20.000 mil podmorskiej żeglugi/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | 20.000 mil podmorskiej żeglugi |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką de Neuville'a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, 10-go stycznia, Nautilus zapuścił się pod powierzchnię morza i płynął z uderzającą szybkością, mogącą wynosić trzydzieści pięć mil na godzinę. Obroty śruby były tak śpieszne, że nie mogłem ich dojrzeć, ni policzyć.
Kiedym sobie pomyślał, że ów cudowny czynnik elektryczny dawał statkowi nietylko światło, ruch, ciepło, ale i bronił go jeszcze od napaści zewnętrznych, zamieniał go w świętą niejako arkę, której żaden bezcześnik nie mógł dotknąć, żeby nie został piorunem rażony — podziwienie moje nie miało granic i przenosiło się z dzieła na jego twórcę.
Posuwaliśmy się prosto ku zachodowi i 11-go stycznia minęliśmy przylądek Wessla, położony pod 135° długości, a 10° szerokości północnej, tworzący wschodni cypel zatoki Karpentaryjskiej. Skały podwodne były tu jeszcze liczne, ale rzadziej rozrzucone i wskazane na mapie z największą ścisłością. Nautilus ominął z łatwością ławicę Money, zawracając na prawo, a skały Wiktorji, biorąc się na lewo — jedne i drugie leżące pod 130° długości, a na tym samym dziesiątym równoleżniku, któregośmy się starannie pilnowali.
Dnia 13-go stycznia przybyliśmy na wody, otaczające wyspę Timor, leżącą pod 122° długości. Wyspą tą, mającą tysiąc sześćset dwadzieścia pięć mil powierzchni, rządzi radża, którego książęce plemię zowie się potomstwem krokodylów — zaszczyt najwyższy, do jakiego istota ludzka może mieć pretensję. To też starożytni jego przodkowie, łuską pokryci, których pełno w rzekach wyspy, otaczani są czcią szczególną. Protegowani, pieszczeni, szanowani, żywieni, dostają w ofierze młode dziewczęta do pożarcia. Biada cudzoziemcowi, któryby się poważył podnieść rękę na ten święty ród jaszczurczy.
Ale Nautilus nie miał nic do czynienia z temi potworami. To też patrzyliśmy na wyspę tak długo tylko, dopóki pomocnik kapitana nie zdjął jej położenia. Równie przelotnie oglądaliśmy wysepkę Rotti, do tej samej grupy należącą, i której kobiety uchodzą za piękności bardzo cenione na targowiskach malajskich.
Z tych okolic zwróciliśmy się ku południo-zachodowi, płynąc w stronę oceanu Indyjskiego. Gdzież nas prowadzi ten fantasta, kapitan Nemo? Czy zawróci ku brzegom Azji, czy też posunie się ku Europie? Jedno i drugie nie zdawało się prawdopodobne u człowieka, który uciekał od lądów zamieszkanych. A więc może puści się na południe, okrąży przylądek Dobrej Nadziei, potem przylądek Horn, i rzuci się ku biegunowi południowemu? A może będzie wolał udać się na ocean Spokojny, po którym Nautilus żeglować może łatwo i niezależnie? Przyszłość miała nam to wyjaśnić.
Minąwszy skały Cartier, Hibernji, Seringapatam, Scotta, ostatnie te dowody walki lądu z morzem, byliśmy dnia 14-go stycznia zdala od wszelkiej ziemi. Nautilus zwolnił niezmiernie swoją szybkość, płynąc kapryśnie to głębią wód, to na ich powierzchni.
Kapitan Nemo czynił zajmujące spostrzeżenia podczas tej podróży, co do temperatury rozmaitej morza w różnych jego warstwach. W zwyczajnych warunkach żeglarskich potrzeba narzędzi dosyć skomplikowanych do takich badań, których wyniki są przytem wątpliwe — czy to będą sondy termometryczne, czy przyrządy, zasadzające się na różnicy oporu metali, stawianego prądom elektrycznym. Wyniki, temi przyrządami otrzymywane, nie dadzą się dokładnie sprawdzić. Inaczej było z kapitanem Nemo; on sam zapuszczał się w głębie morza, by badać ich temperaturę — a wprowadzając swój termometr w związek z różnemi pokładami płynnemi, otrzymywał bezpośrednio i nieomylnie wskazówkę ciepłoty szukanej. I czy to napełniając swe zbiorniki, czy też zanurzając się ukośnie po płynnej pochyłości, sięgał Nautilus głębi trzech, czterech, pięciu, dziewięciu i dziesięciu tysięcy metrów — zawsze wynik doświadczeń był ten sam, a mianowicie: że temperatura morza w głębi tysiąca metrów wynosi pod każdą szerokością cztery i pół stopnia.
Bądź co bądź jednak, kapitan Nemo przedstawił mi również cały szereg liczb, będących wynikiem jego badań osobistych, a tyczących się stosunku gęstości wód w głównych morzach świata. Liczby te doprowadziły mnie do wniosków, wprawdzie interesujących dla mnie, ale zgoła nie naukowych.
Było to dnia 15-go stycznia. Przechadzałem się z kapitanem po platformie. Zapytał mnie, czy jest mi znana rozmaita gęstość wód morskich. Przyznałem się do mej pod tym względem nieświadomości, dodając, że nauka nie posiadała jeszcze badań ścisłych w tej sprawie.
— Dokonywałem tych badań — rzekł — i mogę zaręczyć za ich nieomylność.
— Wierzę — odparłem — ale Nautilus jest światem dla siebie, a tajemnice zdobyte przez uczonych, znajdujących się na jego pokładzie, nie dojdą do ludzi, zamieszkujących ziemię.
— To prawda, panie profesorze. Nautilus jest światem dla siebie — mówił kapitan po chwili milczenia. — Tem samem są dla ziemi planety, towarzyszące jej w biegu naokoło słońca: i nigdy praca uczonych na Saturnie lub Jowiszu nie będzie znana uczonym na ziemi. Ale ponieważ przypadek zetknął moje istnienie z pańskiem, to panu udzielę wyników mych badań.
— Słucham, panie kapitanie.
— Wiadomo panu, że woda morska gęstsza jest, niż słodka; ale ta gęstość nie jest jednostajna. Oznaczając gęstość wody słodkiej przez jednostkę, trzeba do niej dołożyć dwadzieścia sześć tysiącznych (1,026) dla oceanu Spokojnego, trzydzieści tysiącznych (1,030) dla morza Śródziemnego...
— Aha! — pomyślałem sobie — to on i na morze Śródziemne zagląda!
— Ośmnaście tysiącznych (1,018) dla morza Jońskiego, a dwadzieścia ośm tysiącznych (1,028) dla Adrjatyku.
Widocznem było dla mnie, że Nautilus nie unikał mórz europejskich — z czego wniosłem, że nas kapitan zawiezie, może niedługo, ku lądom cywilizowańszym. Zdawało mi się, że Ned Land dowie się o tem z zadowoleniem.
Kilka dni zrzędu zeszło nam na doświadczeniach wszelkiego rodzaju, tyczących się stopnia słoności wody morskiej w różnych głębokościach, ich elektryczności, zabarwienia, przejrzystości — a w każdej okoliczności kapitan Nemo rozwijał genjalność, której dorównywała tylko uprzejmość jego dla mnie. I znów przez kilka dni nie widziałem go wcale, żyłem jak samotnik na statku.
Dnia 16-go stycznia Nautilus zdawał się drzemać o kilka tylko metrów pod wodą. Przyrządy jego elektryczne stały nieczynne, śruba była nieruchoma — dawał się więc unosić prądom. Przypuszczałem, że osada zajmuje się wewnętrznemi reparacjami, które mogły być niezbędne z powodu gwałtownej działalności mechanicznej, do jakiej maszyna bywała zmuszona.
Wówczas to i ja, i moi towarzysze ujrzeliśmy ciekawe zjawisko. Ściany salonu były odsłonięte. Latarnia na Nautilusie nie płonęła, panował więc na statku, pogrążonym w wodę, jakiś mrok nieokreślony. Niebo burzliwe i gęstemi pokryte chmurami dopuszczało do pierwszych warstw wody światło bardzo niedostateczne. W tem świetle najogromniejsze ryby wydawały się jak cienie, ledwie nieco zarysowane — gdy nagle Nautilus wpłynął w mocną światłość. Zdawało mi się zrazu, że zapalono latarnię, w której światło elektryczne rozlewało się na wodę; myliłem się, a szybka obserwacja wykazała mi moją pomyłkę.
Nautilus pływał wśród pokładów wody nafosforyzowanych, a tem więcej błyszczących, że je otaczały pokłady ciemne. Fosforyzacja ta pochodziła od niezliczonych ciałek świetlnych, których blask wzmagał się przy tarciu o metalowy pancerz statku. Wówczas jakby błyskawice tryskały z tych błamów świetlnych, niby strugi ołowiu roztopionego w piecu ognistym, albo masy metaliczne rozżarzone do białości. To różne iskrzenie się czyniło dla oczu wrażenie tła świetlnego, przeszywanego ognistemi pociskami; światło zamieniało się w cień tam, gdzie żadnego cienia nie było. Nie było to już łagodne promieniowanie zwykłego naszego światła; była to potęga niezwykła i ruch niezwyczajny! Widać było, że światło żyje.
Żyło istotnie, bo było to nagromadzenie niezliczonych wymoczków morskich, wielkości ziarnka prosa; kuleczek materji przezroczystej, opatrzonych mackami nitkowatemi, których naliczono aż dwadzieścia pięć tysięcy w trzydziestu centymetrach sześciennych wody. Światło ich zwiększało się jeszcze światłem właściwem meduzom, gwiazdom morskim, aureljom, pholadom i innym zwierzokrzewom fosforyzującym — migocącem w tłustości istot organicznych, rozłożonych wodą morską, a może w śluzie rybim.
Nautilus długo płynął po tych błyszczących falach, a myśmy się dziwili, widząc wielkie zwierzęta morskie, igrające w nich, niby bajeczne salamandry. Patrzyliśmy na pogrążone w tym nieparzącym płomieniu zwinne i zgrabne delfiny, te niestrudzone pajace morza — trzymetrowe żeglarki, te pewne zwiastuny burzy, których długie ramiona dotykały niejednokrotnie okien salonu. Pokazały się także ryby mniejsze, np.: rogatnice różnego rodzaju, makrele, likorny i pełno innych, kreślących przelotne rysy w rozświeconych wodach.
Czarodziejski i olśniewający był to widok. Być może, że pewne warunki atmosferyczne powiększyły wydatność tego zjawiska — może burza się zbierała na powierzchni wód; ale w tej głębokości kilku metrów Nautilus nie czuł jej mocy i bujał łagodnie wśród spokojnej głębi.
I tak płynęliśmy, wciąż zachwycając się nowemi cudami. Conseil obserwował zwierzokrzewy, mięczaki, ryby. Dzień upływał tak szybko, że ani się człowiek obejrzał. Ned, podług swego zwyczaju, myślał o urozmaiceniu pożywienia. Każdy z nas był jak ślimak w swej własnej skorupie — i zdaje mi się, że nietrudno byłoby człowiekowi w prawdziwego zamienić się ślimaka.
Byt taki zdawał się nam łatwy i naturalny; zapomnieliśmy niejako, że na powierzchni kuli ziemskiej istnieje jakieś życie inne, niż nasze — gdy wypadek przypomniał nam wyjątkowość naszego położenia.
Znajdowaliśmy się dnia 18-go stycznia pod 105° długości a 15° szerokości geograficznej; pogoda była niepewna, morze się bałwaniło, wiatr wschodni dął dość silnie. Barometr, stojący nisko od kilku dni, zapowiadał teraz walkę żywiołów.
Wyszedłem na pokład właśnie w chwili, gdy porucznik okrętowy mierzył kąty godzinowe. Czekałem, jak to bywało moim zwyczajem, aż wypowie zwykłą swą relację. Ale tego dnia, zamiast niej, posłyszałem jakiś inny frazes, równie dla mnie niezrozumiały — i prawie natychmiast zobaczyłem kapitana Nemo, jak, uzbrojony lunetą, rozglądał się po widnokręgu.
Stał tak kilka minut nieruchomy, nie spuszczając oka z przestrzeni szkłem lunety objętej; potem ją opuścił i zamienił kilka wyrazów z porucznikiem, który zdawał mi się być miotany jakiemś wzruszeniem, daremnie powściąganem. Kapitan lepiej panował nad sobą i pozostał chłodny; zdawał się zresztą robić porucznikowi jakieś uwagi, na które ten odpowiadał zapewnieniem bardzo stanowczem. Tak przynajmniej wnosiłem z różnicy w ich tonie i gestach.
I ja także starannie przepatrywałem przestrzeń w kierunku, w jakim tamci zwracali swą uwagę, ale nic nie dojrzałem. Woda i niebo zlewały się w jedną linję widnokręgową, niczem nieprzerwaną.
Kapitan Nemo przechadzał się po pokładzie, nie patrząc na mnie a może i nie widząc mnie. Chód jego był pewny, choć nie tak regularny jak zwykle. Zatrzymywał się niekiedy, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, przyglądał się morzu. Czego szukał w niezmierzonej przestrzeni? Nautilus był o jakie kilkaset mil od najbliższego lądu!
Porucznik wziął znów lunetę i uporczywie badał widnokrąg, to posuwając się naprzód, to cofając, niekiedy uderzając nogą o podłogę; nerwowe to jego usposobienie dziwnie odbijało wobec spokoju kapitana.
Powinno się było wszystko wkrótce wyjaśnić, bo na rozkaz kapitana śruba, podniecona wzmocnioną działalnością maszyn, zaczęła się szybciej obracać.
W tej samej chwili porucznik zwrócił znów na coś uwagę kapitana, który, wstrzymawszy swą przechadzkę, skierował lunetę na punkt wskazany i długo się przypatrywał. Zaintrygowany nie żartem, pobiegłem do salonu i przyniosłem doskonałą perspektywę, której zwykle używałem; oparłszy ją na wystającej klatce latarniowej, zabierałem się do zbadania całej linji zetknięcia się morza z niebem. Alem się jeszcze nie przyłożył, jak należało, gdy mi wyrwano perspektywę z ręki.
Obróciłem się. Przede mną stał kapitan Nemo, zmieniony nie do poznania. Twarz jego przeobraziła się. Oczy, pałające ogniem ponurym, kryty się pod brwiami ściągniętemi. Z pod warg rozchylonych widniały zęby. Ciało sztywne, pięści zaciśnięte, głowa wtulona pomiędzy ramiona, zwiastowały nienawiść gwałtowną, którą zdawała się dyszeć cała jego postać. Stał nieruchomy; moja perspektywa wypadła mu z ręki i potoczyła się do stóp jego.
Czy to ja byłem mimowolnym powodem tej gniewnej demonstracji? Czyżby się zdawało temu niepojętemu człowiekowi, że odkryłem jakąś tajemnicę, której goście na Nautilusie nie powinni byli wiedzieć?
Ale nie! Nie ja to byłem przedmiotem tej nienawiści kapitana, bo nie patrzył na mnie, a oko jego uporczywie zwrócone było na niezbadany przeze mnie punkt widnokręgu.
Nakoniec kapitan Nemo zapanował nad sobą. Twarz jego, tak niezmiernie przed chwilą zmieniona, przybrała zwykły spokój. Przemówił do porucznika kilka wyrazów w mowie mi nieznanej, a potem rzekł do mnie tonem prawie rozkazującym:
— Panie Aronnax, żądam, abyś pan dotrzymał jednego z danych mi przyrzeczeń.
— O co idzie, kapitanie?
— Dasz się pan zamknąć ze swymi towarzyszami, dopóki nie uznam za stosowne uwolnić was.
— Masz pan prawo rozkazywać — odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. — Ale chciałbym się pana o jedną rzecz zapytać.
— O nic, panie profesorze.
Nie było co rozprawiać po takiem powiedzeniu, tylko należało być posłusznym, bo wszelki opór byłby daremny. Zszedłem do kajuty zajmowanej przez Conseila i Ned Landa i opowiedziałem im o postanowieniu kapitana. Łatwo się domyślić, jak to przyjął Kanadyjczyk — a wreszcie nie pora była wdawać się w rozprawy. Czterech ludzi, należących do załogi, stało już u drzwi i zaprowadzili nas do tej samej celi, w której spędziliśmy pierwszą noc po wstąpieniu na pokład Nautilusa.
Ned Land począł protestować przeciw rozkazowi kapitana, ale za całą odpowiedź zamknięto drzwi za nami.
— Cóż na to powiedzą? — zapytał mnie Conseil.
Opowiedziałem mym towarzyszom, co zaszło; dziwili się równie jak ja, ale tyleż co i ja rozumieli.
Pogrążyłem się w myślach, a dziwny wyraz twarzy kapitana nie schodził mi z oczu. Niepodobna mi było skleić z sobą dwóch myśli rozsądnych; zapuszczałem się w najdorzeczniejsze przypuszczenia, gdy następujące wyrazy Ned Landa wyrwały mnie z zadumy.
— Patrzcie państwo! Tu jest śniadanie!
Istotnie, śniadanie było zastawione. Widocznie kapitan wydał co do tego rozkaz równocześnie z przyspieszeniem ruchu statku.
— Niech pozwolą — rzekł Conseil — abym im dał jedną
radę.
— Mów, mój chłopcze, mów.
— A to niech jedzą śniadanie; będzie to najroztropniej, bo niewiadomo, co się może zdarzyć.
— Masz słuszność, Conseil.
— Na nieszczęście — wtrącił Ned Land — dali nam tylko to, co zwykle jadają na statku.
— Mój bracie — odrzekł Conseil — czy wolałbyś, żeby wcale nic nie dali?
Ta uwaga położyła koniec wszelkim uwagom oszczepnika.
Zasiedliśmy do stołu i jedliśmy w milczeniu. Ja nie miałem apetytu, Conseil przymuszał się, jak mówił, żeby jeść przez prostą ostrożność; ale Ned Land posuwał się jak najdalej i nie darował ani kawałkowi. Podjadłszy, każdy z nas oparł się o ścianę w swoim kąciku.
W tej chwili zgasła kula świetlana, oświetlająca kajutę, i otoczyła nas ciemność najzupełniejsza. Ned Land usnął niebawem i Conseil także. Zacząłem rozważać, jakie mogą być powody, że ten czujny chłopiec zasnął, gdy i sam poczułem jakąś ociężałość mózgu. Chciałem mieć oczy otwarte, a zamykały mi się gwałtem. Ogarnęły mnie jakieś przykre widziadła. Niezawodnie dodano nam do śniadania czegoś usypiającego. Więc nie dosyć, że nas zamknięto, żebyśmy nie wiedzieli, co się dzieje, ale jeszcze zamierzano nas uśpić.
Posłyszałem, jak zamykano okiennice; ustało lekkie kołysanie się statku na falach. Czyżby Nautilus opuścił powierzchnię oceanu i zapuścił się w warstwę wód spokojnych?
Chciałem walczyć z napadającą mnie sennością, ale daremnie. Oddech mi osłabł, śmiertelne dreszcze zaczęły przebiegać po ociężałych i jakby obezwładnionych członkach. Powieki, jakby pokrywki z ołowiu, zapadały mi na oczy. Senność chorobliwa zbudziła mi w mózgu jakieś widziadła; rozproszyły się one, ale dlatego tylko, żem zapadł w zupełną nicość.