Ah, Excellence
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ah, Excellence |
Pochodzenie | Wybór nowel |
Wydawca | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Anc |
Źródło | skany na Commons |
Indeks stron |
I.
Doktór M. zapalił przygasłe cygaro i przerywając głośną rozmowę, zwrócił się nagle do pana D., mówiąc:
— Miałeś nam pan opowiedzieć coś ciekawego i zamilkłeś?
D. zwrócił się ku gościom, pomiędzy którymi było jeszcze dwóch lekarzy, uśmiechnął się i odrzekł:
Nie mogę tego opowiedzieć wobec tak szanownego zgromadzenia.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— A to dlaczego?
— Nie mogę, nie wypada.
— Czy to jaka tajemnica?
— Niema żadnej tajemnicy.
— Dlaczego więc pan uważa, że nie wypada?
D. znowu spojrzał na trzech lekarzy.
— Tak, nie wypada... że tak powiem... byłoby niedelikatnie.
To wahanie się zaostrzyło jeszcze więcej ciekawość zebranych. Nastawali wszyscy, prosząc, aby opowiadał.
— Ale tutaj są lekarze — tłumaczył się D.
— A, to znaczy, że idzie o jakąś wycieczkę przeciw naszej biednej kaście? — zawołał wesoło dr B., który kończył medycynę w Paryżu. Był to człowiek bystry, wielce oczytany; oczy jego czarne, błyszczące, spoglądały żywo przez okulary w złotej oprawie.
— To nic nie szkodzi. My, lekarze, kochany panie, przywykliśmy do żartów. Już od czasów Moliera tylko jeden stan duchowny był więcej wyśmiewany od lekarzy. Z tem wszystkiem nie możecie ani żyć, ani umierać bez księży i bez nas. Nie żenuj się pan, mów śmiało.
— Niech i tak będzie. Zresztą opowiadanie nie dotyczy lekarzy bulgarskich...
— Nie staraj się pan nas pocieszać, tylko opowiadaj — odezwał się doktór M. i usiadł.
Wszyscy zamilkli.
D. rozpoczął:
— Moja historya odnosi się do tych błogich czasów, kiedym z rozkazu bogów był wielkim człowiekiem, to jest.. ministrem. Było to w porze letniej, czułem się znużony i dlatego wziąłem jednomiesięczny urlop, z zamiarem wypoczynku w górach szwajcarskich, co było zawsze mojem marzeniem. Z drugiej strony kusiło mnie zwiedzenie norweskich fiordów, podróż wprowadzona w modę przez cesarza niemieckiego Wilhelma.
— Pamiętam, pamiętam; aleś ty wtedy nie pojechał ani tu, ani tam — zauważył dr M.
— Czekajcie, opowiem wam, dlaczego. Przed wyjazdem spotkałem przypadkowo mojego lekarza, pana P. i zapytałem o zdanie co do kierunku mej podróży. Doktór P. uznał za dobrą taką wycieczkę, a ponieważ, jak wiecie, w Bulgaryi niema ani pięknych gór, ani pięknych widoków, zalecił mi, abym pojechał wydawać pieniądze w Europie, jak przystoi każdemu cywilizowanemu Bulgarowi. Jednakże nie mógł zdecydować się na wybór miejsca, do którego miałbym się udać. Czy Szwajcarya, czy Norwegia? — oto, jaka wyłoniła się kwestya; poradził mi więc, abym jadąc przez Wiedeń udał się do jakiejś znakomitości lekarskiej i zastosował się do jej rady. Był on nawet tyle łaskaw, że mi napisał kilka słów na bilecie do jednego z takich lekarzy, który był jego profesorem. Pojechałem...
— W Wiedniu umyślnie zatrzymałem się dzień, ażeby się zobaczyć z ową znakomitością. Rozpytawszy się, znalazłem mieszkanie doktora i stawiłem się w godzinach przyjęcia. W salonie pełno było pacyentów. Długo czekałem, zanim przyszła na mnie kolej. Nareszcie raczył mnie przyjąć. Był to człowiek około lat pięćdziesięciu, twarz surowa z brodą majestatyczną, z nakazującym, przenikliwym wzrokiem. Zapytał mnie po niemiecku, co mi jest? Odpowiadam mu po francusku, oświadczając, że nie umiem po niemiecku, poczem podaję bilet doktora P. Gdy tylko go odczytał, twarz jego rozjaśniła się i nabrała wyrazu uprzejmości i przyjacielskości, tak, jakby we mnie zobaczył starego i kochanego przyjaciela po dziesięcioletniej rozłące.
— Excellence! — zawołał, a ponieważ staliśmy, ujął mnie z szacunkiem za ramiona i usadowił na fotelu, pokrytym niebieskim atłasem.
Wtedy i sam usiadł i zapytał mnie z uśmiechem:
— Jak się miewa książę bulgarski? Zaszczycał mnie swoją przyjaźnią... Doskonale, doskonale! A mój dobry przyjaciel doktór P.? Proszę go pozdrowić odemnie po powrocie.
Po zamienieniu jeszcze kilku wyrazów, zapytał mnie:
— A teraz, monsieur le ministre, racz mi pan powiedzieć, co panu jest?
Opowiedziałem mu, że na szczęście, nic mi nie brakuje i że życzę sobie, aby mi wskazał, dokąd mam jechać z największym dla siebie pożytkiem.
Lecz doktór widocznie nie podzielał mego zdania, że nie jestem cierpiący. Zadał mi mnóstwo pytań: co do moich zajęć, co do sposobu mojego życia, co do stanu mego żołądka (powiedziałem mu, że jem za trzech), pytał, jak śpię (powiedziałem, że śpię snem sprawiedliwego, ośm godzin bez przebudzenia), jakie mam siły (powiedziałem, że pieszo chodzę bez zmęczenia na szczyt Witosza).
— Bądź pan łaskaw rozebrać się do pasa.
— Ale ja, panie doktorze, stanowczo nie żalę się na nic — odpowiedziałem zdziwiony.
— Excellence, proszę mnie zostawić ocenę. Pan mi jest polecony, a ja się postaram spełnić swój obowiązek.
Cóż miałem robić, musiałem się poddać. — Przez kilka minut doktór opukiwał mnie i obsłuchiwał, a nareszcie powiedział:
— Dziękuję, racz się pan teraz ubrać.
Poczem nabazgrał coś na wielkim bilecie wizytowym, włożył go w kopertę, a podając mi go, rzekł z namaszczeniem:
— Ekscelencyo — na teraz trzeba odłożyć pańską wycieczkę. Wpierw trzeba, żeby się pan udał do... I tu mi wymienił jeden ze sławnych niemieckich badów. Tam się pan raczy poznać z doktorem L., do którego rad należy się zastosować. Raczy mu ekscelencya oddać tę karteczkę, wraz z mojem pozdrowieniem.
— No, co się okazało z waszej dyagnozy, panie doktorze? — zapytałem zaniepokojony.
— Jesteś pan zdrów, panie ministrze; ale niech pan tam się uda i tam pan znajdzie czyste powietrze, góry i lasy. A doktór L. po dokładnem zbadaniu, powie to panu. Radzę panu tam jechać.
Zostawiwszy w milczeniu na brzegu biurka napoleona, wyszedłem drugiemi drzwiami, odprowadzony ukłonami dobrego doktora.
Gdym się znalazł na ulicy, poczułem, że mi się głowa pali. Opanowały mnie złe myśli, ponure wątpliwości mnie gryzły. Widocznie lekarz znalazł u mnie niepokojące oznaki, a przez uczucie ludzkości nie powiedział mi o tem, zostawiając tę nieprzyjemną wiadomość koledze swemu w niemieckim badzie.
W głębi duszy przeklinałem tego doktora, jakoteż doktora P. za posłanie mnie do niego. Zacząłem nawet czuć się niezupełnie zdrowym, jakby mnie coś wewnątrz bolało. Może to żołądek, może nerki, może żółć, a może wątroba — licho wie co?
Zapomniałem i o alpejskich śnieżnych szczytach i norweskich fiordach, gdzie drzemią fale morza Północnego... Byłem człowiekiem chorym. Posłano, abym się leczył.
Pod wpływem tych rozmyślań nie spostrzegłem, jak przeszedłem kilka ludnych ulic, jak wsiadłem do tramwaju i jak ocknąłem się w moim hotelu „Metropol”.
Jadłem wieczerzę bez apetytu i położyłem się spać. W nocy obudziłem się, zacząłem myśleć o mojem położeniu, o tem, dokąd mam jechać, dokąd mnie posyłają.
Długo rozmyślałem, aż nareszcie doszedłem do wniosku, iż dlatego, że jestem ministrem, zrobiono mnie chorym! A może doktór, jako patryota niemiecki, uznał za właściwe, abym zostawił bulgarskie napoleony raczej w Niemczech, niż gdzieindziej? Ta myśl uspokoiła mnie. Wtedy przypomniałem sobie okrutną chciwość niektórych europejskich eskulapów, gdy w swoim pacyencie odkryją dojną krowę. Żałowałem, że nie poprosiłem doktora P., aby nie odkrywał mego stanowiska wiedeńskiemu profesorowi — możebym w obecnej chwili cieszył się kwitnącem zdrowiem, jak to było przed godziną. Nie, nic mi nie jest!
Ale robak powątpiewania znowu mnie ugryzł. A jeżeli ja rzeczywiście potrzebuję się leczyć? Jeżeli rzeczywiście ten lekarz odkrył w moim organizmie istnienie, albo zarodek jakiejś niebezpiecznej choroby? Jakież ja mam prawo uważać go za niesumiennego człowieka? To, żem był ministrem, nie chroniło mnie od choroby, mogłem być chory, będąc ministrem tak, jak zwykły śmiertelnik. Nie, choćby dla własnej spokojności trzeba tam jechać, trzeba się widzieć z uczonym doktorem L. Przyszła mi szczęśliwa myśl niewinnego kłamstwa, aby ukryć przed nim wysokość mego stanowiska, aby mu powiedzieć, iż zgubiłem kartkę wiedeńskiego doktora. Moje incognito ustrzeże go od pokusy zrobienia mnie chorym, jeżeli jestem zdrów.
Nazajutrz wyjechałem.
Po dziesięciogodzinnej podróży, wśród rozkosznej okolicy, przybyłem już wieczorem na miejsce przeznaczenia.
Jadąc, postanowiłem zachować incognito, nietylko wobec dra L., lecz i wobec całego otoczenia, dlatego też zapisałem w hotelu obok nazwiska: „dziennikarz”, co, jak wiecie, nie jest kłamstwem. Ukryty pod tym skromnym, prawie rzemieślniczym dodatkiem, czułem się spokojniejszym i prawie zabezpieczonym od dokuczliwych ukłonów służby, jako też od wykrzykników Exzellenz! (tak bowiem Niemcy wymawiają Excellence)... Tak jest lepiej, nie chcę być tu wielkim, za to się drogo płaci..
Doktór L. mieszkał przy jednej z głównych ulic. Idąc do niego, umysł mój wysilał się na rozwiązanie zagadki, co mi ten doktór powie? W miarę, jak zbliżałem się do jego domu, niepokój mój się powiększał tak, że nic mnie zająć nie mogło: ani malownicza wrzawa, pochodząca z mieszaniny wszystkich europejskich języków, ani piękne lesiste wzgórza nad rzeką, nad której brzegiem ciągnęła się główna ulica miasta.
W poczekalni doktora było pełno pacyentów.
Niema nic więcej dokuczliwego dla zaniepokojonego o swoje zdrowie człowieka, jak czekać całe godziny w podobnych poczekalniach doktorskich, gdzie wzrok pada tylko na twarze cierpiące, na których wyryty jest niepokój i choroba. — Wiedziałem, że mogę ich wyprzedzić, posyłając swój bilet znakomitemu doktorowi. Ale postanowiłem nie pokazywać zdradzieckiego biletu i czekałem swojej kolei.
Doktór L., człowiek dobrej tuszy, poważny, z zimnym wzrokiem, zapytał mnie oschle coś po niemiecku, lecz ja mu odpowiedziałem po francusku, że nie rozumiem.
— To nic nie szkodzi, my lekarze jesteśmy trochę polyglotami — odpowiedział po francusku i poprosił mnie ażebym usiadł.
Ponieważ w poczekalni było jeszcze dużo chorych, a moja skromna powierzchowność nie zdradzała ministeryalnej wielkości, doktór bez żadnego wstępu zapytał mnie sucho, co mi jest.
Odpowiedziałem, że jestem mu polecony przez wiedeńskiego doktora, przyczem wyraziłem żal, że zgubiłem list polecający.
— To nic nie szkodzi, mój panie.
Następnie zadał mi kilka stereotypowych pytań, jakie zwykle doktorzy zadają swoim pacyentom.
Moje odpowiedzi były takie, jak człowieka zdrowego, którego organizm funkcyonuje prawidłowo, który nie odczuwa żadnej choroby i który sam nie wie, dlaczego przyszedł do lekarza.
Doktór słuchał, wpatrując się we mnie z uśmiechem i rzekł:
— Panu nic nie jest. Ale kiedyś tu przybył, możesz pan korzystać ze słonych źródeł, to panu nie zaszkodzi; picie takich wód jest pożyteczne i dla zdrowych. A zresztą, jak pan sobie życzy...
Wstał, na znak, że przyjęcie skończone.
Łatwo wyobrazić sobie moją radość z tych uspokajających słów doktora i z jakiem uznaniem zostawiłem mu na biurku dziesięć reńskich, które wyjąłem z mego pugilaresu.
Przy tej czynności sypnęły się z tegoż pugilaresu na biurko moje bilety wizytowe, na których oprócz imienia i nazwiska znajdowało się wypisane w języku francuskim i moje wysokie stanowisko; z biletami również wypadła na biurko i karteczka, pisana przez wiedeńskiego doktora. Zanim je zdołałem zebrać, widocznie doktór spostrzegł mój tutuł[1]: byłem zdradzony!
— Czy to są pańskie bilety? — zapytał, wpatrując się w jeden z nich. Głupioby było zaprzeczyć.
Nagle twarz mu się zmieniła, nabierając wyrazu pełnego szacunku i zawołał donośnym głosem:
— Ah, Excellence!
Przeklinałem w duszy i wysłałem do wszystkich dyabłów moje bilety wizytowe...
— Przepraszam, ale że też to pan nie raczył mnie uprzedzić!... Niech pan będzie łaskaw się rozebrać — mówił wielce zakłopotany.
Poddałem się memu losowi.
Rozebrałem się prawie do naga. Zalecił mi położyć się na wznak na kanapie i zaczął mnie opukiwać, obsłuchiwać, obmacywać, naciskać w różnych miejscach ciała, obsłuchiwał za pomocą trąbki oddech mój w piersiach, kazał mi się obrócić grzbietem do góry, przykładał ucho do moich pleców z wielce uroczystą i tajemniczą miną. Trwało to cały kwadrans.
W końcu poprosił mnie, abym wstał i ubrał się, przyczem sam mi pomagał, a kiedy zajęliśmy miejsca w fotelach, odezwał się z poważną, prawie stroskaną miną:
— Ekscelencyo! Uważam za potrzebne, po zbadaniu pana, zadać mu jeszcze kilka pytań... Ach, że też pan mnie nie uprzedził!
Z ostatnich słów przebijało coś, jakby uniewinnienie.
Zadał mi ze dwadzieścia pytań: co do sposobu mego życia, co do stanu zdrowia moich rodziców, moich dziadów, na jaką chorobę pomarli, jaki klimat jest w Sofii, jakie choroby przebyłem, czym nie nadużywał czego, kiwając znacząco głową przy każdej mojej odpowiedzi.
— Czy pan pije?
— Co?
— Wino.
— Piję.
— Pan rozumie moje pytanie, panie ministrze... chciałbym się pana zapytać... — rzekł z niejakiem wahaniem — chciałbym się pana zapytać, czy pan nie pije więcej, niż należy.
— Piję tylko podczas jedzenia.
— Czy wiele?
— Od jednej do trzech szklanek.
Pokiwał głową, zdawało mi się niedowierzająco, jakby chciał powiedzieć: „Chcesz mnie podejść przyjacielu Ja wiem, że pijesz znacznie więcej. Mnie nie oszukasz.” Mimowolnie chwyciłem się za nos, czy przypadkiem nie znalazł go czerwonym?
Doktór wstał, usiadł przed biurkiem i zaczął pisać. Gdy skończył, zapytałem go z niepokojem:
— Jak mnie pan znalazł, panie doktorze?
Zamiast odpowiedzi na pytanie, rzekł do mnie:
— Ekscelencyo, mogę panu powiedzieć tylko to jedno: stanowczo musi pan tu zostać przez miesiąc, stan ogólny pański wymaga troskliwego leczenia. Znużenie, na które się pan żali, nie pochodzi jedynie z pańskich umysłowych zajęć, ale i z nieprawidłowości organicznych, których rozwojowi i następstwom należy energicznie zapobiedz. Jeżeli pan sobie życzy, to te nieprawidłowości polegają w... (tu wyrecytował cały szereg łacińskich terminów, z których ani słowa nie zrozumiałem). Jutro będzie pan łaskaw znowu przyjść do mnie, ażebym panu udzielił odpowiednich przepisów, i raczy mi pan przynieść analizę... (i dał mi adres specyalisty, który robi takie analizy). Do miłego widzenia, panie ministrze.
Wróciłem do hotelu okropnie przygnębiony.
Niestety, byłem chorym człowiekiem! A sądząc z terminów łacińskich, miałem co najmniej piętnaście chorób, nie podejrzewając żadnej! Jutro, gdy mu zaniosę żądaną analizę specyalisty, prawdopodobnie odkryją się jeszcze nowe choroby.
Przekleństwo!
Naazajutrz[2] doktór przejrzał uważnie analizę, którą mu przyniosłem. Była napisana po niemiecku. Twarz jego przybrała wyraz wielce poważny. Napisał mi na długim pasku papieru przepisy, do których mam się stosować w przeciągu całego miesiąca. Co drugi dzień miałem zgłaszać się do niego.
Każdego dnia o dziewiątej rano miałem chodzić do głównego źródła, które się znajduje w środku miasta (zapomniałem, jak się nazywa), aby tam wypijać po szklance. O dziesiątej znowu do drugiego źródła, aby wypić drugą szklankę wody, poczem miałem zażywać lekarstwo z apteki, którą on mi zalecił. O jedenastej miałem się kąpać w oznaczonych łazienkach, poczem — długa przechadzka. Po południu winienem się oddawać szwedzkiej gimnastyce w zakładzie przez niego wskazanym. Do dyrektora zakładu dał mi znowu bilet (ah, te przeklęte bilety!).
Co do jedzenia, tylko jeden rogalik z mlekiem i kompot; piwo, wino — zabronione.
Stosowałem się ściśle do przepisów doktora. Głodzenie się, chodzenie, kąpanie, szwedzka gimnastyka, lekarstwa, a przytem moralna zgryzota, zmizerowały mnie okropnie. Z polecenia lekarza chodziłem co drugi dzień do niego, zostawiając za każdym razem banknot dziesięcioreńskowy na jego biurku; on stopniowo zmieniał źródła i ilość szklanek, które miałem wypijać i zachęcał mnie do dalszego ciągu tej kuracyi. Nie śmiałem spojrzeć na siebie w zwierciadło. Kilku znajomych Bulgarów, z którymi się tam spotkałem, a którzy wkrótce wyjechali, podziwiali tak szybkie moje wychudnięcie, tembardziej, że i przedtem nie uchodziłem za otyłego człowieka, a jak panowie widzicie, i obecnie takim nie jestem.
Na ich zapytania, na jaką chorobę się leczę, rozpaczliwie ruszałem ramionami... Widząc szczęśliwców w restauracyi, jedzących wszystko według swej woli i chłodzących się złocistem piwem pilzneńskiem, cierpiałem męki Tantala... Każdy dzień miałem zajęty spełnianiem przepisów lekarza: leczyłem się od rana do wieczora — od rana do wieczora: picie wody u źródeł, kąpiele, szwedzka gimnastyka, długie przechadzki, poszczenie, wstrzemięźliwość, lekarstwa, niedojadanie i niedopijanie. Prócz tego nieznajomość języka niemieckiego dokuczała mi na każdym kroku. Nie było już ani jednego Bulgara, z którym mógłbym zamienić kilka wyrazów; samotność taka była mi ciężarem. Często chciało mi się uciekać, gdzie mnie oczy poniosą, lecz wspomnienie strasznych, tajemniczych łacińskich wyrazów wstrzymywało mnie od ucieczki i heroicznie poddawałem się położeniu człowieka, który musi się leczyć z niezliczonych chorób. Jednocześnie z fizycznem osłabieniem i wycieńczeniem czułem się moralnie zgnębionym w tem niemieckiem mieście, które pomimo swej przyrodzonej piękności, stało mi się wstrętne.
Po dwudziestu mniej więcej dniach pobytu jeden ze sług hotelowych zapukał do mych drzwi, wszedł do pokoju, złożył mi ukłon tak nizki, jak nigdy przedtem, i rzekł:
— Exzellenz!
— Co za „Exzellenz?! — zawołałem zdziwiony i niezadowolony, ponieważ w hotelu nie wyjawiłem mojego stanowiska społecznego i na listach, które odbierałem z Sofii, nie było ono także ujawnionem, na wyraźne moje żądanie.
Służący popatrzył na mnie zmieszany.
— Przepraszam, ekscelencyo, lecz ponieważ ten pan tak was nazwał...
— Jaki pan?
— Ten pan, który się pyta o pana..
— Kto to być może? — pomyślałem zdziwiony.
W tej chwili zapukano do drzwi, a na moją odpowiedź: proszę! — wszedł szybkim krokiem jakiś jegomość, który, chwyciwszy mnie w objęcia, zaczął całować
Dopiero gdy wymienił swoje nazwisko, poznałem, że mam przed sobą starego przyjaciela, Chorwata, doktora Franciszka G., który przed dziesięciu laty mieszkał w Bulgaryi, gdzieśmy zawiązali bliższe stosunki.
Zaraz z pierwszych słów jego poznałem, że to on zdradził moje „incognito” w hotelu. — Przypadkowo wyczytał w jednym z sofijskich dzienników, że bawię w tem mieście, przeszukał „Curlistę” i znalazł mnie tutaj.
— Ach, panie D., jakaż to choroba pana trapi, na Boga? — rzekł po pierwszych przyjacielskich wynurzeniach, patrząc na moje znużone oblicze.
— Jaka choroba? Pytaj doktorze, jakie choroby! Co najmniej bowiem mam ich piętnaście.
— To straszne! ale jakie mianowicie? — pytał zaniepokojony.
— Nie mogę ich nazwać, bo mój doktór wypowiedział je po łacinie, a ja nie znam tego języka.
I opowiedziałem mu tortury, jakim dobrowolnie się poddaję od dwudziestu dni i jak mi życie obmierzło w tem mieście.
— Biedny mój przyjacielu, jakże mi cię żal! Jednakże jakbym przeczuwał, że pan mnie potrzebujesz, przez trzy dni szukałem pana w tem mieście.
Zadał mi kilka pytań lekarskich, przejrzał wiadomą wam analizę, którą zachowałem i rzekł z radością.
— Chwała Bogu, tu niema nic niepokojącego. Lecz pozwól pan, bym cię także obejrzał...
Rozebrałem się, a on mnie zbadał najskrupulatniej, poczem popatrzył mi w oczy ze zdziwieniem, zanurzył palce w swej gęstej, kędzierzawej brodzie i rzekł:
— Kochany panie ministrze! Czy doktór L. wie, że jesteście ekscelencyą?
— Tak.
I opowiedziałem mu dyagnozę doktora L., przed i po wyjawieniu mojej godności.
On wpatrzył się we mnie:
— Tak, pan jest w niebezpieczeństwie!
— I pan także to znajdujesz? — zawołałem przerażony.
Ujął mnie za rękę.
— Czy przyjmiesz pan odemnie radę serdeczną, przyjacielską, braterską?
— Mów, doktorze!
— Uciekaj pan ztąd!
Popatrzyłem na niego zdumiony.
— Taka jest moja rada. Uciekaj pan! Panu nic nie jest, pan jesteś zupełnie zdrowym... Ach, przyjacielu, postanowienie pańskie ukrycia swego wysokiego stanowiska było bardzo dobre... Czy pan wie, że obok znakomitości lekarskich są i tacy lekarze, co potrzebują wiele, wiele pieniędzy, bogatych ofiar, któreby mogli bezbożnie obskubywać. Pobierają oni procenty od zakładów, do których posyłają chorych, oni są wyzyskiwaczami nauki i takim jest ów doktór L. Prawdopodobnie, dowiedziawszy się, że pan jest ministrem bulgarskim, przypuszczał, że jesteś bogatym, jak nabab indyjski... Wyjeżdżaj pan do Szwajcaryi, albo do Sofii, czemprędzej!
— Zbawco! — zawołałem wzruszony, ściskając serdecznie obie ręce dobrego przyjaciela
— Chodźmy teraz na przechadzkę, — rzekł doktór, biorąc za kapelusz.
— Doktorze, potem spacer, a teraz chce mi się jeść, jeść, jeść, aż do pęknięcia! Jestem głodny, spragniony!
Doktór się uśmiechnął.
— Widocznie Niemiec chciał pana pomęczyć, spostrzegłszy, że pan jesteś Słowianinem... Chodźmy więc do „Belle-Vue”, tam czeka mnie moja żona. Tam sprawimy sobie ucztę i uraczymy się najlepszem piwem pilzneńskiem.
Tegoż samego dnia posłałem doktorowi L. paczkę banknotów, jako dodatkowe wynagrodzenie za starania około leczenia mnie z chorób z nazwami łacińskiemi, zawiadamiając go jednocześnie, iż z nagłych, a niecierpiących zwłoki przyczyn muszę miasto opuścić.
Korzystając z pozostałych mi jeszcze dziesięciu dni urlopu, zatrzymałem się w Pradze dla odpoczynku po kuracyi, dla odżywienia się po ludzku, abym przyszedł trochę do siebie, gdyż bałem się wrócić do Sofii i pokazać się rodzinie w tak opłakanym stanie.