Święty/Część I/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZÓSTY.
1.

Noel przybyła do domu ojca następnego dnia pod wieczór. Czekał na nią list w hallu. Rozdarła kopertę i przeczytała:

„Moje najdroższe Kochanie,

„Zajechałem szczęśliwie i piszę do Ciebie odrazu, aby Ci donieść, że jedziemy na Londyn i odjeżdżamy prawdopodobnie koło 9tej z Charing Cross. Będę Cię w każdym razie wyczekiwał, na wypadek, gdybyś zdążyła. Myślę bez przerwy o Tobie i o ubiegłej nocy. Och! Noel!

Twój całem sercem
C.“

Spojrzała na zegarek, który nosiła na ręce jak każda mała patrjotka. Po siódmej! Jeżeli nie odejdzie odrazu, Gracja i ojciec zatrzymają ją.
— Weź moje rzeczy na górę, Dina. Głowa mnie boli po podróży. Muszę się przejść. Możliwe, że wrócę dopiero po dziewiątej. Pozdrów wszystkich odemnie.
— Ale proszę panienki, jakże to...
Noel już nie było. Szła w kierunku Charing Cross. Chcąc zabić czas, wstąpiła do kawiarni na kawę z bułką — skromny posiłek, któryby był z pewnością jedynem pożywieniem zakochanych, gdyby ludzie nie karmili ich przemocą innemi potrawami. Jedzenie wydawało jej się czemś niedorzecznem. Siedziała pośrodku całego rojowiska ludzi, jedzących w ohydny sposób. Restauracja zbudowana była na wzór modnych więzień — wokół otwartej platformy biegły szeregiem loże. Powietrze przesycone było zapachem potraw, brzękiem talerzy i muzyką orkiestry. Wszędzie pełno było ludzi w mundurach. Noel oglądała jednego za drugim, aby się przekonać, czy nie zobaczy wśród nich przypadkiem tego żołnierza, który dla niej był ucieleśnieniem życia i całej brytyjskiej armji. O pół do 9tej wyszła i torowała sobie mozolnie drogę poprzez tłum, rozglądając się ciągle jeszcze wśrótl mundurów za tym, za którym tęskniła. Składało się zapewne szczęśliwie, że w jej twarzy i ruchach było coś wzruszającego dla każdego, kto na nią spojrzał. Na stacji podeszła do starego tragarza, wcisnęła mu ku jego zdumieniu szylinga do ręki i poprosiła go, aby się dowiedział, z którego miejsca odjeżdża pułk Morlanda. Wrócił po chwili i rzeki:
— Niech panienka pozwoli za mną.
Noel poszła. Portjer był trochę kulawy, miał siwe bokobrody. Słaby odblask podobieństwa do wuja Boba był może przyczyną, że Noel zwróciła się właśnie do niego.
— Czy to brat idzie na front?
Noel skinęła głową.
— Ach! Okropna ta wojna. Nie będę się martwił, jak się skończy. Patrzymy tu ciągle na odjazdy i przyjazdy; niejedną smutną rzecz się widzi. A tyle mają odwagi ci chłopcy! Nigdy nie mogę patrzeć na zegar, żeby nie myśleć: — Jak ty się wleczesz, zegarku! Chciałbym cię nastawić na dzień, kiedy ci chłopcy powrócą. Kiedy wnoszę do wagonu kufer, myślę: — Jeszcze jeden jedzie do pieklą. Bo to naprawdę piekło, z tego wszystkiego co słyszę, panienko. Sam mam syna na froncie. Tędy mają przejść! Niech panienka stoi spokojnie i pilnuje, to panienka będzie mogła pogadać z nim parę minut, gdy załatwi się ze swymi ludźmi. Nie ruszyłbym się stąd na miejscu panienki. Oni podejdą prościutko do panienki — nie może panienki tu nie zobaczyć. — Spojrzał na jej twarzyczkę i pomyślał: — Dziwne, ilu braci idzie w pole. Biedna panieneczka! A przytem taka mała dama. I tak świetnie panuje nad sobą. Ciężki los! — Chciał jej koniecznie powiedzieć coś pocieszającego, więc wymamrotał: — Nie mogłaby panienka znaleźć lepszego miejsca, aby się z nim pożegnać. Dobranoc panience; czy mogę jeszcze czemś służyć?
— Nie, to wszystko. Bardzo panu dziękuję.
Obejrzał się raz czy dwa razy za błękitno odzianą, nieruchomą postacią. Zostawił ją na małej oazie koło stosu pustych baniek do mleka na samym końcu peronu. Nie było tam nikogo, prócz kilku cywilów, wyczekujących zapewne podobnie, jak ona. Tor był narazie pusty. Nie czuła się ani samotna w szarym ogromie stacji, w rozgwarze i w zgiełku, ani też nie zdawała sobie sprawy z obecności innych czekających. Zbyt pochłonięta była myślą, że zobaczy i dotknie go znowu. Pusty pociąg wjechał tyłem na peron i zatrzymał się. Wagony zastukały, uderzając kolejno o siebie. Pociąg cofnął się znowu i stanął. Noel skierowała wzrok ku sklepionej bramie peronu. Przejęło ją drżenie, jakby pułk wysłał przed siebie rytm swego marszu.
Nie widziała jeszcze dotychczas odjazdu wojskowego pociągu. W wyobraźni zamajaczyli jej żołnierze, maszerujący w pięknie uformowanym szyku, rozwiane sztandary, warczące bębny. Nagle, na samym końcu peronu ujrzała bronzową, falującą masę. Z masy wysunęło się cienkie, bronzowe pasemko w jej kierunku; żadnego dźwięku muzyki, żadnych rozwianych chorągwi. Miała ochotę biec nadół, do barjery, ale przypomniała sobie radę portjera i stanęła na miejscu, zaciskając mocno ręce. Wąskie pasemko urosło do rozmiarów rzeki, rozlało się szeroko, jak morze, prawie jej już dotykając. W rozgwarze głosów mijał ją tłum ludzi opalonych, ciężko obładowanych; ze wszystkich stron sterczały karabiny; natężyła wzrok, patrząc uważnie w tę uciekającą rzekę, jakby patrzyła w wędrujący las, szukając jednego drzewa. Kręciło jej się w głowie z natężenia, z tego wysiłku, by pochwycić dźwięk jego głosu wśród zgiełku tych wszystkich raźnych, codziennych beztroskich głosów. Niektórzy, widząc ją, mlaskali językiem, niektórzy mijali ją w milczeniu, niektórzy patrzyli jej w twarz badawczo, jakby się chcieli przekonać, czy była tą, której szukali. Zgiełkliwa rzeka wlewała się bez przerwy do pociągu i coraz świeże fale napływały na peron. Czekała jeszcze ciągle nieruchomo, choć ogarnął ją okropny strach. Jakże on będzie ją mógł odszukać, lub ona jego? Ujrzała, że reszta czekających znalazła swoich żołnierzy. Ogarnęła ją z trudem opanowana ochota, by pobiec wgórę i wdół peronu; czekała jednak dalej. I nagle zobaczyła go, idącego powoli ku niej z dwoma młodymi oficerami, tuż kolo wagonów. Stała bez ruchu z oczyma utkwionemi w jego twarzy; przeszli koło niej; omało nie krzyknęła głośno.. Ale w tej samej chwili odwrócił się, odłączył się od dwu towarzyszy i podszedł prosto ku niej. Zobaczył ją jeszcze, nim ona go zauważyła. Był bardzo zgrzany i między błękitnemi oczyma rysowała się mała zmarszczka; zacisnął twardo szczęki. Stali i patrzyli na siebie trzymając się mocno za ręce; wszystkie wzruszenia ubiegłej nocy zafalowały w nich znowu, tak że wypowiedzieć słowo znaczyło stracić w zupełności panowanie nad sobą. Bańki do mleka tworzyły pewnego rodzaju osłonę; stali tak blisko siebie, że nikt nie mógł widzieć ich twarzy. Noel pierwsza odzyskała mowę; z jej drżących warg wybiegły słowa, delikatne, jak zazwyczaj:
— Pisz do mnie ile tylko będziesz mógł, Cyrylu. Zaciągnę się zaraz jako pielęgniarka. A kiedy dostaniesz pierwszy urlop, przyjadę do ciebie — nie zapominaj o tem!
— Zapomnieć! Posuń się trochę wtył, kochanie. Tu nas nie mogą zobaczyć. Pocałuj mnie! — Posunęła się wtył, podniosła twarz ku niemu tak, że nie musiał się nachylać i położyła wargi na jego ustach. Potem, czując, że jest bliska omdlenia i że może spaść pomiędzy konewki, cofnęła usta i podsunęła czoło pod jego wargi. Szepnął:
— Czy poszło wszystko gładko, kiedyś wczoraj wróciła?
— Tak; pożegnałam ich w twojem imieniu.
— Oh, Noel. Tak się bałem — nie powinienem był
— nie powinienem...
— Tak, tak; nic nie może mi cię teraz zabrać.
— Jesteś doprawdy dzielna, dzielniejsza ode mnie.
Rozległ się przeciągły gwizd. Morland chwycił ją konwulsyjnie za rękę:
— Żegnaj, moja mała żoneczko! Nie martw się. Żegnaj! Muszę iść. Niech cię Bóg ma w swej opiece, Noel!
— Kocham cię!
Patrzyli na siebie jeszcze przez chwilę, potem wysunęła rękę z jego dłoni, stanęła w cieniu baniek, wyprostowana; odprowadziła go wzrokiem, aż znikł w pociągu.
Każde okno w wagonie zatłoczone było bronzowemi postaciami i czerwono-bronzowemi twarzami; ręce posyłały pozdrowienia w nieokreślonym kierunku, głosy nawoływały niewiadomo kogo, od czasu do czasu ktoś wołał: hurra! Jakiś żołnierz wychylił się daleko z okna i zaczął śpiewać: — If Auld Acquaintance. — Ale Noel stała zupełnie spokojnie w cieniu baniek do mleka, z zaciśniętemi wargami, z rękoma zaciśniętemi w twarde pięści; a młody Morland patrzał na nią ze swego okna...

2.

Sama nie wiedziała, jakim cudem znalazła się na ławce na Trafalgar Square. Łzy przesłoniły jej mgłą tłum, przewalający się po ulicach w ten letni wieczór. Oczy jej śledziły mechanicznie światła reflektorów, ćwiartujące niebo mlecznemi drogami, zda się bez celu. Wszystko wokoło było cudownie piękne, niebo było ciemne, granatowe, księżycowa poświata srebrzyła wieżę św. Marcina i budziła wielkie bloki kamienne do jakiegoś tajemniczego, zaklętego życia. Nawet lwy ożyły i patrzyły w dal ponad zalaną światłem księżyca pustynię, po której poruszały się małe ludzkie postacie, niewarte nawet jednego skinienia łapą. Siedziała, okrutnie zbolała, jakby tęsknota wszystkich opuszczonych serc w mieście zbiegła się w jej piersi. Dzisiejszej nocy odczuwała ją sto tysięcy razy silniej; ubiegłej nocy bowiem odurzało ją nowe uczucie triumfalnego spełnienia miłości. A teraz miała wrażenie, jakby ją życie postawiło w kącie olbrzymiego, głuchego pokoju, zagasiwszy płomień radości, zamknąwszy drzwi na klucz. Krótkie, suche łkanie wyrwało się z jej piersi.
Łąka pełna siana. Cyryl z koszulą rozchyloną u szyi, ładuje siano na wóz i patrzy na nią, zgarniającą grabiami od niechcenia nieliczne pozostałe źdźbła. Lśniąca rzeka, łódka zaciągnięta na płytki brzeg, a nad nimi w szybkim locie jaskółki! I ten długi taniec, kiedy czuła jego rękę między łopatkami! Wspomnienia tak słodkie i tak szarpiące, że o mało nie zapłakała wgłos. Ujrzała znowu ciemny, trawą zarosły podwórzec Opactwa, i białą sowę, lecącą nad nimi. Biała sowa! Pewnie unosi się tam i dziś, choć na trawie pod nią niema już kochanków! W wyobraźni Noel. Cyryl był teraz jedynie bronzowym atomem w tej kłębiącej się bronzowej ludzkiej powodzi, płynącej do olbrzymiego bronzowego morza. Nie umiała go sobie inaczej wyobrazić. Wspomnienie okrutnych chwil na peronie, kiedy szukała i szukała w maszerującym lesie jednego drzewa, stało jej ustawicznie przed oczyma, jakby wypalone ogniem. Zgubiła Cyryla, nie była w stanie go odszukać pośród rojowiska tysięcy innych postaci. Pomyślała nagle: — A on
— on stracił mnie także; nigdy nie widział mnie w domu. Nigdy nie widział mnie w Londynie; nie będzie sobie mógł mnie wyobrazić! Istnieje tylko przeszłość, tylko przeszłość — dla nas obojga. Czy jest jeszcze na święcie ktoś równie nieszczęśliwy?
— Odgłos miasta — turkot kół, mijające kroki, gwizdy, rozmowy, śmiech — zdawały się odpowiadać z obojętnością: — Nikt. — Spojrzała na zegarek; miał fosforyzujące wskazówki tak samo, jak zegarek Cyryla. Zielonkawe światło wskazywało pól do jedenastej. Wstała przerażona. Pomyślą, że zabłądziła, że ją przejechano, lub jakieś inne głupstwo! Nie mogła znaleźć wolnej taksówki, zaczęła więc iść piechotą, niepewna drogi w nocy. Wkońcu zatrzymała policjanta i zapytała:
— Przepraszam pana, którędy zajdę do Bloomsbury; nie mogę znaleźć taksówki. — Człowiek popatrzył na nią i namyślał się chwilę; potem rzekł:
— Czekają teraz przed teatrem — i znowu na nią popatrzył. W końcu coś ruszyło się w jego mechaniźmie myślowym:
— Idę właśnie w tę stronę, panienko. Jeżeli panienka chce, może panienka iść ze mną. — Noel przyłączyła się do niego.
— Ulice nie wyglądają tak, jak powinny — rzekł policjant. — Te ciemności i wojna zawracają dziewczętom w głowie — ani panienka nie uwierzy, ile ich jest teraz na ulicach. To wszystko, ma się rozumieć, przez żołnierzy.
Noel uczuła palący rumieniec na policzkach.
— Panienka pewnie nie zauważyła — ciągnął dalej policjant — jaka to zabawna historja ta wojna. Nigdy nie widziałem tak wesołych i zapchanych ulic, jak teraz w nocy. Zabawa odchodzi całą noc. Nie wiem doprawdy, jak się wszystko ułoży, kiedy nastanie pokój. Przypuszczam, że tam, gdzie panienka mieszka, jest dość spokojnie?
— Tak — odparła Noel — zupełnie spokojnie.
— Niema żołnierzy w Bloomsbury. Czy panienka ma kogoś w wojsku?
Noel skinęła głową.
— Ach! Ciężkie teraz czasy dla pań. Zeppeliny, — bracia i wszyscy inni we Francji — to szarpie nerwy. Sam straciłem brata i mam syna na froncie. Matka strasznie się niepokoi o niego. Nie mogę sobie wyobrazić, co będziemy później myśleć o tem wszystkiem. Ci Hunnowie — to nędzna zgraja.
Noel spojrzała na niego; był to wysoki człowiek, przyzwoity i spokojny, o twarzy budzącej zaufanie, jednej z tych, które tak często spotykamy u londyńskiej policji.
— Bardzo mi przykro, że pan kogoś stracił — rzekła. — Ja nie straciłam nikogo, jak dotąd.
— Miejmy nadzieję, że panienka wogóle nikogo nie straci. Obecne czasy uczą nas współczucia dla bliźnich, a to coś znaczy. Zauważyłem wielką zmianę w ludziach, o których niktby nie pomyślał, że mogą komukolwiek współczuć. A jednak widziałem i złe sprawy; my, policjanci mamy dość sposobności. Angielskie żony obcokrajowców, Bogu ducha winni drobni piekarze, Niemcy i Austrjacy i różni inni: dla tych to okrutne czasy.
Ja sobie zawsze myślę, że to przecież ich nieszczęście, a nie ich wina; a sposób w jaki się z nimi obchodzą — poprostu wstydzi się człowiek czasem, że jest Anglikiem. A najgorsze są kobiety. Mówiłem dopiero wczoraj w nocy mojej żonie, powiedziałem jej: — I oni uważają się za chrześcijan, — powiedziałem, — ale z tem całem miłosierdziem, które mają w sobie, mogliby równie dobrze być Hunnami. — Nie mogła tego uznać. I ona nie mogła! — Dobrze, a więc czemu rzucają bomby? — mówi mi. — Co! — mówię do niej — to angielskie żony i piekarze rzucają bomby? Nie bądź głupia, — powiedziałem. — Oni są tak samo niewinni, jak my. Niewinni zawsze zostają ukarani za winnych. — Ale oni są wszyscy szpiegami, — mówi do mnie. — Mój Boże, — powiedziałem — wstydź się, stara! Doprawdy! w twoim wieku! — Ale tak właśnie jest. Nie sposób przemówić kobiecie do rozsądku. Wszystko przez czytanie gazet... Często muszę myśleć, że to kobiety je piszą — przepraszam panienkę bardzo — ale doprawdy, tyle histerji, tyle nienawiści — to przechodzi ludzkie pojęcie. Czy u panienki w domu też tyle szczucia?
Noel zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie, widzi pan, mój ojciec jest proboszczem.
— Ach! — rzekł policjant. W spojrzeniu, jakie na nią rzucił, widać było wzmożony szacunek.
— Naturalnie, — ciągnął dalej, — po sprawiedliwości człowiek musi potępiać tych Hunnów; niektóre ich postępki przekraczały wszelkie granice. A jednak myślę sobie zawsze — naturalnie nie mówię takich rzeczy na głos, nic człowiekowi nie przyjdzie z tego, że ściągnie na siebie ogólne potępienie — ale sam często sobie myślę: Weźcie tak każdego z osobna, a zobaczycie, że są tacy sami, jak my. Zostali tylko źle wychowani, idą zawsze kupą i to wyrobiło w nich tyle okrucieństwa. Widziałem niejeden tłum w moim zawodzie i mam o nim jak najgorsze wyobrażenie. Tłum to najdziksza, najbardziej niszczycielska rzecz na świecie. Tłum jest, jak szalona kobieta z opaską na oczach, a nie można sobie wyobrazić czegoś bardziej niebezpiecznego. Ci Niemcy, zdaje się, zawsze idą tłumem. Słuchają co im każę ich cesarz Wiluś i cała ta krwiożercza zgraja, i nigdy nie zastanowią się nad tem wszystkiem sami.
— Przypuszczam, żeby ich rozstrzelano, gdyby się zastanawiali.
— Ano tak — rzekł policjant z namysłem. — Doprowadzili bezwątpienia dyscyplinę bardzo daleko. Jeżeli panienka chce znać moje zdanie — zniżył głos, tak że szept jego ginął prawie w rzemieniu, wiążącym czapkę — niebawem i my nie zostaniemy za nimi w tyle. Te wszystkie rzeczy, których musimy teraz bronić, to już doprawdy nie żarty. Bronić miasta przed światłem, ulic przed ciemnością, obcokrajowców, sklepów obcokrajowców, Belgów, brytyjskich żon, żołnierzy przeciw kobietom, kobiet przeciw żołnierzom, Partji Pokoju, koni przeciw okrucieństwu i od czasu do czasu jakiego ministra kolonjalnego; a teraz mamy na dodatek jeszcze tych, co odmawiają służby wojskowej. Niech panienka pomyśli — nie podnieśli nam nawet naszej pensji; niema wojennych dodatków dla policji. Według mnie jest tylko jeden dodatni wynik wojny: włamywaczy niema. Dobrze, ale poczekamy tylko trochę, a zaraz będzie ich, jak grzybów po deszczu, jakem Harris.
— Pan musi prowadzić nadzwyczaj denerwujące życie — rzekła Noel.
Policjant spojrzał na nią bokiem, nie zniżając twarzy, tak, jak to tylko policjant potrafi i rzekł pobłażliwie:
— Widzi panienka, myśmy do tego już przyzwyczajeni. Niema nic denerwującego w tem, do czego się człowiek przyzwyczai. Ci w okopach podobno mówią to samo. Niech panienka weźmie naprzykład naszych marynarzy, nawet ci, co wyszli cało z katastrofy storpedowanego okrętu, na drugi dzień zgłaszają się znowu. I z tego właśnie Niemcy nie zdają sobie sprawy! Anglja w czasie wojny! Nie, panienko, człowiek myśli dużo podczas służby; głowa pracuje, choćby człowiek nie chciał — a im więcej myślę, tem jaśniej widzę, że w ludziach tkwi duch wojowniczy. Tylko, że my nie robimy z tego wielkich historyj, jak cesarz Wiluś. Ale niech się panienka przypatrzy takiemu małemu, niemieckiemu sklepikarzowi, jednemu z tych, którym zbombardowali domy — niech się panienka tylko przyjrzy, jak taki patrzy na te sprawy — z jakiem obrzydzeniem. Wystarczy spojrzeć na jego twarz, żeby widzieć, jak głęboko się w to wgryzł. Niech się panienka przyjrzy któremuś z naszych żołnierzy o kulach, z kroplami potu na czole i wytężonemi oczyma, kuśtykającemu drogą — to da panience pojęcie o zaciętości! Żal mi tych „pokojowców“, doprawdy, żal mi ich; nie zdają sobie sprawy, przeciw czemu idą. Przypuszczam, że panienka życzyłaby sobie czasem być mężczyzną? Ja czasem bardzobym chciał być w okopach. Najgorsze w moim zawodzie jest, że nie wolno mi być ludzkiem stworzeniem — nie w pełnem znaczeniu tego słowa. Nie wolno ci się unieść, nie wolno ci pić, nie wolno ci gadać; ciężkie życie! No, tu już panienka jest w domu. Następna przecznica na prawo. Dobranoc i dziękuję za pogawędkę.
Noel wyciągnęła rękę. — Dobranoc! — rzekła. Policjant mile dotknięty, a zakłopotany ujął niezgrabnie podaną dłoń.
— Dobranoc panience — rzekł ponownie. — Widzę, że panienka ma zmartwienie. Życzę panience z serca, żeby się wszystko obróciło na dobre.
Noel uścisnęła serdecznie olbrzymią rękę; łzy stanęły jej w oczach, odwróciła się szybko w kierunku domu. Ujrzała ojca. Twarz jego wyrażała zmęczenie i niepokój; szedł niepewnie, jak człowiek, który coś zgubił.
— Nolli — zawołał. — Dzięki Bogu! — W głosie jego brzmiała bezgraniczna ulga. — Dziecko drogie, gdzieś ty była?
— Wszystko w porządku, tatusiu. Cyryl właśnie odjechał na front. Pożegnałam go na stacji Charing Cross.
Pierson objął ją ramieniem. Weszli do domu, nie mówiąc słowa...

3.

Przy burcie okrętu stał Cyryl Morland, odsunięty od współtowarzyszy podróży o jakie dwie stopy, gdyż nie mógł wywalczyć więcej miejsca dla siebie — i patrzył na Calais, nierealne jak senna zjawa, nabierające z każdą chwilą coraz więcej blasku i życia w południowym skwarze. Mógł już słyszeć nawołujące z oddali armaty — głos otwierającego się przed nim, nowego życia. Dźwięk ten przejął drżeniem jego duszę, która zatracała się w uroku subtelnych, czarownych wspomnień, w nieodstępnej wizji Noel na tle trawy, zalanej księżycową poświatą pod ciemnym murem Opactwa. Ta chwila przejścia z dziwów w nowy dziw była zbyt silnem przeżyciem dla młodego chłopca, nieprzyzwyczajonego do wnikania w głębię własnego istnienia. Stał, patrząc ogłupiałym wzrokiem na Calais, podczas gdy grzmoty nowego życia waliły w jego namiętny, księżycowy sen.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.