Kobieta i krajobraz (1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Zweig
Tytuł Kobieta i krajobraz
Pochodzenie Amok. Zbiór nowel
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Frau und die Landschaft
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KOBIETA I KRAJOBRAZ
Było to podczas owego upalnego lata, które przez brak deszczu i posuchę spowodowało fatalny nieurodzaj i długo pozostało w pamięci znękanej ludności. Już w czerwcu i w lipcu przeciągnęło tylko parę przelotnych burz ponad spragnionemi wody polami, ale od kiedy kalendarz przechylił się w stronę sierpnia, nie spadła wogóle ani jedna kropla i nawet tu, w wysoko położonych dolinach Tyrolu, gdzie ja, tak samo, jak wielu innych, miałem nadzieję znaleść ochłodę, żarzyło się powietrze, szafranowe od ognia i kurzu. Od wczesnego ranka już patrzyło z jasnego nieba słońce, żółte i tępe, jak oko w gorączce, na wygasły krajobraz, aż w miarę godzin dusząca para podniosła się stopniowo z mosiężnego kotła Południa, i zalała dolinę. Gdzieś w dali wznosiły się wprawdzie potężne Dolomity, a śnieg błyszczał na nich czysty i jasny, ale ból sprawiało wprost patrzeć na nie, schnąc z pragnienia i myśląc o wietrze, który je może w tej samej chwili okrążał z szumem, podczas kiedy tu w kotlinie, gorąco cisnęło się w dzień i w nocy i wchłaniało wilgoć tysiącem ust. Stopniowo zamierał w tym znikającym świecie więdnących roślin, pragnących liści i wyschniętych strumieni także i wewnątrz każdy ruch, godziny wlokły się leniwie i próżniaczo. Ja tak samo, jak inni, przebywałem te dni bez końca prawie ciągle w pokoju, napół rozebrany przy zasłoniętych oknach, w bezwolnem czekaniu na zmianę, na ochłodę, w tępych bezsilnych marzeniach o deszczu i burzy. Ale niebawem ustąpiło i to życzenie, pozostał stan tępy i bezwolny, taki jak tych wyschniętych, spragnionych traw i duszny sen nieruchomego, chmurami pary otoczonego lasu.

Ale z dnia na dzień robiło się coraz goręcej, a deszczu ciągle jeszcze nie było. Od rana do wieczora paliło słońce, a jego żółte promienie zdawały się nabierać obłędu. Tak było, jakby całe życie chciało ustać, wszystko ucichło, bydło nie ryczało, z białych pól nie szedł żaden głos, prócz śpiewnego, cichego tonu rozlewającego się gorąca, brzęczącego wrzenia kipiącego świata. Chciałem pójść do lasu, gdzie niebieskie cienie drżą między drzewami, chciałem się tam położyć i uciec od tych uporczywych promieni słońca, ale już tych parę kroków było mi za wiele. Siedziałem na krześle przy wyjściu z hotelu przez godzinę, albo dwie, wciśnięty w wąski cień, który dach rzucał na żwir. Raz posunąłem się dalej, kiedy mały kwadrat cienia skurczył się, a słońce przypełzało już do moich rąk. Potem pozostałem już tak oparty, tępo patrząc w tępe światło bez poczucia czasu, bez życzeń, bez woli. Czas topniał w tym upale, godziny rozgotowywały się, rozpływały w bezmyślnych gorących marzeniach. Nie czułem nic, prócz palącego przypływu powietrza do porów, i szybkich uderzeń gorączkowo bijącej krwi.
Nagle zdawało mi się, jakgdyby poprzez naturę przeszedł oddech, cicho, całkiem cicho, jakgdyby się skądś podnosiło gorące, tęskne westchnienie. Mozolnie próbowałem wstać. Czy to nie był wiatr? Zapomniałem już, jak to było, za długo nie piły już zasychające płuca tego ożywczego chłodu, a tam, gdy byłem w ciśnięty w kąt, gdzie dach rzucał cień na mnie, nie czułem żadnego powiewu. Ale drzewa tam nad przepaścią musiały odczuwać czyjąś obecność, bo naraz zaczęły się kołysać lekko, i jak gdyby szepcąc, pochylały się do siebie. Cienie między niemi ruszały się niespokojnie. Jak żyjące stworzenia pierzchały raz tu, raz tam; nagle podniósł się gdzieś daleko głęboki, drgający ton. Naprawdę... wiatr nadszedł. Szept, szelest, szum, głęboki ton, jak na organach, a naraz silniejsze, potężne wstrząśnienie. Jak gonione nagłym przestrachem leciały chmury kłębiącego się kurzu przez ulicę, wszystkie w jednym kierunku. Ptaki, które gdzie się dotąd ukrywały, zaznaczyły się czarnemi linjami w powietrzu, konie otrząsały nozdrza z piany, a daleko w dolinach ryczało bydło. Coś potężnego budziło się i musiało już być niedaleko, ziemia już o tem wiedziała, las i zwierzęta, a także i niebo zaciągnięte lekką szarą zasłoną.
Drżałem ze wzburzenia. Moja krew była podrażniona, gorąca, moje nerwy prężyły się, nigdy nie odczuwałem tak jak teraz rozkoszy wiatru, błogosławionej rozkoszy burzy. Burza nadciągała. Rosła, wzbierała, zapowiadała się. Pomału pchał wiatr w drugą stronę białe kłęby dumy, ziajał i dyszał poza górami, jakgdyby toczył ktoś olbrzymi ciężar. Niekiedy przycichały te tony, jakby zmęczone. Wtedy jodły drżały ciszej, jak gdyby chciały nasłuchiwać, a ja drżałem wraz z niemi. Gdzie tylko spojrzałem, było to samo oczekiwanie, jak we mnie. Ziemia rozszerzała swoje szczeliny, jak małe, pragnące usta; czułem to samo i we własnej skórze. Pora za porą się otwierała i wyprężała, żeby szukać chłodu i zimnego, przejmującego dreszczem deszczu. Mimowoli moje palce kurczyły się, jakgdyby chciały pochwycić chmury i zerwać je prędzej w usychający świat.
Ale szły już, pchane niewidzialną ręką, leniwe, zaciemnione, okrągłe, jak nabrzmiałe wory; widać było, że były czarne i ciężkie od deszczu, bo łomotały z głuchym pomrukiem, jeżeli gdzieś uderzyły jedna o drugą, a czasem przeleciała cicha błyskawica po ich czarnej powierzchni, jak gorejąca zapałka. Zapalały się wtedy niebiesko i groźnie, cisnęły się coraz bliżej i robiły się coraz ciemniejsze. Ołowiane niebo opuszczało się coraz niżej i niżej, jak żelazna kurtyna teatralna. Cały widokrąg był już czarny, wypełniony gorącem, zduszonem powietrzem; czas stanął — nastąpiła ostatnia chwila oczekiwania, niema i groźna. Przyduszone było wszystko czarnym ciężarem, zwisającym nad doliną, ptaki nie świergotały już, bez tchu stały drzewa, a nawet małe trawki nie odważyły się drżeć. Niebo zamykało w metalowej trumnie gorący świat, w którym wszystko skamieniało w oczekiwaniu pierwszej błyskawicy.
Bez tchu stałem i ja ze splecionemi rękami i prężyłem się w sobie w cudownym, słodkim strachu, który mnie ubezwładniał. Słyszałem poza sobą spieszących się ludzi, wracali z lasu, wychodzili z drzwi hotelowych, ze wszystkich stron uciekali, służące zapuszczały żaluzje, zamykały z trzaskiem okiennice, wszystko ruszało się, przygotowywało, cisnęło. Ja tylko stałem nieruchomy, niemy, bo we mnie było wszystko zduszone i oczekujące okrzyku, który już czułem w piersiach, okrzyku rozkoszy przy pierwszej błyskawicy.
Wtem usłyszałem tuż poza sobą westchnienie, gwałtownie wyrzucone z udręczonej piersi, a z niem razem tęskne, błagalne słowa:
— Ach, żeby już raz nareszcie deszcz zaczął padać!
Tak dzikim, żywiołowym był ten wykrzyk, jakgdyby wydawała go sama spragniona ziemia swojemi popękanemi wargami, krajobraz umęczony pod ciężarem ołowianego nieba. Odwróciłem się. Za mną stała młoda dziewczyna — ona to widocznie wypowiedziała te słowa, bo jej usta, te blade, delikatnie zarysowane usta, były jeszcze na pół otwarte, łaknące, a jej ramię oparte o drzwi drżało zlekka. Nie do mnie mówiła. Jak nad przepaścią pochyliła się nad krajobrazem, a jej oczy patrzyły wprost w ciemność ponad jodłami. Czarne było i puste to spojrzenie, skamieniałe, jak przepaść bez dna, zwrócone do ciemnego nieba. Szło ku górze, sięgało głęboko w skłębione chmury i wiszącą nad światem burzę. Mogłem więc spokojnie ją obserwować, jak jej pierś się podnosiła, jak coś w niej drgało, jak wzdłuż szyji, która wynurzała się z wyciętej sukni, przechodziło drżenie, aż wkońcu i usta zadrżały, otworzyły się spragnione i znowu wyrzekła:
— Ach, żeby już raz nareszcie deszcz zaczął padać!
A mnie zdawało się to westchnieniem całego dyszącego świata. Coś somnambulicznego było w jej posągowej postaci, w jej roztopionym wzroku. I kiedy tak stała biała, w białej sukni na tle ołowianego nieba, zdawała się być pragnieniem, oczekiwaniem całej wysychającej natury.
Coś syknęło cicho koło mnie w trawie. Coś dziobnęło twardo o gzyms. Coś zgrzytnęło zcicha w gorącym żwirze. Wszędzie dał się słychać ten cichy, brzęczący ton. I naraz zrozumiałem, poczułem, że były to krople, spadające ciężko, pierwsze, odrazu parujące krople, błogosławione wysłanki wielkiego, szumiącego, oziębiającego deszczu.
Zaczęło się.
Błogosławione upojenie, zapomnienie wszystkiego przyszło na mnie. Byłem podniecony, jak nigdy, Podskoczyłem i złapałem jedną kroplę na rękę. Ciężka, zimna plusnęła mi na palce. Zdjęłem kapelusz, żeby silniej odczuć wilgotne powietrze na włosach i czole, drżałem już z niecierpliwości, żeby się dać otoczyć szumem deszczu, czuć go na sobie, na gorącej skórze, w otwartych porach, aż do głębi wzburzonej krwi. Rzadko jeszcze padały te pluskające krople, ale czułem już ich spadającą obfitość, słyszałem je już, jak płynęły i szumiały przez otwarte tamy, widziałem, jak niebo wali się ponad kłębowiskiem spalającego się świata.
Ale to ciekawe!... Krople nie padały szybciej. Można je było rachować. Jedna, jedna, jedna, jedna, spadały jedna po drugiej, zgrzytały, syczały, szumiały zcicha po prawej i po lewej stronie, ale nie chciały się zjednoczyć w jedną wielką, szumiącą muzykę deszczu. Nieśmiało kropiły w powolnym tempie, coraz wolniej, aż naraz... przestały. Zdawało się, że naraz zatrzymało się tykanie minutowej wskazówki zegarka i czas stanął. Czekałem, czekałem, ale nic się nie zmieniło. Niebo wisiało czarne, nieruchome, z zachmurzonem czołem, chwilami panowała śmiertelna cisza, ale potem zdawało się, jakby lekki, ironiczny blask po niem przechodził. Od zachodu rozjaśniało się, ściany chmur rozsuwały się zwolna i z cichym grzmotem rozsuwały się dalej. Coraz płytszą stawała się ich czarna głębia, w bezsilnem, niezaspokojonem rozczarowaniu leżał cały krajobraz pod rozjaśniającym się horyzontem. Gniewnie przebiegały jeszcze ostatnie dreszcze po drzewach, które schylały się i kurczyły, ale wkońcu ich pożądliwie w górę wzniesione ramiona opadły już jak martwe. Coraz bardziej przejrzystą stawała się zasłona z chmur, zła, groźna jasność wisiała nad bezbronnym światem.
Nic się nie stało. Burza przeciągnęła dalej.
Drżałem na całem ciele. Czułem wściekłość, nierozumne oburzenie bezsilności, rozczarowania, zdrady. Byłbym chciał krzyczeć, albo szaleć, przyszła mi ochota coś rozbić, i niebezpieczna potrzeba zemsty. Czułem w sobie mękę całej zdradzonej natury, czułem pragnienie małych trawek, upał ulic, zduszony dym lasu, ostry żar wapiennych skał, pragnienie całego oszukanego świata. Nerwy paliły się we mnie, jak druty, czułem, jak drgają z elektrycznego napięcia, jak dużo drobnych płomyków żarzy mi się pod wyprężoną skórą. Wszystko zadawało mi ból, wszystko było otoczone małemi płomykami, a wzrok — na cokolwiek padł — parzył się. Głębia istoty mojej była wzburzona, czułem, jak wiele zmysłów, zazwyczaj śpiących w tępym mózgu, otwierało się, jakby małe nozdrza, któremi czułem — żar. Nie wiedziałem już, co z tego było mojem własnem wzburzeniem, a co wzburzeniem świata; cienka błonka czucia między mną a światem była zerwana. I kiedy, tak zgorączkowany patrzyłem w dolinę, która się stopniowo zapełniała światłami, czułem, że każde małe światełko we mnie wnikało, każda gwiazda paliła mnie aż do krwi. Było to to samo bezmierne gorączkowe wzburzenie od zewnątrz i od wewnątrz, które tak namiętnie i gorąco wokoło mnie się kłębiło, pozornie we mnie wciśnięte, a jednak coraz bardziej rosnące i żarzące się. Miałem uczucie, jakby to tajemnicze, żyjące jądro, zamknięte w poszczególnych przedmiotach paliło się w wewnętrznej głębi mojej istoty. Wszystko odczuwałem w magicznem rozbudzeniu zmysłów, gniew każdego najdrobniejszego listka, tępe spojrzenie psa, który ze spuszczonym ogonem skradał się koło drzwi. Wszystko odczuwałem, a wszystko, co odczuwałem, bolało mnie. Prawie fizycznym stawał się we mnie ten ból, a gdy dotknąłem ręką stołu, drzewo zatrzeszczało sucho pod palcami, jak żagiew.
Gong oznajmił hałaśliwie czas obiadowy. Głęboko wdzierał się we mnie ten metalowy dźwięk, który mnie także zabolał. Odwróciłem się. Gdzie podzieli się ci wszyscy ludzie, którzy tu przedtem przebiegali z lękiem i wzburzeniem? Gdzie była ona, która tu stała, jak obraz spragnionej natury? Wszyscy zniknęli. Stałem sam wpośród milczącej natury. Jeszcze raz objąłem wzrokiem cały krajobraz. Niebo było teraz całkiem puste, ale nie czyste. Na gwiazdach leżał rozpięty zielonawy welon, a ze wschodzącego księżyca błyszczał zły blask, jak kocie spojrzenie. Trupia bladość osiadła tam w górze, szydercza i niebezpieczna; głęboko w dole jednak pod tą niepewną sferą szarzała ciemna noc, fosforyzująca, jak tropikalne morze, z umęczonym, zmysłowym oddechem rozczarowanej kobiety. W górze wisiała jeszcze ostatnia szydercza Jasność, w dole zmęczona i ciężka. Ciemność zawisła pośrodku między niebem a ziemią.
Znowu wołał gong. Obrzydliwym był mi ten martwy dźwięk! Nie byłem głodny, nie pragnąłem widoku ludzi, ale i ta samotna cisza tu w tem parnem, dusznem powietrzu, była straszna. Cały strop niebieski ciążył mi na piersiach i czułem, że nie mogę już dłużej wytrzymać tego ołowianego ciśnienia. Wszedłem do sali jadalnej. Siedzieli już wszyscy przy małych stolikach. Mówili cicho, ale dla mnie mimo to za głośno. Wszystko stawało się męczarnią, co drażniło moje przeczulone nerwy. Dźwięk noży i widelców, stukanie talerzami, każdy ruch, każdy oddech, każde spojrzenie. Musiałem panować nad sobą, żeby nie popełnić jakiegoś szaleństwa, bo czułem z uderzeń pulsu, że mam gorączkę. Każdemu z tych ludzi po koleji musiałem się przypatrzeć i do każdego z nich czułem nienawiść, gdy ich widziałem tak wygodnie rozpartych, żarłocznych, gdy we mnie żarzyło się wszystko. Zazdrość mnie opanowała, że inni są tacy pewni siebie, syci, bez udziału w męce świata, bez zrozumienia dla cichego szaleństwa, które się odzywało w piersi ginącej z pragnienia — ziemi.
Kelner przyniósł mi jedzenie. Spróbowałem jeden kąsek, ale nie byłem w stanie go przełknąć. Wstręt miałem do jadła. Zanadto byłem przepełniony dusznością, parą, wyziewami cierpiącej, chorej, przemęczonej natury.
Obok mnie posunął ktoś krzesło. Drgnąłem. Każdy odgłos bolał mnie teraz, jak dotknięcie rozpalonem żelazem. Spojrzałem w tę stronę. Siedzieli tam obcy ludzie, których nie znałem. Jakiś starszy pan z żoną, spokojni, porządni mieszczanie, o okrągłych oczach. Ale naprzeciw nich, napół do mnie plecami zwrócona, młoda dziewczyna, zapewne córka. Tylko kark jej widziałem, biały i szczupły, a nad nim jak hełm stalowy, obfitość czarnych, prawie granatowych włosów. Siedziała bez ruchu i po tem odrętwieniu poznałem ją. Była to ta sama dziewczyna, która przedtem stała na tarasie, pragnąc, oczekując deszczu, jak biały spragniony kwiat. Jej małe, chorobliwie szczupłe palce bawiły się niespokojnie nożem, ale tak, że nie słychać było żadnego dźwięku, i ta cisza wokoło niej była dla mnie dobrodziejstwem. Ona także nie mogła jeść. Raz tylko jej ręka wyciągnęła się po szklankę. Ach, i ona czuje także tę gorączkę natury, pomyślałem uszczęśliwiony, sądząc po tym szybkim, pragnącym ruchu, i z sympatycznem współczuciem skierowałem spojrzenie na jej szyję. Jedną, jedyną istotę odczuwałem teraz, która także żarzyła się w pożarze całego świata i chciałem, żeby się dowiedziała o pokrewieństwie naszych dusz. Chciałem krzyknąć do niej:
— Czy rozumiesz mnie? Czy rozumiesz mnie? Ja tak samo jestem podniecony jak ty, ja także cierpię! Czy rozumiesz mnie? Czy rozumiesz mnie?
Wlepiłem oczy w jej plecy, gładziłem w myślach jej włosy, przeszywałem ją spojrzeniem, wołałem ją ustami, tuliłem ją do siebie, patrzyłem i patrzyłem, wyrzucałem z siebie całą moją gorączkę, ażeby ją odczuła. Ale nie odwracała się. Siedziała, jak posąg skamieniała, chłodna i obca. Nitk nie odczuwał wraz ze mną. W niej także świat nie oddychał. Paliłem się sam.
Ach, ta duszność zewnątrz i wewnątrz, nie mogłem jej już znieść! Tłusta i słodka para i dym z ciepłych potraw drażniły mnie, każdy szmer przeszywał mi nerwy. Czułem, jak krew we mnie pulsuje i czułem się blizkim omdlenia. Chciałem się jaknajprędzej stąd oddalić, wszystko we mnie spragnione było chłodu, a ta bliskość ludzi dusiła mnie.
Obok mnie znajdowało się okno. Pchnąłem je, pchnąłem na oścież. Tam na dworze było znowu tak tajemniczo, to samo niespokojne drganie, co w mojej krwi, tylko roztopione w bezgraniczności nocnego nieba. Żółto-biały błyszczał księżyc, jak rozpalone oko w pierścieniu czerwonej pary, a ponad polami przechodziły blade, jak upiór, gorące wyziewy. Gorączkowo ćwierkały świerszcze. Zdawało się, że powietrze jest napięte metalowemi strunami, które wydawały z siebie przenikliwe tony. Niekiedy dawało się słyszeć ciche skrzeczenie ropuchy, psy zaczynały wyć gdzieś głośno, płaczliwie, gdzieś daleko ryczały zwierzęta; przypomniałem sobie, że podczas takich nocy gorączka zatruwa krowom mleko. Natura takie była chora, nurtowało w niej także to ciche szaleństwo, patrzyłem z okna jakdyby w zwierciadło własnych uczuć.
Znowu posunięto obok mnie krzesłami. I znowu drgnąłem. Obiad się skończył, ludzie wstawali hałaśliwie, także moi sąsiedzi wstali i przeszli koło mnie. Najpierw ojciec, syty i zadowolony z miłym, przyjaznym uśmiechem, potem matka, a wkońcu córka. Dopiero teraz ujrzałem jej twarz. Była żółtawo blada, tego samego matowego chorego koloru, co księżyc, wargi jej były napół otwarte, jak przedtem. Szła cicho, a jednak nie lekko. Coś sennego, bezsilnego było w niej, coś, co mi dziwnie przypominało własne uczucie. Czułem potrzebę bliskości jej, pragnęłem, żeby musnęła mnie swą białą suknią, albo żebym przynajmniej poczuł zapach jej włosów, kiedy będzie przechodziła.
W tej chwili spojrzała na mnie. Czarny i bezdenny przeszył mnie jej wzrok i pozostał we mnie, głęboki i wyzywający, tak, że tylko ten wzrok czułem, a jej jasna twarz znikła poza nim i widziałem tylko ciemność przed sobą, w którą rzuciłem się, jak w przepaść. Zrobiła jeszcze jeden krok naprzód, ale jej wzrok mnie nie opuszczał, tylko wbił się we mnie, jak czarna lanca; czułem jego wdzieranie się coraz głębiej. A teraz jego koniec dotarł do mego serca i pozostał w niem. Przez jedną, dwie sekundy, podczas których czułem się bezsilnie porwany czarnym magnesem jej źrenic, zatrzymała swój wzrok na mnie, a ja wstrzymałem oddech. Poczem przeszła obok mnie. I w tej chwili czułem, jak krew tryska we mnie, jakby z rany, i wzburzona przechodzi przez całe ciało.
Co — co to było? Zbudziłem się nagle. Czy gorączka mieszała mi tak wszystkie zmysły, że w przelotnem spojrzeniu przechodzącej dziewczyny tak się całkowicie zgubiłem? Ale zdawało mi się, żem wyczuł w tem spojrzeniu to samo ciche szaleństwo, tę samą bezrozumną, schnącą z pragnienia żądzę, która mi się teraz ukazała we wszystkiem, blasku czerwonego księżyca, w łaknących wargach ziemi, w krzyczącej męce zwierząt, tę samą, która we mnie drżała. Ach, jak bałamutnie mieszało się wszystko podczas tej dusznej, fantastycznej nocy, jak wszystko roztopione było w tem jednem uczuciu oczekiwania i niecierpliwości. Czy ja byłem obłąkany, czy świat?
Poszedłem za nią do czytelni. Usiadła tam z rodzicami i zagłębiła się w fotelu. Jej wzrok był niewidoczny pod napół przymkniętemi powiekami. Czytała książkę, ale nie wierzyłem jej, że czyta. Byłem pewien, że jeżeli czuła tak samo, jak ja, jeżeli cierpiała wraz z bezmyślną męką duszącego się świata, nie mogła odpoczywać w cichych rozmyślaniach i że to było tylko chowaniem się, ukrywaniem przed obcą ciekawością. Usiadłem naprzeciw niej i wlepiłem w nią oczy; czekałem daremnie i gorączkowo, czy nie wróci to spojrzenie, którem mnie oczarowała, czy nie wyjawi mi swej tajemnicy. Ale nie ruszała się. Ręka przerzucała obojętnie w książce kartkę za kartką, wzroku nie podnosiła. A ja czekałem naprzeciw niej, czekałem coraz niecierpliwiej, jakaś zagadkowa siła woli wytężała się we mnie, żeby fizycznie złamać to udawanie w obecności tych ludzi, którzy spokojnie rozmawiali, palili i grali w karty; zaczęła się niema walka. Czułem, że się broni, że nie pozwala sobie podnieść oczu, ale im więcej się opierała, tem silniejsze, tem zuchwalsze było moje pragnienie. A byłem silny, bo razem ze mną czekała cała łaknąca ziemia. I tak, jak w moje pory wciskała się jeszcze ciągle parna duszność nocy, tak samo moja wola wciskała się w jej wolę i czułem, że musi już niedługo spojrzeć na mnie — musi!...
W drugiej sali zaczął ktoś grać na fortepianie. Tony toczyły się, jak perły, cicho w dół i w górę, lekko, spiesznie, gdzieś w kącie głośno śmiało się towarzystwo z jakiegoś niemądrego dowcipu. Słyszałem wszystko, czułem wszystko, co się działo, ale nie przerywałem ani na chwilę mojej gry. Rachowałem teraz głośno sekundy, kiedy z oddalenia przez hypnozę chciałem podnieść jej uparcie pochyloną głowę. Minuta za minutą upływały — ciągle przez ten czas perliły się tony fortepianu — i już czułem, że siły mnie opuszczają — wtem podniosła głowę i spojrzała na mnie, wprost na mnie. I znowu było to to samo spojrzenie, niekończące się, czarne, straszne, wysysające. Pragnienie, które piło mnie bez oporu. Wlepiłem oczy w te źrenice, jak w czarny otwór aparatu fotograficznego i czułem, że najpierw wciągał moją twarz do wnętrza i że oddzielam się od siebie. Ziemia usuwała mi się z pod nóg, tak, iż odczuwałem całą słodycz oszałamiającego upadku. Wysoko, wysoko ponad sobą słyszałem jeszcze dźwięczące pasaże, toczące się jeden za drugim, ale już nie czułem, gdzie się to wszystko działo, krew mi odpłynęła — oddech zatrzymał się. Już czułem, jak mnie dławi, przez tę minutę, godzinę, czy wieczność — wtedy spuściła znowu powieki. Wypłynąłem z wody, jak topielec, trzęsiony gorączką.
Rozejrzałem się. Naprzeciw mnie siedziała młoda szczupła dziewczyna, pochylona nad książką, nieruchoma jak obraz, tylko jej kolano drżało pod cienką suknią. Wiedziałem, że ta rozkoszna zabawa — między mojem oczekiwaniem a jej oporem — znowu się zacznie, że muszę z nieustannem natężeniem pożądać, ażeby potem utonąć w czarnych płomieniach jednego spojrzenia. Włosy lepiły mi się na skroni; krew gotowała się we mnie. Nie mogłem już tego dłużej wytrzymać. Wstałem, nie odwracając się i wyszedłem.
W dali przed oświetlonym hotelem była noc. Doliny nie było widać, a niebo błyszczało wilgotne, jak czarny, mokry mech. I tu także nie było ochłody, jeszcze wciąż nie. Jak wszędzie, tak i tu także to samo kojarzenie się pragnienia z upojeniem, które czułem we krwi. Mgła niezdrowa, wilgotna, jak wyziew człowieka w gorączce, leżała na polach, zdala drgały ognie i jak duchy migały w rzadkiem powietrzu, a naokoło księżyca leżał żółty pierścień i nadawał mu zły blask. Czułem się zmęczony, jak nigdy. Pleciony fotel, niesprzątnięty podczas dnia, stał tu jeszcze zapomniany na dworze, rzuciłem się nań. Byłem, jak połamany, wyciągnąłem się i pozostałem tak bez ruchu. I przytulony do miękkiego oparcia z trzciny, teraz już nie stawiając oporu, odczułem po raz pierwszy tę duszność, jako coś cudownego. Nie męczyła mnie już, przytulała się tylko czule i rozkosznie do mnie, nie broniłem się już przed nią. Tylko oczy miałem zamknięte, żeby niczego nie widzieć, żeby silniej odczuć naturę, to życie, które mnie otaczało. Ssąc, jak polip, czepiała się mnie teraz tysiącem ust — noc. Leżałem i czułem, że ulegam, oddaję się czemuś, co mnie obejmowało, głaskało, otaczało, co piło moją krew, i po raz pierwszy miałem zmysłowe uczucie, jak kobieta, która się roztapia w słodkiej ekstazie — oddania. Coś niewidzialnego dotykało mojej skóry i stopniowo pod nią przenikało, rozluźniało moje członki, a ja się nie broniłem przeciwko tej rozkoszy zmysłów. Pozwalałem się opanować temu nowemu uczuciu i odczuwałem tylko, że ta noc i to spojrzenie przedtem, ta kobieta i ten krajobraz, to było jedno i to samo i że słodko było szukać w tem zapomnienia. Czasem zdawało mi się, jakby ona była tą ciemnością, a to ciepło, które dotykało moich członków — jej własnem ciałem, roztopionem w nocy, tak jak moje. I jeszcze we śnie ją odczuwałem i gubiłem się w tej czarnej fali rozkosznego zapomnienia...
Naraz coś mnie przestraszyło. Z rozbudzonemi zmysłami dotykałem wszystkiego wokoło siebie, nie pojmując, gdzie się znajduję. Aż wkońcu zobaczyłem, poznałem, że leżałem tu oparty z zamkniętemi oczyma i — spałem. Spałem może od godziny albo od kilku godzin, bo światła w hotelu były już pogaszone, wszyscy już dawno udali się na spoczynek. Wilgotne włosy lepiły mi się do skroni, zdawało mi się, że jak gorąca rosa opadł na mnie ten sen — bez marzeń.
Obałamucony wstałem, żeby rozeznać się w ciemnościach. W dali coś grzmiało, a czasem przelatywała po ciemnem niebie błyskawica. W powietrzu czuło się smak ognia i iskier. Zdradliwe światła błyszczały od czasu do czasu poza górami, a we mnie fasforyzowało wspomnienie i przedsmak tego, co może przyjść. Byłbym chętnie został, żeby przyjść do siebie, ale było już późno i zdecydowałem się pójść na górę.
W hall’u hotelowym było już pusto. Krzesła stały jeszcze w nieładzie w bladem świetle jednej lamki tak, jak je porzucono. Upiorną wprost była ta nieożywiona pustka, i na jednem z krzeseł widziałem w myśli postać tej dziwnej istoty, która mnie swem spojrzeniem wyprowadziła z równowagi. Jej wzrok żył jeszcze w głąbi mojej jaźni, czułem, jak błyszczący patrzył na mnie z ciemności. Tajemniczo przeczuwałem go jeszcze w tych ścianach, a jego obietnice migały mi we krwi, jak błędne ogniki. A jeszcze ciągle było tak duszno! Zaledwie przymknąłem oczy, czułem purpurowe iskry pod powiekami. Jeszcze błyszczał we mnie biały, żarzący się dzień, jeszcze gorączkowała we mnie ta migotliwa, wilgotna, iskrząca się fantastyczna noc.
Ale nie mogłem pozostać tu, wszędzie było ciemno i pusto. Szedłem schodami na górę, ale właściwie nie chciałem iść. Czułem w sobie jakąś przeszkodę, której nie umiałem zwyciężyć. Byłem zmęczony, a jednak czułem, że było jeszcze za wcześnie, żeby położyć się do łóżka. Jakieś tajemnicze, jasnowidzące przeczucie obiecywało mi jeszcze jakąś przygodę. Idąc po schodach, miałem wrażenie, że moje przeczulone nerwy przenikały wszystkie zapory, wszystkie ściany i drzwi, i tak jak przedtem w naturę, tak samo teraz starałem się wniknąć w ten wielki, ciemny dom, czułem miarowy oddech wszystkich ludzi, śpiących poza temi ścianami, ich niewinny spokój i ciszę, ale także jakiś magnetyczny pociąg jakiejś niewidocznej siły. Przeczuwałem coś, co było tak samo rozbudzone, jak ja. Czy spojrzenie tej dziewczyny, czy też ten burzliwy krajobraz wywołało we mnie to dziwne obłąkanie? Zdawało mi się, że czuję coś miękkiego przez mury i ściany, mały płomyk niepokoju drgał we mnie i wabił mnie i nie gasł. Niechętnie wchodziłem na górę, stawałem na każdym schodku i wsłuchiwałem się w siebie, nietylko uchem, ale wszystkiemi zmysłami. Wszystko we mnie czyhało na coś niesłychanego, na coś osobliwego, bo wiedziałem, że ta noc nie mogła się skończyć bez cudu, ta duszność bez błyskawicy. Jeszcze raz, stojąc tu na schodach i nasłuchując, byłem tym światem, który się przeciągał w swem omdleniu i wołał o burzę. Ale nic się nie ruszało. Tylko cichy oddech pulsował w tym cichym domu. Zmęczony i rozczarowany wchodziłem na ostatnie stopnie i czułem strach przed moim pustym pokojem, jak przed trumną.
Klamka niepewnie błyszczała w ciemności, wilgotna i ciepła. Otworzyłem drzwi. W głębi było otwarte okno; wyglądało, jak wycięty kwadrat nocy, w którym poruszały się wierzchołki jodeł pod lasem. Ciemno było wszędzie, zewnątrz i wewnątrz, świat i pokój, tylko — dziwnym i nie dającym się wytłomaczyć trafem na futrynie okna błyszczało coś drobnego, szczupłego, jak zapomniany pas światła księżycowego. Przystąpiłem bliżej, żeby się przyjrzeć, co to tak jasno świeci w tej bezksiężycowej, czarnej nocy. Przystąpiłem bliżej, wtedy poruszyło się. Zdumiałem się, ale nie przestraszyłem, bo byłem jakoś dziwnie przygotowany na najfantastyczniejsze zdarzenia, wszystko już przedtem przemyślałem i prześniłem.
Żadne spotkanie nie byłoby mnie zdziwiło. Ona tam stała, ona, o której myślałem przy każdym kroku w tym śpiącym domu, ona, której bezsenność moje nerwy przeczuły poprzez deski i ściany. Tylko jako słaby blask widziałem jej twarz i jak mgła leżał na niej nocny strój. Opierała się o okno i kiedy tak stała, całą postacią zwrócona do krajobrazu, zdawała się być, jak w bajce: Ofelją nad stawem. Przystąpiłem jeszcze bliżej, nieśmiało, ale wzburzony do głębi. Musiała usłyszeć szmer, bo odwróciła się. Jej twarz była w cieniu. Nie wiedziałem, czy mnie zobaczyła, czy mnie usłyszała, bo nie zdradziła się ruchem. Wokoło nas była cisza. Na ścianie tykał mały zegar. Cisza była zupełna, aż naraz powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem:
— Tak się boję...
Czy mówiła do mnie? Czy mówiła przez sen? Był to ten sam głos, ten sam drgający ton, który dziś popołudniu drżał przed zbliżającemi się chmurami, wtedy, kiedy mnie jej wzrok jeszcze nie dostrzegł. Dziwne to było, a jednak nie byłem ani zdumiony, ani zmieszany. Zbliżyłem się do niej, żeby ją uspokoić i wziąłem ją za rękę. Była jak żagiew gorąca i sucha, a dotknięcie jej palców skruszyło się miękko w moim uścisku. Bez oporu zostawiła mi swą rękę. Wszystko w niej było osłabłe, bezbronne, obumarłe! I tylko usta jej wyszeptały jeszcze raz, jakby z oddalenia:
— Tak się boję! Tak się boję!
A potem westchnęła:
— Ach, jak parno!
Było tak cicho a jednak słowa brzmiały z oddali, wyszeptane, jak tajemnica, obchodząca tylko nas oboje.
Ale mimo to czułem, że nie mówiła do mnie.
Wzięłem ją za ramię. Drżała lekko, jak drzewa popołudniu przed burzą, ale nie broniła się. Chwyciłem ją silniej, poddała się. Jej ręce opadły na mnie, słabe bez oporu, jak ciepła spadająca fala. Miałem ją teraz blisko przy sobie, tak, że mogłem oddychać parnym oddechem jej skóry i wilgotnym zapachem jej włosów. Nie ruszałem się — ona milczała. Jakie to wszystko było dziwne! Płonąłem z ciekawości, a moja niecierpliwość stopniowo wzrastała. Dotknąłem wargami jej włosów i ust — nie broniła się. Usta były suche i gorące, a kiedy je całowałem, otwarły się nagle, żeby pić z moich ust, ale nie z pragnieniem namiętności, tylko z cichem pragnieniem dziecka. Czułem, że usycha z pragnienia — i tak, jak jej usta, przycisnęło się jej wiotkie, gorące ciało do mnie tak, jak przedtem na dworze przycisnęła się do mnie noc — bez siły, ale pełna cichej, pijanej żądzy. I kiedy ją tak trzymałem w objęciach — czułem przy sobie ciepłą wilgotną ziemię, łaknącą deszczu odprężenia, bezsilną i żarzącą się. Całowałem ją i zdawało mi się, jakbym pił z niej całą rozkosz wielkiego, dusznego, oczekującego świata, jakgdyby to gorąco, co paliło jej policzki, było wyziewem tych spalonych pól, jakgdyby z jej miękkich, ciepłych piersi szedł oddech natury.
Ale kiedy moje wędrujące usta chciały przywrzeć do jej powiek, do jej oczu, kiedy się wspiąłem, żeby ujrzeć jej twarz i widząc ją, tem silniej odczuwać rozkosz, zobaczyłem zdumiony, że jej powieki były zamknięte. Grecka maska z kamienia bez oczu, — zemdlona, leżąca, jak nieżywa Ofelja, niesiona przez wodę, blade oblicze na tle ciemnych fal. Przeraziłem się. Po raz pierwszy odczułem rzeczywistość w tem fantastycznem zdarzeniu. Dreszczem przejęła mnie myśl, że obejmuję istotę nieprzytomną, upojoną, chorą, którą jak czerwony księżyc przypędziła do mnie duszność nocy, istotę, która nie wiedziała co robi, która mnie może nie chciała. Zaciążyła mi w ramionach. Cicho chciałem to ciało bezwolne złożyć na łóżku, żeby nie kraść rozkoszy, korzystając z jej odurzenia, nie brać czegoś, czego może ona sama nie chciałaby dać, tylko ten demon w niej, który był panem jej krwi. Ale kiedy tylko uczuła, że mój uścisk się rozluźnił, zaczynała cicho jęczeć.
— Nie odchodź ode mnie! Nie odchodź ode mnie!
Błagała — i coraz goręcej przywierały jej usta i tuliło się jej ciało do mnie. Boleśnie naprężona była jej twarz z zamkniętemi oczami, drżąc czułem, że pragnie się zbudzić, ale nie może, że jej upojone zmysły pragną się wyrwać z tego zamroczenia i krzyczą, chcąc odzyskać świadomość. Ale właśnie to, że pod tą ołowianą maską coś się rwało, coś chciało się wydrzeć z tego oczarowania — było dla mnie niebezpieczną pokusą, żeby ją zobaczyć rozbudzoną, mówiącą, jako żywą istotę, nietylko jako lunatyczkę; i za wszelkę cenę chciałem jej ciało, które dotychczas tylko sennie odczuwało rozkosz, zmusić do rozbudzenia. Porwałem ją, trzęsłem nią, przywarłem zębami do jej warg i wpiłem palce w jej ramiona, żeby nareszcie otworzyła oczy i świadomie czyniła to, do czego ją teraz pchał tylko jakiś nieświadomy popęd zmysłowy. Ale przeginała się tylko i jęczała w tym bolesnym uścisku.
— Więcej! więcej! — wyjąkała żarliwie z zapałem, z takim szalonym zapałem, że mnie to samego wprawiło w szał. Czułem, że była już bliska rozbudzenia się, bo jej zamknięte powieki drżały niespokojnie. Chwyciłem ją silniej, i nagle uczułem, jak po jej policzkach spływała łza. Im silniej ją przyciskałem do siebie tem gwałtowniej falowały jej piersi, jęczała, jej członki kurczyły się, jakby chciały rozerwać coś olbrzymiego, tę obręcz, która ją objęła snem, i nagle — jak błyskawica przelatująca przez ten burzliwy świat — coś w niej się załamało. Odrazu zaciążyła mocno w moich ramionach, jej usta oderwały się od moich, ręce opadły, a kiedy ją wsparłem na łóżku, leżała, jak martwa. Przeraziłem się. Mimowoli dotknąłem jej ramion i jej policzków. Były zimne, zmarznięte, kamienne, tylko w skroniach tykała cicho krew. Jak marmur, jak posąg — leżała tak z wilgotnemi od łez policzkami, tylko oddech cicho poruszał jej roszerzonemi nozdrzami. Niekiedy przechodziło po niej ciche drganie, opadająca fala wzburzonej krwi, ale pierś falowała już coraz ciszej. Coraz bardziej ludzkie, coraz jaśniejsze stawały się jej rysy. Spazm przeszedł. Drzemała. Spała.
Siedziałem na brzegu łóżka, pochylony nad nią. Leżała spokojnie, jak dziecko, oczy miała zamknięte, lekki uśmiech wokoło ust, ożywiony snać miłym snem. Schyliłem się nad nią całkiem blisko, tak, że mogłem obserwować każdą linję jej twarzy i czułem każde tchnienie jej oddechu i im bliżej jej się przypatrywałem, tem dalszą mi się wydawała i bardziej tajemnicza. Gdzie były teraz zmysły tej dziewczyny leżącej tu, jak skamieniała, przygnanej do mnie gorącym przypływem dusznej nocy i teraz wyrzuconej na brzeg, jak nieżywa? Kim była ta kobieta, którą obejmowałem ramionami, skąd przychodziła, do kogo należała? Nie wiedziałem o niej nic i czułem tylko, że mnie nic z nią nie łączy. Patrzyłem na nią, gdy zegar pospiesznie tykał sekundy i starałem się czytać w jej niemem obliczu, lecz nie mogłem się niczego doczytać. Miałem ochotę zbudzić ją z tego niezwykłego snu w pobliżu mnie, w moim pokoju, i jednocześnie obawiałem się tego obudzenia, jej trzeźwych zmysłów, jej pierwszego spojrzenia. I siedziałem tak niemo pochylony nad nią przez godzinę, może przez dwie, czuwając nad snem tej obcej istoty, jakby nie była kobietą, która się do mnie w niezwykły sposób zbliżyła, tylko jakby była sama tą Nocą, tą tajemnicą spragnionej, udręczonej natury, która mi się objawiła. Zdawało mi się, że leży tu cały gorący świat z nabrzmiałemi zmysłami, jak gdyby cała ziemia podniosła się w swej męce i wysłała ją, jako wysłanniczkę tej dziwnej, fantastycznej nocy.
Coś zabrzęczało poza mną. Zerwałem się, jak złoczyńca. Jeszcze raz zabrzęczało okno, jak gdyby waliła weń jakaś olbrzymia pięść. Skoczyłem. Poza oknem działo się coś dziwnego! Przeobrażona Noc rozszalała. Słychać było szum i straszny huk. Coś podnosiło się aż do czarnej wieży nieba, coś rzuciło się na mnie z nocy, zimno, wilgotno, dziko uderzając: — wicher. Wyskakiwał z ciemności gwałtowny i silny, jego pięści szarpały okna, biły dom. Jak straszna czeluść otwarła się ta ciemność przedemną, chmury pędziły i stawiały z szaloną szybkością czarne, wysokie ściany, coś huczało potężnie między niebem a światem. Uporczywa duszność ustąpiła pod powiewem powietrza, wszystko płynęło, rozciągało się, ruszało się w szalonej ucieczce z jednego końca nieba na drugi. A drzewa, silnie zakorzenione w ziemi, jęczały pod niewidzialnym, szumiącym, gwizdającym biczem burzy. I naraz biała błyskawica rozdarła czarną otchłań, rozłupując niebo aż do ziemi. A za nią zahuczał grzmot, jakgdyby zapadły się wszystkie chmury w przepaść.
Poza mną ruszyło się coś. Zerwała się. Huk pioruna zdarł sen z jej powiek. Zmieszana patrzyła wokoło siebie.
— Co to znaczy? Gdzie jestem?
A głos jej był całkiem inny, niż przedtem. Strach drżał w nim jeszcze, ale dźwięk był teraz czysty, ostry i jasny, jak odświeżone powietrze. Znowu rozdarła błyskawica ramy krajobrazu, zobaczyłem rozjaśnione kontury jodeł, trzęsionych burzą, chmury, jak oszalałe zwierzęta, goniące po niebie, pokój, oświetlony gipsowo białem światłem, a bielszą, niż wszystko, jej bladą twarz. Jej ruchy były naraz inne, swobodne. Patrzyła na mmie uparcie, w ciemności czułem jej spojrzenie, czarniejsze, niż noc.
— Kto tu jest? Gdzie ja jestem? — wyjąkała przerażona, zasłoniła odkryte piersi.
Zbliżyłem się, żeby ją uspokoić, ale cofnęła się.
— Czego pan chce odemnie? — krzyknęła głośno.
Szukałem słów, żeby przemówić do niej, uspokoić ją, ale wtedy dopiero uprzytomniłem sobie, że nie znałem jej imienia, ani nazwiska. Znowu błyskawica rzuciła światło na pokój. Ściany, jakgdyby natarte fosforem, oślepiały białością: biała stała przedemną, w strachu odpychając mnie ramionami, a w jej już rozbudzonem spojrzeniu była bezgraniczna nienawiść. Daremnie chciałem uspokoić ją w ciemności, która spadła na nas znowu wraz z grzmotami, wyjaśnić jej wszystko, ale wyrwała się gwałtownie i wypadła z pokoju. A razem z trzaskiem zamykających się za nią drzwi trzasnął piorun, jakgdyby wszystkie nieba spadły na ziemię.
Szum wzmagał się, strumienie spadały z niebotycznych wyżyn, jak wodospady, a burza kołysała niemi na wszystkie strony, jak mokremi linami. Niekiedy przysłała kiść lodowato zimnej wody i słodkiego pachnącego powietrza w otwarte okno, gdzie stałem, aż włosy mi się zmoczyły i woda się ze mnie lała strugami. Ale byłem szczęśliwy, że czułem ten czysty żywioł, zdawało mi się, że to moja duszność rozchodzi się w tych błyskawicach, byłbym krzyczał z rozkoszy. Zapomniałem o wszystkiem, zachwycony, że znowu mogę oddychać, czuć się świeży i wchłaniać w siebie ten chłód, jak ziemia. Czułem błogosławiony dreszcz, który mną potrząsał, jak drzewami, syczącemi pod mokrą rózgą deszczu. Demonicznie piękna była ta rozkoszna walka nieba i ziemi, gigantyczna noc poślubna. Błyskawicami chwytało niebo drgającą ziemię, grzmotami rzucało się na nią i w tej jęczącej ciemności odczuwało się szalone padanie sobie w objęcia Góry i Dołu, tak jak dwojga kochanków. Drzewa jęczały z rozkoszy i coraz bardziej żarzącemi się błyskawicami splatała się dal, widać były gorące żyły nieba, jak sypały iskrami i mieszały się z płynącemi po drogach strumieniami. Wszystko pękło i rozpadało się, Noc i Świat.
Cudowny nowy powiew, w którym mieszał się zapach pól z ognistym oddechem nieba, wciskał się we mnie. Trzytygodniowy żar rozszalał się w tej walce, ale i we mnie wszystko się rozprężyło. Zdawało mi się, że deszcz wchodzi z szumem w moje pory, a wiatr przewiewa moje piersi i nie miałem już świadomości samego siebie i mojego przeżycia, ale czułem się teraz Światem, Orkanem, Dreszczem, Nocą. A potem już wszystko stopniowo ucichło. Błyskawice niebieskie okrążały już tylko horyzont, a grzmoty groziły bardziej po ojcowsku, przestrzegając, a szum deszczu już się tylko rytmicznie dawał słyszeć w słabnącym wichrze, wtedy i na mnie przyszło zmęczenie i uspokojenie.
Jak muzykę czułem brzmienie kołyszących się nerwów i roztopiona słodycz wchodziła w moje członki. Ach, spać teraz razem z naturą, a obudzić się — z Nią! Padłem na łóżko. W łóżku znalazłem jeszcze miękkie ślady obcych kształtów. Chciałem sobie przypomnieć tę dziwną przygodę, ale nie rozumiałem jej już. Deszcz poza oknami szumiał i zmywał moje myśli. Odczuwałem wszystko teraz inaczej, niż sen. Ciągle chciałem sobie jeszcze przypomnieć sobie coś z tego, co się zdarzyło, ale deszcz szumiał, cudowną kołyską była ta łagodna, rozbrzmiewająca noc, zapadłem w nią, zasypiając jej snem.
Nazajutrz, kiedy podeszłem do okna, zobaczyłem inny świat. Jasny, pogodny pejzaż z silnemi konturami w bezbrzeżnym słonecznym blasku, a wysoko ponad nim jaśniejące zwierciadło ciszy, sklepienie horyzontu, niebieskie i dalekie. Jasno, dokładnie pociągnięte były granice, bezmiernie daleko i wysoko rysowało się niebo, które wczoraj ryło się głęboko w pola i użyźniało je. Teraz jednak było odległe, nigdzie nie dotykało się już tej pachnącej, uspokojonej, nakarmionej ziemi — swojej wczorajszej oblubienicy. Niebieska przepaść jaśniała chłodno między niemi, spoglądali na siebie bez pragnień, zimno i obco: Niebo i Ziemia.
Wszedłem do sali. Byli już wszyscy. Inaczej zachowywali się, niż podczas tych dusznych, upalnych tygodni. Wszystko było ożywione, ruchliwe. Śmiechy brzmiały głośno, głosy melodyjnie, przygnębienie, które pętało, skończyło się, dusząca wstęga, która ich oplotała — prysła. Usiadłem między nimi, bez nieprzyjaznych myśli, albo ciekawości, poszukałem wzrokiem także i tej, której obraz zniknął mi podczas snu; siedziała przy sąsiednim stoliku, między matką a ojcem. Była wesoła, poruszała się swobodnie i słyszałem, jak się śmiała dźwięcznie i niefrasobliwie. Objąłem ją wzrokiem. Nie spostrzegła mnie. Opowiadała o czemś, co ją cieszyło, bo między wyrazami perlił się jej dziecinny śmiech. Wkońcu spojrzała raz także przelotnie w moją stronę i naraz jej śmiech ucichł mimowoli. Popatrzyła na mnie uważniej. Coś ją zastanowiło, brwi podniosły się wysoko, surowo i ciekawie. Stopniowo jej twarz nabierała natężonego wyrazu, tak jakgdyby sobie koniecznie coś chciała przypomnieć i nie mogła. Wpatrywałem się w nią, pełen oczekiwania, czy nie powita mnie jakiś znak wzburzenia, albo zawstydzenia z jej strony. Ale już odwróciła głowę. Po chwili wróciło jej spojrzenie, żeby się upewnić. Jeszcze raz badała moją twarz. Przez sekundę, przez jedną jedyną, długą sekundę, czułem twardą, metalową sondę jej wzroku zapuszczającą się we mnie głęboko, ale potem oczy jej uspokojone odwróciły się odemnie, i po swobodnem, jasnem jej spojrzeniu, po lekkiem, prawie wesołem zwróceniu jej głowy poznałem, że nic więcej o mnie już nie wiedziała, że nasza wspólnota rozpadła się wraz z magiczną ciemnością nocy. Obcy i dalecy byliśmy znowu dla siebie, jak niebo i ziemia. Mówiła dalej do rodziców, poruszała swobodnie dziewiczemi łokciami i wesoło błyszczały jej zęby w uśmiechu między wąskiemi wargami, z których jeszcze przed kilkoma godzinami piłem pragnienie i duszność całego świata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stefan Zweig i tłumacza: anonimowy.