20.000 mil podmorskiej żeglugi/XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł 20.000 mil podmorskiej żeglugi
Podtytuł Z 19 ilustracjami i okładką de Neuville'a
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLII.

MĄTWY.

W ciągu kilku dni Nautilus oddalił się znacznie od brzegów amerykańskich. Nie chciał widocznie nawiedzać fal zatoki Meksykańskiej lub morza Antyllów. Jednakże nie zabrakłoby mu tam wody, bo średnia głębokość owych mórz wynosi tysiąc osiemset metrów; prawdopodobnie atoli obszary te, usiane wyspami i uczęszczane przez liczne parowce, nie przypadały do smaku kapitanowi Nemo.
Szesnastego kwietnia ujrzeliśmy Martynikę i Gwadelupę w odległości około trzydziestu mil. Dostrzegłem ledwie na chwilę wyniosłe ich cyple.
Kanadyjczyk, który zamierzał urzeczywistnić swe projekty w tej zatoce, bądź to dostając się na ląd, bądź też na który z przewozowych statków, krążących pomiędzy jedną wyspą a drugą, doznał tym sposobem wielkiego zawodu. Ucieczka byłaby nader łatwa, gdyby Ned Land zdołał zawładnąć łodzią bez wiedzy kapitana; ale na pełnym oceanie nie było nawet co o tem myśleć.
Kanadyjczyk, Conseil i ja mieliśmy w tym przedmiocie dość długą rozmowę. Od sześciu miesięcy byliśmy więźniami na Nautilusie, zrobiliśmy siedmnaście tysięcy mil i, jak mówił Ned Land, nie zanosiło się na to, aby wędrówka ta miała się już skończyć. Chodziło tedy o postawienie kapitanowi Nemo kategorycznego pytania: czy myślał bez końca trzymać nas na statku?
Miałem wstręt do tego kroku, gdyż, według mojego zdania, nie mógł on do niczego doprowadzić. Nie należało spodziewać się niczego od dowódcy Nautilusa, ale liczyć tylko na nas samych. Zresztą od pewnego czasu człowiek ten stawał się coraz bardziej ponury, odosobniony, coraz mniej towarzyski. Zdawał się unikać mnie. Spotykałem go bardzo rzadko. Dawniej znajdował przyjemność w tłumaczeniu mi cudów podmorskich; obecnie pozostawił mnie własnym badaniom i nie przychodził do salonu.
Jaka zmiana w nim zaszła? Z jakiej przyczyny? Nie miałem sobie nic do wyrzucenia. Może zawadzała mu nasza obecność na statku? W każdym razie nie mogłem przypuszczać, żeby się zgodził na przywrócenie nam wolności.
Prosiłem więc Neda, aby pozwolił mi zastanowić się, nim zacznę działać. Gdyby ten krok miał pozostać bez skutku, w takim razie mógłbym tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodam tu jeszcze, że nie mogłem powołać się żadną miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowisku południowego bieguna, ani Ned, ani Conseil, ani ja nigdy nie mieliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze, ta regularność życia, jednostajność temperatury nie dawały wcale powodu do chorób i w zupełności mogły wystarczać takiemu człowiekowi, jak kapitan Nemo, w którym wspomnienie ziemi nie budziło żadnego żalu, który był u siebie, udawał się, dokąd chciał, który drogami skrytemi dla innych, lecz wiadomemi sobie, dążył do swego celu. My jednak nie zerwaliśmy z ludzkością. Co do mnie, nie chciałem zagrzebać wraz z sobą tych nowych i ciekawych studjów. Miałem teraz prawo napisać prawdziwą książkę o morzu i pragnąłem, żeby ta książka rychlej, czy później, wyjrzała na świat.
Tam nawet, w tych wodach Antylskich, gdym, zanurzony o dziesięć metrów pod falą, patrzał przez odsłonięte szyby, ileż ciekawych okazów wzbogaciło moje codzienne notatki! Były tam, pośród innych zwierzokrzewów: galery, znane pod nazwą bąbelnic morskich, rodzaj podłużnych pęcherzy z odblaskiem perłowej muszli, z błoną wydętą wiatrem i rozpuszczonemi, jak nitki jedwabne, niebieskiemi mackami, oraz meduzy śliczne dla oka, a w dotknięciu prawdziwe pokrzywy, wydzielające ciecz gryzącą. Były tam, pomiędzy stawowemi, pierściennice półtora metra długości, uzbrojone różową trąbą i opatrzone tysiącem siedmiuset organami ruchu, wijące się w wodach i rzucające przy swym ruchu wszystkie blaski słonecznego widma. Były w gromadzie ryb raje malabarskie, ogromne chrząstkowate dziesięciu stóp długości i ważące sześćset funtów, z trójkątną piersiową płetwą, grzbietem w pośrodku nieco wypukłym, oczami umieszczonemi w końcu przedniej części głowy. Raje te, błąkając się, jak szczątki rozbitego statku, zasłaniały niekiedy, niby ciemną okiennicą, szyby salonu. Były rogatnice amerykańskie, dla których przyroda miała tylko biały i czarny kolor, płetwiaste babki mięsiste i wydłużone, z wydatną paszczęką i żółtemi płetwami; skombry długości szesnastu centymetrów, o krótkich o ostrych zębach, pokryte drobniutką łuską. Dalej zjawiły się chmarami barweny, strojne od głowy do ogona złotemi prążkami, poruszając błyszczącemi płetwami, prawdziwe arcydzieła jubilerszczyzny, poświęcone niegdyś Dianie i poszukiwane szczególniej przebogatych Rzymian, u których przysłowie o nich mówiło: „Niech ten je jada, kto łowi”. Nakoniec kolcolice złociste, zdobne szmaragdowemi opaskami, odziane w aksamit i jedwab, przesuwały się nam przed okiem jak paziowie z portretów Veronesa; teczaki kolczaste kryły się pod swą zwinną piersiową płetwą; piętnastocalowe zębatki tonęły w fosforycznem świetle; mugile rozbijały wodę grubym, mięsistym ogonem; czerwone głębiele zdawały się kosić fale ostremi płetwami, a godne swej nazwy srebrzyste miesięczniki połyskiwały na poziomie wód jak księżyce, z białawym odblaskiem.
Ileż to jeszcze przecudnych a nieznanych okazów byłbym mógł zauważyć, gdyby Nautilus nie opuścił się zwolna w głębokie warstwy! Pochylone jego płaszczyzny zanurzały go na dwa do półtrzecia tysiąca metrów. Wtedy cały świat zwierzęcy przedstawiały już tylko lilje morskie, gwiazdy morskie, prześliczne pentakryny, głowy meduz, których prosta łodyga unosiła maleńki kielich, stożki i wreszcie fisurelle — duży gatunek nadbrzeżnych mięczaków.
Dwudziestego kwietnia podnieśliśmy się do średniej wysokości tysiąca pięciuset metrów. Najbliższą wówczas ziemią były wyspy Lukajskie[1], rozsiane na powierzchni wód jak gromada brukowców. Sterczały tam wysokie, podmorskie ławice, prostopadłe ściany, utworzone z wygładzonych brył, rozstawionych na obszernych podwalinach; a pośród nich czerniały głębokie szczeliny, do których dna nasze promienie elektryczne nie mogły dotrzeć.
Skały te pokryte były dużemi trawami; ogromne blaszecznice, olbrzymie fukusy tworzyły prawdziwy szpaler wodorośli, godzien świata Tytanów.
Rozmawiając z Conseilem i Nedem o tych olbrzymich roślinach, przeszliśmy naturalnym porządkiem do olbrzymich zwierząt morskich. Pierwsze widocznie są przeznaczone na pokarm dla drugich. Dotąd jednakże przez szyby Nautilusa, stojącego prawie nieruchomo, dostrzegałem tylko wśród owych długich porostów główniejsze stawowe, z oddziału krótkoogonowych; długonogie lambry, fioletowe kraby i właściwe Antylskim morzom skrzydłopławki.
Było około jedenastej, kiedy Ned Land zwrócił moją uwagę na jakiś gwałtowny ruch w gęstwinie wielkich wodorostów.
— Wodorosty te — rzekłem — są prawdziwemi jaskiniami mątw, i nie zdziwiłbym się, ujrzawszy kilka tych potworów.
— Jakto! — zawołał Conseil — Kałamarnice, proste kałamarnice z gromady głowonogich?
— Nie — odparłem — lecz mątwy potężnych rozmiarów. Ale przyjaciel Land musiał się omylić, bo nic nie widzę.
— Szkoda — odezwał się Conseil — bo radbym przypatrzeć się zbliska jednej z owych mątw, o których słyszałem, że zdolne są nawet pociągnąć okręt na dno otchłani. Zwierzęta te nazywają się krak...
Krak będzie dosyć — wtrącił szyderczo Kanadyjczyk.
— Krakeny — dokończył Conseil, nie zważając na żart towarzysza.
— Nigdy nie uwierzę — rzekł Ned Land — żeby istniały takie zwierzęta.
— Czemu nie — odparł Conseil. — Wszak wierzyliśmy w pańskiego narwala.
— Byliśmy w błędzie, panie Conseil.
— Zapewne, lecz tylu innych dotychczas jeszcze w niego wierzy.
— To prawda. Ale co do mnie, postanowiłem nie przypuszczać istnienia tych potworów, chyba wtedy, gdy sam je wezmę pod skalpel.
— A więc — zapytał Conseil — pan nie wierzy w olbrzymie mątwy?
— A któż u djabła kiedy w nie wierzył! — krzyknął Kanadyjczyk.
— Bardzo wielu, przyjacielu Nedzie.
— Ale nie rybacy. Uczeni... może.
— Przepraszam, Nedzie, rybacy i uczeni.
— Ależ ja, który teraz do ciebie mówię — rzekł Conseil z najpoważniejszą w świecie miną — pamiętam doskonale, żem widział duży okręt, ściągnięty pod fale ramionami głowonoga.
— Widziałeś to? — zapytał Kanadyjczyk.
— Tak, Nedzie.
— Własnemi oczami?
— Na własne oczy.
— I gdzież to, jeśli łaska?
— W Saint-Malo — odpowiedział bez zmieszania się Conseil.
— W porcie? — rzekł szyderczo Ned Land.
— Nie, w kościele — odparł Conseil.
— W kościele! — krzyknął Kanadyjczyk.
— Tak, przyjacielu Nedzie. Był to obraz, wyobrażający właśnie taką mątwę.
— Brawo! — zawołał Ned Land, wybuchając śmiechem. — Wybornyś, Conseilu!
— W istocie, Conseil ma słuszność — rzekłem. Słyszałem o tym obrazie; ale przedmiot jego wzięty jest z legendy, a wiecie, co trzymać należy o legendach ze stanowiska historji naturalnej. Zresztą, gdy idzie o potwory, imaginacja tak łatwo się błąka! Utrzymywano niekiedy, że te mątwy zdolne są pociągnąć okręt, ale niejaki Olaus Magnus mówi o głowonogu długości mili, podobnym raczej do wyspy niż do zwierzęcia. Opowiadają także, że biskup z Nidrosu wystawił raz ołtarz na ogromnej skale; po skończeniu mszy, skała zaczęła się ruszać i wróciła do morza. Tą skałą była mątwa.
— I to już wszystko? — zapytał Kanadyjczyk.
— Nie — odrzekłem. — Inny biskup, Pontoppidam z Berghem, mówi również o mątwie, po której cały pułk kawalerji mógł defilować.
— Nieźle jednak przesadzali ci dawni biskupi — mruknął Ned Land.
— Wkońcu przyrodnicy starożytni wspominają o potworach z paszczą podobną do zatoki, a tak wielkich, że się nie mogły przesunąć przez cieśninę Gibraltarską.
— Ślicznie! — zawołał Kanadyjczyk.
— Ale cóż właściwie jest prawdą w tych wszystkich opowiadaniach? — zapytał Conseil.
— Nic, moi przyjaciele; nic przynajmniej, coby nie przekraczało granic prawdopodobieństwa, stając się dziedziną legendy lub bajki. W każdym razie imaginacja bajarzy potrzebuje jeżeli nie przyczyny, to choć pozoru. Nie można zaprzeczać, że istnieją bardzo wielkie gatunki kałamarnic — zawsze jednakże mniejsze od wielorybowych. Arystoteles podaje długość jednej kałamarnicy na pięć łokci, to jest przeszło trzy metry i dziesięć centymetrów. Nasi rybacy spotykają często dłuższe nad jeden metr i ośmdziesiąt centymetrów. Muzea w Trieście i Montpellier posiadają szkielety mątw, wynoszące dwa metry. Zresztą, według obliczenia przyrodników, zwierzę to sześciostopowej tylko długości, miałoby macki dochodzące dwudziestu siedmiu stóp, co wystarcza na zrobienie zeń straszliwego potwora.
— Czy poławiają się one w naszych czasach? — zapytał Conseil.
— Jeżeli się nie poławiają, to przynajmniej żeglarze często je widują. Jeden z moich przyjaciół, kapitan Paweł Bos z Hawru, opowiadał mi kilkakrotnie, iż spotkał takiego ogromnego potwora na morzu Indyjskiem. Ale najbardziej zadziwiające i nie dozwalające wątpić o istnieniu tych olbrzymich stworzeń jest wydarzenie z 1861 r.
— Cóżto za wydarzenie? — zapytał Ned Land.
— Oto takie: W roku 1861 na północo-wschodzie Teneryfy, pod tą samą prawie szerokością, pod którą się obecnie znajdujemy, osada awiza Alekton spostrzegła płynącą olbrzymią kałamarnicę. Dowódca statku, Bouguer, przybliżywszy się do potwora, natarł nań oszczepem i strzałami, co nie na wiele się zdało, bo kule i oszczepy przechodziły przez to miękkie jak galareta ciało. Po wielu daremnych usiłowaniach, udało się wkońcu załodze zarzucić na niego pętlicę, która, zsunąwszy się do płetwy ogonowej, zatrzymała się przy niej. Spróbowano wtedy wciągnąć potwora na pokład, lecz ciężar jego był tak wielki, że pod ciśnieniem powroza oderwał się od ogona i pozbawiony tej ozdoby znikł pod wodą.
— To mi przynajmniej fakt! — rzekł Ned Land.
— Fakt niezaprzeczony, mój dzielny Nedzie. To też postanowiono nazwać tę mątwę kałamarnicą Bouguera.
— A jakiej też ona mogła być długości? — zapytał Kanadyjczyk.
— Czy nie mierzyła czasem około sześciu metrów? — wtrącił Conseil, który, stanąwszy przy szybie, przyglądał się znowu wklęsłościom i zakrętom ławicy.
— Być może — odrzekłem.
— Czy jej głowa — mówił Conseil — nie była uwieńczona ośmiu mackami, wijącemi się w wodzie, jak gniazdo wężów?
— Właśnie.
— Czy oczy, umieszczone na przodzie głowy, nie były bardzo wyłupiaste?
— Tak, istotnie.
— A jego paszczęka, czy nie wyglądała zupełnie jak dziób papugi, ale dziób straszny?
— W rzeczy samej.
— A więc, z przeproszeniem pana — rzekł Conseil — oto jeżeli nie kałamarnica Bouguera, to przynajmniej jedna z jej sióstr.
Spojrzałem na Conseila. Ned Land poskoczył ku szybie.
— Straszliwa bestja! — krzyknął.
Zwróciłem się także do okna i mimowoli cofnąłem ze wstrętem. Przed oczami memi poruszał się okropny potwór, godzien figurować w legendach teratologicznych.
Była to ogromnej wielkości kałamarnica, długości ośmiu metrów. Posuwała się tyłem niezmiernie szybko w kierunku Nautilusa. Jej osiem ramion, a raczej nóg, wyrastających z głowy, które zjednały tym zwierzętom nazwę głowonogich, były dwa razy większe od ciała i kręciły się, jak włosy na głowie furji. Można było dokładnie widzieć na powierzchni macek dwieście pięćdziesiąt baniek różnorodnych w kształcie półkulistych woreczków. Bańki te przylegały czasami do szyb Nautilusa, wytwarzając w sobie próżnię. Paszcza tego potwora — dziób rogowy w kształcie dzioba papugi — otwierała się i zamykała prostopadle. Język z substancji rogowej, uzbrojony kilku rzędami ostrych zębów, wysuwał się, drgając, z tych istnych nożyc. Co za fantazja natury! Ptasi dziób u mięczaka! Ciało jego, wrzecionowate i napęczniałe w środkowej części, tworzyło mięsistą bryłę, która musiała ważyć dwadzieścia do dwudziestu pięciu tysięcy kilogramów. Niestała barwa, zmieniająca się z niezmierną prędkością w miarę podrażnienia zwierza, przechodziła kolejno z szaro-sinej w brunatno-różową.
Co tak drażniło tego mięczaka? Zapewne obecność Nautilusa, straszniejszego niż on — przeciw któremu ssące jego ramiona i szczęki były całkiem bezsilne. A jednak, cóżto za potwory te mątwy, jak silnem życiem obdarzył je Stwórca; jaka musi być moc ich ruchów, skoro mają aż trzy serca!
Przypadek postawił nas wobec owej kałamarnicy, i nie chciałem stracić sposobności starannego zbadania tego okazu głowonoga. Przezwyciężyłem wstręt, jaki budził we mnie jego widok i, wziąwszy ołówek, zacząłem go rysować.
— Może to ten sam, z którym borykał się Alekton rzekł Conseil.
— Nie — zauważył Kanadyjczyk — bo ten jest cały a tamten stracił ogon.
— Toby nic nie znaczyło — odpowiedziałem. — Ramiona i ogon tych zwierząt odtwarzają się przez narastanie; a od siedmiu lat ogon kałamarnicy Bouguera miał dosyć czasu, aby odrosnąć.
— Zresztą — odezwał się Ned — jeżeli to nie ten, to może który z tamtych.
W rzeczy samej inne mątwy zjawiły się przy szybie z prawego boku. Ciągnęły za Nautilusem i słyszałem zgrzyt ich dziobów o żelazne pudło. Mieliśmy ich aż nadto.
Nie przestawałem rysować. Potwory te zachowały w naszych wodach tak jednostajną postawę, że mógłbym je skopjować w skróceniu na szybie. Zresztą posuwaliśmy się z umiarkowaną szybkością.
Nagle Nautilus stanął. Raptowne uderzenie wstrząsnęło całym jego szkieletem.
— Musieliśmy o coś uderzyć! — zawołałem.
— W każdym razie — odrzekł Kanadyjczyk — nie ugrzęźliśmy, bo czuję kołysanie.
Nautilus w istocie kołysał się, lecz nie posuwał. Ramiona jego śruby nie biły o fale. Po chwili wszedł kapitan Nemo ze swym porucznikiem.
Nie widziałem go już oddawna. Wydawał się bardzo ponury. Nie przemówiwszy do nas, nie widząc nas może, poszedł do szyby i powiedział coś porucznikowi.
Porucznik wyszedł. Wkrótce zamknęły się klapy; pułap zajaśniał. Zbliżyłem się do kapitana.
— Ciekawa kolekcja mątw — rzekłem swobodnym tonem amatora, stojącego przed szklaną ścianą akwarjum.
— W istocie, panie przyrodniku — odparł — zaraz też weźmiemy się z niemi za bary.
Spojrzałem na kapitana, sądziłem, żem go nie zrozumiał.
— Za bary? — powtórzyłem.
— Tak, panie. Śruba stanęła. Myślę, że rogowe szczęki jednej z tych kałamarnic uwięzły w śmigach śruby, co nam przeszkadza płynąć.
— I cóż pan zamierza uczynić?
— Wznieść się na powierzchnię wody i wymordować to całe robactwo.
— Niełatwo przedsięwzięcie!
— W rzeczy samej. Kule elektryczne bezsilne są wobec tych miękkich ciał, w których nie znajdują dostatecznego oporu do wybuchu. Ale uderzymy na nie siekierami.
— I oszczepem, panie — rzekł Kanadyjczyk — jeśli pan nie odrzucisz mojej pomocy.
— Przyjmuję ją, mości Land.
— Będziemy ci towarzyszyli — rzekłem — i, postępując za kapitanem Nemo, zwróciliśmy się ku głównym schodom.
Tam z dziesiątek ludzi, uzbrojonych w okrętowe siekiery, stał gotów do walki. Conseil i ja wzięliśmy siekiery; Ned Land chwycił za oszczep.
Nautilus znajdował się wówczas na powierzchni fali. Jeden z marynarzy, stojąc na ostatnich stopniach, odkręcił śruby od klapy. Ale zaledwie mutry zostały zdjęte, klapa podniosła się z niezmierną gwałtownością, oczywiście pociągnięta bańkami macki mątwy.
Natychmiast jedno z tych długich ramion wślizgnęło się, jak wąż, do otworu, a dwadzieścia innych zatrzepotało wgórze. Cięciem siekiery kapitan Nemo odrąbał ową straszliwą mackę, która, wijąc się, stoczyła się po stopniach.
Ale w chwili, gdy, tłocząc się jedni na drugich, zdążaliśmy na platformę, dwa drugie ramiona, mignąwszy w powietrzu, powaliły stojącego przed kapitanem Nemo majtka i z nieprzepartą siłą porwały go do góry.
Kapitan z okrzykiem zgrozy rzucił się na platformę. Poskoczyliśmy tuż za nim.
Co za okropna scena! Nieszczęsny, pochwycony macką i przylgnięty do jej baniek, kołysał się w powietrzu za wolą tej ogromnej trąby. Chrapał, dusił, wołał: — Ratunku! Wyrazy, te wymówione po francusku, wprawiły mnie w głębokie osłupienie! Miałem więc na statku rodaka, może kilku...
Ah! to rozdzierające wołanie! będę je słyszał przez całe życie.
Nieszczęśliwy był zgubiony. Cóż mogło wyzwolić go z tego silnego uścisku. Jednakże kapitan Nemo rzucił się na mątwę i cięciem siekiery odrąbał jeszcze jedno ramię. Porucznik walczył zaciekle przeciw potworom, pełzającym po bokach Nautilusa. Załoga sypała razami siekier. Kanadyjczyk, Conseil i ja wtłaczaliśmy żelaza w te bryły mięsiste. Silna woń piżma przenikała powietrze. Było to okropne.
Przez chwilę myślałem, że nieszczęsny, oplątany przez mątwę, zostanie oswobodzony od potężnych jej ssawek. Z ośmiu ramion, siedm już było odciętych. Ostatnie, wstrząsając ofiarą jak piórkiem, wiło się w powietrzu. Lecz w chwili, gdy kapitan Nemo i porucznik rzucili się na nie, zwierzę wypuściło słup czarniawej cieczy, wydzielającej się z worka, umieszczonego w brzuchu. Byliśmy przez nią oślepieni; a gdy rozwiała się ta chmura, kałamarnica już znikła, z nią zaś i nieszczęśliwy mój rodak.
Z jakąż wściekłością rzuciliśmy się wówczas na potwory! Byliśmy jak opętani. Dziesięć do dwunastu mątw wdarło się na platformę i boki Nautilusa. Zataczaliśmy się w zamieszaniu wśród tych przeciętych kadłubów wężowych, podskakujących w falach krwi i czarnego atramentu. Zdawało się, że owe lepkie macki odrastały, jak głowy hydry. Oszczep Ned Landa, tonąc za każdym zamachem w niebieskich oczach kałamarnic, wyłupiał je. Ale odważny mój towarzysz powalony został nagle mackami potworu, przed którym nie zdołał się uchylić.
Omal, że mi serce nie pękło ze wzruszenia i zgrozy! Straszny dziób kałamarnicy rozwarł się nad Ned Landem. Nieszczęśliwy miał być przecięty na dwoje. Skoczyłem mu na ratunek, ale kapitan Nemo mnie wyprzedził. Siekiera jego zniknęła pomiędzy dwiema ogromnemi szczękami, a Kanadyjczyk, cudownie ocalony, zerwał się i zanurzył swój oszczep w potrójnem sercu mątwy.
— Należało mi się panu odpłacić — rzekł kapitan Nemo do Kanadyjczyka.
Ned skłonił się i nic nie odpowiedział.
Walka trwała przez kwadrans. Pokonane, porąbane, pozabijane potwory ustąpiły nam wreszcie z placu i znikły pod wodą.
Kapitan Nemo, zbroczony krwią, stojąc nieruchomo przy latarni statku, spoglądał na morze, które pochłonęło mu jednego z towarzyszów, i grube łzy spływały mu z oczu.






  1. Wyspy Bahama.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.