Cisza (Kamiński, 1907)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cisza |
Pochodzenie | W królestwie nocy Nowele górnika |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp. |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Drukarnia Słowa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Zdawałoby się, że tam w tej podziemnej głębinie, oddzielonej warstwą kilkuset metrów grubą od świata, od dnia, od tej globu powierzchni, na której z hukiem, szumem, łoskotem krząta się nieustannie ludzkie mrowisko, to walcząc o chleb, o byt, o jutro, to rzucając się w szalony wir rozkoszy i użycia — zdawałoby się, że tam musi być cisza zupełna, spokój niezmącony.
Z małym kagankiem w ręku idzie górnik wolnym krokiem, schylony ku ziemi. Z pod twardego kapelusza, okrytego sypiącym się ze stropów pyłem, po którym krople wody, spadłe z wilgotnej powały, znaczą swą drogę, wyglądają kosmyki włosów. Ten sam proch szary okrył je siwizną, ten sam proch osiadł na jego brwiach, nadających wyraz srogości i grozy siwym oczom, choć w nich jest tylko wielki smutek i tęsknota. Barki ma pochylone ku ziemi. Ach, nie starość to zgięła w pałąk te plecy potężne, jeno praca w wąskich i nizkich chodnikach, gdzie skwar podziemny dokucza, gdzie powietrze sączy się cienką strugą z wentylatorów, gdzie pył węglowy i kopeć spalonej oliwy osiada grubą powłoką, której nikt zdjąć już nie zdoła — na płucach górnika. Ciężka, ciężka dola! A toć i żniwiarz także pracuje w pocie czoła, w skwarze słonecznym, w porze, gdy okropna południca ludzi trupem ściele — mówią mu, jeśli się śmie poskarżyć na swój los.
Ale żniwiarz patrzy w światło boże, ale ten żniwiarz ma szerokie dale, ma łany zboża, falujące złotem i jasny błękit nieba ma nad sobą, i wiatr, gdy wionie od borów i łąk, niesie ożywcze dla piersi balsamy, a tu podziemia tylko, ciemności i grób.
Za idącym, w ślad jego ktoś drugi stąpać się zdaje, tak miarowo powtarza echo kroki górnika. Oto się zbliża do ogromnej, jak kościół, komory. Blade tylko odbłyski światła czerwienią załomy ścian ledwie do połowy wysokości, a szczyt sam jest pogrążony w mroku zupełnym.
Cały las drzew podpiera strop świątyni, którą już od dawien dawna opuściła praca, ustępując miejsca pustce i ona to tak się tu wszechwładnie rozsiadła, że odebrała komorze dawne miano, zostawiając jej już na wieki nazwę: pustki. Strop dźwiga na sobie warstwę ziemi kilkaset metrów grubą, więc nie dziw, że nawet drzewa olbrzymy, które niegdyś były chlubą puszczy, znieść nie mogły ogromnego nacisku i jak wiotkie badyle ugięły się pod ciężarem powały.
W takiej to „pustce“ na odłamie skały usiadł górnik i wsparł na dłoni poorane troską czoło. Taka chwila niezmąconego spokoju, absolutnej ciszy, jest czasem lekiem dla zbolałej duszy. Zdawało mu się, że się cały w tej ciszy rozpłynie, że ona jak ocean nieskończona, głęboka, bezdenna, pochłonie jego smutek i żal, że go zatopi w swej toni ciemnej, że mu da to, czego tak pragnął gorąco, choć na chwilę, na jedną krótką chwilę — zapomnienie. Ale zaledwie przycichnął odgłos jego kroków, dał się słyszeć jakiś szmer podziemny, nie milknący nigdy: to strumień, ukryty w skale, płynie z nieznanego źródła nieznaną drogą, płynie bez ustanku, jak krew w żyłach ziemi, dając świadectwo jej życia.
Oswojone z odgłosem fal podziemnych, ucho, rozpoznawać teraz zaczyna miarowe uderzenie kropel, które ze stropowych stalaktytów sączą się zwolna, niosąc z sobą siłę twórczą, dla budowy stalagmitów. Chwilami słyszeć się daje trzask przygłuszony: to pękają belki stropowe, pod naciskiem kolosa ziemi. Cisza ta tylko pozorną; wszędzie znać ruch, pracę, życie ziemi. Górnik zatopił wzrok w ciemną próżnię i ot, tam, w oddali, przy żywszym odbłysku lampki ujrzał zwrócone ku sobie oczka drobne, jak dwie perełki, które ośmielone jego spokojną pozycyą, zaczęły się zwolna i ostrożnie ku stopom przybliżać: to mysz wygłodzona szukała okruszyn. Sięgnął do torebki i wysypał jej resztki chleba, które chciwie porwała i umknęła.
Sądził, że uciekł od świata, od życia, a ono mu się w podziemiach nieustannie przypominało. Kaganek nawet zdawał się żyć, skwiercząc, jak dusza męczona w piekielnym ogniu, gdy na chwiejący się płomień upadła z siłą kropla wilgoci ze stropu.
Górnik przysłonił uszy rękami i zamknął oczy. Lecz i wtedy słyszał najwyraźniej tętno swego serca i fale krwi, która biła mu w skroniach, szumiała w żyłach, napływała gwałtownie w mózg. Wracał ból i żal i smutek, przytłumiony na chwilę zmianą zjawisk zewnętrznych, wracał z podwójną siłą, aby go pochwycić w żelazne ramiona i w tej ciszy, pozornej tylko, dawał mu żywą pamięć wszystkiego, co przebył.
Szumiało źródło tajne w jego sercu, padały krople żrącej rozpaczy w jego duszę, pękały słabe podpory nadziei, niezdolne utrzymać nadmiernego ucisku nieszczęścia! Niema ciszy: niema ukojenia: niema schronienia dla zbolałej duszy. Jedynem dla niej wyzwoleniem — śmierć.
Górnik zerwał się z miejsca i szybkim krokiem zbliżył się do baryery, gdzie okiem ślepca patrzyła na niego czarną czeluścią głęboka otchłań podziemnego szybu.