Święty/Część I/Rozdział dziewiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Edward Pierson jedząc z roztargnieniem śniadanie, otworzył list zaadresowany pismem, którego nie mógł rozpoznać.

Szpital Wojskowy
Mullberry Road, St. John‘s Wood
N. W.

„Drogi kuzynie Edwardzie,
„Czy przypominasz sobie mnie jeszcze, czy też zatonęłam już zupełnie w cieniach nocy? Byłam kiedyś Leilą Pierson, i często zastanawiam się nad tem, jak teraz wyglądasz i jak wyglądają twoje córki. Jestem tu już od roku, zajęta pracą dla naszych rannych, a rok temu byłam pielęgniarką w południowej Afryce. Mąż mój umarł pięć lat temu. Choć nie spotkaliśmy się od wieków — nie mam wcale odwagi liczyć tych lat — pragnęłabym Cię bardzo zobaczyć. Czy nie zechciałbyś przyjść któregoś dnia, by obejrzeć mój szpital? Mam dwie sale pod nadzorem; nasi żołnierze są szalenie mili.
Twoja zapomniana, ale mimo to szczerze oddana Ci

Kuzynka
Leila Lynch.
„P. S. Wpadł mi w ręce mały liścik, któryś mi przed laty napisał; nasunął mi wspomnienia dawnych dni“.
Nie! Nie zapomniał. Miał żywe wspomnienie we własnym domu. Spojrzał na Noel, siedzącą naprzeciw. Jakież podobne miała oczy! — Ciekawym, jak Leila dziś wygląda — pomyślał. — Trzeba być miłosiernym. Ten człowiek umarł. Od dwóch lat pielęgnuje rannych. Musiała się bardzo zmienić. I ja chciałbym ją naturalnie zobaczyć. Pójdę do niej. — Spojrzał ponownie na Noel. Dopiero wczoraj wznowiła swą prośbę, by jej pozwolił uczyć się pielęgniarstwa.

— Pójdę dziś obejrzeć pewien szpital, Nolli — rzekł. — Jeżeli sobie tego życzysz, mogę zasięgnąć informacji. Obawiam się, że będziesz musiała zacząć od zmywania naczyń.
— Wiem o tem. Zgodzę się chętnie na każdą robotę, byle zacząć.
— A więc dobrze. Postaram się załatwić ci to. — Powrócił znów do swego śniadania.
Głos Noel wyrwał go z zamyślenia.
— Czy bardzo odczuwasz wojnę, tatusiu? Czy cię boli tu? — Położyła rękę na sercu. — Może nie, bo ty przecież żyjesz napół w innym świecie, prawda?
Słowa: — Niech Bóg zabroni, — cisnęły mu się na usta; nie wypowiedział ich; dotknięty i zaskoczony odłożył łyżkę. Cóż to dziecko mogło przez to rozumieć?
Nie odczuwał wojny! Uśmiechnął się.
— Wierzę, że mam możność być ludziom czasami pomocnym, Nolli — rzekł i uświadomił sobie, że dał odpowiedź na własne myśli, nie na słowa córki. Skończy! szybko śniadanie i wyszedł w pośpiechu. Poszedł naprzełaj przez plac, miną! dwie tłumne ulice, kierując się ku wschodniej części miasta do swego kościoła. Na tle zamieszania i ruchu tych ulic jego czarno odziana postać i poważna twarz z vandyck‘owską brodą robiła dziwnie obce wrażenie, niby żywa pozostałość minionej cywilizacji. Wszedł do kościoła bocznem wejściem. Pięć dni zaledwie nie był tu, ale ten krótki czas tak wypełniły różne wzruszenia, że pusty, tak dobrze znany gmach wydał mu się obcy. Przyszedł tu zupełnie bezwiednie, szukając jakiegoś oparcia, jakiejś wytycznej w nagłej zmianie, jaka zaszła w stosunku córek do niego. Stanął przy orle z bladego bronzu i wlepił wzrok w chór. Nowe śpiewniki były koniecznie potrzebne, — żeby tylko nie zapomniał ich zamówić! Oczyma poszukał witrażu, który ufundował dla uczczenia pamięci żony. Słońce stało jeszcze za wysoko, nie mogło więc wpadać przez szyby; snopem skośnych promieni rozzłociło dół witrażu, aż zajaśniał ciemną czerwienią. — W innym świecie! — Dziwnych wyrażeń używała Noel. Wzrok jego natknął się na lśniące w mroku organy; poszedł na górę i zaczął uderzać ciche, powiązane ze sobą akordy. Skończył i spojrzał wdół. Przestrzeń zamknięta strzelistemi murami i wysokim, sklepionym dachem, tonąca stale w półmroku, przerwanym gdzieniegdzie bladą plamą kolorowych szkieł, kwiatów, metalu i ciemnego drzewa — oddana jego pieczy, była ojczyzną jego i ostateczną ucieczką.
Nic nie poruszało się tam w dole — a jednak — czyż cisza nie była pełna tajemniczego życia, czyż zamknięte murami powietrze nie było przepojone dziwnem drżeniem, jakby wisiały w niem jeszcze dźwięki muzyki i szmer modlących się, błogosławiących głosów? Czyż cała ta przestrzeń nie była przepełniona obecnością świętości? Za oknami katarynka wygrywała swe melodje, jakiś wóz z turkotem toczył się po ulicznym bruku, woźnica nawoływał na konie; w oddali grzmiały armaty — były to odgłosy ćwiczeń wojennych; stukot kół niezliczonych wozów tworzył sieć splatających się dźwięków. Ale te odgłosy z zewnętrznego świata zmieniały się tu w ściszone szmery; cisza jedynie i półmrok były rzeczywistością dla Piersona — małej, czarno odzianej postaci, gubiącej się w tej olbrzymiej, pustej przestrzeni.
Kiedy wyszedł z kościoła, było jeszcze za wcześnie, aby pójść do szpitala Leili; zamówił więc nowe śpiewniki i wstąpił do domu jednej ze swoich parafjanek, której syn zginął we Francji. Znalazł ją w kuchni; była to starsza kobieta; zarabiała na życie jako posługaczka. Wytarła dla proboszcza krzesło.
— Właśnie gotowałam sobie herbatę, sir.
— Filiżanka herbaty to świetna rzecz, Mrs. Soles.
Pierson usiadł, aby jej nie onieśmielać.
— Tak, ale wywołuje zgagę; piję teraz osiem do dziesięciu filiżanek dziennie. I do tego bardzo mocną. Nie mogę się obejść bez tego. Panienki, chwalić Boga, zdrowe, sir?
— Dziękuję, zdrowe. Panna Noel zaczyna się uczyć pielęgniarstwa.
— Boże wielki! Taka młodziutka; ale wszystkie młode panny teraz coś robią. Mam siostrzenicę, pracuje przy amunicji, zarabia ładny grosz. Co to chciałam powiedzieć — nie przychodzę teraz do kościoła. Od czasu jak mój syn został zabity, nie mam serca pójść gdziekolwiek — nie byłam w kinie przez trzy miesiące. Zaczynam płakać, jak się tylko wzruszę.
— Rozumiem. Ale w kościele znaleźlibyście spokój duszy.
Mrs. Soles potrząsnęła głową, mały skręcony węzełek bezbarwnych włosów chwiał się to w tę, to w ową stronę.
— Nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek — rzekła. — Wolę siedzieć tu i pracować. Mój syn był dla mnie prawdziwym synem. Jedyna rzecz, jaka mi jeszcze przynosi ulgę, to herbata. Mogę panu zrobić w tej chwili świeżą filiżankę, sir.
— Dziękuję pani, Mrs. Soles, ale muszę już iść dalej. Powinniśmy się wszyscy cieszyć, że zobaczymy swoich ukochanych w lepszym świecie. A za kilka dni zobaczę panią chyba w kościele, prawda?
Mrs. Soles przeniosła ciężar swej osoby z jednej obutej w pantofel nogi na drugą.
— Ano, miejmy nadzieję — rzekła. — Ale nie wiem, kiedy będę miała odwagę. Dowidzenia, sir, dziękuję pięknie za wizytę.
Pierson udał się w dalszą drogę z leciutkim uśmiechem na ustach. Biedna, dziwaczna stara kobiecina! — nie była wprawdzie starsza od niego, ale wydawała mu się staruszką — rozłączona tak ze swym synem — jak tyle, tyle innych matek; i jaka dobra była przytem, jaka cierpliwa! Przyszła mu na myśl melodja jakiegoś hymnu. Palce jego poruszały się w powietrzu, jakby przyciskając klawisze, podczas gdy czekał na autobus, mający go zawieźć do St. John‘s Wood. Gdy tak stał, tysiące ludzi przechodziło kolo niego. Nie widział ich jednak, zatopiony w myślach o hymnie, córkach i miłosierdziu boskiem. Na platformie autobusu, który wreszcie nadjechał, wyglądał, jak człowiek samotny i odcięty od reszty świata, choć sąsiad jego był tak zażywny, że nie zostawił mu prawie miejsca na ławce. Wysiadł na Lord‘s Cricket Ground i zapytał o drogę jakiejś pani w stroju pielęgniarki.
— Możeby pan zechciał pójść ze mną — rzekła — właśnie tam idę.
— O! Może pani zna przypadkiem niejaką Mrs. Lynch, pielęgniarkę.
— Jestem Mrs. Lynch. Mój Boże, przecież to Edward Pierson!
Spojrzał na jej twarz, której się dotychczas jeszcze nie przyjrzał.
— Leila! — zawołał.
— Tak, Leila! To bardzo ładnie, żeś przyszedł, Edwardzie!
Stali tak na ulicy, szukając w swych twarzach śladów minionej młodości, aż Leila rzekła cicho:
— Mimo brody, poznałabym cię wszędzie! — Myślała jednak: — Biedny Edward! Jest doprawdy stary i wygląda, jak mnich!
A Pierson w odpowiedzi rzekł równie cicho:
— Zmieniłaś się bardzo niewiele, Leilo! Nie widzieliśmy się od czasu narodzin mojej młodszej córki. Jest trochę do ciebie podobna. — Myślał jednak: — Moja Nolli! O tyle świeższa... Biedna Leila!
Udali się dalej, rozmawiając o jego córkach, aż doszli do szpitala.
— Jeżelibyś chciał poczekać tu na mnie chwilę, mogłabym cię oprowadzić po moich salach.
Zostawiła go w pustym hallu. Czekał, trzymając w ręce kapelusz, dotykając drugą swego złotego krzyża; wróciła jednak szybko. Na jej widok Pierson uczuł w sercu falę cieplejszego uczucia. Jak wiele uroku dodawały kobietom trudy miłosierdzia! Wyglądała tak inaczej, o tyle łagodniej w białym pielęgniarskim czepku i białym fartuszku na niebieskawej sukni.
Na widok zmiany, jaka odzwierciadliła się w jego twarzy, serce Leili zabiło również ciepłej, właśnie w miejscu, gdzie kończył się biały fartuszek. Rzuciła mu ukradkiem skośne spojrzenie, podczas gdy szli na salę chorych, gdzie dawniej mieścił się bilard.
— Moi żołnierze są szalenie mili, — rzekła, — lubią, gdy się z nimi rozmawia.
Światło padało przez oszklony dach na sześć łóżek, stojących szeregiem pod zieloną, ponurą ścianą — naprzeciw sześciu łóżek, stojących pod drugą zieloną, ponurą ścianą — a z każdego łóżka zwracała się ku nim twarz — młoda twarz, pozbawiona prawie zupełnie wyrazu. Jakaś pielęgniarka na samym końcu sali obejrzała się na nich, nie przerywając pracy. Widok sali szpitalnej nie był wtedy dla nikogo nowością, a tembardziej nie dla Piersona. Był czemś tak codziennem, że nie miał właściwie żadnego znaczenia. Zatrzymał się przy pierwszem łóżku, a Leila stanęła obok. Żołnierz uśmiechał się, gdy ona mówiła do niego, a nie uśmiechał się, gdy Pierson mówił i to też nie było dla niego niczem nowem. Szli tak od łóżka do łóżka, osiągając zupełnie ten sam skutek, aż w pewnej chwili Leilę odwołano. Usiadł przy łóżku młodego żołnierza o długiej, bardzo wąskiej głowie i twarzy i grubo zabandażowanem ramieniu. Pierson dotknął z czcią opatrunku i zapytał:
— No, mój drogi chłopcze, czy jeszcze bardzo boli?
— Szrapnelowa rana, — odpowiedział żołnierz. — Mięso poszarpane do kości.
— Ale duch wyszedł cało, jak widzę!
Młody żołnierz rzucił mu dziwne spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: — Mniej więcej. — Gdzieś przy ostatniem łóżku gramofon zaczął grać: „Boże chroń tatusia w polu“.
— Lubi pan muzykę?
— Owszem, czas szybciej mija.
— Czas się wam pewnie bardzo dłuży w szpitalu?
— Ano tak; czasem się nudzi. Takie już szpitalne życie. Widzi pan, byłem już raz ranny. Ale zawsze lepiej, jak w polu. Ta ręka już pewnie na nic. Nie martwię się; zostanę zwolniony.
— Macie tu dobre pielęgniarki.
— Tak; lubię Mrs. Lynch; najmilsza ze wszystkich.
— To moja kuzynka.
— Widziałem, że weszliście razem. Widzę tu wszystko. I myślę też dużo. Czas szybciej mija, kiedy się myśli.
— Czy wolno wam palić?
— O tak; pozwalają nam.
— Może pan spróbuje mojego papierosa?
Młody żołnierz uśmiechnął się po raz pierwszy.
— Dziękuję. Mam pełno własnych.
Przechodząca pielęgniarka uśmiechnęła się do Piersona:
— To jeden z naszych zblazowanych. Drugi raz jest u nas, prawda, Simson?
Pierson spojrzał na młodego człowieka, na jego długą wąską twarz, w której jedna z ocienionych jasną rzęsą powiek opadała nieco na oko. Twarz ta uzbrojona była w jakąś zdecydowaną wszechwiedzę. Gramofon wydał kilka chrapliwych dźwięków i zaczął grać „Sidi Brahim“. Pielęgniarka poszła dalej.
— Seedy Abram — rzekł młody żołnierz. — Francuzi to śpiewają. Jeden podchwytuje u drugiego, wie pan.
— Aha, — szepnął Pierson. — Bardzo ładna melodja. — Zaczął palcami wystukiwać takt na kołdrze, gdyż nie znał tej melodji. Coś poruszyło się w twarzy młodego człowieka, jakby ktoś uniósł nieco ciężkiej zasłony.
— Francja nie jest najgorsza, — rzekł nagle — granaty i to wszystko razem nie jest najgorsze. Ale nie mogę znieść błota. Moc rannych ginie w błocie; topią się, nie mogą wstać i duszą się. — Zdrowa ręka poruszyła się niespokojnie. — Sam raz o mało nie utonąłem. Ledwie utrzymałem się na powierzchni.
Pierson otrząsnął się:
— Bogu dzięki!
— Tak. To było niemile. Opowiedziałem raz o tem Mrs. Lynch w gorączce. To mila pani; już niejeden z naszych przeszedł przez jej ręce. Z tem błotem nie jest w porządku, wie pan. — Zdrowa ręka wykonała znów niespokojny ruch, podczas gdy gramofon zaintonował: „Chłopcy w brunatnych mundurach“. Ruch tej ręki wzruszył Piersona do głębi. Wstał, dotknął obandażowanego ramienia i rzekł:
— Dowidzenia. Mam nadzieję, że pan będzie wkrótce zupełnie zdrów.
Wargi młodego żołnierza zadrgały w bladym uśmiechu; starał się podnieść opuszczoną powiekę.
— Dowidzenia, sir. Dziękuję.
Pierson wrócił do hallu. Przez otwarte drzwi słońce wpadało do środka potokiem światła. Pchnięty nieopanowanym impulsem stanął w świetlnej plamie i czuł ciepło, rozgrzewające go do pasa. Błoto! Jakież brzydkie było życie! Życie i Śmierć! Jedno i drugie brzydkie! Biedni chłopcy! Biedni chłopcy!
Usłyszał za sobą głos:
— A, tu jesteś, Edwardzie! Czy chciałbyś obejrzeć drugą salę, czy wolisz, żebym ci pokazała kuchnię?
Pierson ujął ze wzruszeniem jej rękę.
— Spełniasz szlachetne zadanie, Leilo. Chciałem cię spytać, czy jest możliwe, aby Nolli uczyła się tu pielęgniarstwa? Chciałaby zaraz rozpocząć. Idzie o to, że chłopak, który jej się podoba, poszedł właśnie na front.
— Ach! — szepnęła Leila, a oczy jej stały się bardzo łagodne. — Biedne dziecko! Potrzebna nam będzie jeszcze jedna siła na przyszły tydzień. Zobaczę, czy mogłaby przyjść odrazu. Pomówię z naszą przełożoną i dam ci wieczorem znać.
Uścisnęła mocno jego dłoń.
— Drogi Edwardzie, tak się cieszę, że cię znowu widzę. Jesteś pierwszy z naszej rodziny, którego widzę po szesnastu latach. Bardzobym się cieszyła, gdybyś dziś przyszedł do mnie z Nolli na kolację — ma się rozumieć nie będzie wiele do jedzenia! Mam małe mieszkanko. Będzie też niejaki kapitan Fort, bardzo miły człowiek.
Pierson przyjął zaproszenie i myślał odchodząc: — Kochana Leila! Wierzę, że była w tem ręka Opatrzności. Trzeba jej współczucia. Chciałaby zapomnieć o swej przeszłości. Jakie kobiety są dobre.
Słońce wyłoniwszy się nagle z za chmury, oświeciło na środku Portland Place jego czarno odzianą postać i mały złoty krzyżyk na piersiach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.