Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Łaskawy opiekun czyli Bartłomiej Alfonsem
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski”
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Jesień uchodzi. Zima przed okno pułkownika zajeżdża na wychudzonym koniu, z wiązką słomy pod pachą, z cepami w ręku i z poczerwieniałemi od mrozu licami. Pan Drążkowski z niejaką bojaźnią spogląda na to widmo, i siada przy kominku, i ściska w ręku klucze od wypróżniających się gumien.
Taż sama zima wpośród radosnych skoków przybliża się do modnej sypialni pani pułkownikowej, a wystrojona w dziwny arlekiński ubiorek, trzymając w jednem ręku maskę karnawałową, wybornie mami oczy chciwej zabaw matrony. Pani pułkownikowa, udając przelęknioną, przytula się w milczeniu do ukochanego małżonka, i pokazuje mu trwożliwie igrające zdaleka widmo, i kładzie wprawną rączkę do kieszeni swojego męża, niby że brzękiem pieniędzy usiłuje odstraszyć zimę wraz z karnawałem, wraz z wszystkiemi jej zabawami! Taż sama jeszcze zima puka rankiem do okien sypialnej izby Edwarda, i pokazuje mu zdaleka świeże ślady zajęcze, i rysuje na szybach to myśliwców, doganiających jelenia, to znów wśród połamanych gęstwin najeżonego dzika.
Nakoniec zima ta oczom uczciwego Bartłomiejka przedstawia się jako skąpiec, który nic nie dba o to, czy nieszczęśliwy wędrownik umiera z głodu i mrozu, bo serce jego chłodne, bo myśl jego troskliwa tylko wedle siebie ustawicznie się krząta.
I w istocie, cały horyzont, różnokształtnemi chmurami odziany, bladem światłem olśniony, tylko smętne, tylko ponure myśli potrafił mu nastręczać; słońce zaś, jak błysk gromnicy, wypłowiałym migało ogniem. Gdy tak sobie marzył Bartłomiej pisarz, pułkownik tymczasem nie przestał myśleć o jego przyszłości, a ilekroć razy zajrzał do szkatuły i dostrzegł depozyt[1] nieboszczyka Sochy, tem większym jeszcze ogniem podniecał swój zamiar i tem bardziej pragnął wyświadczyć przysługę wychowankowi. Zapomniał już tej urazy, którą wzniecił Bartłomiej, broniąc ogrodnika, a, znalazłszy jednego dnia sposobność do tego i postanowiwszy sobie stale przywieść do skutku swą wspaniałomyślność, przystąpił do Bartłomieja i rzekł głosem łagodnym:
— O czemże tak dumasz, mój ty Bartłomiejku?
— O niczem... tak sobie... — odpowiedział młodzieniec, podniósłszy się z krzesła na chwilę.
— Siadaj, siadaj... — wołał pan domu z uśmiechem zadowolenia. — W samej rzeczy, byłoby o czem myśleć, kochany Bartłomiejku... czasy ciężkie, grosz trudny, a na to, co posiadasz, nie można się opuszczać, bo jednak utrzymanie, i jadło, i suknie także coś kosztują...
— Rozumiem... — szepnął Bartłomiej, spojrzawszy na pułkownika i zasępił swe czoło.
Wtem, jak na nieszczęście, wbiegła panna Helena i przerwała głuche milczenie, zwracając rozmowę na to, czy nie możnaby dzisiaj pani radczyni odwiedzić.
— Dobrze, dobrze, ja sam pojadę z wami — rzekł pułkownik, lecz nikt w całem domostwie nie wiedział, z jakiej przyczyny pan Drążkowski był tak wesoły, a pan pisarz milczący.




  1. depozyt (łac.), rzecz, oddana w przechowanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.