Śniehotowie/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śniehotowie |
Pochodzenie | „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21 |
Wydawca | Gracyan Unger |
Data wyd. | 1881 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Aaron siedział w pierwszéj izbie karczemnéj, w śmiertelnéj koszuli i całym urzędowym przyborze do modlitwy, nad wielką księgą szeroko otwartą. Nikogo dnia tego pod wieczór w Babie nie było, tylko u drzwi odpoczywała drzémiąc, zakwefiowana stara żebraczka. Wieczór cichy był i spokojny. Przez szyby okien przeglądało od zachodu krwawo zabarwione niebo; w poblizkiém błotku modlitwę swą wieczorną krzykliwie odprawiały żaby, a niekiedy ozwało się górą przelatujące ptactwo, dążąc do gniazd na noclegi. — Drzewa szumiące niekiedy, stały teraz cicho, jakby zdrzémane po dniu gorącym — nie ruszyła się żadna gałązka.
Przed Aaronem paliły się dwie świéczki cienkie, leżące krzywo w mosiężnych lichtarzach. Z alkierza dolatywały głosy kobiét i dzieci.
Parę wozów, znać z blizkich wiosek zaskrzypiało na gościńcu i nie wstępując do gospody, daléj się powlokło. Na podwórzu był mrok, który zaledwie o kilkanaście kroków rozpoznać coś dawał. Aaron kończył już swe psalmy i powoli rozdziewał się z ubioru, składając go starannie; — oczy jego obiegały całą gospodę, pustą, padły na żebraczkę obojętnie, potém na kręcącą się sługę — ale myśl musiała być gdzieindziéj. Stary izraelita smutny był i roztargniony, nie ukołysała go nawet pobożna modlitwa.
Miał już gasić świéce niepotrzebne, gdy skrzypnęły drzwi, otwarły się zwolna, ale nikt nie wszedł niémi. Aaron popatrzał nieco niecierpliwy. Stał ktoś za niemi, jakby wnijść nie śmiejąc. Zrazu czekał gospodarz, potém ruszył się zobaczyć: kto zaglądał do gospody; lecz właśnie do progu przystępował, gdy jakaś postać stojąca tuż, cofnęła się daléj.
Żyd, który się nie obawiał nikogo, a ciekawym był, wyjrzał za drzwi i nie mogąc nic zobaczyć, postąpił krok daléj. U słupa stał człowiek oparty, z głową spuszczoną.
Aaron zbliżył się tuż, przysunął głowę i krzyknął...
— Ts! — dało się słyszéć słabym głosem. Na twarzy i w ruchach arendarza widać było przestrach wielki.
— To nie może być! — zawołał sam do siebie.
Przybyły go za rękę wziął.
— Nie chcę, — rzekł — żeby mnie widzieli!
— W karczmie żywéj duszy niéma! — szepnął Aaron, zapomniawszy o żebraczce. Stojący u słupa mężczyzna, ruszył się, ale zachwiał, żyd ujął go pod ramię i zwolna powiódł ku izbie. Właśnie wchodzili na próg, gdy na ławie siedząca żebraczka obróciła głowę, podniosła ręce, plasnęła w nie i zawołała głosem dzikim:
— Pohybel!!
Usłyszawszy ten głos, — wchodzący rzucił się przerażony i rękoma oczy zasłonił. Gdyby nie Aaron padł by może, bo chwiał się na nogach. Żebraczka zaszła się naprzód jakby śmiechem jakimś jękliwym, ale głos jéj uwiązł w gardle i urwał się nagle.
Żyd tymczasem, szepcząc coś ciągle do przybyłego, gwałtem niemal ciągnął go do alkierza, zdala na żonę i wnuki dając znaki rękoma, aby pracz ustąpili.
Szli tak, a raczéj się wlekli do drugiéj izby, gdy Hanna Hajdukówna wstała z miejsca i poczęła sunąć się za nimi.
Aaron nie miał ani czasu, ani przytomności, ażeby ją powstrzymać. Przejęty był cały losem człowieka, którego znalazł pod swym progiem. Był to dziedzic Rozwadowa, pan Jan Śniehota...
Żyd, jak wszyscy, o losie jego nie wiedział, oprócz że chorym pozostał w Warszawie... domyślano się jego śmierci... przywlókł się pieszo, w istocie osłabły, zmieniony, straszny, z brodą zarosłą, z włosami rozczochranemi, w odzieży zniszczonéj.
Litość brała, patrząc na niego, żyd téż nie wahał się, żonę i wnuki do kąta zapędziwszy, wprowadzić go do najlepszéj swéj izby, co najprędzéj posadzić, bo się ledwie trzymał na nogach.
Aż do progu przysunęła się za nimi Hanna, z rękoma złożonemi idąc, jak do modlitwy; lecz żyd przed nią zamknął drzwi i zgromiwszy, iść precz kazał.
Wsparty na wychudłéj ręce siedział Śniehota długo milczący. Aaron stał przed nim, nie śmiejąc go ani badać — ani wyzywać do rozmowy. Przybycie gamo, nędza mówiły najlepiéj, co się z nim dziać musiało.
Dopiéro po długiem wyczekiwaniu, otworzyły się usta zbladłe staremu i szepnął:
— Przyszedłem tu zdechnąć...
Aaron nie umiał na to odpowiedziéć.
— Rozwadów zatradowali — spytał — kto tam siedzi?
— Serebrnicki.
— A ta... ta? — zapytał stary.
Domyślił się żyd, iż o żonę chodziło.
— Jéjmość w miasteczku.
Po tych kilku wyrazach wyrzeczonych z trudnością, nastąpiło milczenie.
— Żyje proboszcz? — spytał Śniehota.
Zapytanie wydało się trochę dziwne Aaronowi...
— Zdrów i żyje ks. Oderanowski.
— Masz konia? — odezwał się stary — zawieź mnie do niego. Jest szpital przy kościołku — będę bliżéj cmentarza.
Wszystko to, co mówił w ustach popędliwego, gwałtownego Śniehoty, wydawało się Aaronowi tak dziwném, że stał niemal osłupiały.
— Niech pan tu odpocznie — ja siana przynieść każę — noc już... pan coś słaby... gdzie się wlec — to mila.
— Po dniu mnie wieść! ja nie chcę, — zawołał Śniehota — po dniu, ja nie mogę.
Zrozumiał to żyd, i odstąpił zaraz, aby wydać rozkaz zaprzęgania, żonie szepnąwszy, aby cokolwiek do jedzenia podała — ale jedzenie i napój Śniehota odtrącił, wody zażądał. Żydówki się kręciły wszystkie przestraszone, nie mogąc pozbyć i minąć żebraczki, która uparcie w progu stała. Aaron ją napróżno odprowadzał, wracała natychmiast.
Tymczasem zaprzęgano i wyścielano wóz w szopie. Śniehota parę razy głowę podniósł i słabym głosem zapytał o konie. Przypadł do niego Aaron wreście i ująwszy pod rękę, prowadził do wozu, żonie nakazawszy wprzódy, aby żebraczkę z drogi sprzątnęła. Hanna wypchnięta została do szopy, stanęła przy wozie, tak że gdy Śniehotę do niego przyprowadzono, znalazła się tuż oko w oko...
Stary na nią popatrzał obojętnie, podniósł oszarpaną połę opończy i pokazał jéj.
— Rada jesteś — ubrali mnie w łachmany...
Hanna oczyma wielkiemi popatrzała nań, ciekły z nich łzy ciche — szepnęła tylko — Bóg! Bóg! Jedź z Bogiem.
Wsadzono starego na wóz, na którym się zaraz osłaniając opończą, położył. Aaron nie chciał go tak puścić samego i usiadł w nogach, fura powlokła się zwolna piasczystą drogą ku Bereźnicy.
Już się na dzień zbierało, gdy się dobili do miasteczka i stanęli u wrót plebanji, otwartych nawet w nocy. Ks. Oderanowski, który przed godziną wrócił od chorego z Rudek, odmawiał przy świécy pacierze ranne, wyjrzał oknem i wyszedł na ganek.
Na furze Śniehota spał snem twardym. Aaron w kilku słowach opowiedział po cichu, kogo mu przywiózł; złożył ręce ks. Oderanowski i przystąpił do wozu, ale budzić uśpionego litość brała. Stanęli nad nim i czekali.
Dzień już był biały, gdy stary oczy otworzył i nad sobą ujrzał staruszka. W świetle ranném, przerażającą wydawała się twarz wychudzona, policzki zapadłe, oczy zgasłe, usta spalone biédnego człowieka, który w drodze pieszéj, o głodzie niemal odbytéj, ostatki sił wyczerpał. O swéj téż mocy nie mógł się teraz ani z wozu dźwignąć, ani wejść na plebaniją.
Proboszcz nie mówił słowa; wniesiono go pod ręce do łóżka wprost i legł na niém, nie pytając, co z nim robią. Nie nalegał ks. Oderanowski o tłumaczenie żadne — czekał. Dano mu jeść, spać, odpoczywać. Gdy wieczorem proboszcz wszedł, chory już siedział na łóżku i oczy wlepiwszy w podłogę — dyszał. Podniósł je na gospodarza.
— A że ja jeszcze żyje! — odezwał się zwolna — myślałem, że gdzie nad drogą pod drzewem padłszy, zdechnę. Wiécie, co się ze mną działo?
— Nie — tylko, żeście chorzy byli — rzekł ksiądz.
— Chory?... a no? żona i gach wpakowali mnie do szpitala waryatów!! Nie łatwo się z niego było wyrwać. Mógłżem plamić stare imię nasze? musiałem milczéć. Puścili mnie w ostatku. — Cóż było, żebrać? wstyd — kraść? nie umiem, rozbijać — siły nie miałem; takem się wlókł o dziadowskim chlebie. Po co? aby choć tu kości złożyć. Żonie i gachowi nie dam rady. Ha, no — umrę. Ksiądz mnie darmo pochowa, skończy się wszystko.
Proboszcz milczał.
— Co tam, jeszcze zawczasu o śmierci mówić, — odezwał się, namyśliwszy — znajdzie się sposób i żyć. A no — po Bożemu, duchem spokojnym... żałując za grzechy... Teraz odpoczywaj jegomość i nie myśl, nad wszystko ani o krzywdzie, ani o zemście; zostaw to Bogu.
Śniehota zmilczał posępnie.
Gdy na probostwie stary proboszcz krzątał się około gościa swojego, pragnącego się ukryć, — z karczmy przez Hannę, przez żydów, którzy poznali Śniehotę, natychmiast wiadomość o powrocie jego, dobiegła do Rozwadowa.
Serebrnicki wstawał rano obchodzić gospodarstwo, bo już tu się bawił w dziedzica i rolnika, gdy ekonom, zausznik jego wpadł, zaledwie narzuciwszy na siebie przyodziewek, zwiastując niespodzianą nowinę.
Gdy w progu stanął, ocierając się ręką, zdyszany, przelękły, młody prawnik zmiarkował, że się coś nadzwyczajnego przytrafić musiało — że się zapaliła stodoła, lub ze spichlerza zboże skradziono.
— Jaśnie panie! — zawołał przerywanym głosem ekonom — sądny dzień! We wsi i w karczmie powiadają, że stary Śniehota powrócił! Hanna go na własne oczy widziała w karczmie, a Aaron go — słyszę — nocką odwiózł do ks. proboszcza...
Serebrnicki zbladł, — nie wypadało mu jednak okazywać strachu przed subalternem; nadrobił miną.
— No, to cóż? — przebąknął — a mnie co do tego? To nie moja rzecz. Sąd mi oddał Rozwadów.
Ekonom pokręcił głową.
— Proszę tylko asana, panie Szkuryn, aby mi po wsi o tém nie gadano, nie rozprawiano, nie bałamucono; a Hanna Hajdukówna, — jeżeli mi myśli ludzi buntować, to ją pod ciupasem do ciupy powiatu odstawić, do sądu, jak waryatkę — albo zamknąć.
Te wyrazy — jak waryatkę — wymknęły się mimowolnie prawnikowi, który zaledwie je wymówiwszy, zaczerwienił się, zmięszał i odwrócił. Szkuryn odparł: „Słucham, jaśnie pana,” i poszedł.
Serebrnicki, który dosyć często do pani Śniehotowéj, do miasteczka dojeżdżał, — natychmiast konie zaprzęgać kazał. Po drodze jednak zawrócił do Baby, i wysiadł w karczmie pod pozorem napicia się wody. Aaron był już z powrotem i kończył ranną modlitwę, był bowiem człowiekiem pobożnym. Serebrnicki go oszczędzał i trochę się obawiał.
— Dzień dobry...
Żyd się skłonił nizko; gościowi wody świeżéj podano.
— Co to oni tam plotą na wsi, jakoby stary Śniehota wrócił, i że go ztąd odwieziono do księdza proboszcza?
Aaron nie widział potrzeby się zapierać.
— A tak jest — odparł zimno — tak jest, wrócił w bardzo złym stanie, chory.
Serebrnicki popatrzał — zakręcił się.
— Proboszcz go przyjął?
— A jakże.
— Kiedy to było?
— Wczoraj.
Skończyła się rozmowa, prawnik siadł na bryczkę i pojechał. Pani Śniehotowa mieszkała w dworku niedaleko od Piątków, a bałamut pan Jeremi, w wolnych chwilach chodził ją konceptami zabawiać. Nie była od tego, bo się nudziła. Z Piętkową samą, zajętą swemi dziećmi nie mogła się zgodzić, ale z jéj mężem śmieli się i chychotali po dniach całych. — Właśnie gdy Serebrnicki nadjechał, pan Jeremi był już z ranną wizytą. Gdy wszedł i zastał go, Domka się zaczerwieniła i zmięszała, a Piętka począł mocno się śmiać i podżartowywać, żeby dosyć zazdrosnego sprawnika w dobry humor wprowadzić. Zmarszczone jego brwi i mina posępna, tak jednak nic dobrego nie zwiastowały, że Piętka pod jakimś pozorem, zaraz do swojéj sekutnicy się zrejterował. Po odejściu jego Serebrnicki siadł chmurny.
— No, Śniehota wrócił — rzekł.
Kobiéta aż krzyknęła. — Nie może być! cóż teraz poczniemy?
— Aaron go odwiózł do księdza, leży chory — jeżeli zdechnie — niewielka szkoda, ale natura twarda, gdy pozdrowieje — mścić się będzie.
Padła Śniehotowa na krzesło, wołając: — A ja! nieszczęśliwa! toś ty wszystkiemu winien. Byłabym się spokojnie doczekała, żeby go choroba zjadła... a teraz... teraz...
— A teraz ja dla was pracuję, — odparł Serebrnicki — i kijami biorę, a jéjmość z żonatemi gachami romansuje...
— Nie plótł-byś... ty jakiś! — porwała się w gniewie Domka. Jeszcze tego brakowało, żebyś ty mnie takie czynił wymówki...
Zabrało się już na kłótnie, od słowa do słowa, lecz po namyśle nastąpiła zgoda. — Interessa obojga nadto były połączone z sobą — powoli więc przyszło do pojednania. Domka narzekała na tego nieznośnego Piętkę, nazywała go szaławiłą, nicponiem — i przekonała Serebrnickiego, że go nie cierpiała.
Narzekano wspólnie, nie mogąc wynaléźć środka, by grożące niebezpieczeństwo odwrócić. Śniehota mógł — nie wiedziéć co pleść.
Znaczna część dnia na lamentach i radach spłynęła. — Serebrnicki wziął na siebie bliżéj się dowiedziéć, co się święcić będzie... miał w planie nawet udać się do proboszcza i przez niego ofiarować pewne układy, jeżeliby stary na rozwód chciał przystać...
Niespokojnym był jednakże, nie tylko o skutki gwałtownego postępku w Warszawie, ale nawet i o zajęcie Rozwadowa. Przez stosunki swe w sądach, korzystając z okoliczności, wyrobił sobie tradycyą na majątku nie zupełnie prawnie. Sam jako adwokat czuł najlepiéj, że go dla braku wielu formalności pominiętych i wyrzucić precz i pozwać było można... Szczęściem stary Śniehota nie miał o czém, ani z kim się do processu porywać.
Ks. Oderanowski, nie mówiąc nic nikomu, trzeciego dnia, zostawiwszy Śniehotę nieco odżywionego pod dozorem cyrulika — sam zapowiedziawszy, że jedzie do chorego, siadł na wózek i kazał się wieść do Pobereża. Tu właśnie wiadomość o Janie także doszła do dworu. — Słyszano, że się na probostwie znajdował...
Wybiegł Andrzej naprzeciw staruszka, który mu się rzucił na szyję.
— Andruszko mój — zawołał... może mi Bóg da, choć na późne lata, tę pociechę, iż ujrzę zgodę w waszéj rodzinie. Jan, twój brat u mnie jest. Przywlókł się pieszo, chory, wyrwawszy się ledwie ze szpitala od Bonifratrów, dokąd go żona z gachem zamknęła, nieszczęśliwy — dogorywa.
Napomknąłem już o was — ale słuchać nic nie chce. Krew w nim kipi jeszcze. Ale inna to rzecz mówić, a inna oko w oko się zetknąć. Może się serce odezwie, może znękany...
Nie dał mu dokończyć pan Andrzej.
— Mój ojcze, — rzekł — rozporządzajcie mną. Gniewni nie mam — gotówem na wszelkie ofiary, chcę się z bratem pojednać. Wezmę sprawę jego w ręce, wezmę osobę jego do domu, dam, dam mu wszystko, czego potrzebować może, byle mi za to jednym braterskim uściskiem zapłacił.
A! ojcze mój! ojcze mój! — zawołał, — wy nie wiecie, jak mnie paliła piętnem Kainowskim ta wściekła walka, którą stoczyłem z nim przed laty, po któréj musiałem iść pokutować w świat, sam — obcy, tułacz! Jeżeli mnie z Janem pojednasz, do nóg ci padnę.
Ks. Oderanowskiemu aż się oczy śmiały, trząsł się z radości.
— Słuchaj-że, — odezwał się — pojedziesz ze mną do Bereźnicy, ale nie będziesz się pokazywał. — Ja go po religijnemu starać się będę przysposobić. Dam ci znak, gdy zmięknie. Bóg łaskaw, dokonamy tego dzieła, wróci się spokój sumienia.
Stało się jak ks. Oderanowski chciał; wieczorem pojechali razem do miasteczka. Pan Andrzej wprowadzony do pierwszéj izby, siedział na czatach, przysłuchując się rozmowie. Tego jednak dnia, ani następnego, chory nie dał się złamać.
Nie oburzał się, nie odpierał nalegań proboszcza, ale zdawał się ich nie słuchać. Był w jakimś stanie zobojętnienia — machał ręką — nie odpowiadał, a gdy staruszek nań nacierał — mruczał, że Andrzej go nienawidzi i że on téż nie chce znać brata. Na tę myśl, iż brat mógłby mu pomódz i ratować, zawołał: — Kto? on? a to lepiéj ginąć, niż jemu jeszcze być wdzięcznym. Ja od niego nie chcę nic.
Proboszcz prawie był zwątpił o skutku, gdy trzeciego dnia Śniehota opadł na siłach znacznie.
— Pan Bóg cię, duszyczko moja droga, ratować nie chce, bo ty trwasz w uporze i nienawiści, nie przebaczając nawet bratu!
Śniehota nie odpowiadał już nic...
— Trzeba się pojednać, — dodał proboszcz.
— Nigdy w świecie! — mruknął Jan — ja go o przebaczenie prosić nie będę, a on mnie nie zechce.
Nie czekając już znaku, na te słowa wszedł Andrzej powoli i stanął naprzeciw łóżka chorego, który spojrzał, krzyknął i porwał się na pół z łóżka.
— Bracie Janie — rzekł Andrzej, wyciągając ręce — ja przychodzę do ciebie żądając, pojednania, choć całe życie pokutowałem — choć za ciebie ojciec mnie się zaparł. — Starzy jesteśmy oba, włosy nam bieleją — dwóch nas tylko na świecie. Mamyż za uniesienie jedno gorącéj krwi młodéj pokutować? Bracie, bracie, niech się twe serce dla mnie otworzy... Bracie!...
Choć Jan dzikiemi nań patrzał jeszcze oczyma, — rzucił się ku niemu przybyły i padł mu na piersi. Rozpłakali się oba, a ksiądz błogosławił i łzy toczyły mu się téż po twarzy.
— Niech przeszłość na wieki będzie zapomnianą!
— Niech będzie zapomnianą! — powtórzył Jan.
— Braćmi sobie bądźmy...
Jan powtórzył — braćmi! i osunął się na poduszki.
W ten sposób niespodzianie, po latach kilkudziesięciu zajadłéj nienawiści waśń braterska we łzach się poczciwych roztopiła.
Jan chciał mówić o nieszczęściach swoich, ale ksiądz mu nie dozwolił.
— Duszyczko droga — to rozżala nadaremnie, Andrzej bez mała już wié wszystko, i ślubuje twoję sprawę za swoję. Wrócisz do Rozwadowa.
Kazano choremu odpoczywać, lecz umysł jego niespokojny, teraz gdy nadzieja pomsty nad żoną, która się z nim tak niepoczciwie obeszła, świtała — zapragnął jéj gwałtownie. Przebaczył bratu nareszcie, musiał jednak na kogoś wywrzéć tę namiętność, która była nawyknieniem jego charakteru. Andrzej uważał, że to go odżywiało, krzepiło, gdy znowu mógł się gniewać i nienawidziéć. Natychmiast żądał rejenta, aby przed nim uczynić zeznanie, obwiniając żonę i jéj gacha o zdradę, napaść i zamknięcie go podstępne w szpitalu obłąkanych.
Wieść po okolicy rozeszła się była piorunem, że ksiądz pogodził braci, że bogaty Andrzej brał w ręce interessa Jana. — Serebrnicki pomiarkował, iż sprawa jego źle stanąć może — zniknął.
Domka z miasteczka, przelękniona schroniła się do matki. Oczekiwano dalszych wypadków z trwogą. Andrzej niemal codzień dojeżdżał do Bereźnicy, a przekonawszy się na ostatek, iż brat może znieść podróż, zabrał go z sobą do Pobereża. Tu umieszczono go wygodnie, otoczono staraniem i zwolna zaczął przychodzić do zdrowia. W miarę zaś, jak sił nabierał, chęć pomsty rosła. Choć interes przeciw żonie i nabywcy wekslów był w biegu, nie szedł on dosyć szybko w miarę żądań starego. O pojednaniu żoną, — które ks. Oderanowski zamierzał — mowy być nie mogło, on téź, z obowiązku duchownego tylko o tém napomknąwszy — cofnął się.
W takim stanie były rzeczy, gdy Ozorowicz przyjechał jednego rana do pana Andrzeja, niby tylko dla starki litewki, a w istocie dla wymacania, co się tu święciło.
— No, jakże — powinszować, — rzekł — słyszałem o ślicznéj zgodzie, o ozdrowieniu pana Jana, o rewindykacji Rozwadowa. Ale to... wszystko śliczne, piękne, a tymczasem rosa oczy wyjé — nim się to pokończy.
— A cóż my, stare graty, mamy do robienia? — ozwał się Andrzej — przynajmniéj skubać Serebrnickiego będzie zabawka.
— No — a jabym cale co innego proponował, zgodę?
Andrzej się rozśmiał.
— Jaką?
— Ot — wedle mojego widzenia — zezwolić na rozwód, niech sobie naprzód jéjmość weźmie, ta mu za wszystkie jego grzechy zapłaci! — Powtóre, co popełnił długów na Rozwadowie zwrócić mu, i niech idzie do kata.
Z drugiéj izby posłyszał to pan Jan, który już o kiju chodził.
— Niedoczekanie tego łajdaka! — zawołał, ukazując się nagle. Nie! Sprocesować go, wsadzić do wieży, przyprowadzić do ruiny! to dopiero będzie sprawiedliwość. Za gwałt i zdradę niech, jeśli nie gardło da — to in fundo odsiedzi i grzywny płaci.
— Tak — tak — a jegomość alimenta żonie będziesz musiał dawać za to, żeby ona go konsolowała — a do Rozwadowa nie dojdziesz i za lat dziesięć.
— Pal go dyabli z Rozwadowem, — zawarczał Jan — od czasu, jakeśmy się z bratem pogodzili — obejść się mogę bez niego i czekać.
Ozorowicz, rzuciwszy myśl do zgody, z którą podobno był wysłany przez Serebrnickiego — pofolgował i zmilczał, dał się jéj i im wyburzyć. Wrócił po kilku godzinach do tegoż przedmiotu i z flegmą wielką przenocował, nazajutrz de noviter repertis, z argumentami występując silniejszemi, które Andrzeja przekonały.
Jan się z bratem posprzeczał nawet. Ku wieczorowi jednak Ozorowicz punkta ugody notował na papierze i wyjechał, niepłonną mając nadzieję, że Serebrnickiego uratuje. Miał za to przyobiecaną sumkę dosyć przyzwoitą.
W tydzień potém zawarto umowę, Andrzej spłacał długi, tradycya ustępowała eo instante z Rozwadowa i oba bracia jechali razem go obejmować. Na rozwód Jan serdecznie się zgodził, byle o kochanéj żonie nie słyszéć więcéj...