<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Karczma się zwała Baba.
Osobliwego tego nazwania nikt nie umiał dokumentnie wytłumaczyć; nikt nie zapamiętał, kiedy ono jej było nadaném. W okolicy utrzymywano, że stała pod lasem od wieków wiecznych, a ekonom Rozwadowszczyzny, do któréj należała, człek rozumny i oczytany, który chętnie do książki zaglądał, gdy nic innego do czynienia nie miał, zaręczał, że na wielkiéj mappie przed trzechset laty sporządzonéj, już oznaczoną była — Taberna, quae vulgo dicitur Baba.
Arendarz, który ją trzymał, ze swéj strony upewniał, iż przodkowie jego od kilkuset lat Babę tę dzierżawili i wódkę w niéj sprzedawali. Być téż to bardzo mogło, bo na dziesięć mil wokoło znano Aarona Kohn, jako człowieka majętnego, wpływowego, zręcznego, i przez stosunki od niepamiętnych czasów związanego z całém obywatelstwem téj części Polesia; a wiadomo, że kamień tylko w miejscu leżąc, porasta.
Stara owa Baba, wyglądała téż nie młodo, i nie kusiła się wcale o przyzwoitą postać. Był to budynek ogromny, bo szopa do niego przyparta niezmiernie go powiększała, z dachem wyniosłym i mchami okrytym, ze słupami misternie niegdyś wyrzynanemi u wjazdu, mieszczący w sobie nietylko stajnię i wozownię na jakich dwadzieścia furmanek, ale szynkowną izbę obszerną, stancyą gościnną i cały apartament dla rodziny Aarona.
Sufit w szynku od palonego łuczywa, dymu i różnych wyziewów, czarny był i lśniący, ściany brunatne, a ławy i stoły używaniem wyślizgane — świadczyły, że nie jednemu służyły pokoleniu...
Las, na którego kraju stała Baba, niegdyś gęsty i podszyty, teraz składał się tylko z sosen i dębów ogromnych kilkudziesięciu, rzadko rozsianych na wygonie, a dopiéro o kilkoro staj młodsza gęstwina, leszczynami, osiczyną i brzozami zarosła usprawiedliwiała nazwanie boru. W drugą stronę widać było pola piasczyste, szeroki przez nie przewijający się gościniec i w wielkiéj odległości grusze i topole, wśród których się wioski było można domyślać... Nie żałowano ziemi pod drogę, a że na nizinie i kałuże, i starych wyciętych drzew korzenie, a pnie nadpruchniałe, uczyniły ją niewygodną do przebycia — ludzie sobie coraz nowe robili objażdżki i gościniec z dziwną się rozlegał swobodą.
Smętne było uroczysko to u kraju lasu, nad którym stare drzewa osamotnione, opalone, pokaleczone stały, jak żałobna drużyna na cmentarzu. Karczma téż miała fizyognomią ponurą, wyglądała czarno, zasmolono, złowrogo... Gdy pod wieczór wśród ciemności para jéj okien okopconych, czerwoném, słabém, od pieca zabłysnęła światełkiem... zdawało się, jakby potwór jakiś krwawemi spoglądał na gościniec oczyma.
Od karczmy do wsi Rozwadowa było pieszo pół godziny drogi, około Baby nikt nie mieszkał, bo zrujnowana kuźnia oddawna była pustą — jednak Aaron nie obawiał się tu sam jeden z rodziną przebywać, bo w poczciwém Polesiu zdawna nikt o rozboju nie słyszał. Dodać przytém potrzeba, że gościniec, który latem i zimą nigdy nie spał, którędy się ciągnęły niezliczone wozy i biedy, włościanie, żydzi, szlachta — był opiekunem i stróżem dla Baby. Często się trafiało, iż i po północy i nad rankiem stukano do wrót, a ognia nigdy prawie nie wygaszano.
Wieczorem jesiennym (było to w końcu zeszłego stulecia) wicher dął w sposób cale nie przyjemny... Stary Aaron z rękoma na plecach założonemi stojąc pod piecem, zdawał się mu przysłuchywać... Znał on wszystkie głosy wichru i burzy, jakie okolica wydawać była zwykła... a nigdzie może dziwniéj i straszniéj nie wyły one, jak tutaj... W kominach, na poddaszu, w szopie, na podwórzu wiatr świstał, szumiał, jęczał, grzmiał, chychotał, huczał, a niekiedy takiemi tony się odzywał, iż najwytrwalsi ludzie, czuli się zaniepokojonymi. Coś się gadać do nich zdawało, gniewnie, wściekle, groźno; czasem wiatr śmiał się szydersko, to dyszał pośpiesznie, jakby zmęczony, to uciekając, wzdychał... i niby konał, by po chwili wrócić i wstrząsać znów dachem gospody.
Na starym Aaronie zajętym rachunkami i myślącym o czém inném, ta muzyka żywiołów czyniła chwilami wrażenie cale nie przyjemne... Gładził brodę, wydymał usta i szeptał coś po cichu, jakby jakie zaklęcia. Dwa razy podszedł do okien, i ręką się zasłoniwszy od światła, starał przejrzéć, co się tam działo na dworze, i za każdą razą wracał zwolna do pieca zadumany. Na kominie przy nim, u rozłożonego ognia jeść gotowała sługa... starając się ogień zabezpieczyć od wichru, który wpadał szerokim kominem i ogień z dymem niósł na izbę.
W izbie nie było nikogo więcéj, oprócz staréj żebraczki, która, pokornie wszedłszy, nawet z pleców nie zdejmując węzełków, na ławie przysiadła i na kiju się oparłszy, w cieplejszéj nieco atmosferze, snem zmorzona, drzémała...
Nie śmiała ona odejść daleko od proga, zajęła róg ławy tylko... Miała na sobie szarą siermięgę łataną, na nogach kurpie, na twarzy zczerniałą chustę, która jéj czoło osłaniała, a na plecach kobiałkę i sakwy, sznurami do ramion przymocowane. Nikt do niéj nie zagadał, gdy weszła, i ona do nikogo... Stary Aaron popatrzał tylko... umieściła się w kątku... nie żądając nic, oprócz spoczynku.
Burza wzmagała się ku nocy... mrok wieczora zmieniał się w ciemności, które niebo osłonione chmurami powiększało... na gościńcu było pusto, a w gospodzie coraz smutniéj. Aaron miał się na rogu stołu w piérwszéj izbie zabierać do modlitwy wieczornéj, wedle zwyczaju, bo był człowiekiem religijnym i pobożnym — książkę już był wyniósł z szafeczki w drugiéj izbie do ściany przybitéj, która całą jego talmudyczną bibliotekę mieściła... gdy, zdało mu się, że coś zatętniało na dworze, nastawił ucha... przypuszczał bowiem prędzéj złudzenie, niż możliwość, by ktoś tak późno i w taką porę do jego karczmy zakołatał...
W tém rżenie konia wywiodło go z wątpliwości... Książkę położył na stole, i z ciekawością zdawał się oczekiwać, jakiego mu to gościa wiatr przypędzi.
Stara żebraczka, siedząca u drzwi, zbudzona z drzémki, podniosła téż głowę i spojrzała ku wchodowi — kogo Pan Bóg przyniesie. Blask od ogniska padł na jéj twarz na pół osłonioną i zarysował wychudłe lice, pomarszczoną skórą okryte, mimo wieku regularnych jeszcze i niemal pięknych kształtów. Coś szlachetnego biło z téj twarzy, wyrazem nie znękania i wyczerpania, ale gorączką i rozdraźnieniem... Spostrzegłszy, że odkryła ruchem tym twarz, wprzódy zasłoniętą, pociągnęła chustę gwałtownie, i spuściła głowę.
Za drzwiami słychać było uderzenia ręki, która szukała klamki, by je otworzyć. Po chwili gwałtownie popchnięte przy pomocy wiatru rozwarły się ze stukiem, i mężczyzna olbrzymiego wzrostu, dziwnie odziany, schylając głowę, wsunął się do gospody... Tuż za nim widać było dwóch innych, idących w ślad, ale łatwo było poznać, że ten, co przodował — miał do tego prawo.
Aaron, znający wszystkich w sąsiedztwie i okolicy, odrazu poznał, że podróżny był zdaleka. Niezwyczajne téż miał na sobie ubranie, choć naówczas strój był bardzo rozmaity i dowolny.
Barczysty, silny, rozrosły, jak dąb, z głową szpakowaciejącym włosem okrytą i kołpakiem futrzanym odzianą; oblicze miał opalone, czarne, w niém oczy czarniejsze jeszcze, a broda rozczochrana, bujna, szeroka, spodu twarzy dojrzéć nie dozwalała. Miał na sobie tułubek z czarnych baranków, pokryty jedwabną materyą, podpasany włóczkowym cienkim pasem, który kilkakroć był obwinięty i na węzeł z przodu związany. Szerokie szarawary czerwone zwieszały się buchasto na buty czarne, podróżne, do kolan sięgające. Rapcie, które się kryły pod pasem, trzymały szablę krzywą tureckę, podniesioną do góry i błyszczącą bogatą oprawą.
Dwaj idący za nim w kożuszkach krótkich, w czapkach baranich, w pasach czarnych, niby dworzanie, niby słudzy, jeden z czekanem w ręku, drugi z pistoletem na sznurze u boku, oba z szablami w pochwach stalowych — zdali się gotowi na skinienie i oczyma szukali pańskiego wejrzenia. Lecz podróżny nie ku nim, ale się po gospodzie rozglądał... Jednę rękę trzymał za pasem, drugę na rękojeści szabli.
Aaron zbliżył się, uchylając jarmułki.
— Ty tu jesteś gospodarzem? — stłumionym głosem spytał przybyły.
— Do usług jaśnie pana — z pewną powagą odparł żyd, nie posuwając się zbyt blizko.
— Możesz nas tu przenocować? — podchwycił, wkoło tocząc oczyma podróżny.
— Przenocować? — powtórzył żyd nieco zafrasowany — przenocować?.. Jaśnie pan niewygodny tu nocleg miéć będzie... Była wprawdzie izba dla podróżnych... ale do mnie rzadko kto zajeżdża... to tam obrok zsypano... a tu...
— No, i tu się na sianie przespać można — rzekł, oglądając się jeszcze gość, któremu z oczów tak patrzało, że Aaron nie miał mu się ochoty sprzeciwiać.
— Ale o pół milki — odezwał się, pomyślawszy nieco — prosto jak strzelił... do Rozwodowa... droga piasczysta, równa... tamby, jaśnie pan znalazł lepszy nocleg, niż u mnie... czy w plebanii, czy na dworze.
Podróżny milcząc, zdjął kołpak i położył na stole; włosy mu na szyje spłynęły, a zarazem zaświeciła łysina, bo bujny niegdyś zarost głowy trzymał się już tylko dokoła obnażonéj czaszki. Aaron ukradkiem począł mu się przypatrywać bardzo bacznie. W istocie ciekawa to była głowa i twarz, nie podobna do tych, których się codziennie spotyka, coś nie obuzdanego, dzikiego świéciło w oczach bystrych, coś żołnierskiego było w ruchach, coś nakazującego w głosie — na wardze zarosłéj drgał mu wąs, jakby i on się gniewać miał ochotę.
— A po co mi, do stu katów — zawołał — w ciemną noc wichrowatą wlec się jeszcze jaką godzinę do Rozwadowa... Choć oczy wykól... wiatr konie wywraca... Wszak w szopie miejsca dosyć na ośm koni?
Ośm koni zabrzmiało dziwnie w uchu Aarona.
— A owsa choć po garncu dla nich stanie — dodał podróżny, i spojrzał na idących za nim. Ci ni słowa nie mówiąc, ruchami głowy potwierdzili pańskie zdanie.
Skinął na nich, aby nie pytając arendarza się rozgościć; sam ławę ująwszy ręką silną zbliżył ją nieco ku ogniowi, i siadł na niéj.
Rozgaszczanie się to wskazało Aaronowi jego obowiązek, lecz stary zwykł był bawić tylko przybyłych, a przyjęcie ich zdawał zwykle na posługacza, który w téj chwili dojąkiwał w drugiéj izbie wieczorną modlitwę. Zapalono latarkę i Moszko, wciągnąwszy na się opończę, poszedł z nią do szopy, wrota z wnętrza już zaparte odmykać.
Tymczasem zadumany podróżny patrzał na ogień, jakby zapomniał, co się wkoło niego działo — jakaś myśl go znać chwyciła nagle i z lichéj gospody kędyś daleko na świat wywiodła... Nie spostrzegł nawet Aarona, który stał, oczekując rozmowy, poczuwając się do obowiązku utrzymania jéj.
Nie daremne téż było jego oczekiwanie, bo gość po chwili, zbudzony z téj zadumy, twarz ku niemu zwrócił, czarne oczy wlepił w niego bystro i zdał się pilno badać stojącego przed sobą — jak gdyby nie ledwie odgadywać go pragnął.
Milczące to badanie czyniło na starym tak nieprzyjemne wrażenie, iż po kilkakroć poruszył się, poprawił pasa, pociągnął włosów, pogładził brody... i oczy wreszcie ku ogniowi zwrócił.
Właśnie w téjże chwili podróżny go zagadnął.
— Dawno na téj karczmie siedzicie, mości arendarzu?
Uśmieszek przebiegł usta starego.
— Z przeproszeniem jasnego pana, jam się tu urodził... mój ojciec, dziad i pradziad na téj karczmie siedzieli...
Podróżny nie zdziwiony wcale, potrząsł głową.
— Do kogoż ona należy?
— A, do Rozwadowa... — odparł powoli żyd — pan zapewne z daleka jedzie?
— Ja? — uśmiechnął się nieznacznie gość — a! bardzo z daleka... bardzo z daleka!.. A Rozwadów-że czyj?
— Z dawien dawna do panów Śniehotów należy.
Podróżny z dumą cofnął się od ognia ku smołowi, podparł na ręku i zdawał oczekiwać dalszych objaśnień — ale żyd urwał nagle.
Chwila milczenia ciężką była dla obu, bo i Aaron westchnął, i podróżny, patrząc na ogień coś z piersi dobył, jakby mu w niéj ciężyło tchnienie.
— Do Śniehotów? powiadasz waść — odezwał się zcicha. — Do Śniehotów, więc ich tu dużo jest tych panów Śniehotów?
Aaron widocznie już wzięty na spytki nie miał nadzwyczajnéj ochoty do dalszego opowiadania.
— To, tak się mówi — dodał po namyśle — bo majątek zawsze do téj familji należał.
Znowu nastąpiło milczenie, które przerwało tylko westchnienie nowe, ale te dało się słyszéć u drzwi, gdzie dotąd siedziała stara żebraczka z osłonioną twarzą. Gość spojrzał w tamtą stronę, popatrzał i nic nie dopatrzywszy, oprócz nieforemnéj kupy łachmanów, okrywającéj kobiétę skuloną na ławie — odwrócił oczy.
Ale westchnienie to zdradziło biédną kobiétę. Aaron ją dopiero zobaczył i pomiarkowł, że ta towarzyszka wcale dla pana, jadącego ośmią końmi, nie była tu stosowną.
Więc choć wiatr wiał na dworze i trząsł drzwiami, postąpił parę kroków i odezwał się głosem stłumionym:
— Widzicie, że tu panowie zajechali; idźcież sobie...
Stara patrzała z pod chusty na żyda, ale się nie ruszyła wcale.
— Słyszycie? — powtórzył Aaron.
Kobiéta podniosła głowę, chusta opadła jéj z czoła, światło oblało twarz, i podróżny ujrzawszy ją, począł się wpatrywać z nadzwyczajném zajęciem.
Staréj usta drżały i ręce.
— Idźcież ztąd! — powtórzył Aaron.
Kobiéta popatrzała na mówiącego i rozśmiała się. W śmiéchu była boleść przejmująca.
— A nu! stara! — zawołała, jakby — sama do siebie — a nu! won! na wicher i słoty... won!.. panowie do karczmy zajechali, idź, ta i giń pod płotem... O! dobrzy ludzie! dobrzy ludzie!..
Podróżny słuchał, i jakby mrowie po nim biegało od tego głosu, odwrócił się do żyda.
— Daj-że jéj zostać! — zawołał rozkazująco — mnie ona nie wadzi u progu... sam... żołnierz... jam po świecie się włóczył, i o łachmany nawykłem się ocierać, a — Bóg widzi — życie nauczyło, że łachman często od atłasu więcéj wart... Zostań stara...
Gdy to mówił, żebraczka, która się była podniosła, przysłuchując się głosowi temu, poczęła drżéć i siadła na ławie, prędko na twarz naciągnąwszy chustę.
Gość oparł się na ręku i dumał.
Aaron stanął zmięszany nieco i wolnym krokiem na dawne swe miejsce powrócił.
Ten epizod znowu zamknął wszystkim usta, kobiéta z pod chusty spoglądała na podróżnego, Aaron go mierzył oczyma... Ocknął się znowu zadumany.
— Znałem niegdyś Śniehotów — nie tu — może i nie tych — rzekł przybylec. — Powiedz mi, panie arendarzu, co to za jedni?
Żyd się namyślał.
— Co mają być za jedni — odezwał się z powagą — co ja panu o nich powiedziéć mogę? Szlachta stara... ludzie godni... dawniéj do nich więcéj włości należało... teraz ino Rozwadów... panowie z panów, choć teraz to zubożało...
I zamilkł. Podróżny zdawał się więcéj oczekiwać, lecz żyd już tylko brodę gładził.
— Jakże przyszło do ubóstwa?
Ruszył Aaron ramionami.
— Kto może wiedziéć, jak do niego przychodzi?... dopust Boży...
I chcąc pokazać, że do dalszéj nie rad rozmowy, Aaron poszedł ku ogniowi i słudze.
Wtém z ławy wstała żebraczka. Wlokąc nogami, spierając się o kiju, zwolna zbliżyła się i stanęła naprzeciw zamyślonego podróżnego... Chusta jéj znowu z czoła opadła, siwe bujne włosy w nieładzie zsuwały się na czoło i policzki... czarne oczy podniosła na gościa i uśmiéchać się zaczęła.
— Wyście mnie, paneczku, ulitowali się, to ja wam o Śniehotach rozpowiem. Ja tutejsza!... Aaron wam prawdę zatai... a ja się niczego nie boję... Mnie już nadojadło życie... mnie żaden pan nic nie zrobi... zasieką, to zasieką... zamkną, to zamkną... zabiją, Bóg zapłać...
Ruszywszy ramionami ciągnęła daléj:
— Ej, to stare dzieje! Kto starego Śniehotę pamięta?
Wtém Aaron przerwał jéj nieco zniecierpliwiony:
— Siedziałabyś babo w kącie cicho... także się wyrwała do rozmowy...
— Dać jéj pokój! — zawołał podróżny — niech mówi...
I dobywszy srébrny pieniądz, rzucił go babie pod nogi. Podniosła go, a ręką drżącą ku ziemi podziękowała, i tryumfującym wzrokiem rzuciła na żyda.
Aaron targał brodę.
— Z przeproszeniem jaśnie pana — rzekł obrażony — nie trzeba jéj słuchać. Ją tu wszyscy znają: to Hanka Hajdukówna, co ma w głowie pomieszano... Będzie pleść androny... niéma czego słuchać...
Kobiécie oczy zabłysnęły i uśmiéch otworzył usta, w których z pod zmarszczek błysnęły poraz piérwszy dwa rzędy białych zębów, wśród twarzy wynędzniałéj, zjawiających się na dowód jakiéjś siły zwierzęcéj, która tę biédną istotę przy życiu trzymała. Zęby te drobne, kształtne, ostre, świéciły, jak w paszczęce wilka, głodne życia i żeru... one jedne i oczy drugie, czyniły z téj ruiny zagadkę. Coś młodego żyło w tém próchnie...
Rozśmiała się.
— A nu, tak, wszyscy znają Hankę Hajdukównę, za życia starosty dworkę... hej, hej! za którą chamy i pany szalały... nim ona oszalała... jak ją zaniknęli na chléb i wodę po rózgach...
Aaron aż się skrył do alkierza, słuchać nie chcąc.
Uderzyła się w piersi.
Podróżny namarszczony rzekł ponuro:
— Mów o Śniehotach, nie o sobie...
Kobiéta zamilkła. Zdało się, jakby wątpliwość jakaś zamknęła jéj usta, jakby ją coś przestraszyło i onieśmieliło. Zmieniła nagle głos, postawę, spuściła głowę, posmutniała, i spokorniała.
— A co mówić o Śniehotach? Ojciec był starostą... dwóch było synów u niego... jeden od drugiego o rok młodszy... starosta młodszego kochał, a starszego cierpiéć nie mógł. Któż może wiedziéć dla czego? Starszy z młodszym nienawidzili się... jak bracia... kto może wiedziéć dla czego? — powtórzyła — a potém starszy, gdy mu się życic sprzykrzyło na dworze, znikł dnia jednego bez śladu i przepadł, jak w wodę...
— Jak w wodę — szepnęła cicho stara, mówiąc, niby sama do siebie. — Ojciec wszystko oddał młodszemu, tamtego wydziedziczył. Matka była dawniéj zmarła... Został ojciec z faworytem, oj! został na skaranie swoje, bo gdy starszego nie stało, jedynak ojca zmienił w sługę i urągał się schorzałemu i zapomniał o nim... Na barłogu skonał stary, przeklinając serce własne... a bijąc się w piersi, że syna skrzywdził i Bóg go za to pokarał... Ot jak było, paneńku! a było i więcéj, czego usta mówić nie chcą, i o czém lepiéj zapomniéć, co lepiéj pogrzebać, aby ludzie nie wiedzieli...
Otarła, jakby łzę — z twarzy... i mówiła daléj, znów, jakby sama do siebie, patrzając w ziemię:
— Ojca pochowali w prostéj trumnie sosnowéj... wynieśli po cichu... pogrzebali ubogo, i dopieroż się życie zaczęło!.. Ożenił się Śniehota... Bóg dał dzieci dwoje... zmarła żona, jak kosą podcięta, za nią synek jeden i drugi... został wdowiec sam. W rok na dworze było wesele... poczęło się znowu życie... z młodą panią... Bóg dał dzieci troje... aż się śmiało na Rozwadowskim dworze... najmłodsze Bóg wziął piérwsze, w pół roku drugie, w tydzień po nim trzecie, w rok żonę... Chciał się żenić Śniehota, nie poszła już za niego żadna... Żal mu serce ściskał... porzucił Rozwadów... pojechał w świat, pojechały i wioski prędko, tylko jedna została... i on sam... sam, w téj saméj izbie, na tę samę chorobę jęczy teraz, gdzie ojcu dał dogorywać...
Zasłoniła twarz chustami i poszła, mrucząc usiąść u proga.
Podróżny słuchał, jakby o czém inném myślał; oprzytomniał, gdy zamilkła. Aaron, który od progu przysłuchywał się téż rozmowie, zburzony i gniewny niemal, wystąpił teraz przed gościa swojego.
— Co pan słucha — rzekł — albo w tém słowo prawdy?
— Jak to? więcby ona kłamała?
— Jéj się śni — począł żyd — ona już dawno na tym świecie nie żyje... Prawda, że starosta miał dwóch synów, i że się jeden z nich oddalił i przepadł; ale to był zły człowiek... On ani ojca, ani matki nie słuchał, a z bratem się jedli... Starosta chorował, miał łamanie w kościach; co dziwnego że umarł, gdy syna w domu nie było. Teraźniejszy nasz pan dwa razy się żenił... dzieci mu się nie hodowały... chorowity jest, ale przecie chodzi o swéj mocy, i doktorowie go obiecują uleczyć... a kto majątku nie stracił na te ciężkie czasy?
— Więc zostali tylko przy Rozwadowie? — począł gość.
Aaron miał mu odpowiedziéć — gdy drzwi ktoś otworzył, jakby je siłą wysadzono, i słuszny mężczyzna, ze śpiewką na ustach, z podskokiem raźnym, wpadł nagle do gospody, wołając:
— Kto w Boga wierzy, wódki kieliszek, bom zmarzł do kości!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.