Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

W obszernej izbie jadalnej zasiedli wszyscy do stołu: pan pułkownik, pani pułkownikowa, panna pułkownikówna — i kupiec przejeżdżający, który kiedyś do współki z panem Drążkowskim należał, a teraz wspomina o tem z dumą, jakby jaki wojownik o przeminionych zwycięstwach. Dalej zaś, dalej od państwa, w miejscu, które jest wzrostem równe, a godnością niższe od innych, siedzi jeszcze panna służąca z turkusowemi kolczykami, z pasmem jedwabiu na szyi, ze szpilkami, wpiętemi w suknię, siedzi i milczy, je bardzo mało, maleńki palec wystawia, widać więc, że świeżo przyjęta, chce sobie zapewnić pewien rodzaj szacunku u całego dworu. Wszyscy zajęci są wieczerzą, cisza, słychać tylko szelest talerzy i szczekanie psów na podwórzu.
Wtem nagle zabrzmiały koła i zawołano w sieni: «Panicz z Warszawy przyjechał».
— Ciekawa jestem, co też radczyni pisała — rzekła panna Helena do pułkownikowej, lecz nie ruszyła się bynajmniej, ażeby powitać brata, który właśnie wchodził do izby.
Po chwilowym paroksyzmie solennych uścisków nastała znowu cisza, bo papa przeglądał nagrodę syna, a że nigdy nie używał innych książek nad kalendarze i regestra, wszyscy więc z obowiązku szanowali tę nadzwyczajną chwilę, chociaż nawet panna służąca uważała, że pułkownikowi z książką w ręku i z oczyma, w nią wlepionemi, jest bardzo nie do twarzy.
Tymczasem pani pułkownikowa i panna Helena, zajęte rozpakowywaniem sprawunków, nie zważały bynajmniej na nikogo, tylko rozrywały pieczątki różowych bilecików, zapytywały zkolei, czy radczyni jest zdrowa... czy nie mówiła, kiedy przyjedzie...
Kupiec milczący siedział, jak od początku wieczerzy, i łyżkę srebrną odniechcenia ważył na serdecznym palcu, bo zdumiał się nadzwyczaj, gdy student, który odebrał nagrodę, nie potrafił go uświadomić, jaka była cena pszenicy na ostatnim targu w Warszawie.
Po chwili pan Drążkowski położył książkę na stole, ziewnął, uściskał Edwarda i zadał mu pytanie: «Wiele kosztuje edukacja syna, kiedy dobry ojciec, przez lat 4 po sto dukatów corocznie na nią wydaje?» — a uśmiechnąwszy się, klepnął go po ramieniu i, patrząc na posępnego Bartłomiejka, rzekł łaskawie:
— No — cóż tam wacpan przywiozłeś mi ze szkoły?...
— Ja nic nie dostałem — odpowiedział zmieszany chłopiec i pocałował w rękę napuszonego pułkownika.
— No, no, no, nie wszyscy ludzie mają jednakowe zdolności... to nie twoja wina, mój Bartłomiejku; po większej części zdolności i skłonności odbieramy po rodzicach, a ty przy pracy i uwadze możesz być nawet bardzo dobrym oficjalistą. Jego ojciec — mówił dalej pułkownik, obracając się do kupca — służył u mnie za ekonoma przez lat 30; wprawdzie był to wielki leniuch i stary niedołęga, ale przynajmniej choć cokolwiekbądź robił i nic nic ukradł ze śpichrza.
Bartłomiej milczał ciągle, ścinał usta, chciał połknąć łzy, które mu takowe wspomnienie ojca wycisnęło, chciał nareszcie ukryć łzy, których już wstrzymać nie mógł, ale nielitościwy kupiec wlepił w niego swe oczy i powolnym a jednotonnym głosem tak przyświadczał pułkownikowi:
— Prawda jest, słuszna prawda, przy pracy i uwadze wszystko z siebie uczynić można... Wieluż to ja znam takich, mości dobrodzieju, co w młodości swojej zupełnie nic nie mieli i tylko z łaski żyli, a teraz co za domy, co za kapitały, co za spekulacje!...
— Wiemy o tem bardzo dobrze — rzekła z przekąsem pani pułkownikowa — ale krew, familja, stosunki.
— I obejście się nieznośne tych świeżo powstałych magnatów — dodała córka.
— Co tam za obejście się znowu? — zawołał pan Drążkowski. — Każdy się dobrze obejdzie z człowiekiem, który sobie zapewnił utrzymanie, a tem samem nie próżnował w młodości i nie siedział nikomu na karku.
I byłby jeszcze coś powiedział oburzony pułkownik, ale dostrzegł zbierające się chmury na licach swojej małżonki i złowróżbne milczenie łagodnej pasierbicy, która z udaną spokojnością przeglądała nagrodę Edwarda i, niby nie uważając na to, co między mamą i papą zachodziło, pieszczonym zapytała głosem:
— Panie Edwardzie, czy to jest dobre dzieło, czy tłumaczone z francuskiego, czy się wesoło kończy?...
— Nie wiem, bo my nie uczyliśmy się z tej książki, ja dopiero ją dziś dostałem — odpowiedział student, nie odrywając oka od dubeltówki, która na przeciwnej ścianie wisiała.
Niezadługo wszyscy wstali od stołu, pan Drążkowski wypytywał się syna, co tam słychać w Warszawie, Edward zaś opowiadał o szkołach, o uroczystości egzaminu, a wkońcu usiadł sobie w wygodnem krześle. Coraz mniej mówił, chrząknął kilka razy i zasnął.
W parę godzin potem wszyscy już spali we dworze; panna Helena, przypominając sobie wyrazy pułkownika, jednem uderzeniem szczypców złamała gasnącą świecę, a kupiec chrapał okropnie, trzymając rękę pod poduszką, gdzie był woreczek z pieniędzmi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.