20.000 mil podmorskiej żeglugi/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | 20.000 mil podmorskiej żeglugi |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką de Neuville'a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przybiliśmy nareszcie do krańca tego lasu, niewątpliwie najpiękniejszego w niezmiernej posiadłości kapitana Nemo. Dowódca uważał las za swoją własność i przypisywał sobie do niego prawa podobne do tych, jakie mieli pierwsi ludzie w pierwszych dniach stworzenia. Któżby zresztą mógł mu zaprzeczyć prawa do posiadania tych podmorskich obszarów? Czy istniał śmielszy od niego pionier, coby z toporem w ręku przyszedł tu przerzedzać te ciemne gęstwiny.
Las podmorski tworzyły wielkie rośliny drzewne; gdyśmy się znaleźli pod jego szerokiemi sklepieniami, uderzył mnie najpierw szczególny układ rozgałęzień, którego dotychczas nigdy jeszcze nie widziałem.
Ani jedna trawka, wyściełająca dno, ani jedna z gałązek, sterczących na drzewkach, nie leżała, nie zginała się, nie rozciągała się według płaszczyzny poziomej. Wszystkie wystrzeliwały ku powierzchni oceanu. Najcieńsze włókienka sterczały prosto, niby druty żelazne. Fukusy i pnące rośliny rozrastały się wyprężone i prostopadłe, odpowiednio do gęstości żywiołu, z którego powstały. Roślinność ta zwykle nieruchoma, odchylona ręką, powracała natychmiast do pierwotnego położenia. Było to prawdziwe królestwo prostopadłości.
Wkrótce przywykłem do tego dziwnego układu i do względnej, otaczającej nas ciemności. Grunt w lesie usiany był ostremi głazami, które trudno było omijać.
Flora podmorska wydała mi się dość kompletna a nawet bogatsza od znajdującej się w strefach północnych lub zwrotnikowych, gdzie jej twory nie są tak liczne. Mieszałem z początku mimowolnie dwa królestwa: zwierzokrzewy z wodnemi porostami, zwierzęta z roślinami. Któż zresztą nie byłby się omylił? Fauna i flora tak blisko się stykają w tym podmorskim świecie! Uważałem, że te wszystkie twory królestwa roślinnego trzymały się gruntu nader powierzchownie. Pozbawione korzeni, obojętnie się zachowując względem ciał stałych, piasku, muszli lub kamieni, które je podtrzymują — rośliny podmorskie potrzebują od tych ciał tylko punktu podpory, nie zaś warunków żywotności, podstawę istnienia mając w wodzie, która je odżywia. Większa część roślin wypuszcza zamiast liści płatki fantastycznych kształtów, zabarwione pewną określoną gamą kolorów, obejmującą różowy, karmin, zielony, oliwkowy, płowy i brunatny.
Ujrzałem tam znowu, ale już nie zasuszone, jak okazy Nautilusa, bedłki rozwinięte jak wachlarz i niby wabiące do siebie wietrzyk, ceramie szkarłatne, blaszecznice ze sterczącemi jadalnemi odrostkami, toiny nitkowate i wystrzelające na wysokość piętnastu metrów, bukiety acetabulów z łodygami, rozrastającemi się u wierzchołka, i mnóstwo innych roślin morskich zupełnie kwiatu pozbawionych. „Ciekawa anomalja, dziwny żywioł (oświadczył pewien dowcipny przyrodnik), w którym królestwo zwierząt kwitnie, a królestwo roślinne kwiatów jest pozbawione”.
Wśród tej roślinności, rozmiarami przypominającej drzewa umiarkowanej strefy, i pod jej wilgotnym cieniem, gromadziły się prawdziwe krzaki żywych kwiatów: żywe płoty ze zwierzokrzewów, na których rozkwitały meandryny, pręgowane krętemi, wżłobionemi pasami; dzwonki żółtawe z przezroczystemi mackami; pęki zwierzokwiatów, rościełające się jak kępy traw, a dla dopełnienia złudzeń — ryby-muchy, latające z gałązki na gałązkę, jak rój kolibrów; żółte łuskoskrzele ze szczękami najeżonemi, z ostrą łuską, ryby latające jedno i rozdzielno-płetwe zrywały nam się z pod nóg, niby stada bekasów.
Około pierwszej kapitan Nemo dał hasło do wypoczynku. Co do mnie, byłem z tego bardzo zadowolony. Wyciągnęliśmy się wszyscy w rodzaju altanki z alaryj, których długie i cienkie paski dążyły wgórę prosto, jak strzały. Ta chwila wytchnienia wydała mi się rozkoszną. Do zupełnego uroku brakło jeszcze tylko rozmowy. Ale niepodobna było ani pytać, ani odpowiadać. — Przybliżyłem tylko moją wielką mosiężną głowę do głowy Conseila. Spostrzegłem błyszczące zadowoleniem oczy tego dzielnego chłopca, który, na znak radości, poruszył się w swej skorupie w najpocieszniejszy sposób.
Dziwiło mię to, że po czterogodzinnej przechadzce nie doświadczałem bynajmniej gwałtownego głodu. Nie umiem powiedzieć, co mianowicie było przyczyną tego usposobienia żołądka. Ale zato uczułem nieprzezwyciężoną chęć do snu, co się zwykle zdarza wszystkim nurkom. To też wkrótce oczy mi się zamknęły za grubą szybą i wpadłem w głęboką senność, ruchem tylko dotychczas zwalczaną. Kapitan Nemo i dzielny jego towarzysz dali mi dobry przykład, wyciągnąwszy się także w łonie tego płynnego, przejrzystego kryształu.
Jak długo byłem pogrążony w uśpieniu?... nie mógłbym ściśle oznaczyć — ale kiedym się obudził, zdawało mi się, że słońce nachyliło się ku widnokręgowi. Kapitan Nemo już wstał, a ja zacząłem się przeciągać, kiedy niespodziewane zjawisko postawiło mnie na nogi.
O kilka kroków od nas potworny pająk morski, wysokości metra, patrzał zezowatemi ślepiami i gotów był rzucić się na mnie. Jakkolwiek mój ubiór nurka był dość gruby i mógł mię ochronić od ukąszeń tego zwierzęcia, nie mogłem przecież powściągnąć poruszenia zgrozy. Conseil i majtek Nautilusa przebudził się w tej chwili. Kapitan Nemo wskazał swemu towarzyszowi obrzydłego skorupiaka, który został powalony uderzeniem kolby; widziałem, jak straszne łapy tego potwora wiły się w ostatnich konwulsjach.
To spotkanie naprowadziło mnie na myśl, że inne zwierzęta, jeszcze straszniejsze, musiały nawiedzać te ciemne gęstwiny — i że mój ubiór niezawszeby mię zasłonił od ich napaści. Dotychczas o tem nie pomyślałem, postanowiłem zatem mieć się na baczności. Przypuszczałem zresztą, że ten wypoczynek był kresem naszej przechadzki: lecz omyliłem się, gdyż kapitan, zamiast powracać na statek, puścił się dalej jeszcze na tę zuchwałą wycieczkę.
Grunt obniżał się ciągle, ale po coraz wyraźniejszej jego pochyłości widocznie zmierzaliśmy do większych głębin. Była prawdopodobnie godzina trzecia, kiedyśmy doszli do doliny, wyżłobionej między dwiema pionowemi, wysokiemi opokami i leżącej na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Dzięki doskonałości naszych przyrządów przekroczyliśmy o dziewięćdziesiąt metrów granicę, którą natura zdawała się dotychczas zakreślić wycieczkom podmorskim człowieka.
Mówię sto pięćdziesiąt metrów, choć żadnym instrumentem nie mogłem oznaczyć tej głębokości. Ale wiedziałem, że nawet w najprzejrzystszych morzach promienie słoneczne dalej przeniknąć nie mogą. A tu właśnie zupełna otaczała nas ciemność. O dziesięć kroków nic niepodobna było dostrzec. Szedłem poomacku, gdy nagle spostrzegłem żywy blask białego światła. Kapitan Nemo zastosował tu swój przyrząd elektryczny; towarzysz jego naśladował go. Conseil i ja poszliśmy za ich przykładem. Zakręciwszy śrubki, połączyłem cewkę z wężem szklanym, a światło czterech latarni rozjaśniło morze w promieniu dwudziestu pięciu metrów.
Kapitan Nemo zapuszczał się coraz dalej w ciemne głębie lasu, którego zarośla rzedniały coraz bardziej. Uważałem, że życie roślinne prędzej ustawało niż zwierzęce. Rośliny morskie opuszczały już grunt coraz niewdzięczniejszy, a jeszcze niesłychaną mnogość zwierząt, zwierzokrzewów, stawowatych, mięczaków i ryb spotykaliśmy pod naszemi stopami.
Idąc, myślałem sobie, że światło przyrządu Ruhmkorffa przywabi niechybnie niektórych mieszkańców tych ciemnych otchłani. Ale jeśli się zbliżali, to zawsze na odległość dla myśliwych niedogodną. Parę razy nawet widziałem, jak kapitan Nemo zatrzymywał się i brał na cel, ale po chwili rozwagi opuszczał broń i szedł dalej.
Nareszcie około godziny czwartej skończyła się ta cudowna wycieczka. Ściana wspaniałej opoki, imponującej masą, stanęła przed nami; było to nagromadzenie olbrzymich głazów, potworne urwisko granitowe, z ciemnemi pieczarami, ale bez śladu krawędzi, którejby się można było uchwycić.
Dotarliśmy do wybrzeży wyspy Crespo. Ziemia była przed nami.
Kapitan Nemo zatrzymał się nagle. Gwałtem wstrzymał nas w pochodzie i, mimo żem gorąco pragnął przebyć tę ścianę, trzeba było być posłusznym. Tu kończyły się posiadłości kapitana Nemo, i granicy ich nie chciał przekroczyć. Z tamtej strony ciągnęła się ta część globu, po której nigdy już noga jego nie miała stąpać.
Zaczął się odwrót. Kapitan Nemo stanął znów na czele naszej gromadki i szedł zawsze bez wahania. Zdawało mi się dostrzegać, że inną drogą powracaliśmy do Nautilusa. Ta nowa droga bardzo stroma, a zatem niezmiernie przykra, zbliżyła nas szybko do powierzchni morza. Jednakże ten powrót do warstw górnych nie był tak nagły, ażeby zmniejszenie się nacisku wody zbyt szybko nastąpiło, coby mogło nadwerężyć nasz organizm, dając powód do zaburzeń w nim, fatalnych wogóle dla wszystkich nurków. Wkrótce światło się ukazało, stopniowo zwiększało się, a ponieważ słońce nisko już było na widnokręgu, łamiące się światło odbijało na brzegach różnych przedmiotów pierścień widmowy. Na głębokości dziesięciu metrów postępowaliśmy pośród mnóstwa małych rybek wszelkiego gatunku, liczniejszych i zwinniejszych, niż ptaki w powietrzu; ale nie natrafiliśmy na żadną morską zwierzynę godną wystrzału. W tej chwili postrzegłem, jak broń kapitana, szybko do ramienia przyłożona, śledziła między krzakami ruchy jakiegoś przedmiotu. Nastąpił wystrzał, posłyszałem lekkie syknięcie, a potem zwierzę jakieś padło rażone strzałem o kilka kroków od nas.
Była to wspaniała wydra morska, enhydra, jedyny czworonóg wyłącznie morski. Wydra owa, długości metra i pięćdziesiąt centymetrów, musiała mieć ogromną wartość. Skóra jej barwy brunatno-kasztanowatej z wierzchu, a srebrzysta pod spodem, daje to przepyszne futro, tyle poszukiwane na targach rosyjskich i chińskich: delikatność i połysk sierści nadawały jej cenę najmniej dwu tysięcy franków.
Podziwiałem to ciekawe zwierzątko ssące, z głową okrągłą, ozdobioną krótkiemi uszami, z oczami okrągłemi i białemi wąsami jak u kota, a nogami płetwowatemi, uzbrojonemi w pazury, z puszystym ogonem. Ten mięsożerny czworonóg, ścigany z powodu swej cenności przez rybaków, staje się coraz rzadszy; obecnie schronił się do północnych okolic oceanu Spokojnego, gdzie gatunek jego prawdopodobnie w zupełności zczasem wyginie.
Towarzysz pana kapitana Nemo podniósł zwierzę, przewiesił je przez ramię, następnie wszyscy znów ruszyli w drogę.
Godzinę całą szliśmy po piaszczystej płaszczyźnie, która często wznosiła się mniej niż na dwa metry od powierzchni morza. Widziałem wtedy własny obraz dokładnie odbity, rysujący się naodwrót, tak, że ponad nami widać było taką samą gromadkę, powtarzającą nasze ruchy i gesty, z tą tylko różnicą, że postępowała głową nadół a nogami do góry.
Zauważyłem jeszcze jedno zjawisko: przechodzenie dużych obłoków, szybko się zbierających i jeszcze szybciej się rozpraszających. Ale zastanowiwszy się lepiej, pojąłem, że te mniemane obłoki pochodziły od nierównej gęstości długich fal spodnich, i widziałem białą pianę, zdobiącą połamane wierzchołki bałwanów. Potrafiłem nawet wyśledzić cienie wielkich ptaków, przelatujących nad naszemi głowami; ślizgały się one szybko po powierzchni spienionego morza.
Przy tej sposobności byłem świadkiem jednego z najpiękniejszych strzałów, jaki kiedykolwiek wstrząsnął nerwami myśliwego. Wielki ptak o szerokich skrzydłach, wyraźnie z wody widzialny, szybując, zbliżał się do nas. Towarzysz kapitana Nemo wycelował i strzelił, kiedy ptak był już tylko o kilka metrów od powierzchni morza. Rażone zwierzę padło i ciężarem swym opuściło się aż do stanowiska myśliwego, który też zabrał zaraz swą zdobycz. Był to żaglościg najpiękniejszego gatunku, wspaniały okaz ptaków morskich.
Ten wypadek nie zatrzymał naszego pochodu. Przez dwie godziny szliśmy to po płaszczyznach piaszczystych, to po łąkach morszczyzny nader przykrych do przebywania. Coprawda, umierałem ze zmęczenia, kiedy spostrzegłem światło, rozpraszające ciemność wód w promieniu pół mili. Była to latarnia Nautilusa. Nim upłynie dwadzieścia minut, mieliśmy być na jego pokładzie, a tam spodziewałem się odetchnąć swobodnie, bo zdawało mi się, że mój zbiornik dostarcza mi powietrza bardzo już ubogiego w tlen. Ale nie liczyłem na spotkanie, które opóźniło nieco nasze przybycie.
Pozostałem o jakie dwadzieścia kroków wtyle, kiedy spostrzegłem kapitana Nemo, wracającego nagle ku mnie. Silnie nachylił mię ręką ku ziemi, a jego towarzysz to samo zrobił z Conseilem. Zrazu nie wiedziałem, co myśleć o tym niespodzianym napadzie, ale uspokoiłem się, widząc, że kapitan kładł się koło mnie i nie poruszał się wcale.
Leżałem więc na ziemi, osłonięty krzakiem morszczyzny, kiedy, podniósłszy trochę głowę, spostrzegłem niezmierne masy, przemykające się nad nami i rzucające światło fosforyczne.
Krew zastygła mi w żyłach! Poznałem grożące nam olbrzymie ryby żarłoczne. Była to para strasznych rekinów, o wielkich ogonach, o mętnych i szklistych ślepiach; wydawały one materję fosforyczną, przez dziurki około pyska poumieszczane. Co za potworne „świecące robaczki”, które potrafią w swych żelaznych szczękach zetrzeć na miazgę całego człowieka! Nie wiem, czy Conseil zajmował się ich klasyfikacją; co do mnie, przypatrywałem się ich srebrzystemu brzuchowi, paszczy straszliwej, najeżonej zębami, niekoniecznie z punktu naukowego. Obserwowałem raczej w charakterze ofiary, niżeli naturalisty.
Na szczęście, te żarłoczne zwierzęta niedobrze widzą. Przepłynęły, nie spostrzegłszy nas i musnąwszy zaledwie brunatnemi płetwami; uniknęliśmy cudem prawie niebezpieczeństwa nierównie straszniejszego, niż spotkanie tygrysa w lesie. Wpół godziny potem, kierując się smugą elektryczną, doszliśmy do Nautilusa. Zewnętrzne drzwi stały otworem, a kapitan Nemo zamknął je natychmiast po naszem wejściu do pierwszego pudła. Potem przycisnął sprężynę; usłyszałem działanie pomp wewnątrz statku i w kilka chwil potem pudło całkiem było próżne. Wtedy otworzyły się drzwi wewnętrzne i weszliśmy do garderoby.