Śniehotowie/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śniehotowie |
Pochodzenie | „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21 |
Wydawca | Gracyan Unger |
Data wyd. | 1881 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Pobereżu nic się nie zmieniało, oprócz fizyognomii dworu i wioski. Pan Andrzej, nie mając innego zajęcia, wypieszczał tę swą majętność, czyniąc z niéj, jakby cacko, którem się zabawiał. Dom, ogród, wieś, stadnina naprzemiany go ciągnęły; — polepszał, naprawiał, a — co się ludziom naówczas w głowie nie mieściło — dużo pieniędzy kładł w majątek, tak, że sąsiedzi mówili, iż za to, co włożył w Pobereże, już by drugie takie kupił.
Ozorowicz, częsty gość do butelki, w któréj wcale dobrą starkę litewskę dawano — znosił nowiny i plotki. Swatać przestawszy, bo mu się tu zupełnie nie powiodło, pochlebiał. Starał się rozbudzić ambicyą i namówić do urzędu powiatowego pana Andrzeja, ale i tego stanowczo odmówił.
Siedział tak raz gospodarz w ganku, młodzieży z matkami wypuszczonéj w dziedziniec przypatrując się, gdy wózek pana mecenasa się zatoczył.
— A ja tu, na ten raz, z ciekawą dalipan nowiną, — zawołał Ozorowicz, wchodząc na ganek. Wystaw sobie pan, Rozwadów tradują za długi.
— A pan Jan gdzie?
— W Warszawie! Pod jego niebytność się uwinęli. Słyszę chory tam leży. Co dziwniéj, jakoś mi się to w głowie nie mieści, jéjmość słyszę przyjechała sama do matki, jego w ręku doktorów zostawiwszy.
— Któż traduje? — zapytał Andrzéj.
— Ten filut Serebrnicki — rzekł Ozorowicz — miedzy nami mówiąc, boję się, żeby i żony nie zatradował, bo bardzo z jéjmością byli dobrze.
Andrzej się ruszył, jakby go co rzuciło.
— Mój Ozorowicz — zawołał — jeżeli to prawda — napij się wódki, przekąś co, ja ci konie dać każę, jedz i sprowadź mi tu Serebrnickiego — ja do tradycyi niedopuszczę.
Ozorowicz słuchał i uszom nie wierzył.
— Co panu jest? — spytał. Nieprzyjaciela który na was poczciwéj nie zostawił nitki, ratować? po co? Kto to słyszał?
— Mój panie Ozorowicz — odparł z dumą Andrzej — prosiłbym cię, abyś to robił, czego ja się domagam. Jedź i proś do mnie Serebrnickicgo.
— A jak nie zechce przyjechać?
— To ja pojadę do niego — odparł Andrzej. Majątek jest spadkowy, w każdym razie ja mam prawo do wykupu.
Ozorowicz się rozśmiał.
— A no! tak — to rozumiem, — zawołał — nastraszyć filuta — i samemu Rozwadów zagarnąć!
Andrzej nic nie odpowiedział.
— Jedź, proszę cię.
Klasnął na służącego.
— Pani Janowa, gdzie? u matki?
— Mówiono mi, że w Myzie.
— Dwie bryczki zaprzęgać, — zadysponował Andrzej — pojadę do Myzy.
Z człowiekiem tak energicznym nie było co dysputować. Ozorowicz, któremu choć mała gratka upiec się mogła — był posłusznym. Siadł i pojechał.
Odjeżdżając, widział jak pan Andrzej na drugi wózek siadł i do Myzy ruszać kazał.
Tu właśnie miedzy córką a matką odbywała się scena gwałtowna, bo Zębowska przestraszona była przybyciem córki bez męża, choć nie wiedziała dobrze o wszystkém i o chorobie jéj tylko powiedziano. — Matka nie była może od Domki lepsza, ale obawiała się gąb ludzkich i języków — miała wstydu więcéj. Nie kosztowałoby ją może postąpić sobie niewdzięcznie i nie ludzko, lecz tak, aby się to nie wydało. Przybycie prawnika z córką razem, jawne ich z sobą stosunki, porzucenie chorego w Warszawie, rozgniewały matkę. Nie chciała nawet z początku przyjąć córki w domu. Drugi już dzień trwało zajadłe ucieranie się dwojga kobiét. Zębowska chodziła zaperzona, powtarzając, że ona o niczém wiedziéć nie chce i mięszać się do niczego.
Gdy wśród téj sceny zatoczyła się bryczka i poznano w niéj pana Andrzeja, Domka uciekła, do bokówki drzwiami trzaskając, a gość wszedłszy, zastał tylko samą gospodynię, poruszoną widocznie, zagniewaną i nie bardzo mu radę.
— Przepraszam panią, że ją inkomoduję, — rzekł wchodzący — słyszałem, że pan Jan Śniehota chory w Warszawie, a tu mu majątek tradują, że żona jego wróciła. Radbym się coś o tém dowiedziéć.
Zębowska, poprawiająca loków porozrzucanych i chustki, nie rychło na odpowiedź zdobyć się mogła. — Namyślała się, co ma mówić, gdy pan Andrzej dodał:
— Może bym mógł się widziéć z panią Janową?
Panią Janowę, choć jéj nie było widać, czuć było dyszącą tuż za drzwiami w bokówce, i zaglądającą ciekawie przez szpary starych drzwi źle spojonych.
— Ale panowie, — rzekła Zębowska — ja tam nie wiém, bracia czy nie, nie żyliście z sobą przecie. Co panu do Jana?
Odpowiedź była niezręczna. Andrzej wysłuchał ją obojętnie.
— Zostaw mi pani — rzekł po chwilce — pobudki, dla których się pytam, wstydzić się ich nie mam powodu. Mogę się widziéć z panią Janową?
Zębowska nie wiedziała co odpowiedziéć.
— Ja tam nie wiém, — przebąknęła — kobiéta chora, zmęczona...
Tylko co tych słów domawiała, gdy dziwném zrządzeniem, Serebrnicki, za którym wysłał Andrzej tylko co, zajechał przed dworek i impetycznie wpadł do pokoju.
Z widzenia pono znał pana Andrzeja, zobaczywszy go tutaj, zmięszał się.
Zębowska sama, pono nie wiedząc, co robi, zawołała głośno:
— A otóż chwała Bogu i pan Serebrnicki.
— Bardzo szczęśliwie, żeśmy się spotkali, — odezwał się, postępując ku niemu Andrzej — właśnie ja Ozorowicza do pana posłałem. Co to jest za tradycya na Rozwadów?
Zczerwieniał prawnik, schwycony niespodzianie i począł bełkotać:
— Cóż to ja się mam z tego tłumaczyć... tradycja, tradycja — za długi — po wszystkiém...
To mówiąc, spojrzał jakoś w oczy stojącemu na przeciw Śniehocie, i spotkawszy jego wzrok śmiało wymierzony ku sobie, spokojne oblicze, na którem widać było jakąś pewność czystéj sprawy, mimowolnie zmięszał się, zmalał, skulił, spłonął — a sędzia byłby go z jednéj fizionomyi winowajcą uznał.
— Co się dzieje z panem Janem? — zapytał poważnie gość.
Ten rodzaj inkwizycyi zburzył prawnika. Ruszył ramionami.
— Albo ja wiem. — Co to do mnie należy? chory... leży może w szpitalu, czy u doktora... Śmieszna rzecz! Gdyby i zdrów był, nic by to nie pomogło, bo długów, więcéj niż majątku.
Po tém zbyt gwałtowném i zdradzającém niepokój wystąpieniu Serebrnickiego, nastąpiło milczenie. Andrzej stał ciągle spokojny.
— Przecież mi pan za złe nie możesz wziąć, że się o brata dopytuję? — rzekł cicho.
Popłoch, jaki rzuciło na wszystkich stawienie się niespodzianie Śniehoty, był widoczny i mówił wiele — on sam mógł z niego wnioskować, iż sprawa nie musiała być czystą.
Milczeli jeszcze, gdy z bokówki wyszła z palącą się twarzą, rozjątrzona Domka i ledwie głową kiwnąwszy gościowi, odezwała się grubiańsko:
— Czegoż tu pan od nas chcesz?
— Radbym się dowiedziéć o panu Janie — rzekł spokojnie Andrzej.
— To dopiero czułość w porę — zawołała młoda pani — przecie panowie z sobą nie żyliście, on pana nienawidził... zkądże taka o los jego troskliwość!
— Był mi zawsze bratem — odparł tém spokojniejszy Andrzej, że w tych, co go otaczali widział jakiś przestrach i rozgorączkowanie, — chory jest — i pani go opuściłaś chorego.
— Cóż komu do tego! pytam się! co komu do tego! — odpowiedziała Domka.
Po tych słowach, już urwawszy rozmowę z nią, pan Andrzej z zimną krwią zwrócił się do Serebrnickiego:
— Mówiono mi, że pan ponabywałeś długi i tradujesz Rozwadów, mam sobie za obowiązek uprzedzić pana, iż to jest nasz majątek dziedziczny, rodowy i że ja mu w ręce obce przejść nie dam. Ażebyś pan napróżno nie rachował, wcześnie mu to oznajmuję.
To mówiąc, skłonił się do kola i widząc, że tu już ani robić, ani mówić nie ma co, wyszedł powoli. Adwokat stał zmięszany, równie, jak Domka. Ani on, ani ona nie mogli przewidywać żadnéj interwencyi ze strony tego brata, którego za obcego prawie uważali. Była to rzecz dla nich nowa, niespodziana i groźna.
Samą postawą, mową, energiją a wreszcie zamożnością swą pan Andrzej był strasznym — Serebrnicki zmiarkował, że stawiąc mu się w pierwszéj chwili za ostro i narażając go sobie — popełnił błąd niedarowany.
Domka stała nadąsana, Zębowska mruczała coś niezrozumiałego.
— Tego jeszcze brakło, — mówiła — żeby się ujął za brata, to dopiéro będzie śliczna kasza. Ale kto ją nawarzył, niechaj jé, ja ręce umywam, ja — umywam...
— Niech z lichom wykupi sobie Rozwadów — odezwał się adwokat — jak mu wszystko policzę, dobrze go zapłaci. Przecie nie jedna to wieś na świecie, znajdzie się za te pieniądze druga. — A no, zobaczymy, czy ze mną do ładu dojdzie...
Domka dała mu znak, wskazując matkę i oboje wyszli do bokówki. Zębowska, nagniewawszy się, płakała — powtarzając ciągle: skaranie Boże!
Dotąd o wpakowanym tak zręcznie do bonifratrów panu Janie, nic jeszcze słychać nie było, jednakże Domkę i jéj wspólnika opanowywała trwoga. Mógł się uwolnić z tego więzienia, któż wié, mógł znaleźć obrońców... mógł napaść na dworek w Myzie...
— Ja tu nie pozostanę, — wołała młoda jéjmość — jeżeli uchowaj Boże wyzdrowieje — to człowiek mściwy, on mi nie daruje. Może być nieszczęście.
Matka téż rada się była pozbyć córki, nagląc, aby jechała do Rozwadowa, dokąd ona nie śmiała się udać. Nastąpiły z prawnikiem narady i postanowienie przebycia czas jakiś w miasteczku. Wyszła z oświadczeniem tém do matki pani Śniehotowa.
— Ja widzę, że tu nie mam co robić, — odezwała się — matka się mnie pozbyć rada — więc jutro rano się wybiorę, pan Serebrnicki konie przyśle.
— A, jedź sobie — jedź! — odparła Zębowska.
Kwaśno rozstała się z prawnikiem, który odjeżdżał zaraz, i Domka zamknęła się w bokówce, a Zębowska, związawszy głowę, w swoim pokoju.
Wyjechała więc nazajutrz, prawie nie żegnając się Domka do miasteczka, w którém już od dawna gościł Piętka, dotąd się wybrać nie mogąc do Warszawy.
Serebrnicki zajął się sprawą... Oboje ciągle wyczekiwali jakiejś wieści o Śniehocie, lecz żadna nie nadchodziła. To ich nieco uspokajało. Mógł chory i stary zemrzéć, albo w istocie oszaléć z rozpaczy. Tygodnie i miesiące upływały — bez żadnéj o nim wiadomości.
Tradycyą rozciągnięto na Rozwadów, a do sądów podał protest pan Andrzej, zawarowujący prawo wykupna majątku. Ozorowicz rwał się niezmiernie do opiekowania tą sprawą, lecz Śniehota dodał mu drugiego prawnika, niezupełnie dowierzając jego zdolnościom.