Amok (nowela, 1933)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Amok |
Pochodzenie | Amok. Zbiór nowel |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia B-ci Wójcikiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Amokläufer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W marcu roku 1912 w porcie neapolitańskim, przy wyładowywaniu towarów z okrętu powracającego z Indji zdarzył się dziwny wypadek, o którym gazety przyniosły długie i bardzo fantastycznie zredagowane sprawozdania. Pomimo, że znajdowałem się jako pasażer na „Oceanji” nie mogłem tak samo jak i inni być świadkiem tego osobliwego wypadku, bo stało się to nocą, podczas wyładowywania węgla, kiedy wszyscy wysiedliśmy na ląd, celem uniknięcia tego przykrego hałasu, i zabawialiśmy się tam w kawiarniach lub w teatrach.
W każdym razie ja osobiście myślę, że niektóre przypuszczenia, których wtedy nie wyjawiłem publicznie, mogłyby rzucić promyk światła na tę dziwaczną scenę, a czas, który odtąd upłynął, pozwala mi zużytkować pewną rozmowę, która bezpośrednio miała miejsce przed wzwyż wspomnianym epizodem.
Kiedy chciałem w biurze okrętowem w Kalkucie zamówić sobie miejsce na „Oceanji” celem powrotu do Europy, clerk wzruszył ramionami z politowaniem i rzekł, że nie może powiedzieć na razie, czy będzie możliwe zapewnić mi osobną kabinę, bo okręt jest teraz tuż przed porą deszczową całkowicie wykupiony, ale że oczekują jeszcze w tej kwestji telegramu z Singapore.
Następnego dnia oświadczył mi na wstępie, że na szczęście może mi zamówić miejsce, coprawda jest to bardzo podła kabina, pod pokładem, w samym środku okrętu. Ale że się już niecierpliwiłem i chciałem jaknajprędzej powrócić do domu, więc nie wahałem się długo i kazałem zamówić sobie to miejsce.
Okazało się, że clerk miał zupełnie dokładne informacje. Okręt był przepełniony, a kabina rzeczywiście podła, mała, prostokątna dziura, wtłoczona w pobliże maszyny, oświetlona jedynie mętnym błyskiem okrągłej szyby okienka.
W zgęstniałem, zduszonem powietrzu czuć było olej i pleśń; nawet na sekundę nie można było uciec przed elektrycznym wentylatorem, podobnym do stalowego nietoperza, który dostał wścieklizny i krążył, brzęcząc, człowiekowi nad głową. Zdołu jęczała i sapała maszyna, jak zdyszany tragarz, noszący węgle bezustannie po tych samych schodach, a zgóry słyszało się bez przerwy kroki przechadzających się po pokładzie. To też uciekłem stamtąd na powietrze po chwili, gdy tylko zdołałem wrzucić mój kuferek w ten stęchły grób z szarych belek: wchodząc na górę, jak ambrę wdychałem słodkawy miękki wiatr, który z lądu wiał ponad falami.
Ale także i na pokładzie ciasnota była i niepokój: migało tylko i trzepotało w powietrzu od ludzi, którzy zdenerwowani wskutek zamknięcia i bezczynności paplali bezustannie i chodzili ciągle tam i napowrót. Rozszczebiotana kokieterja i żarty kobiet, nieustanne krążenie w kółko na ciasnem przejściu na pokładzie, wszystko to mnie, nie wiem dlaczego, bolało. Widziałem dopiero co nowy, przedziwny świat, wchłaniałem w siebie szybko po sobie w szalonem tempie zmieniające się obrazy — a teraz chciałem to wszystko przemyśleć, rozdzielić, uporządkować, naśladując pewien kształt, w myślach odwzorować to, co pochłonąłem wzrokiem, ale tu na tym ciasnym bulwarze nie było ani chwili spokoju i wytchnienia. Litery w książce rozpływały się przed nietrwałemi cieniami przechodzących. Niepodobieństwem było zostać samemu na tej wędrującej ulicy okrętowej, pozbawionej cienia. Próbowałem przez trzy dni — daremnie; patrzyłem z rezygnacją na ludzi, na morze, ale morze było ciągle to samo, niebieskie i puste: tylko podczas zachodu słońca naraz oblane wszystkiemi barwami. A ludzi znałem wszystkich na pamięć, kiedy minęło trzy razy po dwadzieścia cztery godziny. Każda twarz była mi znajoma aż do przesytu, ostry śmiech kobiet przestał mnie drażnić, hałaśliwe kłótnie dwóch sąsiadujących ze mną holenderskich oficerów nie gniewały mnie już. Pozostawała więc tylko ucieczka: ale kabina była gorąca i duszna, a w salonie produkowały się na fortepianie młode Angielki, rąbiąc niemiłosiernie walce. Nagle zdecydowany przewróciłem ustalony porządek, zaszyłem się w kajucie już popołudniu, odurzywszy się przedtem kilkoma szklankami piwa, żeby przespać kolację i nieodzowne tańce.
Kiedy się przebudziłem, było całkiem ciemno i duszno w małej trumnie, która mi służyła za kabinę. Zatrzymałem wentylator — powietrze przylepiało mi się, tłuste i wilgotne, do skroni. Moje zmysły były odurzone, potrzebowałem kilku minut, żeby sobie przypomnieć, gdzie się znajduję. Musiało już być dobrze po północy, bo nie słyszałem ani muzyki ani nieustającego odgłosu kroków na pokładzie; tylko maszyna, to nigdy nie przestające oddychać serce lewiatana, pchało skrzypiące ciało okrętu w niewiadomą dal.
Poomacku wydostałem się na pokład. Było pusto, a kiedy podniosłem wzrok ponad ziejący parą wierzchołek komina i fantastycznie błyszczące maszty, naraz magiczna jasność zalała mi oczy. Niebo promieniało, wydawało się, jakby aksamitna zasłona zakrywała tam w górze jakieś niebywałe światło, jakby te iskrzące się gwiazdy były tylko otworami i szparami, poprzez które błyszczała ta nieopisana jasność. Nigdy nie widziałem takiego nieba, jak tej nocy, tak jaśniejącego, tak twardego, stalowo niebieskiego, a jednak iskrzącego, kapiącego, szumiącego, tryskającego światłem, które szło z księżyca i z gwiazd, a które jednak zdawało się palić w tajemniczem wnętrzu. Biały lakier migotał jaskrawo w świetle księżyca, wszystkie brzegi okrętu na tle aksamitno - ciemnego morza, liny, reje, wszystkie kontury rozpływały się w tem falującem świetle; niejako w próżni zdawały się wisieć światła na masztach i ponad niemi okrągłe oko okrętu, ziemska, żółta gwiazda pomiędzy promieniejącemi gwiazdami nieba.
Ponad moją głową zawisła czarodziejska konstelacja gwiazd, krzyż południa, błyszczącemi djamentowemi gwoździami przybity do niewidzialnej przestrzeni, unoszący się pozornie w powietrzu, gdy tymczasem tylko okręt ciężko oddychającą piersią wytwarzał ruch w dół i w górę, jak olbrzymi pływak, przez ciemne fale pchający kadłub. Stałem i patrzyłem w niebo: miałem uczucie, że jestem w kąpieli, gdzie gorąca woda płynie z góry, tylko że to była nie woda, lecz światło, białe i ciepłe, które mi zalewało ręce, ramiona i głowę. Odetchnąłem swobodnie, lekko — i nagle olśniony, poczułem na wargach orzeźwiający trunek: — powietrze, ciepłe, fermentujące, łatwo upajające powietrze, w którem był oddech owoców i woń dalekich wysp; i po raz pierwszy, odkąd się znalazłem na tych deskach, uczułem świętą rozkosz — marzenia, i to pragnienie zmysłowe, żeby ciało oddać jak kobieta tej otaczającej mnie miękkości. Chciałem się położyć i wznieść wzrok ku tym białym hieroglifom. Ale wszystkie leżaki i krzesła były usunięte, na całym pokładzie nie było gdzie usiąść. Poomacku dostałem się aż na dziób okrętu, oślepiony światłem, które coraz gwałtowniej przenikało mnie, wydzielając się z otaczających przedmiotów.
To wapienno-białe, jaskrawo palące się światło bolało mnie prawie, pragnąłem gdzie zakopać się w cieniu, leżeć na jakiejś macie, nie czując tego blasku, odbijającego się w przedmiotach, tak, jak się widzi jakiś pejzaż z zaciemnionego pokoju. Poprzez żelazne zwoje, potykając się na linach, doszedłem nareszcie aż do dziobu, spojrzałem na dół, gdzie przednia część okrętu nurzała się w czarnej wodzie, a roztopione światło księżyca tryskało pianą po obu stronach. Pług ten podnosił się ciągle i opadał w czarne falujące skiby morza; odczuwałem wszystkie katusze zwyciężonego żywiołu, odczuwałem całą rozkosz ziemskiej siły w tej błyskotliwej grze fal. W zapatrzeniu się zapomniałem o czasie. Czy stałem tu już od godziny, czy tylko od kilku minut? W dół i w górę, w dół i w górę kołysała mnie olbrzymia kołyska okrętu. — Czułem tylko, że przychodzi na mnie zmęczenie, które było prawie rozkoszą. Chciałem spać i śnić, ale nie chciałem oddalać się z tego czarodziejskiego koła i wracać napowrót do mojej trumny. Mimowoli wyczułem pod nogami zwój lin. Usiadłem z zamkniętemi oczyma, ale nie pełnemi cienia, bo przed niemi, nad niemi płynął srebrny blask. W dole słyszałem cichy szum wody, a nad sobą, niedosłyszalnym dźwiękiem — biały prąd tego światła. Stopniowo wchodził mi ten szum w krew; nie czułem już, czy żyję i nie wiem, czy był to mój własny oddech, czy dalekie bicie serca okrętu; płynąc, rozpływałem się w tym niespokojnym szumie świata.
Suchy cichy kaszel w pobliżu mnie sprawił, że się zerwałem. Przerażony przebudziłem się z upajających marzeń. Oczy moje, oślepłe od białego światła, które jaśniało ponad dotychczas zamkniętemi powiekami, chciały się czegoś doszukać w ciemności; tuż naprzeciw mnie w cieniu ściany okrętowej błysnęło coś, jakby refleks okularów, a teraz żarzyła się wielka krągła iskra — ognik fajki. Kiedy usiadłem tam, patrząc na pianą oblany dziób okrętu i w górę na krzyż południa, nie zauważyłem widocznie tego sąsiada, który tu musiał siedzieć cały czas bez ruchu. Jeszcze niezupełnie przytomny wyrzekłem po niemiecku:
— Przepraszam.
— O, proszę — odpowiedział głos z ciemności po niemiecku.
Nie umiem opisać, jak dziwne i nieprzyjemne było to siedzenie w milczeniu blisko siebie w ciemnościach, jeden obok drugiego, nie widząc się nawzajem. Mimowoli miałem wrażenie, jakby ten człowiek patrzył na mnie ustawicznie tak samo, jak ja na niego patrzyłem. Ale tak silne było to białe błyszczące światło ponad nami, że jeden drugiego nie mógł widzieć, nic, tylko zarys konturów w cieniu. Zdawało mi się jedynie, że słyszę oddech i syczący szmer ssania fajki.
To milczenie było ponad siły. Byłbym najchętniej odszedł, ale wydawało mi się, że byłoby to za gwałtowne, za nagłe. Zakłopotany wyjąłem papierosa. Zapałka syknęła i przez chwilę drgał promyk światła w ciasnej przestrzeni. Zobaczyłem poza okularami obcą twarz, której nigdy nie widziałem dotąd na okręcie, przy żadnym posiłku, w żadnym korytarzu; czy to nagłe światło było przykre dla oczu, czy też była to halucynacja, ale twarz ta wydawała mi się przerażająco wykrzywiona, ponura, djabelska. Ale zanim wyraźnie spostrzegłem pojedyńcze szczegóły, ciemność połknęła znowu śpiesznie oświetlone linje, widziałem jak przedtem tylko kontury jakiejś postaci ciemnej i wciśniętej w ciemność, i kiedy niekiedy krągły płomień ognistego pierścienia fajki w powietrzu. Żaden z nas nie mówił, a to milczenie było parne i duszące, jak podzwrotnikowe powietrze.
Nareszcie, nie mogąc tego znieść dłużej, wstałem i powiedziałem grzecznie:
— Dobranoc.
— Dobranoc — odpowiedział z ciemności ochrypły, twardy, jakby zardzewiały głos.
Potykając się, posuwałem się z trudem naprzód, poprzez liny okrętowe koło słupów. Nagle usłyszałem poza sobą odgłos szybkich, niepewnych kroków. Był to człowiek, który siedział ze mną przed chwilą. Mimowoli stanął, ale nie przybliżył się, w ciemności czułem tylko jakby strach i przygnębienie w odgłosie jego kroków.
— Przepraszam — powiedział prędko — że ośmielę się zanieść do pana prośbę. Ja... ja... — jąkał się nie mógł mówić dalej z zakłopotania — ja... ja... mam osobiste... całkiem osobiste powody unikania ludzi... śmierć osoby... usuwam się od tego towarzystwa na okręcie... nie mówię tu o panu, nie... nie... Prosiłbym tylko... Pan by mnie zobowiązał ogromnie, gdyby pan nikomu na okręcie nie mówił, że mnie pan widział tutaj... Mam, jak powiedziałem osobiste powody, które mi wzbraniają szukać teraz towarzystwa ludzkiego... tak... Byłoby mi przykro, gdyby pan wspomniał, że mnie... że tu kto w nocy... że... ja...
Słowa mu znów więzły w gardle. Widząc jego zmieszanie, zapewniłem go z największym pośpiechem, że wypełnię najchętniej jego prośbę. Podaliśmy sobie ręce. Potem wróciłem do mojej kajuty i zasnąłem snem ciężkim, dziwnie poplątanym bałamutnemi widziadłami.
Dotrzymałem przyrzeczenia i nie mówiłem nikomu na okręcie o osobliwem spotkaniu, pomimo, że pokusa była niemała. Bo podczas podróży morskiej najmniejsza drobnostka staje się wydarzeniem: żagiel na horyzoncie, delfin w skoku, nowo odkryty flirt, przelotny żart. Przytem dręczyła mnie ciekawość dowiedzenia się czegoś więcej o tym tajemniczym podróżnym, szukałem w liście okrętowej nazwiska, któreby mogło należeć do niego, przypatrywałem się ludziom, czy mogli pozostawać z nim w jakimkolwiek związku; owładnęła mną nerwowa niecierpliwość, przez cały dzień czekałem właściwie tylko na wieczór, czy go znowu nie spotkam. Zagadkowe psychologiczne sprawy mają nademną poprostu niepokojącą przewagę, drażnią mnie aż do krwi, chciałbym wszędzie dociekać związków, a dziwaczni ludzie potrafią mnie już przez swą obecność rozpalić aż do namiętności, namiętności niemniejszej, niż chęć posiadania kobiety. Dzień mi się dłużył i kruszył w palcach. Położyłem się wcześniej do łóżka: wiedziałem, że się zbudzę o północy, że mnie to zbudzi.
I rzeczywiście, zbudziłem się o tej samej porze, co wczoraj. Na zegarku obydwie wskazówki nafosforyzowane stanowiły jedną jasną linję. Prędko wyszedłem z parnej kabiny w jeszcze duszniejszą noc.
Gwiazdy błyszczały, jak wczoraj i sypały przenikliwe światło na drżący okręt. Wysoko ponad nami płonął krzyż południa. Wszystko było, jak wczoraj — w krajach podzwrotnikowych dni i noce są bardziej bliźniaczo do siebie podobne, niż w naszej umiarkowanej strefie — tylko we mnie nie było tego miękkiego, płynnego, sennego kołysania, jak wczoraj. Coś mnie ciągnęło, bałamuciło i wiedziałem, gdzie mnie ciągnie: tam do czarnych zwojów lin na dziobie okrętu... czy znowu siedzi tam bez ruchu ów tajemniczy podróżny. Z góry zabrzmiał głos dzwonu okrętowego. To mnie porwało. Szedłem krok za krokiem, niechętnie ulegając wewnętrznemu głosowi. Jeszcze nie zbliżyłem się do dziobu, gdy nagle drgnęło tam coś, jak czerwone oko: fajka. A więc był...
Mimowoli stanąłem. W następnej chwili byłbym już poszedł dalej, gdy wtem ruszył się ktoś w ciemności, ktoś wstał, zrobił dwa kroki i nagle usłyszałem tuż blisko głos, uprzejmy i przybity:
— Proszę wybaczyć, — powiedział — pan chce prawdopodobnie wrócić na swoje miejsce i miałem wrażenie, że pan chciał uciec, skoro mnie pan zobaczył. Proszę, niech pan usiądzie, ja odejdę.
Pospieszyłem, żeby mu powiedzieć, że owszem, może tam zostać i że tylko dlatego zawahałem się idąc, bo nie chciałem mu przeszkadzać.
— Mnie pan nie przeszkadza — powiedział z pewną goryczą — przeciwnie, jestem szczęśliwy, że nie będę skazany na samotność. Od dziesięciu dni nie mówiłem z nikim ani słowa... właściwie już od lat... i może dlatego mi to tak ciężko przychodzi... bo się już prawie dławię tem, co sam musiałem połykać. Nie mogę... a ludzi jeszcze nie znoszę, bo się przez cały dzień śmieją... tego nie mogę słuchać... teraz... śmiech ten dochodzi mnie w kabinie, zatykam sobie uszy... prawda, że pan nic nie wie, i cóż to zresztą może obchodzić obcych...
Przerwał znowu — i rzekł potem nagle i prędko:
— Ale ja pana nie chcę trudzić... niech mi pan wybaczy moją gadatliwość!
Ukłonił się i chciał odejść ale sprzeciwiłem się temu gwałtownie.
— Pan mi zupełnie nie przeszkadza. Jestem naprawdę szczęśliwy, że mogę parę cichych słów z kimś zamienić... Chce pan papierosa?
Wziął. Podałem mu ognia. Znowu w świetle oderwała się jego twarz od czarnej ściany okrętu, ale tym razem zupełnie do mnie zwrócona: oczy z poza okularów badały moją twarz łapczywie z obłąkaną mocą. Przerażenie mnie ogarnęło. Czułem, że ten człowiek chce mowić, musi mówić. I wiedziałem, że ja muszę milczeć, żeby mu dopomóc.
Usiedliśmy znowu. Miał tam, drugie krzesło, które[2] mnie ofiarował. Nasze papierosy iskrzyły się i w sposobie, jak pierścień światła z jego papierosa drżał w ciemnościach, widziałem, że jego ręka trzęsie się. Ale milczałem i on milczał.
Potem odezwał się zcicha:
— Czy pan jest bardzo zmęczony?
— O nie, zupełnie nie.
Głos w ciemności zawahał się znowu:
— Chciałbym pana o coś zapytać... właściwie chciałbym panu coś opowiedzieć... czuję, jak to głupio z mej strony udawać się do pierwszego, kogo spotkam, ale... jestem... w strasznem położeniu... doszedłem do tego, że muszę koniecznie z kimś mówić.. inaczej zmarnieję, zginę... Wiem, że mi pan nie pomoże... ale jestem poprostu chory z powodu tego milczenia... a chory jest zawsze śmieszny dla innych...
Przerwałem mu i prosiłem, żeby się nie męczył. Niech mi tylko opowie, nie mogę mu naturalnie niczego obiecać, ale człowiek ma przecież obowiązek niesienia pomocy drugiemu.
— Obowiązek... niesienia pomocy drugiemu... Więc pan także sądzi... pan także, że się ma obowiązek... obowiązek niesienia zawsze pomocy...?
Trzy razy powtórzył to zdanie. Wstrętem napełniał mnie ten tępy, zawzięty sposób powtarzania. Czy ten człowiek był obłąkany? Może tylko pijany?
Ale jak gdybym wypowiedział głośno to przypuszczenie, rzekł zupełnie innym tonem:
— Pan mnie będzie miał za warjata, albo pijanego. Nie, warjatem jeszcze nie jestem — jeszcze nie. Tylko słowa, które pan powiedział tak dziwnie mnie uderzyły... tak dziwne, bo to, co mnie teraz męczy, mianowicie, czy człowiek ma obowiązek, obowiązek...
Zaczął znowu się jąkać. Potem przerwał nagle i zaczął na nowo:
— Jestem mianowicie lekarzem. W mojej sytuacji często zdarzają się takie fatalne wypadki... mianowicie, nie zawsze istnieje tylko jeden obowiązek, obowiązek wobec innych, ale także obowiązek wobec siebie, wobec państwa i wobec nauki. Trzeba pomagać... naturalnie, od tego człowiek jest... ale takie zasady są tylko teoretyczne. Gdzie granica? Pan jest obcy człowiek i ja panu jestem obcy, a ja pana proszę, żeby pan milczał o tem, że mnie pan tu spotkał... dobrze... pan milczy, pan spełnia ten obowiązek... Teraz proszę pana, żeby pan ze mną mówił dlatego, że moje milczenie mnie dławi.... i pan jest w tej chwili gotów słuchać mnie... dobrze, ale to wszystko jest łatwe... A gdybym pana prosił, żeby mnie pan porwał i strącił z okrętu... wtedy kończy się uprzejmość i gotowość niesienia pomocy! Gdzieś się kończy... tam, gdzie się zaczyna własne życie i własna odpowiedzialność... gdzieś się musi skończyć... gdzieś ustaje ten obowiązek...
Albo może właśnie... Czyż lekarz musi być koniecznie zbawicielem, pomagającym całemu światu, tylko dlatego, że posiada dyplom z łacińskiemi wyrazami, czyż musi oddać życie, jeśli jakaś... czy jakiś ktoś przyjdzie i żąda, żeby był szlachetny, dobry, gotowy do pomocy? Tak, gdzieś ustaje ten obowiązek... tam, gdzie się już nie ma sił... tam...
Zamilkł na chwilę i porwał się znowu:
— Przepraszam pana, jestem taki podniecony... ale nie jestem pijany... jeszcze nie pijany... to mi się także zdarza teraz, przyznaję się panu szczerze... w tej piekielnej samotności... Niech pan pomyśli, siedem lat, siedem lat żyłem tylko między zwierzętami i krajowcami... Wtedy zapomina się mówić spokojnie. Kiedy się raz otworzy zaporę, przelewa się wszystko... Ale niech pan poczeka... wiem już... chciałem pana zapytać... chciałem panu opowiedzieć taki wypadek: czy się ma obowiązek pomocy... tak, w anielsko czystej intencji pomóc, czy... Obawiam się, czy to zresztą nie będzie trwało za długo. Czy pan naprawdę nie jest zmęczony?
— Nie, zupełnie nie.
— Dziękuję panu... Nie napije się pan?
Szukał czegoś w ciemności. Coś zabrzęczało, dwie czy trzy — w każdym razie kilka butelek, które stały obok niego. Ofiarował mi kieliszek whisky, w którym umaczałem usta, on zaś odrazu wychylił cały. Przez chwilę milczenie stanęło między nami, jak mur. Wtem dzwon okrętowy wybił w pół do pierwszej.
— Chciałbym panu opowiedzieć coś, co się zdarzyło... Niech pan przypuści, że lekarz w małem miasteczku... albo właściwie na wsi... lekarz, który...
Przerwał znowu. Naraz gwałtownie przysunął swoje krzesło do mnie.
— Tak nie pójdzie. Muszę panu opowiedzieć wszystko dokładnie od początku do końca, inaczej mnie pan nie zrozumie. To się nie da przedstawić jako przykład, jako teorje... muszę panu opowiedzieć to, co się mnie samemu wydarzyło...Wtedy nie ma się wstydu, ani ukrywania się... przedemną ludzie też się rozbierają do naga, pokazują mi swoje strupy, mocz i ekskrementa... jeżeli się chce pomocy od kogoś, nie można nic przemilczać... Więc nie będę panu opowiadał o jakimś legendarnym lekarzu... rozbieram się przed panem do naga i powiadam panu: ja... zapomniałem o wstydzie w tej przeklętej samotności, w tym przeklętym kraju, który człowiekowi duszę wyjada i szpik wysysa z kości.
Musiałem zrobić jakiś ruch, bo przerwał nagle.
— Ach tak, pan protestuje... rozumiem! Pan jest zachwycony Indjami, świątyniami i drzewami palmowemi i całą romantyką dwumiesięcznej podróży. Tak, czarodziejski jest ten świat podzwrotnikowy, jeśli się go widzi z okien kolei, samochodu lub z rikszy; nie odczuwałem tego także inaczej, kiedy przybyłem tu przed siedmiu laty. O czem ja nie marzyłem wtedy! Chciałem się uczyć języków i czytać święte księgi w oryginale, studjować choroby, pracować naukowo, poznać psychikę krajowców — zostać misjonarzem ludzkości, cywilizacji... Wszyscy, którzy tu przyjeżdżają, marzą o tem samem. Ale w tej niewidocznej cieplarni traci się siły, gorączka — której się przecież dostaje, choćby się nie wiem wiele zażyło chininy, — przenika człowieka do szpiku, czyni go leniwym, ociężałym, rozmiękłym. Jest się jako Europejczyk odciętym od swego własnego ja, kiedy się z wielkiego miasta przyjedzie do takiej bagnistej, przeklętej miejscowości, po krótszym czy dłuższym czasie każdy jest podcięty, jedni piją, drudzy palą opjum, niektórzy biją się ze sobą, jak bestje — na każdego przyjdzie jakieś obłąkanie. Tęskni się do Europy, marzy się o tem, żeby raz przejść ulicą, siedzieć w jasnym pokoju z białymi ludźmi, rok w rok marzy się o tem, a kiedy przyjdzie potem czas wakacyj, jest się wtedy już za leniwym, żeby wyjechać. Wie się, że tam jest się już zapomnianym, obcym, muszlą w morzu... Zostaje się, niedołężnieje, marnieje w tych gorących mokrych lasach. Przeklętym niech będzie ten dzień, kiedy się sprzedałem do tego bagnistego brudnego gniazda! Zresztą, tak zupełnie dobrowolne to nie było...
Kończyłem nauki w Niemczech, zostałem doktorem medycyny, wziętym lekarzem z posadą na klinice w Lipsku; gdzieś w zaginionych dawno rocznikach jakiegoś lekarskiego pisma ceniono wartość nowej injekcji, którą ja pierwszy zastosowałem w mej praktyce. Wtedy zdarzyła się historja z kobietą, z osobą, którą poznałem w szpitalu; pozbawiła rozumu swego kochanka, także ją postrzelił, a niedługo i ja byłem tak samo szalony, jak on. Była taka zimna i pyszna, że mnie to do wściekłości doprowadzało. Zuchwałe i despotyczne kobiety miały zawsze przewagę nademną. Ale ta tak mi dopiekła, że mi aż kości połamało. Robiłem, co chciała — wkońcu... dlaczego nie mam powiedzieć, minęło już osiem lat od tego czasu — dla niej sięgnąłem do kasy szpitalnej... a kiedy rzecz wyszła najaw, zrobiła się awantura. Wuj mój pokrył szkodę, ale karjera była już raz na zawsze skończona. Wtedy dowiedziałem się, że holenderski urząd werbuje lekarzy do kolonij i daje zadatek. Pomyślałem sobie zaraz, że musi to być nieczysty interes, za który dają zadatek, wiedziałem, że krzyże na cmentarzach w tych bagnistych plantacjach trzy razy tak prędko wyrastają w górę, jak u nas, ale gdy się jest młodym, myśli się zawsze, że gorączka i śmierć są dla innych. Nie miałem wyboru, pojechałem do Rotterdamu, zobowiązałem się na dziesięć lat, dostałem pokaźną paczkę banknotów, połowę posłałem zaraz do domu dla wuja, a drugą połowę zabrała mi tam w porcie jedna dziewczyna, która wszystko wyłudziła odemnie, bo była tak podobna do tamtej przeklętej kocicy.
Bez pieniędzy, bez zegarka, bez iluzji wyjechałem z Europy i nie byłem nawet zasmucony, kiedy wypłynęliśmy z portu. A potem siedziałem tak samo na pokładzie, jak pan teraz, i jak siedzieli wszyscy, i patrzyłem na krzyż południa i na palmy, serce mi rosło — ach, lasy, samotność, cisza... marzyłem!...
Samotności miałem niedługo dosyć. Nie posłali mnie ani do Batawji ani Surabaji, do miasta, gdzie są ludzie, kluby, golf, książki i gazety — tylko do... nazwa tu jest rzeczą obojętną — do jakiejś obwodowej stacji, dwa dni jazdy z najbliższego miasta. Kilku nudnych zaschniętych urzędników, kilku half-cast, to było moje towarzystwo, zresztą tylko las i las, plantacje, gąszcz i bagna.
Zpoczątku było jeszcze znośnie: robiłem rozmaite studja; raz, kiedy wice-rezydent w podróży inspekcyjnej wywalił się razem z samochodem i zdruzgotał sobie nogę, zrobiłem bez asystenta operację, o której dużo mówiono; zbierałem trucizny i broń krajowców, zajmowałem się tysiącem drobiazgów, żeby się trzymać i nie ulec apatji. Ale to wszystko było możliwe tylko tak długo, jak długo siły, które przywiozłem z Europy, jeszcze we mnie funkcjonowały; potem zacząłem usychać. Tych kilku Europejczyków nudziło mnie, zerwałem stosunki z nimi, zacząłem pić i marzyć. Musiałem wytrzymać jeszcze tylko dwa lata, potem byłem wolny, z pensją, mogłem, mogłem wrócić do Europy i jeszcze raz rozpocząć życie na nowo. Właściwie nic już nie robiłem więcej, tylko czekałem, leżałem i czekałem. I tak siedziałbym jeszcze tam dziś, gdyby ta kobieta... gdyby się to nie było zdarzyło...
Głos w ciemnościach ucichł. Fajka przestała się tlić. Tak cicho było, że naraz usłyszałem znowu szum wody, łamiącej się i pieniącej na dziobie okrętu i dalekie, tępe uderzenia serca maszyny. Chętnie byłbym zapalił papierosa, ale obawiałem się jaskrawego światła zapałki i refleksu na jego twarzy. A on milczał i milczał. Nie wiedziałem, czy skończył mówić, czy marzył, czy spał, tak martwe było to milczenie.
Wtem dzwon okrętowy wybił jedno silne uderzenie: pierwsza. Zerwałem się. Usłyszałem znowu brzęk szklanki, prawdopodobnie ręka macała wokoło, szukając whisky. Przełknął cicho — potem głos zabrzmiał na nowo, ale teraz więcej naprężony, bardziej namiętny:
— A więc... a więc rzecz się miała tak: siedzę tam na górze, w mojem przeklętem gnieździe, siedzę jak pająk w siatce już od miesięcy, bez ruchu. Właśnie skończyła się pora deszczowa, tydzień za tygodniem pluskało o dach, nikt nie przychodził, żaden Europejczyk, dzień w dzień siedziałem z mojemi żołtemi kobietami i z whisky. Byłem wtedy właśnie zupełnie „down”, chory na tęsknotę do Europy, gdy czytałem jakiś romans o jasnych ulicach i białych kobietach, zaczynały mi palce drżeć. Nie mogę wytłomaczyć panu dokładnie tego stanu, jest to rodzaj podzwrotnikowej gorączki, szalona, gorączkowa, a jednak bezsilna nostalgja, która porywa czasami człowieka. W takim stanie siedziałem raz — zdaje mi się — pochylony nad atlasem — i śniłem o podróżach. Naraz silne pukanie do drzwi. Przed drzwiami stoi boy i jedna z kobiet, i obydwoje mają oczy wytrzeszczone ze zdumienia. Robią wielkie gesty: jakaś pani jest tu... jakaś lady, słowem biała kobieta.
Zrywam się. Nie słyszałem żadnego powozu ani samochodu... Biała kobieta, tu w tej dziczy?
Chcę zbiegnąć ze schodów, ale wstrzymuję się na czas, jedno spojrzenie do lustra. Prędko porządkuję moją tualetę, nerwowo, niespokojnie, dręczony jakiemś niemiłem przeczuciem, bo nie znam nikogo na świecie, ktoby przychodził do mnie powodowany przyjaźnią. Nareszcie schodzę nadół.
W sieni czeka dama i podchodzi szybko do mnie. Gęsty welon, używany podczas jazdy samochodem, zakrywa jej twarz. Chcę ją przywitać, ale ona nie daje mi przyjść do słowa:
— Dobry wieczór, doktorze — mówi po angielsku bardzo płynnie (trochę za płynnie, jakby ułożyła sobie co ma powiedzieć) — Proszę mi wybaczyć, że pana napadam. Ale byliśmy właśnie na stacji, nasz samochód czeka opodal — (dlaczego nie zajeżdża przed dom — wpada mi błyskawicznie na myśl) — wtedy przypomniałam sobie, że pan tu mieszka. Już tak wiele słyszałam o panu... Pan dokazał naprawdę cudu z wice-rezydentem. Jego noga jest all right, gra w golfa jak dawniej. Ach tak, wszyscy mówią o tem, oddalibyśmy chętnie naszego mrukliwego Surgeona i tych dwóch innych, gdyby pan przyszedł na ich miejsce. Dlaczego pana nigdy nie widać w mieście? Pan żyje jak yoga...
I tak mówi prędko, coraz prędzej, nie dając mi przyjść do słowa. Coś nerwowego, niepewnego jest w tej próżnej gadaninie, tak, że się to i mnie udzielać zaczyna. Dlaczego mówi tak prędko i tak dużo, pytam się w duszy, dlaczego się nie przedstawia, dlaczego nie zdejmuje wolonu? Czy ma gorączkę? Czy jest chora? Czy może obłąkana? Denerwuję się coraz bardziej, bo odczuwam całą śmieszność sytuacji, stoję przed nią oniemiały, zalany potokiem jej słów. Nareszcie zatrzymuje się na chwilę, tak, że mogę ją poprosić na górę. Daje znak, żeby boy pozostał, i wychodzi przede mną na schody.
— Bardzo tu ładnie u pana — mówi, rozglądając się po moim pokoju — Ach, jakie śliczne książki, chciałabym je wszystkie przeczytać — przystępuje do szafy z książkami i ogląda tytuły. Pierwszy raz, odkąd się znalazła u mnie, milczy przez chwilę.
— Czy mogę pani służyć herbatą? — pytam. Nie obraca się i patrzy na tytuły książek.
— Nie, dziękuję panu, doktorze.. musimy zaraz wracać... nie mam dużo czasu... jestem tylko na małej wycieczce... Ach, pan ma tu Flauberta, ja go tak szalenie lubię... cudowny, wprost cudowny... „Education sentimentale”... widzę, że pan czyta także po francusku. Jak pan wiele umie!... Tak, Niemcy uczą się wszystkiego w szkole... To naprawdę nadzwyczajne, tyle języków!... Wice-rezydent wierzy w pana, mówi zawsze, że pan jest jedynym, któremu by się oddała pod nóż... nasz poczciwy Surgeon potrafi tylko grać w bridge’a. Zresztą, wie pan — (ciągle jeszcze stoi tyłem) — dziś przyszło mi na myśl, że ja sama powinnabym się pana poradzić... a że właśnie przejeżdżaliśmy tędy, pomyślałam sobie... ale pan jest teraz pewnie zajęty... przyjdę innym razem...
Nareszcie odkrywasz karty! — pomyślałem sobie odrazu, ale nie dałem nic poznać po sobie, tylko zapewniłem ją, że zawsze będzie dla mnie zaszczytem służyć jej, kiedy zechce.
— To nie jest nic poważnego — powiedziała obracając się w pół i jednocześnie przeglądając książkę, którą zdjęła z półki — nic poważnego... drobnostka... kobiece historje... zawroty głowy... omdlenia... Dziś rano podczas jazdy, kiedy skręcaliśmy, upadłam nagle „raide morte”, boy musiał mnie podnosić w samochodzie i szukać wody... może szofer jechał za prędko... nie myśli pan, doktorze?
— Nie mogę nic o tem sądzić. Czy pani miewa częściej takie omdlenia?
— Nie, to znaczy... w ostatnich czasach... właśnie w ostatnich czasach... tak, takie omdlenia, nudności...
Stoi znowu przed szafą z książkami, wkłada jedną książkę napowrót, wyjmuje drugą i przerzuca kartki. To dziwne: dlaczego robi to tak nerwowo... dlaczego nie podniesie oczu pod welonem? Naumyślnie nie mówię nic. Mam ochotę dać jej poczekać. Nareszcie zaczyna znowu w swój szczebioczący sposób:
— Prawda, doktorze, że to nic niebezpiecznego? Podzwrotnikowa gorączka, lub coś podobnego?....
Przystępuję do niej. Cofa się.
— Musiałbym najpierw sprawdzić, czy pani ma gorączkę. Czy mogę poprosić o puls?
— Nie, nie, ja nie mam gorączki... napewno nie... mierzyłam sama codziennie od... czasu, jak zaczęły przychodzić te omdlenia. Nigdy gorączki, zawsze tylko 36.4, nigdy więcej. Żołądek jest także w porządku.
Waham się przez chwilę. Cały czas już drażni mnie podejrzenie, czuję, że ta kobieta chce czegoś odemnie. Nikt nie przyjeżdża na takie pustkowie, żeby rozmawiać o Flaubercie. Przez jedną, dwie minuty daję jej czekać.
— Przepraszam panią — mówię potem poprostu — czy mogę zadać pani parę pytań?
— Naturalnie, doktorze, pan przecież jest lekarzem — odpowiada, już znowu obrócona plecami i bawi się książką.
— Czy pani miała dzieci?
— Tak, syna.
— A miała pani przedtem... myślę wtedy... czy nie zauważyła pani podobnych symptomów, jak teraz?
— Tak.
Ma teraz zupełnie inny głos. Całkiem czysty, stanowczy, nie szczebiocący, zupełnie nie nerwowy.
— A czy jest możliwe... przepraszam za to pytanie... że pani się teraz znajduje w tym samym stanie?
— Tak.
Ostro jak brzytwa i przenikliwie pada to słowo. W jej odwróconym profilu nie drgnęła ani jedna linja.
— W takim razie byłoby może najlepiej, gdybym mógł panią zbadać... Czy mogę poprosić do drugiego pokoju?
Wtedy obraca się nagle. Przez welon czuję zimny stanowczy wzrok, który mi patrzy prosto w oczy.
— Nie... to niepotrzebne... mam zupełną pewność co do mego stanu.
Głos waha się przez chwilę, i znowu napełniona szklanka błyska w ciemności.
— A więc niech pan słucha dalej... ale proszę sobie wyobrazić przez chwilę tę sytuację. Do kogoś, który ginie z samotności, przychodzi kobieta — pierwsza biała kobieta od lat, która przestępuje próg tego pokoju... i naraz czuję: w pokoju jest coś złego.. jakieś niebezpieczeństwo. Dreszcz mnie przeszedł, czułem wstręt do stalowej woli tej kobiety, która weszła tu szczebiocząc, a potem naraz jak nóż z pochwy wyciąga swoje żądanie. Bo wiedziałem już dawno, wiedziałem odrazu czego chciała odemnie. Nie pierwszy raz zdarzało się, że kobiety żądały odemnie czegoś podobnego, ale przychodziły inaczej... przychodziły zawstydzone, albo błagające, przychodziły ze łzami i z zaklęciami. Tu jednak była stalowa, męska wola... od pierwszej sekundy czułem, że ta kobieta była silniejsza odemnie... że mogła mnie zmusić do spełnienia swej woli... jeżeli chciała... Ale we mnie było także coś złego.. mężczyzna, który się bronił, jakieś rozgoryczenie... bo jak już powiedziałem, od pierwszej sekundy, zanim ją jeszcze zobaczyłem, miałem wrażenie, że ta kobieta jest moim wrogiem.
Z początku milczałem uparcie i zawzięcie. Czułem, że patrzała na mnie z pod welonu — wprost wyzywająco, że chciała mnie zmusić do mówienia. Ale ja nie chciałem tak łatwo ustąpić. Zacząłem mówić, ale wymijająco... mimowoli naśladowałem jej gadatliwy, obojętny sposób mówienia. Udawałem, że jej nie rozumiem, — bo nie wiem, czy pan potrafi odczuć to wraz ze mną: — chciałem ją zmusić, żeby powiedziała wyraźnie czego żąda, nie chciałem się ofiarować sam... tylko chciałem być proszony... właśnie przez nią... bo drażnił mnie jej despotyzm i bo wiedziałem, że nie ulegam żadnym kobietom tak łatwo, jak takim pysznym, zimnym królowym.
Mówiłem więc, że tego rodzaju stan nie jest zupełnie niebezpieczny, omdlenia należą do regularnego przebiegu, przeciwnie, zapewniają prawie zawsze pomyślny wynik. Przytaczałem przykłady z klinicznych czasopism... mówiłem, mówiłem, lekko i niedbale, wciąż traktując całą sprawę, jako banalny wypadek... i czekałem ciągle, że mi przerwie.
Przerwała mi nagle, ruchem ręki zmiatając niejako wszystko, co powiedziałem dotychczas.
— To mnie nie niepokoi, doktorze — wtedy, gdy mój syn przyszedł na świat, stan mojego zdrowia był o wiele lepszy... ale teraz nie jestem all right... mam sercowe przypadłości...
— Ach tak, sercowe przypadłości — powtórzyłem, pozornie zaniepokojony — zobaczymy zaraz — zrobiłem ruch, jakbym chciał wstać i przynieść słuchawkę.
Ale już przerwała mi znowu. Głos jej był teraz ostry i stanowczy, niby głos oficera, komenderującego pułkiem.
— Mam przypadłości sercowe, doktorze, i muszę pana prosić, żeby pan wierzył w to, co mówię. Nie chciałabym tracić czasu na badanie... może mi pan okazać trochę więcej zaufania. Ja okazałam panu dostatecznie moje zaufanie, przychodząc do pana.
Teraz zaczęła się już poprostu walka. Otwarte wyznanie, które przyjąłem.
— Do zaufania potrzebna jest otwartość, otwartość bez zastrzeżeń. Niech pani mówi jasno. Jestem lekarzem. A przedewszystkiem, niech pani zdejmie welon, niech pani usiądzie, nie zajmuje się książkami i mówi bez ogródek. Nie przychodzi się do doktora pod osłoną welonu.
Popatrzyła na mnie prosto i dumnie. Przez chwilę wahała się. Potem usiadła i podniosła welon. Zobaczyłem twarz taką — jakiej się obawiałem, twarz o wyrazie nieprzeniknionym, zimnym, panującym nad sobą, o dziwnej piękności, niezależnej od wieku, twarz z szaremi angielskiemi oczyma, w których wszystko zdawało się spokojem, a poza któremi błyszczała namiętność. Te wąskie zaciśnięte usta nigdy nie zdradzą tajemnicy, jeśli nie zechcą. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem — ona, rozkazująca i pytająca zarazem z takiem zimnem, kamiennem okrucieństwem, że nie wytrzymałem tego spojrzenia i mimowoli odwróciłem głowę.
Zapukała lekko ręką w stół. A więc i w niej grały nerwy!.. Potem powiedziała naraz szybko:
— Czy pan wie, czy pan nie wie, doktorze, czego chcę od pana?
— Zdaje mi się, że wiem. Ale lepiej mówmy zupełnie wyraźnie. Pani chce swój stan... przerwać?... Pani chce, żebym ją uwolnił od jej omdleń i nudności... żebym usunął powód... Czy tak?
— Tak.
To słowo zabrzmiało, jak uderzenie siekierą. —
— Czy pani wie, że takie próby są niebezpieczne dla obydwóch stron?
— Tak.
— Że jest to prawnie wzbronione?
— Istnieją wypadki, że nietylko nie jest wzbronione, ale wprost wskazane.
— To wymaga w każdym razie orzeczenia lekarskiego.
— Pan zrobi to orzeczenie. Pan jest lekarzem.
Jasno, niewzruszenie spoglądały jej oczy na mnie. Był w nich rozkaz, a ja słaby, nieudolny człowiek drżałem z podziwu przed demoniczną siłą jej woli. Ale kurczyłem się jeszcze. Nie chciałem pokazać, że już byłem zdeptany. Tylko nie za prędko. Robić trudności! Zmusić ją do tego, żeby prosiła — iskrzyła się we mnie niebezpieczna chętka.
— To nie zawsze zależy od woli lekarza, ale jestem gotów z jakimś kolegą... w szpitalu...
— Nie chcę pańskiego kolegi, ja przyszłam tylko do pana.
— Czy mogę spytać, dlaczego właśnie do mnie?
Popatrzyła na mnie zimno.
— Powiem panu to bez ogródek. Dlatego, że pan mieszka zdala od ludzi, że mnie pan nie zna, że — że jest dobrym lekarzem i że pan... — teraz zawahała się po raz pierwszy — pewnie tu już niedługo zostanie w tej okolicy, szczególnie jeżeli pan będzie mógł zabrać ze sobą większą sumę pieniędzy.
Zimny dreszcz mnie przeszedł. Ta bezwstydna, kupiecka jasność wyrachowania oszałamiała mnie. Dotychczas jeszcze nie otworzyła ust do prośby — ale zgóry wszystko ułożyła, najpierw mnie wyszpiegotowała, potem wyszukała. Czułem, jak jej demoniczna wola wnikała we mnie, ale broniłem się z całem rozgoryczeniem. Jeszcze raz zmusiłem się, by mówić rzeczowo, prawie ironicznie:
— I pani chciałaby... chciałaby mi ofiarować tę „większą sumę” pieniędzy?
— Za pańską pomoc i natychmiastowy wyjazd.
— Czy pani wie, że straciłbym z tego powodu moją pensję?
— Wynagrodzę to panu.
— Pani jest aż nadto wyraźna... Ale ja chce jeszcze wyraźniej to usłyszeć. Jaką sumę przeznaczyła pani jako honorarjum?
— Dwanaście tysięcy guldenów, płatne czekiem w Amsterdamie.
Trzęsłem się... z irytacji... ale także i z podziwu. Wszystko wyrachowała, sumę pieniędzy i sposób ich zapłacenia, przez co byłem zmuszony do wyjazdu; oceniła i kupiła mnie, nie znając mnie wcale, zdecydowała o mnie w poczuciu swej silnej woli. Najchętniej byłbym ją uderzył w twarz... Ale kiedy wstałem — ona też wstała — i popatrzyłem na nią, oko w oko, naraz spoglądając na te zaciśnięte usta, które nie umiały prosić, i na to dumne czoło, które się nie chciało pochylić... uczułem rodzaj gwałtownej żądzy. Musiała przeczuć moje myśli, bo podniosła brwi, jak ktoś, kto chce odprawić natręta. Naga nienawiść stanęła między nami. Wiedziałem, że ona mnie nienawidzi, bo mnie potrzebuje, a ja nienawidziłem jej, bo nie chciała prosić. Teraz, przez tę sekundę milczenia mówiliśmy po raz pierwszy do siebie otwarcie. Naraz, jak gad ukąsiła mnie myśl... i powiedziałem jej... powiedziałem jej...
Ale nie, niech pan zaczeka, tak nie zrozumiałby pan tego co uczyniłem... co powiedziałem... muszę panu najpierw wytłomaczyć, jak... w jaki sposób ta szalona myśl wpadła mi do głowy.
Znowu szkło zabrzęczało w ciemności. A głos stawał się coraz bardziej podniecony.
— Nie, żebym się chciał tłomaczyć, usprawiedliwiać, uniewinniać... Ale zresztą pan mnie nie zrozumie... Nie wiem, czy byłem kiedy tak zwanym dobrym człowiekiem, ale... zdaje mi się, że byłem zawsze gotowy nieść pomoc... Podczas tego okropnego życia, jakie się tam prowadziło, było to jedynym skarbem, jaki się miało: tą garścią wiedzy, którą sobie człowiek wcisnął do mózgu, utrzymać oddech znikającego życia... radość tworzyciela... Rzeczywiście, były to moje najpiękniejsze chwile, kiedy przyszedł taki żółty chłopak, biało — siny ze strachu, ze spuchniętą nogą od ukąszenia żmiji i płakał, żeby mu jej nie odcinać, a mnie udawało się jeszcze go uratować. Godzinami jechałem, jeżeli gdzieś jakaś kobieta leżała w gorączce. — A także i w taki sposób, jak ta kobieta tu żądała odemnie — pomagałem dawniej w Europie, na klinice. Ale wtedy czułem, że ten człowiek mnie potrzebuje, wiedziałem, że ratuję kogoś przed śmiercią, albo zwątpieniem — i tego się żąda, przychodząc komuś z pomocą — tego uczucia — że tamten mnie potrzebuje.
Ale ta kobieta, nie wiem, czy potrafię to panu opisać — ta kobieta drażniła mnie od tej chwili kiedy wstąpiła pozornie przypadkiem, przejeżdżając, drażniła mnie swoją dumą i wywoływała opór z mej strony. Drażniła wszystkie... jakby to powiedzieć... drażniła we mnie wszystkie... uczucia zduszone, ukryte i tak złe, że stawały do walki przeciwko niej...
Do wściekłości doprowadzała mnie tem, że bawiła się w nieprzystępną lady, z nieopisanie zimną krwią załatwiając interes, w którym chodziło o śmierć i życie... A potem... potem... wkońcu żadna kobieta nie nabawia się tych przypadłości wskutek golfa... Wiedziałem... to znaczy, przypominałem sobie czasem z przeraźliwą dokładnością — i to właśnie mnie tak męczyło — że ta chłodna, dumna, zimna kobieta, która podnosiła brwi, kiedy tylko na nią, prawie odpychająco, spojrzałem... że ta sama kobieta dwa, czy trzy miesiące przedtem tarzała się w łóżku z mężczyzną... naga, gorąca, jak zwierzę... obydwa ciała złączone z sobą, jak dwie pary warg, jęczące może jeszcze z rozkoszy. To była owa myśl dokuczliwa, która mnie napadła wtedy, kiedy ta kobieta spojrzała na mnie tak nieprzystępnie, chłodno, jak angielski oficer... i wtedy... wtedy wszystko sprężyło się we mnie... byłem opętany myślą, żeby ją poniżyć... od tej chwili widziałem jej nagie ciało poprzez suknie... od tej chwili żyłem tylko myślą, żeby ją posiąść, wydobyć jęk z jej zaciśniętych ust, zobaczyć tę zimną, niedostępną kobietę taką, jak ją widział ów obcy, którego nie znałem. To chciałem panu wytłomaczyć... Nigdy dotąd, pomimo że tak moralnie podupadłem, nie starałem się wykorzystywać sytuacji... ale tym razem nie była to zwykła lubieżność, ani popęd zwierzęcy, nic seksualnego, doprawdy nie... przyznałbym się, gdyby tak było... tylko żądza pokonania tej pychy... opanowania jako mężczyzna... Mówiłem już panu, zdaje mi się, że dumne, pozornie zimne kobiety miały nademną niesłychaną przewagę... Ale teraz potęgowała się ta przewaga przez to, że żyjąc tam przez siedem lat nie miałem żadnej białej kobiety, że zapomniałem, co znaczy opór... Bo dziewczęta tutejsze, te świegotające, małe delikatne zwierzątka, trzęsą się tylko z szacunkiem, jeżeli biały „pan” zażąda... giną z pokory, zawsze gotowe służyć każdemu z cichym gdakającym śmiechem... ale właśnie ta niewolnicza uległość plugawi człowiekowi zmysłowe użycie... Czy pan teraz rozumie, czy pan rozumie, jak to na mnie piorunująco podziałało, kiedy naraz przyszła do mnie kobieta, pełna dumy i nienawiści, zasłonięta aż po końce palców, zarazem pełna tajemnicy i naładowana dawną namiętnością... jeżeli taka kobieta wchodzi zuchwale do klatki osamotnionej, zgłodniałej, zamkniętej ludzkiej bestji?... Tylko to chciałem powiedzieć, żeby pan zrozumiał to, co dalej nastąpi. Więc przepełniony jakąś złą żądzą, zatruty myślą o niej, nagiej, zmysłowej, oddanej, zapanowałem nad sobą i udając obojętność, powiedziałem zimno:
— Dwanaście tysięcy guldenów?.... Nie, za to nie zrobię tego co pani chce.
Spojrzała na mnie, blednąc. Uczuła, że w tym oporze suma pieniędzy nie grała roli.
Ale powiedziała:
— Więc ile pan żąda?
Ale ja nie zgodziłem się teraz na ten chłodny ton.
— Grajmy w otwarte karty. Nie jestem kupcem... Nie jestem owym biednym aptekarzem z „Romea i Julji”, który za „corrupted gold” sprzedaje truciznę... jestem może przeciwieństwem kupca... w ten sposób nie osiągnie pani tego, co pani sobie życzy.
— Więc pan tego zrobić... nie chce?
— Nie za pieniądze.
Zrobiła się cisza.
Taka cisza, że po raz pierwszy usłyszałem jej oddech.
— Czegóż pan zresztą może żądać?
Przestałem panować nad sobą.
— Chcę przedewszystkiem, żeby pani nie mówiła do mnie, jak do kupczyka, tylko jak do człowieka. I jeżeli pani potrzebuje pomocy, niech pani nie zaczyna od proponowania pieniędzy... tylko mnie prosi... prosi mnie, jako człowieka, żebym pomógł pani — człowiekowi... Ja jestem nietylko lekarzem... mam nietylko godziny przyjęć... mam jeszcze inne godziny... i może pani właśnie na taką trafiła...
Milczy przez chwilę, usta jej kurczą się lekko, drży i mówi potem prędko:
— A gdybym pana prosiła... czy wtedy pan zrobi to?
— Pani chce znowu załatwić interes — pani chce tylko wtedy prosić, jeżeli pani obiecam. Nie, najpierw mnie pani musi poprosić — a potem pani odpowiem.
Podrzuca głowę do góry, jak uparty koń. I spogląda na mnie gniewnie.
— Nie, nie będę pana prosiła. Wolę zginąć!
Porywa mnie szalony gniew:
— Jeżeli pani nie chce prosić, wtedy ja będę wymagał. Zdaje mi się, że nie potrzebuję mówić wyraźniej. — Pani wie, czego od pani żądam. Wtedy, tylko wtedy, zrobię to, co pani chce.
Przez chwilę patrzy na mnie bez ruchu. A potem — o, nie mogę panu powiedzieć, jakie to było straszne — potem jej rysy naprężyły się i... i zaśmiała się naraz... zaśmiała się z nieopisaną pogardą prosto w twarz... z pogardą, która mnie wprost zdeptała... i zarazem upoiła... Ten pogardliwy śmiech zerwał się tak nagle i wybuchnął, z taką siłą... jak eksplozja, że... że byłbym jej upadł do nóg i całował rąbek jej sukni. Trwał tylko sekundę, jak błyskawica; a ja czułem ogień w całym ciele...
Ale już się odwróciła i szła szybko do drzwi.
Mimowoli chciałem iść za nią... tłomaczyć się... błagać ją... byłem zupełnie złamany... wtedy odwróciła się jeszcze raz i powiedziała... nie, rozkazała:
— Niech pan nie próbuje iść za mną, albo szpiegować mnie... Pożałowałby pan tego!
I już zamknęły się za nią drzwi z trzaskiem.
Znowu wahanie. I milczenie... I znowu ten szum, jakgdyby płynęło światło księżyca. I znowu ten sam głos:
— Drzwi zamknęły się z trzaskiem... a ja stałem na miejscu... bez ruchu... byłem, jak zahypnotyzowany tym rozkazem... słyszałem, jak schodziła ze schodów, zamykała drzwi wchodowe... słyszałem wszystko i moja cała dusza szła za nią... żeby ją... nie wiem, czy zawołać... czy bić, czy zadusić... ale iść za nią musiałem... za nią!... A nie mogłem. Moje członki były sparaliżowane, jak od elektrycznego uderzenia... byłem porażony aż do szpiku kości błyskawicą jej spojrzenia... Wiem, że tego nie można wytłomaczyć, ani opowiedzieć... i może to brzmi śmiesznie, ale stałem i stałem... i przeszły minuty... może pięć, może dziesięć, zanim mogłem oderwać nogę od podłogi.
Ale zaledwie ruszyłem jedną nogą, byłem już pełen gorączki i pośpiechu... w mgnieniu oka zbiegłem ze schodów... Mogła tylko zejść przez ulicę do stacji... chcę wpaść do komórki, żeby chwycić rower i widzę, że zapomniałem klucza, zrywam ścianę bambusową, tak, że trzciny tylko trzeszczą i lecą na wszystkie strony... już siedzę na rowerze i ścigam ją... muszę ją dogonić, muszę, zanim dojdzie do swego samochodu, muszę z nią mówić!!
Ulica zakurzona znika poza mną... dopiero teraz widzę, jak długo musiałem stać tam na górze... tam na skręcie, pod lasem, tuż przy stacji widzę ją, jak biegnie szybko, sztywnym, prostym krokiem w towarzystwie boy’a... Ale ona mnie także musiała spostrzec, bo mówi właśnie z boy’em, który zostaje, a ona idzie dalej sama... Co chce uczynić? Dlaczego chce być sama? Czy chce ze mną mówić tak żeby boy tego nie słyszał?
Z ślepą wściekłością ruszam pedałami... Naraz coś na mnie wpada — boy... mogę jeszcze tylko rzucić się w bok — i padam na ziemię.
Wstaję klnąc, mimowoli podnoszę pięść, żeby tego hultaja wyrznąć w twarz. Ale on odskakuje na bok... Podnoszę rower, żeby móc jechać dalej... Ale ten gałgan przyskakuje znowu... porywa rower i mówi pożałowania godną angielszczyzną:
— You remain here.
Pan nie żył nigdy dłuższy czas w tych podzwrotnikowych okolicach i nie wie pan, co to jest za bezczelność, kiedy taki żółty nicpoń chwyta rower białemu „panu” i rozkazuje temu „panu” nie ruszać się z miejsca. Zamiast odpowiedzi daję mu pięścią w twarz... Zachwiał się, ale rower trzyma silnie... jego oczy, jego wąskie tchórzliwe oczy są szeroko rozwarte w niewolniczym strachu... ale trzyma mocno, trzyma z szatańską siłą rower.
— You remain here — jąka jeszcze raz.
Na szczęście nie mam ze sobą rewolweru. Byłbym go pewno zastrzelił.
— Precz, kanaljo! — mówię tylko.
Patrzy na mnie uniżenie, ale roweru nie puszcza.
Uderzam go znowu w głowę, ale nie ustępuje. Porywa mnie wściekłość, widzę, że kobieta, za którą gonię, jak znikła, może udało się jej uciec... i częstuję go bokserskiem uderzeniem pod brodę tak, że wykręca się i pada. Teraz jestem znowu w posiadaniu roweru... ale kiedy chcę siąść i pojechać, nie mogę go ruszyć z miejsca... przy tem gwałtownem szamotaniu wygięła się szprycha... Próbuję gorączkowo ją wyprostować... nie daje się... rzucam rower wpoprzek szosy obok tego gałgana, który wstaje skrwawiony i ustępuje mi z drogi... I potem — nie, nie może pan odczuć całej śmieszności tego, jeżeli Europejczyk... tam publicznie... nie wiedziałem już sam, co robię, miałem tylko tę jedną myśl: za nią... dogonić ją... i biegłem, biegłem, jak opętany wzdłuż szosy koło chat, gdzie ta żółta hołota pchała się z ciekawości i zdumienia widząc białego człowieka, doktora... biegnącego...
Wreszcie, oblany potem, przybyłem na stację...
Moje pierwsze pytanie:
— Gdzie auto?
— Właśnie odjechało.
Zdziwieni patrzą na mnie ludzie, muszę im się wydawać szaleńcem, kiedy tak przybiegłem, mokry i obłocony... Na dole na ulicy widzę biały dym z samochodu, znikającego na zakręcie... Udało jej się!... udało, jak wszystko musi się udać jej twardemu, niemiłosiernie twardemu wyrachowaniu.
Ale ucieczka nie zdała się jej na nic... W krajach podzwrotnikowych niema tajemnic między Europejczykami... jeden zna drugiego, wszystko jest ważnem zdarzeniem. Nie darmo bungalow rządowy gościł jej szofera przez godzinę... po kilku minutach wiem wszystko... Wiem kim jest... że mieszka w... — powiedzmy, w mieście rządowem, osiem mil drogi koleją... że jest, powiedzmy, żoną wielkiego kupca en gros, szalenie bogatą, dystyngowaną Angielką... Wiem, że jej mąż był teraz przez kilka miesięcy w Ameryce i wraca w najbliższych dniach, żeby ją zabrać do Europy.
Ona jednak — jak trucizna pali mnie ta myśl w żyłach — ona może być w odmiennym stanie najwyżej od dwóch, trzech miesięcy...
Dotychczas mogłem panu jeszcze wszystko wytłomaczyć... może dlatego, że do tej chwili rozumiałem sam siebie... i jako lekarz zdawałem sobie sprawę z mojego stanu, i stawiałem sobie sam djagnozę. Ale odtąd zaczęła się we mnie jakby gorączka... straciłem kontrolę nad sobą... nie rozumiałem już sam siebie... oszalały pędziłem tylko naprzód do celu... Zresztą... może potrafię to panu przecież wytłomaczyć... Czy pan wie, co to jest „amok”?
— Amok?... zdaje mi się, że sobie przypominam... rodzaj pijaństwa u Malajczyków...
— Tysiąc razy więcej niż pijaństwo... szaleństwo, rodzaj ludzkiej wścieklizny, jak u psów... Napad bezmyślnej, morderczej monomanji, która się nie da porównać z żadnem wyskokowem zatruciem... Sam zbadałem kilka wypadków podczas mego pobytu w Indjach — dla innych jest się zawsze bardzo mądrym i bardzo rzeczowym — ale nie odkryłem strasznej tajemnicy źródła tej choroby... Zdaje się pozostawać w jakimś związku z klimatem, z tą duszną, ściśniętą atmosferą, która ciąży na nerwach, jak burza, aż wkońcu się łamią... A więc amok... amok objawia się tak: powiedzmy, jakiś zupełnie prosty, dobroduszny człowiek pije swój zwykły trunek spokojnie, jak zawsze... siedzi tępy, obojętny, zmęczony... podobnie jak ja siedziałem w moim pokoju.. naraz zrywa się, porywa sztylet i pędzi na ulicę... pędzi wprost przed siebie, zawsze tylko przed siebie.. nie wiedząc dokąd... Obala, co mu wejdzie w drogę, człowieka, czy zwierzę, krwawe upojenie podwaja jego gorączkę... Piana toczy mu się z ust, wyje, jak oszalały... ale pędzi, pędzi, pędzi, nie patrzy wprawo, nie patrzy wlewo, pędzi tylko z wrzaskiem i z krwią ociekającym sztyletem w ręce przed siebie... Ludzie po wsiach wiedzą, że żadna siła nie jest w stanie wstrzymać opętanego szałem amoka — więc krzyczą, ostrzegając naprzód, gdy widzą pędzącego zdaleka:
— Amok! amok!
I wszystko ucieka... ale on pędzi niesłysząc, pędzi niewidząc, obala wszystko, co mu wejdzie w drogę... aż go zastrzelą, jak wściekłego psa, albo aż sam upadnie tocząc pianę...
Raz widziałem takiego człowieka z okien mojego bungalow’u... straszny to był widok... ale tylko dlatego, że sam to widziałem, rozumiem mój stan w tych czasach... bo zupełnie tak samo, z tym wzrokiem wytężonym naprzód, nie patrząc ani wprawo ani wlewo, pędziłem jak opętany za tą kobietą... Nie wiem, co robiłem podczas tego szalonego biegu, z tak nierozumną szybkością przemijało wszystko... Dziesięć minut, nie: pięć, nie... dwie...
Kiedy się już wszystkiego dowiedziałem o tej kobiecie, o jej losach, o jej nazwisku, gdzie mieszka, popędziłem naprędce wypożyczonym rowerem napowrót do domu, rzuciłem ubranie do kufra, wziąłem pieniądze i pojechałem na stację... pojechałem bez meldowania się u urzędnika obwodowego... nie wyznaczywszy zastępcy, zostawiając dom otworem, ze wszystkiem, co w nim było... Obok mnie stali służący, kobiety pytające, zdziwione, nie odpowiadałem, nie odwracałem się... pojechałem na stację i następnym pociągiem do miasta... w ciągu godziny może, od kiedy ta kobieta przestąpiła próg mego pokoju, rzuciłem moją egzystencję i pędziłem, opętany szałem amoka.
Pędziłem przed siebie... o szóstej wieczór przyjechałem... o szóstej minut dziesięć byłem w jej domu i kazałem się zameldować... to było, rozumie pan, najgłupsze, najidjotyczniejsze, co mogłem uczynić... ale opętany amokiem pędzi, jak ślepy, nie widząc dokąd pędzi... Po kilku minutach wrócił służący, grzeczny i chłodny...
— Jaśnie pani jest niezdrowa i nie przyjmuje...
Zatoczyłem się jak pijany i wyszedłem. Przez godzinę snułem się jeszcze koło jej domu, opanowany obłąkaną nadzieją, że ona mnie będzie szukać... dopiero potem wziąłem sobie pokój w hotelu i dwie flaszki whisky na górę... ta wódka i podwójna doza weronalu sprawiły, że zasnąłem nareszcie.. i ten przykry, ciężki sen był jedyną przerwą w tych wyścigach na śmierć i życie.
Zegar okrętowy wydzwonił dwa pełne, twarde uderzenia, które drżały jeszcze przez chwilę w miękkiem powietrzu i opadły w cichy nieustanny szum, pływający stale pod tramem, w toku opowiadania. Człowiek w ciemnościach naprzeciw mnie musiał zerwać się z przestrachem i przestał mówić. Znowu słyszałem, jak ręka przebierając palcami, dostała się do flaszki, znowu ciche gulgotanie. A potem rozpoczął pewniejszym głosem, niejako uspokojony:
— Nie mogę panu prawie opisać, co robiłem podczas następnych godzin. Zdaje mi się, że miałem wtedy gorączkę, w każdym razie byłem w stanie podniecenia, które graniczyło z obłędem — opętany amokiem, jak panu powiedziałem. Ale niech pan nie zapomina, że to było wtorek w nocy, kiedy przyjechałem, w sobotę zaś, jak się dowiedziałem w międzyczasie — miał przyjechać jej mąż okrętem P. & O. z Yokohamy, pozostawały zatem tylko trzy dni, skąpe trzy dni na decyzję i moją pomoc. Niech pan to zrozumie: wiedziałem, że muszę ją ratować bez zwłoki, a nie mogłem słowa do niej powiedzieć. I właśnie ta potrzeba wytłomaczenia jej mego śmiesznego, szalonego zachowania podżegała mnie na nowo. Wiedziałem, jak drogocenna była każda chwila, wiedziałem, że dla niej chodziło tu o śmierć i życie, a nie miałem możności zbliżyć się do niej z jakimś znakiem, bo właśnie ta gwałtowność, ta głupota mego pościgu przeraziła ją. Było to tak, jakby ktoś gonił za kimś, żeby go ostrzec przed mordercą, a ten miał jego samego za mordercę i gonił tak na oślep na własną zgubę... ona widziała we mnie tylko tego opętanego amokiem, który ją ścigał, żeby ją upokorzyć, ale ja... i w tem była ta sprzeczność.. nie myślałem już o tem wcale... byłem już zupełnie zniszczony, chciałem jej tylko pomóc, tylko jej służyć... byłbym w stanie dopuścić się morderstwa, występku, tylko żeby jej dopomóc... Ale ona nie rozumiała mnie. Kiedy rano zbudziłem się i zaraz pobiegłem do niej, w drzwiach jej domu stał boy, ten sam, którego uderzyłem w twarz, i kiedy mnie zobaczył zdaleka — widocznie czekał na mnie — uciekł napowrót wgłąb domu. Może uczynił to tylko w tym celu, żeby mnie tajemnie zameldować... może... jakże dręczy mnie teraz ta niepewność... może było już wszystko przygotowane na moje przyjęcie... ale kiedy go zobaczyłem i przypomniałem sobie wczorajszą obelgę — wtedy ja sam nie miałem odwagi powtórzyć jeszcze raz mojej wizyty... Kolana ugięły się podemną. Tuż przy progu odwróciłem się i wróciłem... wróciłem, kiedy ona może w podobnych mękach czekała na mnie...
Nie wiedziałem teraz, co począć w obcem mieście, które paliło mi stopy, jak ogień... Naraz wpadła mi jedna myśl do głowy: zawołałem na dorożkę i pojechałem do wice-rezydenta, tego samego, którego wtedy operowałem, i kazałem mu się zameldować... Musiało go już coś zastanowić w moim wyglądzie, bo patrzył na mnie przestraszonym wzrokiem, a jego grzeczność miała w sobie coś niepokojącego... może przeczuwał już we mnie opętanego szałem... Powiedziałem mu nagle zdecydowany, że proszę go o przeniesienie do miasta, nie mogę już dłużej wytrzymać na mojej posadzie i muszę przeprowadzić się natychmiast...
Popatrzył na mnie... nie mogę panu opisać, jak na mnie popatrzył... tak jak lekarz na chorego...
— Rozstrój nerwowy, kochany doktorze — powiedział potem — rozumiem to aż nadto dobrze. To się da zrobić, ale musi pan poczekać, powiedzmy... cztery tygodnie... muszę najpierw znaleść zastępcę.
— Nie mogę czekać ani jednego dnia — odpowiedziałem.
Znowu to samo badawcze spojrzenie.
— Musi pan poczekać, — powiedział z powagą — bo nie można przecież zostawiać stacji bez lekarza. Ale obiecuję panu, że jeszcze dziś wszystko zarządzę.
Stałem, zagryzając wargi, po raz pierwszy miałem uczucie, że jestem raz na zawsze sprzedany, że jestem niewolnikiem. Bunt wzbierał już we mnie, ale układny rezydent wyprzedził mnie:
— Pan jest odzwyczajony od ludzi, doktorze, to staje się z czasem chorobą. Dziwiliśmy się wszyscy, że pan tu nigdy nie przyjeżdża, nigdy nie bierze udziału w żadnej zabawie, nie bywa pan śród ludzi. Niech pan przyjdzie przynajmniej dziś wieczór, mamy dziś przyjęcie oficjalne, znajdzie pan tu całą kolonję, a niektórzy życzyli sobie oddawna poznać pana, pytali niejednokrotnie o pana i pragnęli, żeby pan tu przyjechał.
Ostatnie słowa wyrwały mnie z przygnębienia. Pytali o mnie? Kto to mógł być? Naraz stałem się inny, podziękowałem za jego zaproszenie i upewniłem go, że przyjdę punktualnie. I byłem też punktualny, aż nadto punktualny. Zgadł pan już napewno, że pędzony niecierpliwością byłem pierwszy w pałacu rządowym, otoczony milczącymi, żółtymi sługusami, którzy kołysząc się na bosych stopach biegali tam i napowrót przez salony i wyśmiewali mnie poza plecami — jak mi się zdawało w przyćmionej świadomości. Przez kwadrans byłem jedynym Europejczykiem pośród tych cichych przygotowań i tak samotny że słyszałem tykanie mego zegarka w kieszeni kamizelki. Potem nadeszło nareszcie kilku urzędników rządowych z rodzinami, wkońcu także gubernator, który mnie zaszczycił dłuższą rozmową, bo mu, jak mi się zdawało, płynnie i zręcznie odpowiadałem, aż... aż straciłem całą zimną krew i zacząłem się jąkać.
Pomimo, że byłem plecami oparty o drzwi, prowadzące do sali, uczułem naraz, że ona weszła, że musi być niedaleko; nie umiem panu powiedzieć, w jaki sposób powstała we mnie ta pewność, ale mówiąc z gubernatorem, uczułem naraz w pobliżu jej obecność. Na szczęście gubernator skończył niedługą rozmowę — zdaje mi się, że byłbym się zresztą nagle odwrócił, tak silne było to tajemnicze uczucie, tak palącem — pragnienie. I rzeczywiście, zaledwie odwróciłem się, zobaczyłem ją w tem samem miejscu, gdzie ją przeczułem. Stała, rozmawiając pośrodku jakiejś grupy, w żółtej balowej sukni, która uwydatniła jej szczupłe ramiona, ślicznie zarysowane, połyskujące matowo, jak kość słoniowa. Uśmiechała się. Przystąpiłem bliżej, nie mogła czy nie chciała mnie widzieć — i patrzyłem na ten uśmiech grzeczny i ujmujący, który drżał wkoło jej wąskich warg. I uśmiech ten upoił mnie na nowo, bo... bo wiedziałem, że był kłamstwem, sztuką czy techniką, mistrzostwem udawania. Dzisiej jest środa — przeleciało mi przez głowę, w sobotę przybywa jej mąż... jak ona się może tak śmiać, tak... bez troski śmiać się i bawić się niedbale wachlarzem, zamiast go zgnieść kurczowo ze strachu? Ja... ja, obcy... drżałem od dwóch dni, od tej chwili... ja, obcy, żyłem jej obawą, jej przerażeniem, wszystkiemi wybrykami uczucia... a ona szła na bal i uśmiechała się, uśmiechała, uśmiechała...
W głębi sali zaczęła grać muzyka. Rozpoczęły się tańce. Jaki starszy oficer prosił ją do walca. Przeprosiwszy, oddaliła się z grona rozmawiających, przeszła obok mnie do drugiej sali oparta na jego ramieniu. Kiedy mnie spostrzegła, rysy jej wyprężyły się gwałtownie — ale tylko na sekundę, potem skinęła mi głową, poznała mnie uprzejmie, jak przypadkowego znajomego, zanim się jeszcze zdecydowałem, czy ukłonić się jej czy nie. Rzuciła tylko:
— Dobry wieczór, doktorze — i przeszła.
Nikt nie mógł się domyśleć, co się kryło w tem szaro-zielonem spojrzeniu, ja sam, ja sam nawet nie wiedziałem. Dlaczego ukłoniła mi się? Dlaczego poznała mnie zaraz?... Czy był znak odtrącenia czy zbliżenia? Czy tylko zmieszanie z powodu nagłego, niespodziewanego spotkania? Nie mogę panu opisać, w jakiem rozdrażnieniu pozostawałem, kiedy ją tak widziałem niedbale wspartą w tańcu na ramieniu oficera, spokojną i obojętną, podczas kiedy ją wiedziałem, że... że ona tak samo, jak ja tylko o tem myśli... tylko o tem... że tylko my dwoje posiadamy tę straszną wspólną tajemnicę... a ona tańczy... W tych chwilach mój strach, żądza i uwielbienie wzrosły w namiętność. Nie wiem, czy mnie kto obserwował, ale z pewnością zdradzałem się jeszcze więcej mojem zachowaniem, niż ona, która się ukrywała —[3] nie mogłem patrzeć w innym kierunku... musiałem... tak, musiałem patrzyć na nią, wsysałem się zdaleka oczyma w jej twarz i szarpałem tę maskę oczekując, że spadnie na sekundę. Musiała nieprzyjemnie odczuwać to moje ustawiczne wpatrywanie się, bo kiedy wracała, prowadzona przez swego dansera, popatrzyła na mnie przez mgnienie oka ostro, rozkazująco, jakby żądała, żebym poszedł...
Ale... ale... powiedziałem panu przecież... byłem opętany szałem, nie patrzyłem wprawo ani wlewo. Zrozumiałem w tej chwili, co to spojrzenie oznaczyło: panuj nad sobą, nie urządzaj przedstawienia — wiedziałem, że chciała odemnie, jakby to powiedzieć: — dyskrecji w zachowaniu się w publicznem miejscu... zrozumiałem, że jeśli teraz odejdę stąd spokojnie, mogę być pewien, że jutro będę przez nią przyjęty... że tylko teraz nie chciała być narażona na moją wpadającą w oko poufałość, chciała jej uniknąć. Że obawiała się z mej strony — Bóg świadkiem, jak słusznie! — jakiejś sceny, wywołanej moją niezdarnością... Pan widzi, że wiedziałem wszystko, rozumiałem ten rozkazujący wzrok... ale to było we mnie zanadto silne... musiałem z nią mówić. Zbliżyłem się do grupy ludzi, gdzie stała rozmawiając i wcisnąłem się, pomimo, że znałem tylko kilka osób obecnych, wcisnąłem się w luźne koło otaczających ją, pchany pragnieniem, żeby usłyszeć jej głos, a jednak trwożliwie się kuląc, jak obity pies, przed jej spojrzeniem. Pragnąłem choćby jednego słowa, które powinna była powiedzieć, jednego znaku porozumiewawczego, stałem, stałem jak wryty między rozmawiającymi. Bez wątpienia, moje zachowanie musiało już zwrócić uwagę wszystkich, bo nikt się nie odzywał do mnie, a ona musiała niesłychanie cierpieć z powodu mojej śmiesznej obecności.
Jak długo byłbym tak stał, nie wiem, może wieczność... nie mogłem odejść z tego koła, gdzie wola moja była jak zaklęta. Właśnie ta uporczywość mojego obłędu przerażała mnie... Ale ona nie mogła wytrzymać już tego dłużej... naraz zwróciła się z przepyszną lekkością do otaczających ją panów i powiedziała:
— Jestem trochę zmęczona... chcę dziś wcześniej pójść spać... Dobranoc... — i już przeszła koło mnie z zimnem skinieniem głowy... Widziałem jeszcze zmarszczkę na jej czole, a potem już tylko plecy, te białe, chłodne, nagie plecy. Sekundę trwało, zanim zrozumiałem, że odeszła... że nie będę więcej jej widział, że nie będę z nią mówił tego wieczoru, kiedy był jeszcze możliwy ratunek... przez chwilę stałem jeszcze ogłupiały... aż zrozumiałem...
i wtedy... wtedy...
Ale muszę panu wytłomaczyć, bo zresztą nie rozumie pan całej bezdennej głupoty, tego, co zrobiłem... muszę panu opisać, gdzie się to działo... Była to wielka sala w gmachu rządowym, pełna światła, zresztą prawie pusta, olbrzymia sala... pary poszły tańczyć... panowie grali w karty... tylko po kątach rozmawiało parę osób... sala była prawie pusta, każdy ruch wpadał w oko i był widzialny w jaskrawem oświetleniu... i przez tę wielką i szeroką szła powoli i lekko, wspaniała, królewska, kiedy niekiedy kłaniając się w sposób nie dający się opisać z tym wspaniałym, królewskim spokojem, który mnie tak zachwycał. A ja... ja... zostałem. Powiedziałem panu: byłem jak sparaliżowany, zanim zrozumiałem, że odchodzi... i wtedy, kiedy zrozumiałem, była już na drugim końcu sali tuż przed drzwiami... Wtedy... wtedy, jeszcze w tej chwili wstydzę się, kiedy myślę o tem.... wtedy napadło mnie znów i zacząłem biec — słyszy pan — biec! Nie szedłem już, tylko biegłem, biegłem, stukając butami aż echo niosło... biegłem wpoprzek sali, ścigając ją... Słyszałem własne kroki, widziałem oczy wszystkich na mnie zwrócone... ginąłem ze wstydu... gdy biegłem, byłem świadomy własnego obłąkania, ale już nie mogłem się cofnąć...
Przy drzwiach dogoniłem ją... odwróciła się, jej oczy wpiły się we mnie, jak szara stal, nozdrza drżały z gniewu... chciałem coś wyjąkać... wtedy... wtedy... roześmiała się, wesołym, jasnym, niefrasobliwym śmiechem i powiedziała głośno... tak głośno, żeby ją wszyscy słyszeli...
— Ach, doktorze, dopiero teraz przypomniał pan sobie o recepcie dla mego syna... Ach, ci uczeni!..
Jakaś para stojąca w pobliżu roześmiała się także dobrodusznie... Zrozumiałem... zachwiałem się, podziwiając mistrzostwo, z jakiem uratowała sytuację... Chwyciłem za portfel, wyrwałem pustą kartkę papieru, którą niedbale wzięła, dziękując mi z zimnym uśmiechem... W pierwszej chwili to ulżyło mi... widziałem, że moje fatalne zachowanie naprawiło jej mistrzostwo, że sytuacja jest uratowana... ale wiedziałem przytem, że dla mnie było wszystko stracone, że ta kobieta znienawidziła mnie za moje niepoczytalne warjactwo... że mogłem teraz po sto razy przychodzić pod jej drzwi i że mnie za każdym razem wyrzuci, jak psa.
Zatoczyłem się... spostrzegłem, że ludzie patrzyli na mnie... musiałem jakoś dziwnie wyglądać... Podszedłem do bufetu, wychyliłem dwa, trzy, cztery kieliszki koniaku jeden za drugim... to mnie uratowało, moje stargane nerwy nie były w stanie nic więcej wytrzymać... Potem wymknąłem się bocznemi drzwiami tajemnie, jak złoczyńca... Za żadne skarby świata nie byłbym przeszedł jeszcze raz przez salę, gdzie jej głośny śmiech trzymał się jeszcze ścian... szedłem.... nie umiem już teraz powiedzieć dokąd szedłem... piłem w kilku knajpach... piłem, jak ktoś, kto chce zapić w sobie każdą trzeźwiejszą myśl... ale we mnie zmysły pozostały czujne... jej zły przenikliwy śmiech tkwił jeszcze we mnie. Tego śmiechu, tego przeklętego śmiechu... nie umiałem niczem zagłuszyć... Błądziłem potem jeszcze po porcie... rewolwer zostawiłem w domu, inaczej byłbym się zastrzelił. Nie myślałem o niczem innem... tylko o szufladzie na lewo w szafie, gdzie leżał mój rewolwer... tylko o tem...
Że się wtedy nie zastrzeliłem... — przysięgam panu, że to nie byłoby tchórzostwo z mej strony... strzał byłby dla mnie wybawieniem... ale jak mam to panu wytłomaczyć... czułem w sobie jeszcze obowiązek... tak, ten obowiązek ratowania jej, ten przeklęty obowiązek... Ta myśl, że mogła mnie potrzebować, że mnie teraz potrzebowała, przyprawiała mnie o obłąkanie... To był czwartek już... a w sobotę... powiedziałem już panu... w sobotę przybijał okręt, wiedziałem, że ta kobieta, ta dumna, wyniosła kobieta nie przeżyje tego wstydu przed mężem... przed światem... Ach, jak strasznie męczyły mnie myśli o bezpowrotnie straconych chwilach, o mojej obłąkanej porywczości, która przeszkodziła ratunkowi w swoim czasie... godzinami, godzinami, przysięgam panu, chodziłem po pokoju tam i napowrót, i wytężałem mózg, w jaki sposób mogę się do niej zbliżyć, w jaki sposób mogę wszystko naprawić, jak ją ratować... bo o tem wiedziałem napewno, że mnie więcej nie przyjmie w swym domu... jej śmiech czułem jeszcze we wszystkich nerwach, tak samo, jak drganie gniewu w jej twarzy... godzinami, rzeczywiście godzinami chodziłem tam i napowrót po wąskim, trzymetrowym pokoju... zrobił się dzień... zrobiło się południe...
I naraz rzuciłem się do stołu... wydarłem kartkę papieru listowego i zacząłem pisać do niej... list pokorny, skomlący, jak pies, w którym prosiłem o przebaczenie, w którym nazywałem się obłąkanym, złoczyńcą, w którym błagałem ją, żeby mi zawierzyła... Przysięgałem, że jeżeli zechce, zniknę zaraz potem z miasta, z kolonji, ze świata... żeby mi tylko uwierzyła i przebaczyła, żeby się dała ratować w ostatniej, najostatniejszej chwili. Przez dwadzieścia stron gorączkowałem... musiał to być wprost list, jak w malignie, bo kiedy wstałem od stołu, byłem oblany potem... cały pokój kręcił mi się w oczach... musiałem się napić wody. Dopiero potem próbowałem przeczytać ten list jeszcze raz, ale po pierwszych słowach porwał mnie wstręt... drżąc, złożyłem go, wziąłem już nawet kopertę... Naraz rozjaśniło mi się w głowie... w jednej chwili wiedziałem, co teraz powinienem był napisać. Chwyciłem jeszcze raz pióro do ręki i napisałem na ostatniej stronie: „Czekam tu w hotelu na słowo przebaczenia. Jeżeli nie będę miał do siódmej odpowiedzi — zastrzelę się”.
Potem wziąłem list, zadzwoniłem na boy’a i kazałem mu zaraz odnieść go. Ostatecznie, tak było powiedziane... wszystko.
Coś zadźwięczało i potoczyło się koło nas... Gwałtownym ruchem przewrócił flaszkę whisky, słyszałem, jak jego ręka szukała jej na ziemi i potem ją naraz chwyciła jednym ruchem; szerokim łukiem rzucił pustą flaszkę do morza. Głos ucichł na kilka minut, potem gorączkowo zaczął mówić dalej jeszcze bardziej podniecony rozmową niż przedtem:
— Nie jestem wierzącym chrześcijaninem... dla mnie niema już nieba, ani piekła... a jeśli jest, to się go nie boję, bo nie może być nic straszniejszego od tych godzin, które przeżyłem wtedy od południa do wieczora... Niech pan sobie tylko wyobrazi: mały pokój, gorący w słońcu, coraz gorętszy w skwarze południa... mały pokoik, tylko stół, krzesło i łóżko... A na stole nic prócz zegarka i rewolweru... a przy stole człowiek, który nie robi nic innego, tylko ciągle patrzy na wskazówki sekundowe zegarka... człowiek, który ani nie je, ani nie pije, ani pali, ani się nie rusza... który ustawicznie, słyszy pan, ustawicznie przez trzy godziny patrzy na białą okrągłą tarczę zegarka i na wskazówkę, która drgając obiega wokoło... Tak... tak... przebyłem ten dzień tylko czekając, czekając, czekając, czekając... ale czekając jak... tak, jak opętany szałem amoka, z tą obłąkaną wytrwałością bez rozumu, bez sensu...
Nie będę panu opisywał tych godzin... to się nie da opisać... nie rozumiem teraz sam tego, jak mogłem to przeżyć i nie dostać naprawdę obłędu... A więc o trzeciej minut dwadzieścia dwie... Wiem to dokładnie, bo patrzyłem bez przerwy na zegarek... ktoś puka do drzwi... Zrywam się... zrywam się i rzucam, jak tygrys na swoją ofiarę, jednym skokiem przez cały pokój, szarpię drzwi... mały Chińczyk stoi na korytarzu ze złożoną kartką papieru w rękach. Łapię ją chciwie, Chińczyk zmyka tymczasem.
Rozrywam kartkę, chcę czytać i nie mogę... robi mi się czerwono przed oczyma... niech pan sobie tylko wyobrazi tę mękę, mam nareszcie słowo od niej... i wszystko tylko drży i tańczy mi przed oczyma... Zlewam głowę wodą... rozjaśnia mi się... Jeszcze raz biorę kartkę i czytam:
— „Zapóźno! Ale niech pan poczeka w domu, może jeszcze pana przywołam.”
Bez podpisu, na zmiętym kawałku papieru, oddartego od jakiegoś starego ogłoszenia; kilka szybkich pociągnięć ołówkiem, zresztą, charakter pisma energiczny... Nie wiem dlaczego mnie ta kartka tak wzruszyła...
Była w niej jakaś tajemnica, jakaś zgroza... była pisana jakby w ucieczce, jakby na poczekaniu, we framudze okna, albo w powozie... Coś nieopisanego, szło z tej tajemniczej kartki i mroziło moją duszę... jakiś niepokój, jakiś pośpiech, jakieś przerażenie... a jednak... jednak, byłem szczęśliwy... napisała do mnie, nie musiałem umierać, wolno mi było ją ratować... może... może... ale gubiłem się w niedorzecznych przypuszczeniach... Sto, tysiąc razy czytałem tę małą karteczkę, całowałem ją... badałem, szukałem, jakiegoś niedostrzeżonego, zapomnianego słowa... moje marzenia stawały się coraz głębsze, coraz bałamutniejsze, opętał mnie fantastyczny sen przy otwartych oczach... rodzaj paraliżu... zupełnie tępego a jednak niepokojącego, stan między snem a jawą, co trwało przez kwadranse, a może godziny...
Naraz przeraziłem się... Czy nie pukano do drzwi?.. Wstrzymałem oddech... Minęły dwie minuty nieruchomej ciszy... A potem znowu ciche, jakby skrobanie myszy, ciche ale gwałtowne pukanie... Skoczyłem, jeszcze zataczając się, otworzyłem drzwi — na korytarzu stał boy, jej boy, ten sam, którego wtedy uderzyłem pięścią w twarz... jego brunatna twarz była trupio blada, jego zmięszane spojrzenie mówiło o nieszczęściu. W tej chwili uczułem zgrozę...
— Co... co się stało? — zdołałem wyjąkać.
— Come quickly — powiedział.
I nic więcej.
W tej chwili pędziłem już, jak szalony po schodach, on za mną... Sado, mały wózek czekał przed bramą, wsiedliśmy...
— Co się stało? — pytałem go...
Patrzył na mnie drżąc i milczał z zagryzionemi wargami... zapytałem jeszcze raz, milczał i milczał... Byłbym go najchętniej znowu uderzył w twarz pięścią, ale... właśnie jego psia wierność dla niej wzruszała mnie... nie pytałem dłużej... Wózek mijał tak szybko tę plątaninę krętych uliczek, że ludzie z przekleństwem pierzchali na wszystkie strony, biegł tak z europejskiej części nad wybrzeżem do miasta położonego niżej, i dalej, dalej aż do krzykliwej i tłumnej chińskiej dzielnicy. Nareszcie przybyliśmy do jakiejś wąskiej uliczki, leżącej na uboczu... Stanął przed niskim domkiem... Dom był brudny i jakby skurczony, z frontu mały sklepik oświetlony łojówką... jedna z tych bud, gdzie ukrywają się lokale palaczy opjum, gniazda złodziei, albo piwnice paserów... Boy spiesznie zapukał... W szparze zaledwie odemkniętych drzwi zasyczał jakiś głos, pytał i pytał... Nie mogłem tego dłużej wytrzymać, zeskoczyłem z siedzenia, pchnęłem przymknięte drzwi... stara Chinka uciekła z krzykiem... za mną szedł boy i poprowadził mnie przez sień... chwycił za klamkę od innych drzwi... innych drzwi do ciemnej komórki, gdzie czuć było niemiłą woń alkoholu i zastygłej krwi... Usłyszałem jęk... szedłem poomacku...
Znowu głos ucichł. A kiedy potem wybuchnął, był już bardziej szlochem niż mową.
— Dostałem się tam poomacku... i rozpoznałem kawałek ludzkiego ciała, leżącego na brudnej macie, skurczonego z bólu... tam leżała... ona...
Nie mogłem dojrzeć w ciemności jej twarzy... Moje oczy nie były jeszcze przyzwyczajone... domacałem się tylko jej ręki... gorącej, gorącej jak ogień... Gorączka, wysoka gorączka... Dreszcz mnie przeszedł... w pierwszej chwili zrozumiałem wszystko... uciekła tam przedemną... dała się krajać jakiej brudnej Chince, tylko dlatego, że przypuszczała, że tu zachowają lepiej jej tajemnicę... dała się zamordować jakiejś djabelskiej czarownicy, wolała to, niż mnie zaufać... tylko dlatego, że obłąkany nie uszanowałem jej dumy, że nie chciałem jej zaraz ratować... bo mniej obawiała się śmierci niż mnie!
Krzyknąłem: „Światła!” Boy skoczył, obrzydliwa Chinka przyniosła drżącemi rękami kopcącą naftową lampę... musiałem panować nad sobą, żeby tej żółtej kanalji nie chwycić za gardło... postawili lampę na stole... Światło padało żółte i jasne na udręczone ciało... I naraz wszystko ze mnie opadło, cała ta nieczysta posoka nagromadzonej namiętności... byłem już tylko ratującym lekarzem czujnym, człowiekiem wiedzy... zapomniałem o sobie... zacząłem walczyć trzeźwemi zmysłami przeciwko tej zgrozie. To nagie ciało, którego pożądałem w moich marzeniach, czułem już tylko jako... jakby to powiedzieć... jako materję, jako organizm... nie myślałem o niej, tylko o życiu, które się broniło przeciwko śmierci, o człowieku, który się kurczył w męczarniach... Jej krew, jej gorąca, święta krew zalewała mi ręce... ale nie czułem tego ani jako rozkosz ani jako zgrozę... byłem tylko lekarzem... widziałem tylko cierpienie... i wiedziałem... i wiedziałem odrazu, że wszystko było stracone, jeżeli nie stanie się jakiś cud... prawie wszystka krew z niej uszła pod zbrodniczą, niezręczną ręką, a ja nie miałem nic w tej cuchnącej jaskini, żeby tę krew zatamować, nawet czystej wody... Wszystko, czego się dotknąłem, lepiło się od brudu.
— Musimy ją zaraz przenieść do szpitala — powiedziałem.
Ale zaledwie wymówiłem te słowa, udręczone ciało podniosło się kurczowo.
— Nie, nie... wolę umrzeć... nikt nie może się dowiedzieć... nikt... dowiedzieć... do domu... do domu...
Zrozumiałem... jej chodziło teraz już tylko o jej honor, a nie o życie... I usłuchałem jej. Boy podniósł nosze... ułożyliśmy ją na nich... i tak już jak trup wycieńczoną i gorączkującą... nieśliśmy ją nocą... do domu... odsuwając pytającą i przerażoną służbę... jak złodzieje przenieśliśmy ją do jej pokoju i zamknęliśmy drzwi... A potem zaczęła się walka, długa walka ze śmiercią.
Naraz jego ręka wpiła się w moje ramię, tak że prawie krzyknąłem z bólu i ze strachu. Twarz w świetle księżyca, zbliżyła się do mnie, zobaczyłem wytrzeszczone białe zęby, zobaczyłem okulary, żarzące się, jak dwoje olbrzymich kocich oczu. I teraz nie mówił już, ale krzyczał:
— Czy pan wie, pan, obcy człowiek, który tu siedzi na pokładzie, objeżdżający świat dla przyjemności, czy pan wie, jak to jest, kiedy człowiek umiera? Czy był już pan kiedy przy tem, czy widział pan, jak ciało się kurczy, jak sine palce chwytają powietrze, jak gardło charczy, jak każdy członek broni się, każdy palec opiera się tej Zgrozie i jak oko błyska w przerażeniu, na które niema słów? Czy przeżył pan już kiedy coś podobnego, pan, który mówi o niesieniu pomocy, jak o obowiązku? Ja widziałem śmierć nieraz jako lekarz, widziałem śmierć jako kliniczny wypadek, jako fakt... studjowałem śmierć poprostu — ale przeżyłem ją tylko raz, współżyłem i współumarłem tylko wtedy, tej nocy... tej strasznej nocy, kiedy głowiłem się, jak zatamować tę krew, która płynęła i płynęła, bez końca... żeby się czegoś dowiedzieć, żeby coś znaleźć, coś wymyśleć, przeciw tej gorączce, która ją spalała w moich oczach... przeciw śmierci, która się coraz bardziej przybliżała i której nie mogłem odepchnąć od łóżka. Czy pan rozumie, co to znaczy być lekarzem, znać wszystkie lekarstwa przeciw wszystkim chorobom — czuć obowiązek niesienia pomocy, jak pan to ładnie wyraził — a mimo to siedzieć bezsilnie przy umierającej, wiedzieć, a nie móc pomóc... wiedzieć o tem jednem tylko, że nie można pomóc, choćby sobie człowiek wszystkie żyły otworzył... widzieć ukochane ciało, które ginie, męczone cierpieniami, czuć puls, który pędzi a jednocześnie ustaje.... który człowiekowi rozpływa się pod palcami... być lekarzem i nic nie wiedzieć, nic, nic, nic... tylko siedzieć i mruczeć jakąś modlitwę, jak stara żebraczka w kościele, i znowu potem zaciskać pięści!... Rozumie pan to? Rozumie pan to?... Ja... ja tylko jednej rzeczy nie rozumiem, jak się to dzieje, że się nie umiera razem w takich chwilach, że się na drugi dzień jeszcze wstaje ze snu... że można jeszcze żyć potem, jeżeli się to przeżyło, co ja przeżyłem, kiedy czułem, że ten oddech, że ten człowiek, o którego walczyłem i pasowałem się ze śmiercią, którego chciałem zatrzymać wszystkiemi siłami mej duszy... że ten człowiek usuwał mi się z pod rąk... coraz prędzej, minuta za minutą, a ja nie znalazłem w rozgorączkowanym mózgu nic, coby go mogło zatrzymać...
A w dodatku, cos szatańsko podwajało moje męczarnie, w dodatku jeszcze i to... Gdy siedziałem przy jej łóżku — dałem jej morfiny, żeby złagodzić bóle i widziałem ją leżącą z rozpalonemi policzkami, trupio bladą... — kiedy tak siedziałem, czułem poza plecami przez cały czas parę oczu wpatrzonych we mnie z okropnym wyrazem oczekiwania... Na ziemi siedział boy skurczony we dwoje i mruczał jakieś modlitwy... Kiedy nasze oczy spotkały się czasem — nie, nie mogę opisać tego spojrzenia... Tyle w niem było błagania... tyle wdzięczności, a jednocześnie podnosił ręce ku mnie, jakby mnie zaklinał, żeby ją ratować... Do mnie, bezsilnego niedołęgi, który wiedział, że wszystko jest stracone... że jestem tu tak samo niepotrzebny, jak mrówka, która pełza po ziemi... Ach, jak mnie to psie spojrzenie męczyło, ta fantastyczna, zwierzęca wiara w moją sztukę!... Chciałem na niego krzyknąć, zdeptać go, tak mi go było żal... a jednak czułem, że my dwaj należeliśmy do siebie przez naszą miłość — do niej... przez jej tajemnicę... Jak czyhające zwierzę siedział tuż za mną... zanim jeszcze czegoś zażądałem, zrywał się, kołysząc się na swych nagich, cichych stopach i podawał mi drżąc, wyczekując, jakby to była właśnie ta oczekiwana pomoc i ratunek... Wiem, że byłby dał sobie żyły porozcinać, żeby ją uratować... taka była ta kobieta, taką władzę miała nad ludźmi... a ja... ja nie miałem żadnej władzy, żeby choc jedną kroplę krwi jej uratować... Ach, ta noc, ta straszna noc walki między życiem a śmiercią!
Nad ranem przebudziła się jeszcze raz.. otwarła oczy... teraz nie były już zimne i dumne... gorączka taiła się w nich wilgotnym blaskiem... jak obca obmacywała wzrokiem ściany pokoju... Wtem spojrzała na mnie, zdawała się namyślać, chciała sobie przypomnieć moją twarz... i naraz... widziałem to... przypomniała sobie... bo jakiś strach, chęć obrony... coś nieprzyjaznego napięło jej rysy... poruszała rękami, tak jakby chciała uciec gdzieś... zdala, zdala ode mnie... Widziałem, że myśli o tem... o tej chwili wtedy u mnie... Ale potem przyszło zastanowienie... popatrzyła na mnie spokojniej, oddychała ciężko... czułem, że chce mówić, powiedzieć coś... Znowu ręce zaczęły się prężyć... chciała się podnieść, ale była za słaba... wtedy spojrzała na mnie z udręką... jej usta poruszyły się cicho... był to już ostatni gasnący dźwięk...
— Czy nikt się nie dowie?... Nikt?..
— Nikt... — rzekłem z całą siłą przekonania — obiecuję pani...
Ale jej oczy były jeszcze niespokojne...
— Niech mi pan przysięgnie... przysięgnie... Nikt się nie dowie...
Podniosłem palce, jak do przysięgi. Popatrzyła na mnie... z nieopisanym wyrazem, miękko, ciepło, z wdzięcznością... doprawdy z wdzięcznością... Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale było jej już za trudno. Długo, długo leżała zupełnie wycieńczona z natężenia, z zamkniętemi oczyma. A potem zaczęło się to... Najstraszniejsze.... najstraszniejsze... przez całą długą godzinę walczyła jeszcze i dopiero nad ranem skończyła...
Milczał długo. Zegar okrętowy wydzwonił w ciszy jedno, dwa, trzy twarde uderzenia — była godzina trzecia. Światło księżyca zbladło, ale jakaś inna żółta jasność drżała już niepewnie w powietrzu, czasem lekko powiewał wietrzyk. Jeszcze pół godziny, a szarość roztopi się w jasnem świetle dnia. Widziałem teraz dokładniej jego rysy, bo cienie nie padały już tak gęsto w nasz kąt — zdjął czapkę, ta łysa czaszka wydawała się jeszcze straszniejsza. Ale jego błyszczące okulary zwróciły się już ku mnie, wyprężył się energicznie, a jego głos nabrał ironicznego, ostrego zabarwienia.
— Ona skończyła — ale ja nie. Byłem sam z trupem — ale sam w tem mieście, które nie znosiło tajemnicy, a ja miałem nad tą tajemnicą czuwać... Niech pan sobie wyobrazi sytuację: kobieta z highlife’u w kolonji, zupełnie zdrowa, która tańczyła dzień przedtem na balu, leży naraz — w łóżku martwa...
Wiedziałem, co mnie czeka. Na szczęście był przy mnie boy, który zgadywał wszystkie moje życzenia — nawet to żółte, tępe stworzenie rozumiało, że mamy jeszcze dużo do zrobienia. Powiedziałem mu tylko:
— Pani chce, żeby nikt się nie dowiedział, co się stało.
Popatrzył na mnie, swym psim, na wszystko zdecydowanym wzrokiem.
— Yes, sir — rzekł, i więcej nic.
Ale zmył ślady krwi z podłogi, poustawiał wszystko w największym porządku — i właśnie ta jego energja wróciła mi panowanie nad sobą.
Nigdy w życiu nie miałem w sobie tyle skoncentrowanej energji, jak wtedy i nigdy już jej nie będę miał. Kiedy się wszystko straciło, walczy się o to ostatnie, jak desperat — a tem ostatniem był jej testament: tajemnica. Przyjmowałem ludzi z zupełnym spokojem, opowiadałem wszystkim tę samą wymyśloną historję, że boy, którego posłała po doktora, spotkał mnie po drodze przypadkiem. Ale kiedy pozornie mówiłem ze spokojem, czekałem... czekałem ciągle na urzędowego lekarza, który musiał przyjść celem skonstatowania śmierci, poczem dopiero będziemy mogli zamknąć trumnę z jej ciałem i z jej tajemnicą... Był już, niech pan nie zapomni, czwartek, a w sobotę przybywał jej mąż...
O dziewiątej usłyszałem, że przyszedł lekarz urzędowy; kazałem go poprosić. Był moim zwierzchnikiem w randze i jednocześnie moim współzawodnikiem. Ten sam lekarz, o którym ona wyrażała się wtedy tak pogardliwie i który widocznie dowiedział się już o moim zamiarze przeniesienia się do innego miasta, bo od pierwszej chwili czułem, że był moim nieprzyjacielem. Ale to właśnie dodało mi siły.
Już w przedpokoju pytał:
— Kiedy pani (powiedział jej nazwisko) umarła?
— O szóstej rano.
— Kiedy przysłała po pana?
— O jedenastej wieczór.
— Czy pan wiedział, że byłem jej lekarzem?
— Tak, ale pośpiech był konieczny... a potem zmarła najwyraźniej żądała tylko mnie. Zakazała wzywać innego doktora.
Patrzył na mnie badawczo; jego blada, trochę otłuszczona twarz zaczerwieniła się, czułem, że jest rozgoryczony. Ale tego właśnie mi było potrzeba — pragnąłem szybkiego zakończenia sprawy, bo czułem — że długo moje nerwy nie wytrzymają. Chciał zrazu odpowiedzieć coś nieprzyjemnego, ale potem powiedział niedbale:
— Jeżeli pan myślał, że się beze mnie obejdzie, to moim obowiązkiem jest teraz skonstatować śmierć i jej przyczynę.
Nie odpowiedziałem, tylko puściłem go naprzód. Potem cofnąłem się, zamknęłem drzwi i położyłem klucze na stół. Zdumiony, zmarszczył czoło.
— Co to znaczy?
Stanąłem spokojnie naprzeciwko niego.
— Tu nie chodzi o to, żeby skonstatować powody śmierci — musimy znaleść inny powód. Ta kobieta zawezwała mnie po nieudanej operacji... nie mogłem jej już uratować. Ale obiecałem ratować jej honor, i uczynię to. I proszę pana o pomoc...
Jego oczy rozwarły się szeroko ze zdumienia.
— Pan nie może przecież wymagać odemnie — wyjąkał — żebym ja, jako lekarz urzędowy, zatuszował tę — zbrodnię?
— Tak jest, wymagam tego — muszę tego wymagać...
— Pańską zbrodnię...
— Powiedziałem panu, że nie tknąłem tej kobiety, bo wtedy nie stałbym przed panem. Byłbym już dawno skończył z życiem. Ta kobieta odpokutowała za swój występek, jeżeli pan chce to tak nazwać, odpokutowała i świat nie powinien się o tem dowiedzieć. A ja nie pozwolę, żeby honor jej teraz brukano niepotrzebnie.
Mój energiczny ton drażnił go jeszcze bardziej.
— Nie pozwoli pan... dobrze! A, pan jest moim zwierzchnikiem?... albo zdaje się panu, że pan nim jest... Niech pan tylko spróbuje mi rozkazać!... Odrazu sobie pomyślałem, że chodzi tu o jakąś nieczystą sprawę, jeżeli pana wyciągnęli z tego zapadłego kąta — śliczną praktykę pan tu zaczyna, śliczna próbka!.. Ale teraz ja całą rzecz zbadam i może pan na to liczyć, że protokół, pod którym jest podpisane moje nazwisko — że taki protokół jest prawdziwy. Nie podpisuję kłamstw!
— A jednak musi pan podpisać, bo przedtem nie wyjdzie pan z tego pokoju.
Chwyciłem przytem za kieszeń. Rewolweru nie miałem przy sobie. Ale doktór drgnął. Przystąpiłem do niego i popatrzyłem mu badawczo w oczy.
— Powiem panu coś... żeby nie przyszło do ostateczności — mnie nic nie zależy na mojem życiu... I nic na życiu innego człowieka... — do tego już doszedłem... Zależy mi tylko na tem, żeby dotrzymać mego przyrzeczenia, żeby rodzaj tej śmierci pozostał tajemnicą... Niech pan mnie posłucha: daję panu słowo honoru, jeżeli pan podpisze ten certyfikat, że ta kobieta umarła... śmiercią przypadkową, opuszczę jeszcze w tym tygodniu to miasto, wogóle Indje!.. Jeżeli pan zażąda, wezmę rewolwer i zastrzelę się w chwili, kiedy trumna będzie już w ziemi i kiedy będę miał pewność, że nikt... pan rozumie: nikt — nie może już niczego dochodzić. To panu może wystarczy — to musi panu wystarczyć.
Musiało być coś groźnego, coś niesamowitego w moim głosie, bo kiedy mimowoli przystąpiłem bliżej — cofnął się przedemną, tak jak ludzie uciekają przed opanowanym szałem amoka, kiedy chory biegnie wywijając sztyletem... I naraz, i naraz... jego harda podstawa ugięła się. Mruknął z miękkim oporem:
— To byłby pierwszy wypadek w mojem życiu, że podpisałbym fałszywe świadectwo; w każdym razie może znajdzie się jakaś forma, wiele rzeczy się zdarza... Ale nie powinienbym tak bez bliższych...
— Naturalnie, że pan nie powinien — pomogłem mu, żeby go wzmocnić w jego przekonaniu (tylko prędko, tylko prędko, tykało mi w uszach); ale teraz, kiedy pan wie, że pan by tylko zmartwił żyjącego, a umarłej wyrządził nieopisaną krzywdę, teraz nie będzie się pan wahał?
Kiwnął głową. Przystąpiliśmy do stołu. Po kilku minutach protokół był gotów (potem był ogłoszony w gazetach i wiarygodnie opisywał paraliż serca).
Potem wstał i popatrzył na mnie.
— Pan wyjeżdża jeszcze w tym tygodniu, prawda?
— Słowo honoru.
Znowu na mnie popatrzył. Widziałem, że chce być dalej ostry i rzeczowy.
— Postaram się zaraz o trumnę — powiedział, żeby pokryć zmieszanie.
Ale co to było we mnie, co mi sprawiało taką straszną udrękę? Wyciągnął do mnie rękę i uśmiechnął się z nagłą serdecznością.
— Niech pan się z tem upora... — powiedział.
Nie wiedziałem o czem myśli. Czy byłem może chory? Czy byłem... obłąkany? Odprowadziłem go, otworzyłem drzwi... ale już ostatkami sił zamknęłem je za nim. Potem wróciło znowu to tykanie w skroniach, wszystko kręciło się i tańczyło wokoło mnie... i właśnie przed jej łóżkiem padłem na ziemię, tak... tak, jak opanowany szałem amoka na końcu biegu pada — z pękniętemi nerwami.
Znowu zamilkł. Jakiś dreszcz mnie przeszedł, a może był to chłód porannego wiatru, który z cichym szumem wiał nad okrętem? Ale zmęczone rysy, rozjaśnione teraz brzaskiem rodzącego się dnia, naprężyły się znowu.
— Jak długo leżałem tak na macie... nie wiem. Ktoś dotknął mnie. Zerwałem się. Był to boy, który nieśmiało, z prawie nabożnym gestem stał przede mną i patrzył mi niespokojnie w oczy.
— Ktoś chce tu wejść... chce ją widzieć...
— Nikomu nie wolno tu wejść.
— Tak... ale...
Był widocznie przestraszony. Chciał coś powiedzieć i brakło mu odwagi. Wierne zwierzę cierpiało jakąś nieokreśloną mękę.
— Kto to jest?
Popatrzył na mnie, drżąc z obawy, że go uderzę. A potem powiedział — nie wymówił żadnego nazwiska... skąd w takiem nędznem stworzeniu bierze się naraz tyle inteligencji, skąd pochodzi, że w niektórych chwilach odzywa się w takich tępych istotach nieopisana delikatność?.. — Potem powiedział... bardzo, bardzo bojaźliwie:
— To on...
Zerwałem się. Zrozumiałem go w tej chwili i byłem cały niecierpliwością, żeby zobaczyć tego nieznajomego. Bo widzi pan, jakie to dziwne... podczas tych wszystkich męczarni, w tej gorączce pragnienia i pośpiechu zapomniałem zupełnie o „nim”, zapomniałem, że wchodzi jeszcze jeden człowiek w grę... mężczyzna, którego ona kochała, któremu namiętnie ofiarowała to, czego mnie odmówiła... Przed dwudziestu, przed dwudziestu czteroma godzinami byłbym jeszcze nienawidził tego człowieka, byłbym w stanie go zabić... Teraz... nie mogę panu opisać, jak pragnąłem go zobaczyć i pokochać, dlatego, że ona go kochała...
Jednym susem byłem przy drzwiach. Stał tam młody, bardzo młody oficer z jasnemi włosami, bardzo szczupły, bardzo blady... Wyglądał, jak dziecko, tak... tak wzruszająco młody... a niesłychanie wzruszył mnie także tem, że starał się być mężczyzną, pokazać, że umie panować nad sobą... i ukryć swoje zburzenie... Widziałem odrazu, że jego ręka drżała, kiedy podniósł ją do czapki.. Najchętniej byłbym go uścisnął... bo był zupełnie taki... jakim sobie życzyłem, żeby był ten, który tę kobietę posiadał... nie dumny uwodziciel... nie, dziecko prawie, naiwna czuła dusza, której się oddała.
Nieśmiały i przelękniony stał przedemną. Mój wzrok i namiętność, z jaką się zerwałem, mieszały go jeszcze bardziej. Mały wąsik pod wargą drżał zdradliwie... ten młody oficer, to dziecko musiało panować nad sobą, żeby nie wybuchnąć płaczem.
— Niech pan wybaczy — wyjąkał wkońcu — chciałbym zobaczyć raz jeszcze panią...
Bezwiednie objąłem go — obcego człowieka! — i poprowadziłem, tak jak się prowadzi chorego. Popatrzył na mnie z wdzięcznością, nieskończenie ciepło... Już w tej pierwszej sekundzie nasze dusze porozumiały się ze sobą... Poszliśmy do umarłej... Leżała w białej bieliźnie. Czułem, że moja obecność przeszkadza mu... cofnąłem się, żeby go zostawić samego z nią. Przystępował pomału bliżej, drżącym, powolnym krokiem... po jego ramionach widziałem, jak w nim wszystko drgało i targało się — szedł tak, jak ktoś, kto idzie przeciw burzy... i naraz runął przed łóżkiem na kolana... tak samo, jak ja przedtem...
Byłem w tej chwili przy nim, podniosłem go i poprowadziłem do krzesła. Nie wstydził się już, tylko szlochał głośno. Nie umiałem mu nic powiedzieć — tylko gładziłem go po jasnych, miękkich, jak u dziecka włosach. Wziął mnie za rękę... delikatnie, a jednak bojaźliwie... i naraz spostrzegłem jego wzrok wlepiony we mnie...
— Niech mi pan powie prawdę, doktorze — wyjąkał — czy zabiła się sama?
— Nie — odpowiedziałem.
— A czy... ktoś jest winien jej śmierci?
— Nie — powiedziałem znowu, chociaż dławiło mnie w gardle, żeby krzyknąć: Ja! ja! ja!... i ty! My dwaj! I jej upór, jej nieszczęsny upór! — Ale zapanowałem nad sobą. Powtórzyłem jeszcze raz.
— Nie... nikt nie jest winien... Przeznaczenie!
— Nie mogę w to uwierzyć — jęczał — nie mogę w to uwierzyć. Jeszcze przedwczoraj była na balu, uśmiechała się, dawała mi znaki... Jak to jest możliwe, jak się to mogło stać?
Zacząłem kłamać. Jemu także nie zdradziłem jej tajemnicy. Jak dwaj bracia rozmawialiśmy przez te wszystkie dni ze sobą, opromienieni niejako uczuciem, które nas łączyło... i którego nie wyznaliśmy sobie wzajemnie, ale czuliśmy, że całe nasze życie było z nią związane... Niekiedy prawda dławiła mnie w gardle, ale zaciskałem zęby i nigdy nie przeszła mi przez usta — nie dowiedział się nigdy, że jego dziecko nosiła pod sercem...
A jednak mówiliśmy tylko o niej podczas tych dni, kiedy się ukrywałem u niego... Bo — o tem zapomniałem panu powiedzieć — szukano mnie... Jej mąż przyjechał, kiedy trumna już była zamknięta... Nie chciał wierzyć orzeczeniu lekarskiemu... Ludzie przebąkiwali rozmaicie... i szukano mnie... Ale ja nie mogłem się zdobyć na to, żeby go zobaczyć, tego, o którym wiedziałem, że cierpiała z jego powodu... ukrywałem się przez cztery dni, nie wychodziłem z domu, nie wychodziliśmy obydwaj z mieszkania... jej ukochany zamówił mi kabinę pod fałszywem nazwiskiem, żebym mógł uciec... Jak złodziej dostałem się na okręt w nocy, żeby mnie nikt nie poznał... wszystko zostawiłem, co posiadałem... Mój dom z całą pracą tych siedmiu lat, cały dobytek wszystko stoi otworem dla każdego... a rząd holenderski już pewnie wymazał mnie z listy swych urzędników, bo bez urlopu opuściłem moje stanowisko... Ale nie mogłem już żyć dłużej w tym domu, w tem mieście... w tym świecie, gdzie wszystko mi ją przypominało... uciekłem, jak złodziej w nocy tylko — dlatego, żeby o niej zapomnieć...
Ale... kiedy przyszedłem na pokład... o północy... mój przyjaciel był ze mną... Wciągano właśnie windą coś w górę.. coś prostokątnego, czarnego... jej trumnę... słyszy pan: jej trumnę!... Ściga mnie aż tu, tak, jak ja ją ścigałem... i musiałem przy tem stać, udawać nieznajomego, bo on, jej mąż był z nią... towarzyszył jej do Anglji... Może chce tam dać zrobić sekcję zwłok... Zabrał ją... teraz należy znowu do niego... Już nie do nas, do nas obydwóch... Ale ja jeszcze żyję... Nie odstąpię jej aż do ostatniej chwili... on się nigdy nie dowie, nie może się dowiedzieć... Potrafię obronić jej tajemnicę przeciw wszelkim usiłowaniom... przeciw temu łotrowi, przed którym uciekła ze świata... Nie, nie, nigdy się nie dowie... jej tajemnica należy do mnie... do mnie!...
Czy pan rozumie teraz, dlaczego nie mogę widzieć ludzi... słuchać ich śmiechów... patrzeć, jak flirtują i łączą się w pary... Bo tam na dole, w magazynie, między pakami herbaty i workami orzechów stoi ukryta trumna... Nie mogę się tam dostać, bo drzwi są zamknięte, ale zdaje mi się, że ją widzę i myślę o niej ustawicznie, podczas kiedy tu grają walce i tango... Pewnie, że to głupota z mej strony, bo morze kryje w swych falach miljony umarłych, a w każdej piędzi ziemi, po której się stąpa, gnije jakiś trup... ale mimo to nie mogę tego znieść, jak urządzają tu zabawy i tak głośno się śmieją... Czuję ciągle tę umarłą, wiem czego chce odemnie... wiem, mam jeszcze jeden obowiązek, jeszcze nie skończyłem wszystkiego... jeszcze jej tajemnica nie jest uratowana... jeszcze mnie nie zwolniła z danego słowa...
Z pokładu słychać było odgłos ciężkich kroków i pluskanie wodą, to marynarze zaczęli szorować podkład. Zerwał się, jak złapany na gorącym uczynku, mamrocąc:
— Idę już... idę...
To była męka patrzeć na niego. Na jego zmęczone zapuchnięte oczy, czerwone z pijaństwa czy z łez. Unikał mojego współczucia, odczuwałem w jego zgarbionej postaci — wstyd, niesłychany wstyd, że się zdradził przedemną, przed tą nocą. Mimowoli powiedziałem:
— Czy mogę przyjść do pana popołudniu do kabiny?...
Spojrzał na mnie — ironiczny, ostry, cyniczny wyraz skurczył jego wargi.
— Aha... pański wspaniały obowiązek „niesienia pomocy”... aha... tą sentencją doprowadził mnie pan do gadania. Ale nie, mój panie, dziękuję. Niech pan sobie nie wyobraża, że jest mi teraz lepiej, od czasu, jak rozdarłem moje wnętrzności przed panem... Mojego złamanego życia nie może mi nikt załatać... za darmo służyłem holenderskiemu rządowi... moją emeryturę djabli wzięli, wracam do Europy ogołocony ze wszystkiego, jak pies... pies, który skomląc biegnie za trumną... wkońcu to przecież obala człowieka, a mam nadzieję, że już zbliżam się do końca... Nie, dziękuję panu za chęć odwiedzenia mnie. Mam już w kajucie innych towarzyszy, kilka dobrych starych flaszek whisky, które mnie czasem pocieszają, a potem mojego przyjaciela, do którego się niestety nie zwróciłem na czas: — mój poczciwy browning... ten mi lepiej pomoże, niż wszystkie gadania... Ostatecznem prawem człowieka, które nam pozostaje, jest zdechnąć, jak się komu podoba.. a przytem można się obejść bez czyjejkolwiek pomocy...
Popatrzył jeszcze raz na mnie ironicznie, poprostu wyzywająco, ale czułem, że był to tylko wstyd, bezgraniczny wstyd. Potem zgarbił się jeszcze więcej, odwrócił się bez pożegnania i szedł, dziwnie ciągnąc nogi za sobą, przez jasny pokład aż do kabin. Nie zobaczyłem go więcej. Daremnie szukałem go w nocy i następnej nocy na zwykłem miejscu. Nigdzie go nie było i mógłbym przypuścić, że to był sen, albo jakieś fantastyczne zjawisko, gdyby mi między pasażerami nie był wpadł w oko jakiś pan z krepą na ramieniu, holenderski kupiec en gros, który, jak mi opowiadano, stracił żonę na jakąś gorączkę podzwrotnikową.
Widziałem go, jak chodził tam i napowrót, poważny i strapiony, zdala od nich, a ta myśl, że znałem jego najtajniejszą troskę, napawała mnie tajemniczym strachem. Schodziłem mu z drogi kiedy przechodził koło mnie, żeby nie zdradzić wzrokiem, że więcej wiedziałem o jego losach niż on sam.
W Neapolu, w porcie zdarzył się ten dziwny wypadek. Większość pasażerów opuściła okręt, ja sam byłem tego wieczoru w operze, a potem w jednej z jasnych kawiarni na via Roma. Kiedy wracaliśmy łódką do okrętu, spostrzegłem, że kilka łodzi z pochodniami i lampami acetylenowemi obszukiwało dookoła statek, a na górze na ciemnym pokładzie był jakiś tajemniczy ruch, widać było żandarmów i karabinierów. Zapytałem jednego marynarza, co się stało. Odpowiedział wymijająco, ale w taki sposób, że odrazu poznać można było, że ma nakazane milczenie. A także i następnego dnia, kiedy okręt bez znaku, że zaszedł jakiś wypadek, wpłynął dalej spokojnie do Genui, nie można się było niczego dowiedzieć. Dopiero we włoskich gazetach czytałem potem romantycznie zredagowaną wiadomość o rzekomem nieszczęściu, które miało się wydarzyć w porcie neapolitańskim. Nocną porą, żeby nie niepokoić pasażerów, miano zabrać do przygotowanej łodzi trumnę z ciałem znakomitej damy z holenderskich kolonij i spuszczano ją właśnie po drabinie ze sznurów w obecności męża, kiedy coś ciężkiego spadło naraz z pokładu i trumnę z niosącymi ją i mężem porwało razem i strąciło do morza. Jedna gazeta opowiadała, że jakiś obłąkany rzucił się ze schodów na trap, inna uniewinniała go i pisała, że trap zerwał się sam pod zbyt wielkim ciężarem; w każdym razie Towarzystwo Okrętowe zrobiło wszystko, żeby ukryć prawdziwy stan rzeczy. Uratowano nie bez trudu tragarzy i męża zmarłej. Metalowa trumna jednak poszła na dno i nie można jej było odnaleść.
W innej notatce komunikowano, że znaleziono w porcie trupa mniejwięcej czterdziestoletniego mężczyzny, co nie zdawało się pozostawać dla czytających w żadnym związku z romantycznym wypadkiem. Ale mnie się zdawało, gdy przeczytałem ową pobieżną notatkę, że jak upiór patrzy na mnie z drukowanych liter księżycowo biała twarz w błyszczących okularach.
- ↑ Dodane przez Wikiźródła
- ↑ Błąd w składzie - powtórzona linia - poprawną treść uzupełniono na podstawie wydania z roku 1925
- ↑ Błąd w składzie - brak fragmentu tekstu - poprawną treść uzupełniono na podstawie wydania z roku 1925