coś w rodzaju: jak się masz?
  23. Drewniane kołki z brodami strużek, cieniuchno nastruganych na szczytach; są wyobrażeniami ofiary oraz pośrednikami między bóstwem i człowiekiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.