>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Żoluchna
Pochodzenie „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1913“
Wydawca M. Kossakowska
Data wyd. 1913
Druk M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron




ŻOLUCHNA.

Nasza kochana Warszawa miała już nieraz okazję widzieć na pieskach wspaniałe czapraczki, ale czapraczek Żoluchny przewyższał wszystko, cokolwiek w tym rodzaju wykonały ręce ludzkie.
Ciepluchny a lekki, w samą miarę skromny, choć kosztowny, elegancki, wykwintny — słowem arcydzieło gustu, szyku, subtelności.
Żoluchna, mała rasowa, foksterjerka, ubrana w to cacko, frapowała przechodniów. Była przedmiotem podziwu. Robiła sensację nawet w tak wielkiem mieście.
Oglądano się za nią, gdy brzęcząc srebrzystemi dzwoneczkami, biegła przy boku pani Filomeny z Kropków Dzieńdzielińskiej. Czapraczki dwunożnych, niewieście czy męzkie, mają nieraz bardzo przykry obowiązek i służą za przykrywkę „dessoris“ wątpliwej świeżości, to zaś osłania ciała i ciałka źle żywione, nie dość często myte, mieszkające po psiemu. Stroje hidalzów na grzbietach nędzarzy!... Czapraczek Żoluchny odpowiadał zupełnie jej sytuacji w świecie: mieszkaniu, wiktowi i ogólnie biorąc, warunkom bytowania.
Śliczna foksterjerka była, jest i będzie ukochaną pieszczotką pani Filomeny, właścicielki dwuch posesji w śródmieściu, które to posesje ciasne, nieduże, więc mało rentowne, urósłszy nagle do pięcio-piętrowej wysokości, o ile nie runą pewnego pięknego południa, dadzą z roku na rok bardzo przyzwoity dochód.
Balkon frontowy dostarcza Żoluchnie kąpieli słonecznych, gdy od podwórka, w czworoboku oficyn, więdną starzy i młodzi, a kwitną zarazki. Żoluchna o tem nie wie — pani Filomenie kwestja tak błaha spokoju nie mąci.
Raz Żoluchnę ukradli. Wybiegła sama na ulicę i potem przez trzy dni jej nie było. Dla pani Filomeny trzy lata, trzy wieki! Co do Żoluchny, w pierwszej chwili bawiła ją nowość: obcy ludzie, nieznajome strony, wrzawa, ruch, odmiana. Rozglądała się ciekawie, biegała, wąchała. Później, stęskniona, wyć zaczęła, nareszcie uciekła. Nigdyby jednak do domu nie trafiła; ktoś ją wziął pod opiekę i za „hojną nagrodą“ właścicielce doręczył.
Od tego czasu jest strzeżoną pilnie — latem na wsi, w mieście przez resztę roku.
Pani Filomena dźwiga swą pokaźną tuszę majestatycznie bardzo, lecz nie bez wysiłku. Woli jeździć niż chodzić, co znów nie służy suczce. Żoluchna rwie się do biegania. Oboje państwo Dzieńdzielińscy przyszli do wniosku, że ponieważ Żoluchnie spacer jest potrzebny, codzień w południe, gdy najwięcej słońca, trzeba ją wyprowadzać. Sługi mają dość czasu, zwłaszcza pokojowa, którą stróż wyręcza, stróżka lub pomocnik.
Zośka „tłomok prosto ze wsi, ale że chętna, więc się wytresuje,“ traktowana pogardliwie przez kucharkę, pannę warszawską, która nie jest przecież tem, co kto — nie bardzo rada nowym obowiązkom. Wstyd jej w dzień powszedni, gdy cały świat pracuje, grzać zęby na ulicy. Lecz służba nie drużba! pan każe, sługa musi! Wdziewa zatem szybko krochmalne perkaliki, otula się chustką i na pierwsze słowa pani stawia się w pokoju po Żoluchnę. Za chwilę dudni już po schodach.
Pani Dzieńdzielińska układa się wygodnie w oknie. Będzie pilnowała. Wyszłaby na balkon mimo mrozu — wyjść? nie wyjść?... Sąsiedzi zaraz patrzą, stąd plotki, gadania!...
Wychyliła się przez lufcik.
Zośka ma polecone chodzić tam i z powrotem od rogu do rogu. Spełnia je jak najsolenniej. Czapraczek Żoluchny miga tu i tam wśród przechodniów. Jest podziwiany — ach, jak podziwiany!... Nic a nic nie spowszedniał. Wcale się jeszcze nie opatrzył, a ona, pani Filomena marzyła już o nowym.
Co osobliwsze, że dziś najwięcej podziwiają go mężczyzni!... Nie jacyś tam pierwsi lepsi, lecz eleganccy, wytworni panowie.
Jeden drepcze tuż za Żolką — mógłby wyminąć — nie wymija... Pani Filomena ledwo nie wypatrzy oczu. Wzrok ją chyba myli... Nie, to niepodobna!
Jakiś poważny pan, w bogatem futrze, przystanął — i rozmawia z Zośką. Pewno chce się dowiedzieć w jakim magazynie czapraczek jest robiony. Ale ta głupia nie wie. Może nawet lepiej!... Zośka! Zośka!...
Nie słychać wołania. Dziewczyna i suczka spacerują w dalszym ciągu. Wytworni panowie skręcili w uliczkę — znów jakiś przystanął, popatrzył, odszedł, ale zaraz wrócił. Istne oblężenie!
Pani Filomena wybiega na schody.
— Żolka! Żoluchna! prędzej, prędzej!
Zośka, rumiana od mrozu, niesie suczkę i oddaje pani.
— Śliczny spacer! prawda? Pyta pani Dzieńdzielińska.
— Niby kto? Ten pon? Gdzieże on tam śliczny!
— Nie bardzo ci wypada rozmawiać z nieznajomym — robi uwagę pani Filomena. Pewno podziwiał czapraczek...
— Co by miał wydziwiać! Jeszczeby też!... Bardzo grzecny pan... pytał, jakie mam imię. Pedziałam: Zośka... A on: e — nie Zośka — Zosieńka. Wcale nie piękny, tylo grzecny bardzo.

∗                                        ∗

Wiosna przyniosła pani Dzieńdzielińskiej dużo zmartwienia i kłopotu. Zmartwienia z powodu Żoluchny: co będzie? jak będzie? czy aby nie zginie biedne maleństwo w tak trudnem przejściu — kto wie, może niebezpiecznem!...
Kłopotu dostarczyła Zośka, posłuszna wprawdzie, chętna, cicha, ale do dawnej Zośki niepodobna pod wielu względami. Wytresowana już i robotę umie — jednak przyjdzie chyba ją odprawić.
W lipcu pan Dzieńdzieliński, który nie zwykł kamienicy swej opuszczać, otrzymał list od żony.
„Kochany Hipciu. Żoluchna zdrowa, przyjedź zobaczyć jej potomstwo. Zośkę wypędzam, bo łajdak.“
Wydalona Zośka stacza się coraz niżej. Takich, jak ona, Warszawa pochłania tysiące. Trują się, topią, wieszają. I nic...

Karolina Szaniawska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.