20.000 mil podmorskiej żeglugi/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | 20.000 mil podmorskiej żeglugi |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką de Neuville'a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na ten okrzyk cała załoga rzuciła się w stronę oszczepnika: dowódca, oficerowie, sternicy, majtkowie, chłopcy okrętowi, nawet maszyniści i palacze opuścili swe obowiązki; wydano rozkaz zatrzymania statku i fregata posuwała się już tylko siłą rozpędu.
Ciemność głęboka otaczała wszystko, a jakkolwiek Kanadyjczyk dobre miał oczy, pytałem sam siebie, jak i co mógł widzieć. Serce mi biło, jak młotem.
Lecz Ned Land nie omylił się i wkrótce wszyscyśmy zobaczyli przedmiot, który on ręką wskazywał.
W odległości 240 sążni od fregaty, z prawego boku morze zdawało się jakby oświetlone po wierzchu. Nie było to proste zjawisko fosforescencji. Potwór, zanurzony na kilka sążni pod powierzchnią wód, rzucał ten silny a niepojęty blask, o którym jednak wspominały raporty wielu dowódców okrętowych. Wspaniałe te promienie musiał wytwarzać czynnik wielkiej siły oświetlającej. Plama świetlna opisywała na morzu ogromny owal mocno wydłużony, w którego środku zbierało się ognisko, rzucające blask olśniewający, zmniejszający się jednak stopniowo.
— Jest to nagromadzenie molekułów fosforycznych — zawołał jeden z oficerów.
— Nie, panie — odpowiedziałem z przekonaniem. — Nigdy folady[1] ani salpy[2] nie wydają tak potężnego blasku. To światło jest wyraźnie natury elektrycznej... Zresztą patrz pan, patrz! ono się porusza! posuwa się naprzód, wtył! rzuca się na nas!
Na fregacie dał się słyszeć jeden okrzyk ogólny.
— Milczenie! — zawołał kapitan Farragut. — Zwrócić okręt do wiatru! Ruch wtył!
Majtkowie rzucili się do steru, maszyniści do maszyn. Parę odwrócono natychmiast i Abraham Lincoln, zawracając od lewego boku, zakreślił sobą półkole.
— Ster na prawo! maszyna naprzód! — krzyknął kapitan Farragut.
Rozkazy spełniono z szybkością; fregata nagle odsunęła się od świetlnego ogniska.
Mylę się. Chciałem powiedzieć, że chciała się odsunąć, lecz zwierzę nadprzyrodzone zbliżyło się do niej z szybkością dwa razy większą.
Okrążyło fregatę, pędzącą z szybkością czternastu węzłów, i otoczyło ją warstwą elektryczności, jak pyłem świetlnym. Potem odsunęło się na dwie lub trzy mile, pozostawiając za sobą smugę fosforyczną, podobną do kłębów pary, jakie wyrzuca wtył lokomotywa pociągu pośpiesznego. Nagle od ciemnych krańców widnokręgu, do których doszedł, potwór zawrócił się znowu ku fregacie z przerażającą szybkością i w odległości dwudziestu może stóp od niej zatrzymał się, przygasił nagle swój blask, nie zanurzając się jednak w wodzie, bo światło nie ulegało stopniowemu zmniejszaniu się, tylko nagle znikło. Potem ukazał się z drugiej strony okrętu, lecz niewiadomo jakim sposobem? czy opłynął go, czy też przesunął się pod jego spodem. Niebezpieczeństwo zetknięcia z nim groziło nam klęską.
Dziwiły mnie obroty fregaty. Uciekała, zamiast nacierać. Powinna była ścigać, a tymczasem sama była ścigana; zrobiłem tę uwagę kapitanowi. Na twarzy jego, spokojnej zwykle, czytałem nieopisane zdziwienie.
— Panie Aronnax — odpowiedział — nie wiem, z jaką straszną istotą mam do czynienia, i nie chcę nierozważnie narażać mojej fregaty wśród takiej ciemności. Zresztą, jakże zaczepiać, gdy nie wiemy kogo? Jakże się bronić przeciw nieznanemu? Poczekajmy do dnia, a wtedy role się odmienią.
— Ale już teraz nie wątpisz, kapitanie, o istnieniu zwierzęcia? — zapytałem.
— Nie, panie; jest to oczywiście narwal olbrzymi, ale zarazem elektryczny.
— Może być — dodałem — że nie można się do niego zbliżyć, tak samo jak do węgorza elektrycznego lub do drętwika (Raja elektryczna).
— W rzeczy samej — odrzekł kapitan — i jeśli posiada on w sobie jeszcze siłę piorunującą, to jest niezaprzeczenie najstraszniejszem zwierzęciem, jakie wyszło kiedykolwiek z rąk Stwórcy. Dlatego też, panie, mam się na ostrożności.
Przez całą noc załoga okrętowa była na nogach i nikt nie pomyślał o spaniu. Abraham Lincoln, nie mogąc walczyć szybkością, zwolnił swój bieg; utrzymywano na nim niewielką tylko parę. Narwal, idąc za przykładem fregaty, pozwalał się kołysać falom — i zdawało się, że postanowił nie opuszczać placu bitwy.
Jednakże około północy znikł, albo lepiej powiedziawszy „przygasł”, jak ogromny robak świecący. Czy uciekł? Należało się i tego lękać, ale nie spodziewać. Lecz na siedem minut przed pierwszą z rana dało się słyszeć ogłuszające gwizdnięcie, podobne do tego, jakie wydaje strumień wody, z nadzwyczajną wyrzucony gwałtownością.
Kapitan Farragut, Ned Land i ja staliśmy wówczas na pomoście rufy, usiłując stamtąd przedrzeć ciekawym wzrokiem grube ciemności.
— Ned Land — rzekł kapitan — wszak często słyszałeś wieloryby ryczące?
— Często, panie, ale nigdy takich wielorybów, których wypatrzenie przyniosłoby mi dwa tysiące dolarów zysku.
— To prawda, że masz prawo do nagrody. Ale powiedz mi, czy ten odgłos nie jest podobny do tego, jaki wydają wieloryby, wyrzucając wodę przez nozdrza?
— Taki sam odgłos, panie, lecz ten, jaki przed chwilą słyszeliśmy, jest bezporównania silniejszy. Nie ulega wątpliwości, że wieloryba mamy pod bokiem. Jeśli pan pozwoli — dodał oszczepnik — jutro przy świetle dziennem powiemy mu słówko.
— Jeśli będzie w humorze słuchania cię, mości Landzie — wtrącił tonem powątpiewania.
— Niech ja się tylko zbliżę do niego na cztery długości harpuna — odparł Kanadyjczyk — a musi mnie słuchać!
— Abyś jednak się zbliżył — rzekł dowódca — nato trzebaby dać łódź wielorybniczą?
— Bezwątpienia, kapitanie.
— A to byłoby narażać życie moich ludzi...
— I moje! — krótko dodał oszczepnik.
Około drugiej godziny z rana znowu ukazał się silny blask w odległości pięciu mil pod wiatr od fregaty. Pomimo szmeru wiatru i morza, słychać było wyraźnie ogromne uderzenia ogona i silny oddech zwierzęcia. Zdawało się, gdy narwal wychylał się na powierzchnię dla odetchnięcia, że powietrze wpadało do jego płuc, jak para w przestronnych maszynach o sile dwu tysięcy koni.
— Hm! — pomyślałem sobie — piękny mi wieloryb, co posiada siłę pułku kawalerji.
Czuwano bezustannie, aż do dnia, i sposobiono się do walki. Wszystkie narzędzia i przyrządy do łowów wydobyto i rozłożono. Porucznik kazał nabić działka, wyrzucające harpun na odległość mili, i długie strzelby z kulami pękającemi, które zadają rany śmiertelne. Ned Land przysposobił tylko swój harpun, broń straszną w jego ręku.
O szóstej poczęło świtać i wraz z pierwszym brzaskiem zorzy zniknęło światło elektryczne narwala. O siódmej było już całkiem widno, lecz mgła poranna bardzo gęsta zaciemniała widnokrąg i najlepsze lunety nic nie pomogły. Stąd ogólny gniew i niezadowolenie.
Ja przysiadłem się do steru; kilku oficerów wdrapało się na wierzchołki masztów.
O ósmej mgła opadła na fale. Widnokrąg oczyścił się i rozwidnił. I znowu, jak dnia poprzedzającego, nagle rozległ się głos Ned Landa:
— Jest, oto tam... z lewego boku od rufy! — wołał oszczepnik.
Wszystkie oczy zwróciły się na punkt wskazany.
W odległości półtorej mili od fregaty, długie ciało czarniawe wystawało na wysokość jednego metra ponad fale. Ogon jego poruszał się z ogromną gwałtownością. Nigdy jeszcze nie widziano wody morskiej, tak silnie rozbijanej. Ogromna brózda świetnej białości znaczyła pochód zwierzęcia i zakreślała linję krzywą, przedłużoną.
Fregata zbliżyła się do wieloryba. Mogłem mu się doskonale przypatrzeć. Raporty okrętów Shannon i Helvetia przesadziły nieco jego rozmiary; liczyłem, że długość jego nie mogła wynosić więcej nad dwieście pięćdziesiąt stóp. Co do jego objętości, trudno było ją oznaczyć, lecz wogóle zwierzę wydało mi się bardzo proporcjonalnie zbudowane.
Gdym się przypatrywał temu dziwnemu stworzeniu, wyrzuciło ono ze swych nozdrzy dwa wielkie strumienie pary i wody na wysokość czterdziestu metrów, co mnie już stanowczo upewniło o sposobie jego oddychania. Wniosłem już z tego, że zwierzę to należało do działów kręgowych, do klasy ssących, do gromady rybokształtnych, do rzędu wielorybów, do rodziny... Tu nie mogłem jeszcze nic wyrzec. Rząd wielorybów obejmuje trzy rodziny: wieloryby, potfisze i delfiny — w tej ostatniej właśnie pomieszczone są narwale. Każda z tych rodzin dzieli się na kilka rodzajów, każdy rodzaj na odmiany. Nie wątpiłem, że zdołam uzupełnić mą klasyfikację przy pomocy nieba i kapitana Farraguta.
Załoga z niecierpliwością oczekiwała na rozkazy swego dowódcy. Ten, przypatrzywszy się uważnie zwierzęciu, kazał wezwać maszynistę i zapytał go, czy ma dość pary.
— Mamy, kapitanie — odpowiedział maszynista.
— Dobrze. Każ pan podniecić jeszcze ognie i ruszamy całą siłą pary!
Przeciągłe hurra! powitało ten rozkaz. Wybiła godzina walki. W kilka chwil potem dwa kominy fregaty buchały gęstemi kłębami czarnego dymu, a pomost drżał pod wstrząśnieniami kotłów parowych.
Abraham Lincoln, popychany siłą potężnej swej śruby, pędził prosto na zwierza; ten czekał obojętnie i pozwolił okrętowi zbliżyć się na 60 sążni, poczem, nie zanurzając się bynajmniej, usuwał się zwolna, utrzymując się w tej samej odległości.
Taka pogoń trwała około trzech kwadransów, a fregata w tym czasie nie zdołała przysunąć się do potwora ani o jeden sążeń. W taki sposób można go było nigdy nie doścignąć.
Kapitan Farragut niecierpliwie szarpał swą gęstą brodę. Nareszcie przywołał do siebie Ned Landa; Kanadyjczyk stawił się na wezwanie.
— I cóż, panie Land — zapytał dowódca — czy radzisz mi jeszcze spuszczać czółna na morze?
— Nie, panie — odrzekł Ned Land — bo widzę, że to bydlę nie da się złapać, jeżeli nie zechce.
— Cóż zatem robić?
— Powiększyć jeszcze siłę pary, jeśli to być może. Co do mnie, to, rozumie się z pozwoleniem pańskiem, stanę przy maszcie przednim całkiem wpogotowiu i cisnę oszczep, jeśli na stosowną odległość zbliżyć się zdołamy.
— Dobrze, Ned — odpowiedział kapitan Farragut — panie maszynisto! — krzyknął — każ zwiększyć ciśnienie pary.
Ned Land poszedł na swoje stanowisko. Ognie pod kotłami powiększono: śruba robiła czterdzieści trzy poruszenia na minutę, a para wydobywała się gwałtownie przez klapy. Abraham Lincoln pędził z szybkością osiemnastu i pół mili na godzinę.
Lecz z tą samą szybkością pędziło i przeklęte zwierzę.
Jeszcze przez godzinę fregata pędziła w ten sposób, nie mogąc się przybliżyć ani o jeden sążeń. Było to wielce upokarzające dla jednego z najszybszych statków marynarki amerykańskiej. Załoga okrętu mocno była niezadowolona. Majtkowie przeklinali potwora,
który nie raczył im nawet odpowiedzieć. Kapitan Farragut gryzł i szarpał swą brodę.
Przywołał on raz jeszcze maszynistę i zapytał, czy nie może już zwiększyć ciśnienia pary.
— Nie mogę, kapitanie — odpowiedział maszynista.
— A klapy bezpieczeństwa czy są obciążone?
— Do sześciu i pół atmosfer.
— Obciąż je pan do dziesięciu atmosfer.
Rozkaz był prawdziwie amerykański. Nie lepiejby postąpiono na Mississipi, dla prześcignięcia „współzawodnika”.
— Conseil — rzekłem do mego dzielnego chłopca, stojącego przy mnie — czy wiesz, że możemy w powietrze wylecieć?
— Jak im się podoba! — spokojnie odrzekł Conseil.
Przyznam się, że tym razem wcale mi się podobać nie mogła tego rodzaju przyjemność.
Klapy bezpieczeństwa zostały obciążone. Dosypano węgli do pieców. Wentylatory dostarczyły ogromnej ilości powietrza do palenisk. Szybkość fregaty jeszcze się zwiększyła. Maszty jej trzęsły się w osadzie, a kłęby dymu zaledwie przecisnąć się mogły przez zbyt wąskie kominy.
Niecierpliwy dowódca zapytał sternika o prędkość.
— Dziewiętnaście mil i trzy dziesiąte — odpowiedział zagadniony.
— Powiększyć jeszcze ognie!
Maszynista spełnił rozkaz. Manometr wskazywał dziesięć atmosfer. Lecz widać, że wieloryb „powiększył także swą parę”, bo bez najmniejszej trudności płynął też z szybkością dziewiętnastu i trzech dziesiątych mili.
Okropna pogoń! Nie mogę opisać wzruszenia, jakie przejmowało całą mą istotę. Ned Land stał na swem stanowisku z harpunem w ręku. Kilkakrotnie zwierz pozwalał zbliżyć się do siebie.
— Dopędzamy go, dopędzamy! — wołał Kanadyjczyk.
Lecz ile razy gotów już był ugodzić oszczepem, wieloryb odsuwał się z szybkością, którąby ocenić wypadało na trzydzieści mil na godzinę, a nawet podczas największej naszej szybkości, jakby żartując sobie z naszej fregaty, opłynął ją dokoła. Okropny krzyk przerażenia wydarł się ze wszystkich piersi.
W południe nie bliżej byliśmy od potwora, jak o ósmej godzinie z rana.
Kapitan Farragut zdecydował się wtedy użyć środków bardziej stanowczych.
— Ach! — zawołał z gorączkową niecierpliwością — to zwierzę płynie prędzej, niż Abraham Lincoln, ale zobaczymy, czy prześcignąć zdoła jego kule stożkowe!
Armata na przodzie okrętu została nabita i wycelowana. Wystrzelono — lecz kula przeszła o kilka stóp nad wielorybem, oddalonym o pół mili.
— Niech strzela kto zręczniejszy! — krzyknął kapitan — pięćset dolarów nagrody temu, kto przeszyje to bydlę piekielne!
Stary, siwobrody kanonier — jakbym go widział dotąd — z okiem spokojnem, twarzą zimną, zbliżył się do armaty, nastawił ją i długo celował; w powietrzu rozległ się silny huk pomieszany z okrzykami radości całej załogi.
Kula nie chybiła celu: trafiła zwierzę, lecz nie przeszyła go nawskroś, zsunęła się tylko po jego powierzchni zaokrąglonej i w odległości dwóch mil wpadła do morza.
— Aha! — zawołał stary kanonier z gniewem — ten łotr opancerzony jest, jak widzę, blachą sześciocalową.
— Przekleństwo! — krzyczał kapitan Farragut.
Polowanie na nowo się rozpoczęło, a kapitan, nachylając się do mnie, rzekł:
— Będę go ścigał, choćby moja fregata miała rozbryzgnąć się na najdrobniejsze szczątki.
— Masz pan słuszność zupełną! — odpowiedziałem.
Można się było spodziewać, że zwierzęciu sił zabraknie prędzej, niż maszynie parowej. Ale tak nie było. Godziny upływały, a na nim ani znać było zmęczenia.
Na pochwalę Abrahama Lincolna przyznać potrzeba, że walczył z niestrudzoną wytrwałością.
W tym niefortunnym dniu 6-go listopada przebiegł on do pięciuset kilometrów. Lecz noc nadeszła i ciemnościami pokryła ocean wzburzony. Sądziłem, że wyprawa nasza skończona i że już więcej nigdy nie zobaczymy zwierzęcia fantastycznego. Omyliłem się.
O dziesięć minut przed jedenastą wieczorem światło elektryczne znowu się ukazało w odległości trzech mil od fregaty, a tak samo było czyste i mocne, jak nocy poprzedniej.
Narwal zdawał się być nieruchomym. Może spał strudzony, dozwalając się kołysać falom. Kapitan Farragut postanowił skorzystać z tej sposobności.
Wydał rozkazy. Fregata zwolniła biegu, posuwając się ostrożne, aby nie zbudzić czujności swego przeciwnika. Często się zdarza spotkać na pełnym oceanie wieloryby uśpione głęboko i wtedy łatwo napaść można na nie; Ned Land niejednego ubił w taki sposób. Kanadyjczyk stał jak posąg niewzruszony na swem stanowisku, gotów do działania w każdej chwili.
W tej chwili, oparty na poręczy przedniego pomostu, zobaczyłem przed sobą Ned Landa, groźnie wstrząsającego swym niebezpiecznym oszczepem. Dwadzieścia stóp zaledwie dzieliło go od zwierzęcia nieruchomego.
Jednym szybkim ruchem wyciągnął on nagle rękę i wyrzucił oszczep. Słyszałem uderzenie oręża, trafiającego, jak się zdawało, na jakieś ciało twarde.
Światłość elektryczna przygasła naraz; dwa potężne słupy wody spadły na pomost fregaty, a lejąc się, jak potok wzburzony, z przodu na tył okrętu, przewracały ludzi i porywały wszystko, co napotkały na drodze.
Dało się czuć gwałtowne wstrząśnienie — a ja przerzucony przez barjerę, nie mając czasu uczepić się czegokolwiek, wtrącony zostałem do morza.