Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Wielkiem, strojnem, różnobarwnem półkolem rozsiedli się goście w salonie, a patrząc na ten krąg świetny, na tę rozmaitość postaci, śmiało wyrzecby można, że roztoczono w tej chwili olbrzymi wachlarz czarnoksięski.
Cisza, kilka zaledwie słówek bezsilnych, bezbarwnych, wyrwie się tu i owdzie, a potem spełznie w milczeniu. Pani pułkownikowej niema; ona wyszła na chwilę i pozostawiła męża, ażeby bawił gości.
Bawić gości! Te dwa wyrazy oznaczają całe życie, całą treść tłumnego zgromadzenia, które się ucztą nazywa. Lecz spojrzyjmy na pułkownika, on może nas zabawić! Jego kłopot w zadośćuczynieniu rozkazom żony, jego krzątanie się z myślami prawdziwie jest zabawne.
— Piękną dzisiaj mamy pogodę — wyrzekł nareszcie pan Drążkowski po dosyć długim namyśle, a te wyrazy jego, na początek rozmowy dawno patentowane, pobiegły dookoła jak owa mysz w bajce, która z roztrzaskających się gór olbrzymich nędzne życie poczęła.
— Nieoszacowana pogoda! — przyświadczył po chwili kupiec metalicznobrzęczącym głosem.
— Miła chwila — dodała pani radczyni. — Ładny, powabny czas — mówiła ona dalej — pasjami lubię tę zieloność; kolor zielony jest kolorem nadziei, kolorem życia mojego!
— I kolor czerwony jest także piękny — odezwał się pułkownik, otwierając co prędzej biurko i wyjmując czerwono oprawną książkę, nagrodę pilności całorocznej ukochanego synala.
— Kolor czerwony?... To parafjanizm...
— Nie, to nie parafjanizm, to inna jakaś książka, którą w nagrodę niepospolitych zdolności synowi mojemu ofiarowano. Widzicie państwo, zdolności i skłonności najczęściej pochodzą od rodziców...
— Mój papa to tak samo szacuje książkę Edwarda, jak jeden nadzwyczaj oryginalny hrabia szacował swoją pokojową wyżlicę, której za nicby w świecie nikomu nie oddał. Tę wyżlicę darował on potem mojej mamie... Delfinko! Delfinko, pójdźże, pokaż się przecie państwu — woła pieszczonym głosem naiwna panna Helena, a, spostrzegłszy przechodzącego ogrodnika, który już od samego rana musiał udawać lokaja, zapytała go dość łaskawie, gdzie jest ulubiona wyżlica.
— W kuchni leży pod piecem, tam, gdzie się od szczenięcia wychowała — odrzekł prostoduszny ogrodnik, a, nieuważając bynajmniej na pomieszanie panny pułkownikówny, nielitościwie wydał całe pochodzenie suki i z rubaszną lekkością wyszedł do drugiego pokoju.
— A więc kolor czerwony jest bardzo ładny! — pomyślał sobie stojący w kąciku opuszczony Bartłomiej, spojrzawszy na zarumienioną Helenę, która w milczeniu szczypała i gniotła rękawiczkę.

∗             ∗

Po chwili weszła pani Drążkowska, a niewiedząc bynajmniej, o czem dotychczas mówiono, oznajmiła wszystkim otwarcie, że pogoda sprzyja nam od dni kilku.
Wpadam na myśl, czy nie lepiej byłoby w progach naszych salonów zawieszać barometry, gdyż wtedy wszyscy przybywający jednem oka ruszeniem upewniliby się nawzajem o stanie temperatury i nie wprowadzili do rozmowy wzmianki o pogodzie. Potem pani pułkownikowa zaczęła nową anegdotę o bogatych książętach Z., ale, dla rozgłośnego śmiechu nie mogąc jej dokończyć, szepnęła coś radczyni pocichu i wezwała wszystkich do śniadania.

∗             ∗

Przy wykwintnie zastawionym stole zasiedli goście w porządku i chwilę było cicho, wkrótce zaś znowu rozruch, śmiechy i zamieszanie. Pani radczyni przez dwie godziny odstępowała pierwszego miejsca gospodyni domu, a pan kasjer z podsędkiem przez ciąg całego śniadania o toż samo się spierał. Anegdoty, facecje, przypowieści, niby humorystyczne motyle, unosiły się nad czepkami matron, nad sztywnemi czubami młodzieży, nad pieczonem prosięciem na zimno, i nad wielmożnym Drążkowskim.
Za parę godzin zastawiono znów obiad, w czasie którego z największą dokładnością powtórzyli wszyscy toż samo, o czem była mowa przy śniadaniu.

∗             ∗

Nareszcie ozwała się i kapela. Nie zaszkodzi bowiem polonez dla poważnych, a mazur, obertas i krakowiak dla żwawych chłopaków i dziewczyn. Ale u państwa Drążkowskich nic gminnego się nie pokaże; tam wyrwano fiołek i lilję białą, a wetknięto na to miejsce papierową girlandę[1], którą usłużni kupcy sprowadzili z Paryża.
Śmiesznie jest, a czasem przykro patrzeć na tych obłąkanych ludzi, co znacznemi pieniędzmi zakupują okrawki wstążek i papieru, które w obcym narodzie posklejali próżniacy w jakieś arlekińskie ubiorki. Wtem wybiła już ósma. Na podwórzu wicher, a w bawialnej izbie goście tańcowali kontredansa.
— Wiatr obalił jabłonkę!... zawołał któryś z mężczyzn, spoglądając przez okno.
— Aha, to ta jabłonka, którą od dwóch lat już podpieram... — wykrzyknął mniemany lokaj i, postawiwszy samowar na posadzce, wybiegł co prędzej do ogrodu.
— Głupiec, warjat, a nawet błazen — mruknął pod nosem pan pułkownik i ruszył ramionami.
Tymczasem goście, tańcząc, na nic nie uważali i otoczyli figurami samowar dokoła. A ponieważ przed chwilą na tem samem miejscu, gdzie on stanął, panna Helena tańcowała solo i nakształt kłębów dymu wywijała białą chustką, sprowadzoną z Paryża, nic przeto dziwnego, że małej tej zmiany nie dostrzegli teraz goście i spokojnie zupełnie krzyżowali się tu i owdzie obok samowara.




  1. girlanda (franc.), splot kwiatów i liści w formie rozwartego wieńca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.