Ania na uniwersytecie/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania na uniwersytecie |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Anne of the Island |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— I pomyśleć tylko, że dzisiaj przypada dwudziesta rocznica moich urodzin i że zaczynam już dźwigać na barkach trzeci krzyżyk, — rzekła Ania, siedząc na dywanie przed kominkiem i trzymając Mruczka ha kolanach.
W bawialni była oprócz Ani tylko ciotka Jakóbina, bo Stella z Priscillą poszły na jakieś zebranie, a Iza ubierała się w swoim pokoju.
— Widzę, że żałujesz minionych lat, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina. — Dwudziestka, to taki piękny wiek. Na szczęście ja ze swem usposobieniem nigdy jej nie przekroczyłam.
Ania zaśmiała się głośno.
— I na pewno nigdy jej ciocia nie przekroczy. Nawet jak skończy ciocia sto lat, to zawsze będzie się czuła młodo. Tak, słusznie, żal mi minionych lat. Panna Stacy mówiła mi kiedyś, że gdy dojdę do dwudziestki, charakter mój będzie już zupełnie ukształtowany. Jednakże ja osobiście zupełnie tego nie czuję, bo mam wrażenie, że jestem jeszcze ogromnie chwiejna.
— To tak zawsze bywa, — zawołała ciotka Jakóbina wesoło. — I mój charakter nie był w młodości ukształtowany. Widocznie ta panna Stacy chciała powiedzieć, że w dwudziestym roku życia będziesz już umiała wytknąć sobie linję życia, po której będziesz szła nadal. Ale ty się tem nie przejmuj. Powinnaś tylko spełniać swój obowiązek wobec Boga,
siebie i bliźnich i jak najwięcej używać życia. Ta moja filozofja zawsze mi wychodziła na dobre. A dokąd to Iza idzie dzisiaj wieczorem?
— Na zabawę taneczną. Postanowiła włożyć najpiękniejszą swą suknię kremową, jedwabną, z pajęczemi koronkami. Ten kolor ogromnie odpowiada jej śniadej cerze.
— Coś dziwnie miłego zawierają słowa „jedwab“ i „koronki“, czy nie? — zapytała ciotka Jakóbina. — Gdy mówi ktoś o jedwabiu, czuję, że nogi mimowoli poruszają mi się do tańca. A do tego jeszcze jedwab kremowy! Zaraz przychodzi mi na myśl wspaniała suknia, utkana ze słonecznych promieni. Zawsze marzyłam o kremowej jedwabnej sukni, ale ani matka moja, ani mój mąż nawet słyszeć o tem nie chcieli. Jak się dostanę do nieba, to muszę sobie sprawić suknię z kremowego jedwabiu.
Ania wybuchnęła głośnym śmiechem, lecz w tej samej chwili do bawialni wbiegła Iza w cudownym swym stroju i poczęła przeglądać się w dużem lustrze, wiszącem na ścianie.
— W tem lustrze wyglądam przynajmniej jako tako, — zawołała. — Nie tak, jak w lusterku w moim pokoju, w którem nawet najnormalniejsza twarz staje się krzywa. Aniu, ładnie wyglądam?
— Jesteś dzisiaj piękna, Izo! — zawołała Ania szczerze.
— Wiem o tem. Od tego są lustra i mężczyźni, żeby się kobiety o swej piękności dowiadywały. Ale coś innego chciałam powiedzieć. Czy suknia dobrze leży? Czy nie lepiej byłoby przypiąć tę różę trochę niżej? Chciałam ją przypiąć na ramieniu, ale nie lubię, jak mnie coś łechcze w ucho.
— Wyglądasz cudownie, a ten twój dołeczek na policzku dodaje ci jeszcze więcej uroku.
— Aniu, jeszcze bardziej kocham cię za to, że nie masz w sobie ani cienia zazdrości.
— Dlaczegóż miałaby być zazdrosna? — zapytała ciotka Jakóbina. — Może nie jest taka piękna, jak ty, ale za to ma o wiele piękniejszy nos.
— To prawda, — przyznała Iza.
— Ten nos był dla mnie zawsze wielką pociechą, — uśmiechnęła się Ania.
— Bardzo lubię te twoje włosy nad czołem i ten mały loczek, wyglądający niesfornie z pod kapelusza. Mój nos był zawsze powodem wielkiego mego zmartwienia. Jestem pewna, że w czterdziestym roku życia będę zupełnie podobna do rodziny Byrnów. Wyobrażasz sobie, Aniu, jak ja wtedy będę wyglądać?
— Jak stara, zamężna matrona, — odparła Ania z przekorą.
— Ani mi się śni, — obruszyła się Iza, siadając wygodnie na fotelu i zamierzając czekać na swoje towarzystwo. — Zyziu, potworze jeden, nie wezmę cię dzisiaj na kolana! Cała suknia oblezie mi kocią sierścią. Nie, Aniu, nie chcę wyglądać, jak stara matrona, chociaż bardzo pragnę wyjść zamąż.
— Za Anatola, czy za Augustyna? — uśmiechnęła się Ania.
— W każdym razie za któregoś z nich, jeżeli kiedykolwiek wreszcie się zdecyduję, — westchnęła Iza.
— Czy tak trudno się zdecydować? — zapytała ciotka Jakóbina.
— Już taka się urodziłam i chyba nigdy nie nabiorę decyzji.
— W twoim wieku, Izo, powinnaś już być bardziej zrównoważona.
— Zupełnie słusznie, — przyznała Iza, — ale równowaga zabija jednocześnie wszelką przyjemność. Gdyby ciocia znała Anatola i Augustyna, sama ciocia powiedziałaby, że trudno jest uczynić jakikolwiek wybór. Obaj są naprawdę bardzo przystojni.
— Wobec tego powinnaś poszukać kogoś trzeciego, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina. — Chociażby ten student, Will Leslie, on ci jest naprawdę bardzo oddany, a przy tem ma wyjątkowo ładne oczy.
— Trochę za duże i za łagodne, — zawołała Iza kapryśnie.
— A co powiesz o Jerzym Parkerze?
— Wygląda, jakby kij połknął.
— Ale Markowi Holworthy nic przecież nie możesz zarzucić?
— Z nim byłoby wszystko w porządku, gdyby był trochę bogatszy. Ciocia wie, że muszę mieć bogatego męża. Uważam, że do małżeństwa potrzebne są dwie rzeczy: majątek i uroda. Naprzykład, gdyby Gilbert Blythe był bogaty, napewno bym się ani chwili nie zastanawiała.
— O, istotnie? — zapytała Ania trochę z przekąsem.
— Wolisz nie słyszeć o tem, chociaż Gilbert cię nic nie obchodzi, — żartowała Iza. — Ale nie poruszajmy przykrych tematów. Prędzej czy później będę musiała wyjść zamąż, jednakże wolę tę ewentualność odsunąć jeszcze trochę.
— Nie możesz przecież zostać żoną człowieka, którego nie kochasz, — oburzyła się ciotka Jakóbina.
— O, powóz właśnie zajechał! Muszę już lecieć. Bądźcie zdrowe, moje przedpotopowe niewiasty!
Po wyjściu Izy ciotka Jakóbina spojrzała znacząco na Anię.
— Ładna z niej i miła dziewczyna, a przytem ma dobre serce, ale w głowie stanowczo coś jest nie w porządku.
— Bardzo wątpię, ona się tylko w ten sposób wyraża, — odparła Ania, usiłując ukryć uśmiech.
Ciotka Jakóbina potrząsnęła przecząco głową.
— Chciałabym w to uwierzyć, bo ją bardzo lubię, ale zupełnie jej nie rozumiem. Ta jej paplanina działa mi na nerwy. Zupełnie nie jest podobna do tych wszystkich dziewcząt, które znałam, ani też do żadnej z tych, które sama sobie wyobraziłam, starając się je odtworzyć.
— Więc ciocia była aż kilkoma dziewczętami?
— O, prawie tuzinem kochanie.