Światło Boże (Kamiński, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł Światło Boże
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŚWIATŁO BOŻE



Górnik Mitawa pracował przy „bormaszynce“ na dwudziestym poziomie w głębokości około 800 metrów. W czasie krótkich dni jesiennych i zimowych z powodu, że przed świtem „na szychtę“ wychodził z domu, a już o zmierzchu z niej wracał, Mitawa tylko w niedzielę[1] i święta oglądał światło Boże. Cały ranek spędzał w kościele, z rodziną, modlił się na sumie gorliwie, ale i podczas pacierzy odrywał się często myślą od słów, które powtarzały jego wargi i wlepiał oczy w tęczowe witraże gotyckich okien, przez które sączyło się skąpo tłumionym grubą szybą promieniem światło dnia. Mitawa ukochał to światło. Było mu ono nad wszystkie dary Boże droższe na świecie. Wieczorem w niedzielę, kiedy inni już oddawna siedzieli w pełnych zaduchy i dymu szynkowniach, on o zachodzie słońca stawał przed swoją chatą na wzgórzu, z którego miał widok szeroki i nie zeszedł ze swojego stanowiska, póki ostatni, złocisty promień błąkał się jeszcze na zapadającym w mrok nieboskłonie.
— Tatulo już żegnają słonko, mówiły dzieci, obstąpiwszy go wiankiem dokoła.
Mitawa żegnał się z niem istotnie, jak z bratem, jak z przyjacielem, jak z osobą bardzo sercu drogą. Pożegnania tego w piękne słowa sformułować nie umiał, powtarzał tylko w duchu:
— Bądź zdrowe słońce złote, światło ty Boże, już ciebie oczy moje przez tydzień cały oglądać nie będą; już się nie ucieszą twoim widokiem, ty pociecho, ty osłodo życia, ty skarbie najdroższy. Żegnaj mi kochane, promieniste, cudne, cudne słońce!
Z początku tygodnia było jeszcze pół biedy, jeszcze znosił jako tako brak dziennego światła.
— Kiej musi tak być, to musi; przecie nie wszyscy ludzie mogą pracować na świecie, bo ktoś jego dary z głębi ziemi wydobyć powinien, bo na chleb dla swoich trza zarobić — tłumaczył sobie.
Ale już z końcem tygodnia, to go taka czasem brała tęsknota za tem światłem Bożem, że go to gryzło, jak choroba jaka, że rady sobie dać nie mógł.
Praca przy maszynkach do wiercenia dziur strzelniczych w takiej, jak Mitawa pracował głębokości, była bardzo ciężka, bo dokuczało gorąco i duszność podziemna. Z odwiniętymi rękawami, w koszuli zupełnie na piersiach rozpiętej stawał do roboty, a mimo to nieraz pot kroplisty zlewał mu całe ciało. Przysypany pyłem maszyny świdrowej, zczerniały od kopcia, zlany potem rzęsistym, był bardziej do potępieńca z Erebu niż do człowieka podobny. Nie przedstawiał też sobie inaczej piekła, jak w formie takiego ciemnego, długiego, chodnika, na którego końcu jarzące się krwawem światłem lampki górnicze w otoczeniu złocistych pierścieni, na tle mgły powstałych, zdawały się być oczami szatana.
— Jeśli nie piekło, to przynajmniej czyściec przechodzę za życia — myślał nieraz Mitawa.
Jakże zazdrościł wtedy tym wszystkim, co choćby, jak ciężko, choćby w krwawym pocie czoła pracują „na powierzchni ziemi“.
— Już co światło Boże, to światło, i tego nic ci człowieku nie zastąpi: ani zarobek lepszy, ani znośniejsza dola, nic, nic na świecie!
Czasem wśród roboty stawał i zamyślał się głęboko.
Ot teraz właśnie sąsiad jego, co ma szmat pola, idzie za sochą czy za broną przy siewie oziminy, a drugi wiezie wołami drzewo z boru, a trzeci wyjechał końmi na inny zarobek. Ptactwo nad nimi śpiewa, derkacze, bekasy, kszyki z błot się unoszą, a ot tam wśród szuwarów i wierzb pochyłych lśni się powierzchnia stawu jak źwierciadło ziemi, w którem słońce całe swe złote odbija oblicze. Złote słońce, jak ono im teraz świeci prosto w oczy, aż je przymrużać, aż przysłaniać trzeba. Po co to? po co? Niech wpada do duszy prosto, niech się w niem kąpie cała, w tem ukochanem Bożem świetle.
Mitawa miewał czasem takie jasne świetlane wizye. Kiedy usiadł w kopalni na ławie w kątku, chwilowo w porze śniadania przymykał często oczy i widział wtedy fale zbóż kołysanych lekkiem tchnieniem wiatru, który odsłaniał z pod schylonych kłosów purpurowe maki i modre bławaty; widział łąki kwieciste ciągnące się w dal szeroką, a na nich jak ruchome plamki pasące się bydło i owce; widział bór rysujący się smugą długą na kraju nieba: rude buki, ciemne dęby i świerki zielone. — A wszystko to zawsze oblane potokiem jasnego słonecznego światła.
— Hej! być tam teraz na tym pięknym świecie i pełną piersią oddychać i żyć, żyć, a nie umierać.
Kiedy był jeszcze chłopakiem małym i usłyszał od księdza, że szczęśliwość wieczna w niebie, to ma być oglądanie oblicza Boga i świętych pańskich i Aniołów w złocistem, jak monstracya świetle — nie mógł tego zrozumieć. A teraz on to wszystko pojął dobrze, teraz zrozumiał, że większej szczęśliwości od światła Bożego, Stwórca wybranym duszom dać nie może!
Nieraz, gdy go taka okrutna napadła tęsknota, chciał porzucić swą pracę i na prostego iść wyrobnika byle tylko żyć odtąd „na świecie“. Ale Mitawa miał liczną rodzinę, miał jako górnik tyle lat służby, która go uprawniała do prowizyi. Godziż się to wszystko porzucić dla jakiejś tam głupiej fanaberyi, którą rozumni jego koledzy zawodowi nazywali tę nieprzepartą tęsknotę za słońcem?...
Było to jak zwykle w sobotę.
Około południa już go tak wzięła tęsknota rozbierać, że mu ani rusz dziś nie chciała iść praca. Zaczął ją od słów ulubionej swojej modlitwy:

Kiedy ranne wstają zorze
Tobie ziemia, Tobie morze
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon Boże wielki.

Nie widzi on nigdy tej wschodzącej zorzy przy swojej pracy i już jej pewnie nigdy widzieć nie będzie i nigdy się nią tak jak drudzy do syta nie nacieszy i nigdy tak, jak ów ptak niebieski skrzydła rosą poranną okryte — duszy swej, napojonej łzami w tem świetle zorzy wstającej, nie skąpie — chyba, chyba, gdy go już Pan Bóg do wiecznej chwały swojej powoła.
Mitawa usiadł na ławce, kilof rzucił pod nogi i dumał.
Tak tam dziś na świecie cudnie być musi... Kiedy wychodził z domu, na niebie świeciły rzęsiście gwiazdy, księżyc po nowiu był czyściutki bez żadnej mgły powłoki, więc teraz z pewnością jest tam bez chmurki pogoda. Aż mu serce żywiej zabiło. Ot tak, teraz wziąć dzieciaki za rękę i żonę i pójść w pole.
Wszędzie ludu pełno, a gwarzą, a śpiewają, a cieszą się resztkami „babiego lata“, co to snuje srebrne pajęczyny, te niteczki Matki Boskiej i niesie je z wiatrem i rozwiewa, jak włosy anielskie.
— Hej! miły Boże, ot tak teraz odetchnąć szeroko pełną piersią, tym wonniejszym nad wszystko zapachem świeżego powietrza, przepojonego blaskiem i ciepłem słonecznem.
Podniósł głowę i spojrzał w głąb chodnika, gdzie wśród dusznych oparów majaczyło światło kaganka.
Nie, on nie zostanie tu dłużej! Dusza rwie się do światła, do życia, a tu taka ciężkość, jak zmora osiadła na piersiach, a tu śmierć i grób.
Niech mu co chcą mówią, niech go karzą za to, że przedwcześnie opuścił szychtę, niech mu potrącą z zarobku; on pójdzie, pójdzie, pójdzie!
Dziś nie wytrzyma tu dłużej. Zmyśli jaką wymówkę, powie, że jest chory, a pójdzie. Zresztą on się naprawdę zdrów nie czuje; ręce i nogi mu drżą bez powodu, głowę ma ciężką, jak ołów, szum w uszach, a na piersiach duszność taką, że co chwilę musi zaczerpnąć oddechu.
Mitawa wdział wierzchnie ubranie i złożywszy kilofy do torby, szedł ku podszybiu. Mimo, że chciał co prędzej wyjechać, szedł krokiem wolnym, bo czuł się jakiś osłabiony i senny.
Do wyjazdu robotników z kopalni służył w szybie tak zwany: „farkunst“. Jest to rodzaj dwóch półek w jednym oddziale szybowym, umocowanych na grubych szynach żelaznych. Szyny te porusza olbrzymia maszyna parowa w ten sposób, że kiedy jedna półka idzie w dół, druga podnosi się do góry. Półki te, a raczej podya umocowane są na trawersach w odległości kilkometrowej, więc wyjazd w górę odbywa się w ten sposób, że kiedy jedno podyum obok drugiego się znajduje, trzeba przejść szybko z jednego na drugie, poczem następuje wzniesienie maszyną, aż do następnej półki. Przestępowanie musi odbywać się prędko, bo zbliżenie półki do półki trwa tylko sekund kilka.
Mitawa zawahał się przez chwilę, czy ma wyjechać, ale powiew świeży, który wpadł czeluścią i widok ruchomego farkunstu tak nań podziałał, tak go wziął odrazu, że na bok rzucił wszystkie refleksye.
Wstąpił na pierwsze podyum i rozpoczął wędrówkę, która miała potrwać przeszło pół godziny. Zaledwie jednak kilka razy ze stopnia na stopień przestąpił, czuł, że coś się z nim dzieje, że on naprawdę zdrów nie jest. Podczas przejść namyślał się długo, był niezdecydowany, niepewną ręką chwytał za rękojeść klamry, głównej podpory w czasie przesiadania, namyślał się, wahał się tak długo, że już do przejścia na drugie podyum za mało zostawało mu czasu, wskutek czego sam swój wyjazd opóźniał. A jemu tak się już rwało do tego serce, żeby raz nareszcie znaleźć się „na świecie“.
Śledził pilnie znaki na ścianach szybu, liczył przebyte stopnie i nigdy jeszcze droga nie wydała mu się tak bardzo, tak ogromnie męczącą, tak wprost nieskończoną.
Nareszcie zauważył, że ściany szybu zaczynają być suchsze i że ich kolor z czarnego powoli powoli zmienia się w szary.
Szary, ołowiany ton ścian zaczął się coraz bardziej przeczyszczać, przetapiać w srebrny, co dało się widzieć lepiej na wilgotniejszych częściach szybu, które błyszczały i świeciły, jak rosa przed świtem. Później zaczęły się okazywać plamy białe, złociste, jasne, coraz jaśniejsze. Zdawało się, że ktoś rozpala zwolna ogień bengalski, przy którym światło kaganka wydało się żółte, brudne, wstrętne, jak twarz trupa przy pięknem i pełnem życia obliczu. Mitawa wytężył wzrok i w tej chwili drasnął mu oczy, jak ostra złota strzała pierwszy promień słońca, a za nim drugi, trzeci, dziesiąty. Przez duże okna zabudowania wpadał już całą orgią tonów, całą ulewą swej niepokalanej jasności dzień cudny, dzień biały, pogodny. Wraz z blaskami słońca wpływał do wnętrza szybu powiew świeży, wonny, pokrzepiający, który pierś górnika rozpierał szeroko. Mitawa miał wejść na stopień ostatni, kiedy z górnego okna szybu uderzyła go prosto w oczy ognista łuna południowego słońca.
— Witam cię, światło Boże! — zawołał radośnie, wyciągając dłonie ku klamrze, która wyśliznęła mu się z drżącej ręki i — Mitawa — runął w głębinę.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodbniej winno być niedziele.