[152]ŚWIECA, SŁOŃCE I POETA.
Mówiąc, że nieraz własna czyjaś samochwała
zasłudze przeczy,
która im jest niklejsza,
tem bardziej zuchwała —
nie będziemy od prawdy za bardzo dalecy.
Próżność to rzecz najzwyklejsza,
i na to próżnoby się zżymać.
Raz poeta coś pisał przed świtem przy świecy.
Co widząc, ta pychą nuż się nadymać.
— Beze mnie — mówi — niczem
twoich rymów siła,
których byś nie zapisał, gdybym nie świeciła
swoim ci zniczem.
Wiersz, który ci z pod pióra płynie
tak bogato,
zawdzięcza przejaw komu? — mojej stearynie,
albo sadłu dajmy na to.
Gdzież byłyby te twoje idealne hasła,
powiedz mi z swej łaski,
gdybym zgasła?
Winieneś więc mnie z łoju,
z stearyny, z sadła
cześć...
Poeta nic nie mówił, jak gdyby nie słyszał.
Pisał.
[153]
A gdy zorza lśnić jęła różanemi klaski
po pokoju,
świeca bladła... bladła...
I pomimo świecenia chęci swe gorące
i zuchwałe miny,
zczezło światło z stearyny.
Zaćmiło je słońce.
Tu trzeba ustalić,
że słońce, chociaż silniej niźli świeca świeci,
nie lubi się chwalić
i zapewniać, iż niczem bez niego poeci.
To jest po pierwsze,
A po wtóre:
ta prawda jest nie mniej jarząca,
że mimo wszechświetlanej mocy
słońca,
poeta odeń wyższą ma naturę,
bo może pisać wiersze
nawet i w nocy.
Poeta, chociaż także nie lubi się chwalić,
może starych słońc zgasić sto, nowych — zapalić.